Człowiek zmienia skórę/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Bruno Jasieński
Tytuł Człowiek zmienia skórę
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Mewa“
Data wyd. 1934
Druk Drukarnia „Antiqua“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ TRZECI.

Obudziły go dźwięki tęsknej dziwnej muzyki ochrypłych fletów i bębna. Grali na ulicy. Clarke wyskoczył z posłania i pchnął ręką okno. Ranne powietrze, świeże jak woda ze studni, zmyło z twarzy cienką pajęczynę snu.
Przez ulicę sunął niezwykły pochód. Na przodzie, na malutkich osiołkach jechali dwaj dechkanie; każdy trzymał drzewko czerwonego transparentu. Za nimi, wzdłuż ulicy ciągnęła się długa kawalkada barwnych jeźdźców na osiołkach. Nogi jeźdźców dotykały prawie ziemi. Jeźdźcy płynęli nad ziemią, uroczyści i ociężali w swych malowniczych chałatach, wyliniałych czałmach i zasmolonych tiubetejkach.
Kawalkadę poprzedzało, wślad za jeźdźcami z plakatem, czterech muzykantów. Muzykanci dęli w długie cienkie trąby. Jeden z nich miarowo uderzał w bęben, głuchy i wzdęty, jak gliniane naczynie.
Przed muzykantami, frontem ku kawalkadzie, wydeptując pantoflami wzorzystą drogę, płynął tancerz w wytartym chałacie, przewiązanym w pasie wyszywaną chustą.
Z okna, po drugiej stronie werandy, wyjrzała rozstrzepana głowa kobieca.
— Sasza! — zabrzmiał znajomy już Clarkowi kapryśny głos. — Co tam takiego?
Niemirowski, kończący myć się w kącie werandy, zdjął z gwoździa ręcznik, wyrzucił z ust na drogę długą strugę wody i powiedział, wycierając się:
— To kołchoznicy. Wczoraj skończyli robotę w sowchozie i wracają do domu.
— Czego oni więc o piątej rano nie dają spać! — z irytacją ciągnęła kobieta.
— Są zdaleka, niektórzy dwadzieścia — trzydzieści kilometrów stąd. Wcześniej wyszli, aby zdążyć przed upałem.
— Nigdy nie dadzą się wyspać, idjoci, ze swemi świstawkami.
— Nie kładź się o czwartej zrana, to się wyśpisz.
Clarke, zresztą, nic nie zrozumiał z tej rozmowy i długo stał jeszcze w oknie, wsłuchując się w oddalające się trele fletów.
Dopiero, gdy ucichły ostatnie dźwięki, spojrzał na zegarek i stwierdziwszy, że już pół do szóstej, począł szybko się ubierać. Wziął ze stołu arkusz z rysunkiem, złożył go, wsunął do woreczka i poszedł do stołowni na śniadanie.
Gdy wrócił, stał przed werandą samochód. Na tarasie czekała Połozowa.
— Sądziłam, że pan jeszcze śpi, a okazuje się, że już pan zdążył i śniadanie zjeść. Oto i auto po pana.
— Pani pozwoli, wstąpię na chwilę do pokoju, wezmę notes i różne drobiazgi.
Otworzył walizę, wyjął notes, biały hełm kolonjalny i zamknąwszy walizę, włożył hełm na głowę.
— Wie pan co, — usłyszał nad sobą głos Połozowej; stała, opierając się o framugę okna. — Chce pan posłuchać koleżeńskiej rady, — niech pan się w to nie ubiera. Zostaw pan ten kociołek w domu. Niech pan weźmie kepi.
— A dlaczego? — zmieszał się Clarke.
— To, ma się rozumieć, drobnostka, lecz hełmy kolonjalne mają już swoisty styl polityczny. Z tamtej strony granicy, w Indjach, odróżniają one pana-kolonizatora od niewolnika-tubylca. U nas styl ten kole oczy. Nosimy wszyscy tiubetejki. Jest to i prościej i lżej i praktyczniej. Chce pan, wystaram się panu jutro o tiubetejkę?
Spostrzegłszy zakłopotanie Ciarka, dodała śpiesznie:
— Niech się pan, proszę, nie obraża. Jeśli pan chce, może pan jechać i w tem. Chciałam poprostu po przyjacielsku uprzedzić pana przed krzywemi spojrzeniami robotników; są przyzwyczajeni, że nasi inżynierowie i kierownicy nie odróżniają się specjalnie od nich swem ubraniem.
Clarke w milczeniu naciągnął kepi, zamknął pokój i sprawdziwszy ręką okno, skierował się ku maszynie.
— Szkoda, że nie widział pan dzisiaj kołchoźników, wracających z sowchoza z muzyką i tańcami. Wyjątkowy obrazek.
— Widziałem, istotnie bardzo ładnie. Całkiem rodzajowa muzyka, podobna cokolwiek do przyśpiewów indyjskich zaklinaczy wężów i nader ciekawy taniec.
— Gwizdać na muzykę... Przepraszam, ja nie to.. Chciałam powiedzieć, że to — jest zewnętrzne, nierealne. To egzotyka, która przyciąga uwagę każdego europejczyka. Wie pan, co to takiego choszar? Włościanie z oddalonych kiszłaków przyszli pomagać sowchozowi. Chciano im zapłacić za wyrobione dniówki — odmówili. Powiadają, niech nam rejon zbuduje za to szkołę. Obiecali przyjść i na żniwa. Rozumie pan, że w tym kraju, gdzie jeszcze do dwudziestego szóstego roku bajstwo i mułłowie prowadzili za sobą większość dekchan, — to cała rewolucja.
— Tak, to nader ciekawe...
Połozowa umilkła. Automobil mknął po płaszczyźnie, zbliżając się ku końcowi gór.
U podnóża gór leżało miasteczko: kilka drewnianych baraków, kilka garbatych namiotów z brezentu z krzywemi okienkami z żelatyny, próżny samochód ciężarowy z połamaną karoserją, nieruchomy i ponury, jak statysta.
Obok centralnego baraku cisnęli się, wchodzili i wychodzili ludzie najróżnorodniejszego wyglądu: rosyjscy chłopi z długiemi brodami, jedni w zasmarowanych, opasanych postronkami rubachach, inni w watowych kacawejkach i rudawych jałówkowych butach z cholewami; bronzowe wyrostki w niebieskich, czerwonych i zielonych majkach, to w kaskiecie, to w tiubetejce, to w ogromnym słomianym kapeluszu, podobnym do meksykańskiego sombrero; malowniczy tadżycy w tiubetejkach i chałatach; czerwonoskórzy ludzie nieznanej narodowości, z ciałem, jakby oparzonem wrzątkiem, w kusych spodenkach, zasłaniających wyłącznie to, co niezbędne.
Maszyna zatrzymała się przed wejściem do baraku. W pokoju, do którego Połozowa wprowadziła Clarka, stały stoły zwartą ławą. Trzeba było przepychać się między nimi wązką krętą ścieżynką. Ludzie, stojący przed stołami, krzyczeli na ludzi, siedzących przy stołach. Ktoś bił kułakiem po stole tak, że dzwoniły kałamarze.
Między stolikami dreptali ludzie z jakiemiś papierami.
Clarke, w ślad za Połozową, przecisnął się wreszcie za przegródkę. Za przegródką stał Czetwiertiakow, przeglądając kupę papierów, zapisanych zygzakami czerwonego ołówka.
Połozowa zwróciła się do Czetwiertiakowa, w tej jednak chwili wtargnął za przegródkę wąsaty chłop w białych spodniach, bardzo podobnych do kalesonów, odsunął ręką na bok Clarka i Połozową, i zerwawszy z głowy tiubetejkę, rzucił ją na podłogę przed Czetwiertiakowym:
— Nie mogę z tymi sukinsynami pracować! Rób pan ze mną, co pan chce, nie mogę!
— Niech pan nie krzyczy, Tiopłych, — spokojnie zauważył Czetwiertiakow. Nie jestem głuchy. I nie śmieć mi pan na podłogę, — wskazał głową na wygniecioną tiubetejkę. O co chodzi?
— Brygady Tarełkina i Kuzniecowa nie wyszły do roboty.
— Dlaczego?
— Powiadają, że trzeci dzień nie otrzymują machorki. Nie dacie machorki, nie będziemy pracować!
— Niech pan im powie, że machorka jutro będzie, ewentualnie pojutrze. Niech pan powie, że nie nadszedł jeszcze transport ze Stalinabadu. No, wie pan sam, co trzeba powiedzieć. Poco przychodzi pan do mnie z takiemi głupstwami?
— Mówiłem, wyjaśniałem, tłomaczyłem, — groch o ścianę. Nie pójdziemy i już. Już wczoraj sarkali, nie chcieli wychodzić, lecz ich namówiłem, obiecałem, że dzisiaj będzie. A teraz nawet słuchać nie chcą: „Bujać to my, a nie nas — powiadają. Dawać machorę i szlus!“ Nie wyjdą. Ja ich znam.
— Co więc pan chce ode mnie? Skąd ja wezmę machorkę? Niech pan się zwróci do Jeremina.
— Ależ niema machry, ani jednej paczki niema. Wszystko już do góry nogami przeszukałem.
— Więc co ja mogę pomóc?
— Trzeba ich skłonić! Niech towarzysz inżynier z nimi pogada. Może pana posłuchają.
— Dobrze, pójdziemy. Pójdziemy razem, — zwrócił się Czetwiertiakow do Połozowej i Clarka. — Zaraz znajdziemy kogoś, kto przeprowadzi was na odcinek.
Przecisnęli się poprzez zapchany pokój i pomaszerowali w kierunku końcowych baraków.
W baraku, dokąd przyprowadził ich Tiopłych, unosiła się woń onucek. Na narach, wzdłuż ścian siedziało i leżało sześćdziesięciu robotników. Gdzieś, w kącie piszczała ochryple harmonja.
Przy nadejściu Czetwiertiakowa, harmonja przestała grać i część robotników powstała, pozostali zaś leżeli dalej, udając, że nie spostrzegają przybyłych.
— Towarzysze, — powiedział Czetwiertiakow, poprawiając binokle, — co to znowu za historja? Chcecie przerwać robotę? Każdy uświadomiony robotnik powinien rozumieć, że kollektywne opuszczanie pracy na budowie — równoznaczne jest szkodnictwu. Obecnie, gdy partja i władza sowiecka postawiły nam terminy i z naprężeniem śledzi za postępem robót, kiedy drogą jest, dosłownie, każda stracona minuta, — przerywać przez błahostki pracę — to przestępstwo, niegodne uświadomionego robotnika. Jestem przekonany, że była to z waszej strony zwykła demonstracja, aby przypomnieć kierownictwu o brakach, istniejących w dziedzinie aprowizacji. Mogę was upewnić, że administracja uczyni wszystko, co od niej jest zależne, aby zlikwidować niedociągnięcia w dowozie produktów. W każdym razie nie należy przeciągać tej demonstracji. Budowa straciła już i bez tego całą godzinę roboczą. Nie powątpiewam, że wy wszyscy, jak jeden, niezwłocznie pójdziecie do pracy. Ja czekam, towarzysze!
— Będzie palenie — pójdziemy. Nie dasz machorki, to i nie wołaj! — melancholijnie powiedział chłop w granatowej majce.
— Czwarty dzień obiecują!
— Ty nas na uświadomienie nie bierz. Sam, napewno, papierosów dla siebie sprowadzić nie zapomniał!
— Ja nie palę, — powiedział z oburzeniem Czetwiertiakow. — I wogóle kierownictwo nie jest zobowiązane, ze szkodą dla zaopatrzenia w przedmioty pierwszej potrzeby, sprowadzać wam machorkę. Palenie nie jest wcale niezbędne dla zdrowia, lecz wręcz szkodliwe. Tak samo, jak i wódka obniża zdolność do pracy. W umowie zbiorowej nie jest wskazane, że zaopatrzenie machorką wchodzi w zakres obowiązków pracodawcy.
— Znaczy się, źle pisali, trzeba wstawić, — rzucił z miejsca chłop z rudą bródką.
— Mocno się troszczą o nasze zdrowie. W zeszłym tygodniu herbaty nie dali, też szkodliwe. Wkrótce powiedzą po uczonemu, że roboczemu człowiekowi i jeść jest szkodliwe.
Harmonista w kącie prowokacyjnie brzdąknął dwa takty na harmonji.
— Suki, a nie robotnicy! — powiedział głośno pół do siebie, pół do Czetwiertiakowa Tiopłych.
— Zaopatrywać was w produkty kierownictwo jest zobowiązane i zaopatruje. Nie było jeszcze wypadku, aby zostawiono was bez jedzenia. Gdyby kierownictwo chciało wykonywać wasze kaprysy i przywozić zamiast produktów machorkę, siedzielibyśmy dzisiaj bez obiadu. Uważam, że dyskusje na ten temat są nie na miejscu. O wszystkich brakach w zaopatrzeniu możecie wypowiedzieć się na zebraniu. Teraz czas pracy i wszyscy winni niezwłocznie stanąć do roboty.
— Nie gadaj! — melancholijnie rzucił chłop w granatowej majce. — Dasz machorkę — pójdziemy!
— A ty co możesz wiedzieć — potrzebna machorka roboczemu człowiekowi czy nie, jeżeliś sam niepalący?
Cały barak zatrząsł się śmiechem.
Harmonista z zachwytem brzęknął na harmonji cały refren.
— Co to takiego? — rozległ się groźny głos przy wejściu.
W drzwiach stał Jeremin.
Czetwiertiakow podszedł do niego:
— Robotnicy sarkają. Nie dostali machorki, nie chcą iść do pracy. Usiłowałem ich nakłonić — nie słuchają. Może pan, Mikołaju Wasyljewiczu, przyprowadzi ich do rozumu? Pan umie z nimi mówić. A na mnie czekają w biurze...
Nie czekając odpowiedzi, Czetwiertiakow wyszedł szybko z baraku.
— Co to takiego? — powtórzył groźnie Jeremin.
Harmonista przestał grać.
— Co tu za hecę robicie? Nie idziecie do pracy? Spacery? Kułackie głowy podkręcają tu was, a wy, jak stado baranów, idziecie przeciw budowie, przeciw władzy sowieckiej? Nie da się wam machorki, to i pracować nie będziecie?
— I nie będziemy. Nie dasz machorki — nie będziemy.
— Mówi się wszak wam, że machorki niema! Wszystkoście wypalili! Skąd wam wezmę?
— Poszukaj — znajdziesz.
— Gdzie to każesz szukać?
— Poszukaj u siebie w mieszkaniu, — nie bój się, całą walizę papierosów znajdziesz.
— Nie jesteśmy hardzi, możemy i papierosy palić.
Jeremin zzieleniał z gniewu.
— Ach wy... rozpędzić was za mało!
— Nie śpiesz się — sami pójdziemy.
— Popracowalim i dosyć, niech inni
— Za paczkę machorki władzę sowiecką sprzedacie! — krzyczał Jeremin. — Na froncie, kiedy się bili z białymi, to liście dębowe palili gdy nie było machorki!
— Ty tu najpierw dąbki posadź, może i my zapalimy, bo tak to i listka ze świecą nie zobaczysz. Chyba z wielbłądziego nawozu każecie cygara kręcić...

Agronom chciał wleźć na wóz
By znaleźć krowi nawóz
Nic nie znajdzie w tamtej stronie
Rozkurzyli na tytonie...

— brzęknął z zachwytem harmonista.
Barak aprobująco zarżał i podochocony harmonista, rozwinąwszy harmonję w wachlarz, zaciągnął na całe gardło:

Palił baryn z psem cygara
Przyszła rewolucja,
Kapci z gnoju se psia wiara
Taka — egzekucja.

Clarke, stanąwszy przy wejściu, w milczeniu przyglądał się całej scenie.
— Pewnie pana interesuje, co się tu dzieje? — zwróciła się ku niemu Połozowa. — Robotnikom z pana odcinka nie przywieziono machorki, nie chcą więc dlatego wyjść na robotę.
— To robotnicy z tego odcinka, gdzie ja mam pracować? — zapytał Clarke.
— Tak, widzi pan, co za przykrość odrazu przy pierwszej znajomości.
Clarke zdetonował się. Jeszcze po drodze myślał nad tem, w jaki najpewniejszy sposób zdoła osiągnąć wśród podwładnych mu robotników niezbędny autorytet i zadzierzgnąć w tym kraju koleżeńskie stosunki, zachowując jednocześnie należny dystans.
— Proszę pani, czy nie będzie niewygodnie, jeżeli spróbuję z nimi pomówić? Zwłaszcza, że są to robotnicy z mego odcinka...
— Pan? A wie pan, to niezły pomysł!... Towarzyszu Jeremin, mister Clarke chce sam pomówić z robotnikami swojego odcinka. Niechybnie to zrobi wrażenie. Jak pan myśli?
— Amerykanin? No, dalej go, niech spróbuje.
— No, proszę, mister Clarke. Będzie to bardzo wskazane.
Połozowa wystąpiła naprzód:
— Towarzysze, przyjechał do nas z Ameryki na budowę inżynier Clarke, który będzie tu pracować na pierwszym odcinku. Chciałby on powiedzieć wam kilka słów i prosi o chwilę uwagi.
Harmonja umilkła.
Robotnicy podnieśli się i rozsiedli się na narach, ci, co dalej siedzieli, przysunęli się bliżej, przyglądając się gościowi w krótkich spodniach. Nastała cisza.
— Niech pan mówi — popchnęła Połozowa Clarka.
Clarke z zakłopotaniem odkaszlnął i odezwał się niegłośno po angielsku:
— Robotnicy, ja rozumiem, że bez tytoniu ciężko jest palaczowi. Ale wszak przez to, że nie będziecie pracować — nic się nie zmieni. Tytoń się przez to nie zjawi, a robota będzie stała. Bądźcie rozsądni i nie czyńcie trudności administracji. Byłem wczoraj obecnym na naradzie, gdzie się mówiło o zagadnieniach transportu i wiem, że chwilowe trudności z zaopatrzeniem spowodowane są nie przez niedopatrzenie, a rzeczywiście wynikają z fizycznej niemożliwości obsłużenia całej budowy przy pomocy nader ograniczonego sprzętu komunikacyjnego. Nie twórzcie zbędnych trudności i wyjdźcie na robotę...
Umilkł, chciał jeszcze coś powiedzieć, lecz zapomniał i nie powiedział nic więcej.
— Towarzysze! — zastanowiwszy się chwilę, poczęła tłomaczyć Połozowa. — Inżynier Clarke mówi, że w swej amerykańskiej ojczyźnie, wiele słyszał o rosyjskich robotnikach, których proletarjat amerykański traktuje jako swych nauczycieli, którzy pokazali całemu światu, jak należy robić rewolucję i jak należy bronić jej zdobyczy. Dlatego też mówi, że pierwsze spotkanie z rosyjskimi robotnikami rozczarowało go. Inżynier Clarke powiada, że jeżeli wszyscy robotnicy rosyjscy tak pojmują swój obowiązek wobec rewolucji, jak wy, to z takimi robotnikami socjalizm nie będzie zbudowany. O tem, co on tu słyszał i widział, będzie się wstydził opowiedzieć amerykańskim robotnikom.
Podczas tłomaczenia Clarke zmieszany stał na boku, czując na sobie dziesiątki par uważnych spojrzeń. Zdawał sobie sprawę, że kiepsko się wypowiedział i nie rozumiał, dlaczego denerwuje się tak Połozowa, tłomacząc jego słowa. Kiedy Połozowa skończyła mówić, postąpił nagle kilka kroków naprzód, podszedłszy do pierwszych nar, wyciągnął z kieszeni pudełko papierosów i wyciągnął je do robotników.
Zapanowało przykre milczenie.
Kilka rąk wyciągnęło się po papierosy.
— Inżynier Clarke powiedział jeszcze, — dorzuciła pośpiesznie Połozowa, — że przyjechał tutaj pracować nie za jedzenie i nie za tytoń, i że tym, którzy uzależniają swój udział w socjalistycznem budownictwie od paczki machorki, — chętnie on ustępuje swoją porcję.
Clarke wciąż jeszcze stał z pudełkiem papierosów w wyciągniętej ręce. Nikt więcej z pudełka nie brał. Wyrostki, którzy już wzięli, — nie zapalili, w zakłopotaniu kręcąc papierosy w palcach.
— Nie bójta się, u nich, w Ameryce, robotnicy cygara palą, a nie machorkę, — powiedział po dłuższej pauzie chłop z rudą brodą.
Nikt go nie poparł.
— No pewnie, bez machorki robota — nie robota, — podniósł się z nar wysoki wąsacz. — Kręci kurzącego człowieka bez kurzywa. Ale nie można, chłopaki, także i przed jamerykanem błotem się obsmarować. Obiecalim: dogonimy i przegonimy, a wychodzi — nie dogonili i usiedli. Ot i dobrze tak, że jamerykaniec splunął nam w pysk. Nie stawiaj się, znaczy. Huk podnieśli na cały świat i co. Tylko on daremnie tak. Jakgdyby to pracującemu człowiekowi i pobruździć trochę nie wolno. Nie rozumie on pracującego człowieka. Myśli, naser-mater, że i naprawdę za paczkę machorki robim. Dziwaki takie-siakie, te jamerykany!... Idziemy, chłopaki? Co? Pokażemy Ameryce, jak rasejski robociarz pracuje!
Ze trzydziestu ludzi wolno podniosło się z nar.
— Idź, idź, trzech nie namówiło, to czwarty przygadał, — rzucił gniewnie chłop z rudą brodą. — Uszy otworzyli! Może jeszcze on i jamerykanin nie jest prawdziwy.
— A ty, bracie, sprawdź, potrajluj z nim po amerykańsku. Zapytaj, jak tam w Ameryce, czy prędko będą rozkułaczać? — zadowcipkował harmonista.
— A no, chłopaki, pokręciliśmy jęzorami i szlus, — podniósł się z nar wąsacz. — Jazda! Walniemy na złość Jameryce!
Wszyscy podnieśli się z nar.
— A jeszcze gadają, solidarność robotnicza. Ech, matkę waszą za nogę! — warknął, naciągając rubachę, rudobrody.
— No, i warto to było, chłopaki, tyle krzyku przez głupstwo robić? — wesoło powiedział Jeremin. — Trzeba będzie natężyć się teraz, dogonić czas stracony. Inaczej, na czarną deskę zapiszą.
— Natężymy się, Mikołaju Wasyljewiczu. a pan tam co do machorki niech się natęży. Jak Boga kocham, bez kurzywa, jak bez baby, i na duszy smutno i pokręcić co niema.
Tłumem wysypali się nazewnątrz.
Clarke, Połozowa i Jeremin wyszli ostatni. Kilka kroków od baraku, podszedł do nich niewysoki mężczyzna.
— A nasz amerykanin, okazuje się, swój chłopak, — uśmiechnął się do niego Jeremin. — Jakie gadanie walnął!
— A ty rozumiesz po angielsku? — zagadnął go mężczyzna, patrząc jednak na Clarka.
— Połozowa tłomaczyła.
— Ja przetłomaczyłam zupełnie nie to, co on mówił, — wmieszała się, czerwieniąc Połozowa. — Wiem, że to nieładnie, ale chciałam zlikwidować jaknajszybciej cały incydent.
— Niech pani powie o tem inżynierowi Clarkowi.
— Naturalnie, właśnie chciałam mu to zakomunikować.
Niewysoki mężczyzna poszedł z Jereminem ku centralnym barakom.
— Muszę się przed panem wytłomaczyć, — zaczęła Połozowa, gdy zosłała razem z Clarkiem. — Mowę pana nielitościwie przekręciłam. Mówił pan bardzo ładnie, ale ich takie słowa nie biorą. Człowieka, gdy się uprze, zdrowym rozsądkiem nie można ruszyć z miejsca i wtedy należy dostać się do śledziony, apelować do uczucia, zawstydzić. Wielu z nich wszak, to właściwie dobre chłopaki.
— Mówiłem bardzo źle i dobrze się stało, że pani przetłomaczyła po swojemu. Proszę mi wierzyć, nie występowałem nigdy publicznie i rozmawiać, szczególnie z rosyjskimi robotnikami, których zupełnie nie znam, jest mi podwójnie trudno.

Jeremin wrócił do swej jurty — prowizoryczny gabinet naczelnika budowy. Jurtę kazał ustawić na samym brzegu, wyjściem do rzeki. Od strony rzeki wiał ku jurcie drogocenny chłodek.
— Do jurty jego nie przychodzono. Wiedziano — nic okrom klątw od Jeremina nie można było wówczas usłyszeć. Było to jedyne pomieszczenie, poza toaletą, gdzie Jeremin zostawał sam jeden i dokąd nie przychodzili do niego z interesami. Często, nie wracając na nocleg do miasteczka, spędzał w jurcie całą noc przy obliczeniach, tabelach, djagramach, usiłując w naprężeniu związać to wszystko w jedną całość.
Rankiem wychodził obrośnięty, żółty i spokojny. Szedł na odcinek. Wywoływał Czetwiertiakowa. Długo demonstrował pracownikom, jak należy rozdzielać siłę roboczą i rozstawiać mechanizmy, aby osiągnąć maximum wydajności. Według planu wynikało, że przy normalnej progresji arytmetycznej, niedobór winien być po miesiącu całkiem zlikwidowany.
Ale wykaz dnia następnego znowu stwierdzał obniżenie wydajności, — kilka maszyn wychodziło z ruchu i ze względu na brak części zapasowych, sektor mechanizacji odmawiał wyznaczenia nawet przybliżonego terminu ich remontu. Wówczas ogarniała Jeremina tępa rozpacz. Zamykał się u siebie w mieszkaniu i ponuro popijał koniak albo szedł do Niemirowskiej.
Zaczęło się z Niemirowską jakgdyby przypadkowo. Po przyjeździe nowego kierownika sekcji mechanizacji, nazwisko jego obleciało wszystkie odcinki budowy, nie dlatego, że był jakąś sławą, lecz ponieważ przywiózł ze sobą wyjątkowo urodziwą żonę, byłą aktorkę. Wkrótce na narady inżynierów poczęło brakować to tego to owego. Wieczorem, gdy Jeremin potrzebował któregoś z młodych inżynierów, trzeba było posyłać po niego do mieszkania Niemirowskich.
Jereminowi Niemirowska nie spodobała się. Chodziły pogłoski, że utrzymuje intymny stosunek z miejscowym prokuratorem Krygierem, ale w tych rozmowach młodych inżynierów można było spostrzec ich własne niepowodzenie. Jeremin szybko zapomniał o istnieniu Niemirowskiej.
Przypomniał mu o niej sam Niemirowski, który prosił Jeremina pewnego ranka, by dał jego żonie jakąś pracę. Zna ona stenografję, pisze na maszynie i może prowadzić prace sekretarskie. Jeremin polecił przydzielić ją do kancelarji.
Pewnego razu chcąc sprawdzić kwalifikacje nowej urzędniczki, Jeremin polecił Niemirowskiej pisać pod dyktandem sprawozdanie. Dyktował szybko, nie zatrzymując się przy każdem zdaniu, jak u innych maszynistek. Niemirowska stenografowała. Nie miał do tej pory sposobności dyktowania stenografistce. O zasadach stenografji posiadał nader mętne pojęcie.
Patrząc niedowierzająco na ślizgające się po papierze długie palce Niemirowskiej, przez które, jak przez transformator, biegły długie jego myśli, myślał sceptycznie — czy będzie mogła sama się połapać w tem, co napisała i odtworzyć jego mowę od początku do końca.
Kiedy następnego rana przedłożyła mu raport, starannie przedrukowany na maszynie i się przekonał, że ani jedno słowo nie jest przekręcone, uczuł odruchowy szacunek do swej współpracowniczki.
Po kilku dniach mianował ją osobistą sekretarką.
Pracowali teraz ze sobą razem, długo przesiadując wieczorami i zawsze następnego rana znajdował Jeremin na swoim stole przedrukowany wczorajszy materjał.
Pewnego razu, — było to w dniach, gdy wykres graficzny mocno popełzł wdół, — Niemirowska przyszła do mieszkania Jeremina dla wręczenia kolejnych wykazów. Jeremin siedział przy stole i pił szklanką koniak. Podeszła bez słowa do stołu, wzięła szklankę i wylała koniak na podłogę. Jeremin patrzał zmieszany, oczyma cierpiącego psa. Niemirowska opasała jego szyję rękoma i przyciągnęła do siebie. I ugniatając swemi olbrzymiemi łapami jej podatne ciało, jakby chcąc nadać mu nową formę, Jeremin zrozumiał, że jest to znacznie mocniejsze niż koniak.
W ten sposób zaczął się ten stosunek, — trywialny stosunek szefa z sekretarką. Ci, którzy wiedzieli o tym związku (a domyślali się wszyscy), — dziwili się, jak po mistrzowsku maskuje się Jeremin w godzinach służbowych, nie wychodząc choćby na chwilę w stosunku do Niemirowskiej ze swej roli surowego szefa. Jeremin jednak nie potrzebował się maskować. W okresie przypływu energji, gdy wykresy powoli, po milimetrze drapały się dogóry, obecność Niemirowskiej ciążyła mu i irytowała go, jak przypominanie ataków własnej słabości. Zastanawiał się wtedy nad przeniesieniem Niemirowskiej na oddział techniczny. Ale wykresy spadały wdół, następował nowy odpływ, i Jeremin brał Niemirowską, jak się bierze brom, z szumem w skroniach i całował jej nogi w zwierzęcej wdzięczności za pieszczotę, za miękkie dotknięcia, za dobre słowo.
— Czy można? Nie przeszkodzę?
Jeremin drgnął: kto tutaj mógł przyjść?
U wejścia do jurty stał Niemirowski.
— Można? — powtórzył Niemirowski.
Jeremin patrzał na niego, nie odpowiadając.
„A bródkę ma, jak Chrystus, — pomyślał ni stąd ni zowąd. — I przyszedł tu, jak po wodzie: kroków nie było słychać“.
Uczuł nagle nieokiełznaną chęć uderzenia tego człowieka kułakiem w nos: „Poleciałby do góry nogami prosto do rzeki i byłby koniec“.
— Można? — z odcieniem niecierpliwości powtórzył Niemirowski.
— Wiedziałem, że pan do mnie dzisiaj przyjdzie, — powiedział Jeremin.
— Zrozumiałe, wszak na wczorajszej wieczornej naradzie oświadczył pan publicznie, że będzie pan miał ze mną osobną rozmowę. Słucham...
— Nie, nie dlatego. Zresztą, to niema znaczenia.
— A więc?
— A więc, pan słyszał, powiedziałem na wczorajszej naradzie, że oddam kogoś pod sąd. Miałem na myśli pana.
— Bardzo przyjemnie.
— Zaznajomiłem się ostatnio ze sprawami mechanizacji i przekonałem się, że cała jej praca prowadzona jest z takiem obliczeniem, aby nie pomagać naszej budowie, a przeciwnie, przeszkadzać jej.
— Przekonał się pan? Czy pan się nie myli?
— Nie, nie sądzę. Przypuszczałem zpoczątku, że to poszczególne niedociągnięcia, przekonałem się jednak, że to nie niedociągnięcia, a cały system. Poczynając z systemu zarobków. Średnio wykwalifikowanemu robotnikowi dał pan takie ogromne stawki, że nic więcej go nie może zainteresować i żadne współzawodnictwa w takich warunkach nie są do pomyślenia. Skala zarobkowa tak jest u pana zbudowana, że robotnik najmniej jest zainteresowany w wydajności swej pracy, co się też sprawdziło w praktyce. Wydajność w sekcji pana jest godną śmiechu, o dyscyplinie w pracy nie trzeba nawet mówić. Robotnik otrzymuje ogromne pieniądze, nie dając prawie nic budowie. Więcej jeszcze, przez samą organizację prac izolował pan warsztaty mechaniczne od całego systemu budowy tworząc jakieś państwo w państwie.
— To wszystko?
— Nie, to daleko nie wszystko.
— Gdyby to było wszystko, tobym panu powiedział, że te wzniosłe rzeczy, o których pan mówi — to sprawa organizacji związku zawodowego, a nie kierującego inżyniera. Moją rzeczą jest — zapewnić budowie szybką naprawę maszyn.
— Co do naprawy maszyn, myślę, lepiej nie napierać. Maszyny stoją u pana całemi tygodniami i miesiącami.
— Jeżeli brak części zapasowych, rezygnuję wogóle z remontu.
— Nie wątpię, że gdyby pan mógł, to zrezygnowałby pan i w tych wypadkach, kiedy pan ma części zapasowe. Pana konik z częściami zapasowemi jest już porządnie rozjechany. W ciągu tego czasu miał pan możność sprowadzić je sto razy. Nie mówię już o tem, że cały szereg części mógłby pan wyprodukować na miejscu, we własnych warsztatach. U pana remontuje się tylko te maszyny, co do których ten czy inny pracownik umówi się przy wódce z tym czy innym pana majstrem. Traktor, zepsuty onegdaj na pierwszym odcinku, naprawiono w ciągu dwudziestu czterech godzin za dwie butelki wódki. Inne traktory stoją całe tygodnie.
— To są nieporządki, nieuniknione we wszystkich azjatyckich budowach. Gdybym zaczął za to zwalniać robotników, wkrótce nie mielibyśmy ani jednego. Trzeba kontentować się tą siłą roboczą, jaką się ma. Żaden dobry robotnik nie pójdzie pracować w tutejszych warunkach.
— Znam wypadki, kiedy pan uwalniał robotników, ale akurat najbardziej aktywnych. W dziale mechanizacji dobrał pan zręcznie całą patentowaną grandę, notorycznych kanciarzy i pasibrzuchów z całego Związku. Nie bacząc na wszystkie pana wysiłki, nawet wśród tego elementu znaleźli się uczciwi robotnicy, bolejący nad budową. Postarał się pan przez szyderski stosunek do szturmowców ostudzić ich zapał. Śmie pan mówić o jakości sił roboczych, a dwa miesiące temu, kiedy przysłano nam dwustu mechaników partyjnych, ze zdemobilizowanych czerwonogwardzistów i mógł pan odnowić swój skład roboczy, zrezygnował pan z nich, bez wyjątku, pod pretekstem niskich kwalifikacyj.
— Zdaje mi się, że jako naczelnik mechanizacji mam prawo i dane do oceniania kwalifikacji moich robotników. Maszyny naprawia się nie językiem, a rękami. Mechanizacja wymaga wykwalifikowanych robotników, a nie wykwalifikowanych agitatorów.
— Pan doskonale zrozumiał, że robotnicy-komuniści momentalnie zdemaskują pana „system“ i zorganizują masę robotniczą. Dlatego uważał pan za wskazane nie dopuścić ich do swego zabronionego państwa. Usprawiedliwienia pana nie warte są złamanego grosza.
— Widzę, że usprawiedliwienia daremne są tam, gdzie wszystko zdecydowane jest zgóry, a mogłyby zepsuć gotowe plany.
— Co za plany?
— W sekcji mechanizacji są bezwątpienia nieporządki, jak i we wszystkich innych działach budowy, lecz nie pomyliłem się, gdym przypuszczał, że pan zechce je wyolbrzymić i rozdmuchać do rozmiarów przestępstwa, tylko dlatego, że na czele tej sekcji stoję właśnie ja.
— To znaczy jak? Racz pan wyrażać się jaśniej.
— Jaśniej? Sądzę, obaj doskonale rozumiemy i niema potrzeby kłaść panu w usta. Zabrał mi pan żonę, a teraz postanowił pan uwolnić się ode mnie.
Jeremin porwał się na nogi blady, jakgdyby cała krew spłynęła w czerwone żyłki nagle rozszerzonych oczu. Ręka z ogromnym kułakiem kołysnęła się wtył, jak do uderzenia. Niemirowski zasłonił się ręką. Jeremin potarł się dłonią po włosach.
— Niech się pan nie boi, nie uderzę pana, — odezwał się ochrypłym nagle głosem. — Jeśli pan podlec, to, w każdym razie zręczny podlec.
Połknął ślinę i obłędnie spojrzał na olbrzymie swe ręce.
— Zaplątałem się tutaj z wami... — powiedział głośno, jak rozmawiał z sobą, gdy znajdował się sam w jurcie.
Popatrzał na Niemirowskiego.
— Niech pan stąd odejdzie... tylko natychmiast. Sam zajdę dziś do pana na sekcję.

Gdy w godzinę później Jeremin znalazł się w gabinecie Niemirowskiego z kupą wykazów w ręce, był już zupełnie spokojny.
— Mówił pan, że brakuje panu do maszyn wielu części zapasowych, — powiedział patrząc w okno. Zdaje mi się, będzie szybciej, jeśli pan sam pojedzie i się pośpieszy... Proszę mi złożyć piśmienną deklarację, odkomenderuję pana na tej podstawie do Moskwy. Tylko weź pan z sobą wszystko... Ale nie rzeczy, naturalnie. Rzeczy należy zostawić, wyślemy panu potem, — spowodowałoby to niepotrzebne plotki. Weźmie pan ze sobą wszystko, co pan ze sobą przywiózł... Myślę, rodzinę... Za dwa tygodnie podpiszę rozkaz o zwolnieniu pana.

Pod ścianą głębokiego rowu, utknąwszy mordą wdół, stał samotny ekskawator. Ekskawator, sapiąc i chrypiąc, gryzł cierpliwie ziemię. Nabrawszy pełną paszczę kamienia, podnosił swą szyję żyrafy, oglądając okolicę, przeciągle ziewał i znowu obojętnie brał się do swej pracy.
Wyszedłszy z kanału, Clarke znalazł się nad głęboką kotliną i tuż obok pierwszy raz zobaczył rzekę, pędzącą wdół. Od rzeki wiało chłodem.
W górach Kalifornji Clarke oglądał pewnego razu samochód, zjeżdżający z pasażerami po ostrej serpentynie nad przepaścią ze złamanym hamulcem. Auto mknęło, nabierając szybkości, i następnie z rozpędu, podskoczywszy na wirażu, lekko poleciało w przepaść. Rzeka, w szalonym pędzie przebiwszy sobie w górze przejście, leciała wdół po płaskowzgórzu, nie mogąc już zatrzymać się.
Clarke wiedział, że rzekę tę należy wykręcić pod kątem prostym i odprowadzić wgłąb płaszczyzny.
— Zdaje się, żeśmy już przyszli, — obejrzała się Połozowa. — Niestety, nie będę mogła wyjaśnić panu wszystkiego jak należy, a z inżynierów nikogo niema w pobliżu. Trzeba będzie posłać po Urtabajewa.
Usiedli na kupie kamieni, w oczekiwaniu, aż czarnobrody uzbek, posłany po Urtabajewa, nie przyprowadzi go na główny odcinek.
— Kim był ten człowiek z ogoloną głową, w rosyjskiej rubaszce, który podszedł do nas przy wyjściu z baraku? — zapytał niespodzianie Clarke.
— To towarzysz Synicyn, sekretarz komitetu partyjnego naszej budowy.
— Ma dobre, mądre oczy.
— Pierwszorzędny pracownik. Oby więcej takich. Warunki miejscowe zna, jak rdzenny tadżyk. Nawet nauczył się mówić po tadżycku.
— Dawno jest w Środkowej Azji?
— Piąty rok, zdaje się. Rwie się do Moskwy, na naukę — ale nie puszczają.
— To właśnie tak mnie uderza. Spotyka się to na każdym kroku. Dorośli, dojrzali ludzie, o dużem praktycznem doświadczeniu, w trzydziestym, czterdziestym roku życia zasiadają na szkolną ławę uczyć i douczać się. To jest nie do pomyślenia w żadnym kraju. U nas do trzydziestu lat, człowiek już ostatecznie się formuje. Jeśli do tego wieku nie zdołał wejść na tę drogę, o której marzył, godzi się z tym i nie usiłuje wyskoczyć ze skóry. U was cały system wykształcenia urządzony jest z tem obliczeniem, aby skasować ten rubikon wieku. I trzeba przyznać, że odpowiada on zapotrzebowaniom samej ludności. Świadczy to, naturalnie, o wyjątkowej energji i żądzy wiedzy ze strony tutejszych ludzi, ale...
— Ale?
— Jak to pani powiedzieć...
— Nie uważa pan to za zjawisko dodatnie?
— Prawdę powiedziawszy, nie. Mówię o tych nagłych, powiedziałbym, trochę histerycznych skokach — od jednego zawodu do drugiego, od pracy fizycznej do umysłowej, — które wykonywują tutaj ludzie na każdym kroku. Jeden, powiedzmy, do trzydziestu pięciu lat był dobrym tokarzem metalowym i, naraz, pociągnięty tajemnicami chemji, siada za ławkę studjować chemję, aby, mając lat czterdzieści, stać się inżynierem-chemikiem.
— A dlaczego uważa pan, że jest to źle?
— Widzi pani, rozumiem, że w ten sposób szuka ujścia niewykorzystana ludzka energja, ale mnie się zdaje, że przez takie nieracjonalne przełączenie tej energji, nie wygrywa ani społeczeństwo, ani sam przełączający się.
Państwo wasze traci najlepsze wykwalifikowane kadry robocze o dużem zaasobie wytwórczym, aby zyskać słabych i niedoświadczonych inżynierów, którzy, nim zdążą zebrać poprzednie doświadczenie w nowej dziedzinie, będą już starcami. Ten proces musi się bardzo ujemnie odbić na waszem budownictwie. Jeżeli chcecie istotnie dogonić i przegonić przodujące kraje kapitalistyczne, musicie przejąć od nich zasadę ścisłej specjalizacji, nie burzyć przedziału między pracą umysłową i fizyczną, wytworzonego w ciągu wieków. To ustawiczne przesiedlanie ludzi po stopniach drabiny produkcyjnej, nie może nie wnosić chaosu do waszego budownictwa. Niejednokrotnie słyszałem, że socjalizm — to plan. Jakżeż więc chcecie planować gospodarstwo, planowo produkować i rozdzielać towary, nie rozdzieliwszy przedtem planowo tych, którzy produkują?
Połozowa przyglądała się mówiącemu z uzasadnioną ciekawością, z jaką stworzenie jednego gatunku patrzy na stworzenie drugiego, o którem wiedziało tylko ze słuchu. W kątach jej ust krył się uśmiech. Clarkowi wydał się ten uśmiech pobłażliwym; to go irytowało więcej, niż najbardziej złośliwe sprzeciwy, wobec czego szorstko urwał pytaniem:
— Pani się z tym nie zgadza?
— To, co pan opowiada, byłoby zupełnie słusznem, gdybyśmy budowali przodujące państwo kapitalistyczne i musieli przeprowadzać od początku do końca drogę, którą wyście już przeszli. Ale tak nie jest. Przytem jeszcze planowy podział ludzi pomyślany jest u was nazbyt już mechanicznie, na sposób fordowski: tyle setek robotników robi całe życie śruby, tyle setek innych — same tylko karabiny i tak dalej, — specjalizacja do wyżyn doskonałości. To jest już stare nawet dla kapitalistycznego systemu produkcji. My bierzemy od was waszą wysoko rozwiniętą technikę na poziomie najnowszych jej metod. Nazbyt droga jest dla nas wasza technika, abyśmy kupowali wczorajsze jej produkty, które już jutro wyjdą z użycia. Nieprzerwany potok produkcji, której proponuje pan nam uczyć się od ojczyzny pana, jest nawet dla Ameryki dniem wczorajszym.
— Co pani mówi. A ja o tem nie wiedziałem.
— Poco robotnik, sprowadzony do roli automatu, wykonywać ma z dnia na dzień jeden i ten sam ruch, kiedy w tych mechanicznych ruchach łatwo go zamieni maszyna, a robotnik z automatu stanie się kontrolerem automatu? U was narzucający się ten krok naprzód nieodwołalnie pociągnąłby za sobą redukcję nowych setek tysięcy robotników, powiększenie i bez tego potwornej już armji bezrobotnych. Krok ten dla was byłby za drogi. Tylko my możemy sobie na to pozwolić, i dlatego możemy pozwolić sobie i na to, co pan nazywa ustawicznem przesiedlaniem ludzi po stopniach drabiny produkcyjnej. Same pojęcie zawodu, jak to pan bierze, jest już na wymarciu. Poco nam wychowywać żywe automaty, które jutro już będą nam nieprzydatne?
— Powiedzmy, gdyby nawet tak było, to dzisiaj jeszcze musicie je mieć. Bez ściśle wykwalifikowanych kadr nie stworzycie tej podstawy wysoko rozwiniętego przemysłu, bez której niema socjalizmu. Stwórzcie ją najpierw, później zaś likwidujcie przedział między umysłową a fizyczną pracą.
— W przekładzie na nasz język, to, co pan proponuje, oznacza: zbudujcie socjalizm kapitalitycznemi metodami pracy, potem zaś urządzajcie inauguracyjne otwarcie: począwszy od dziś nastaje socjalistyczne społeczeństwo — wejście bezpłatne. Zapomina pan jedno: że socjalizm to ludzie, i że bez wyplenienia ze świadomości ludzi korzeni kapitalizmu, nie może istnieć socjalistyczne społeczeństwo, tak samo, jak nie może istnieć produkcja socjalistyczna oparta o zasadę kapitalistyczną: człowiek — funkcja maszyny.
Clarke chciał coś odpowiedzieć, gdy spojrzenie jego spoczęło na wyrosłym nagle u nóg długim cieniu. Podniósł oczy i zobaczył niskiego oliwkowego chłopca, z wyglądu lat piętnastu, w zielonej komsomolskiej rubaszce z kimowskim znakiem i w pluszowej tiubetejce.
— Proszę się zapoznać, — podniosła się Połozowa, — to mój zwierzchnik, towarzysz Nusreddinow, sekretarz komitetu komsomolskiego.
— Inżynier z Ameryki? — uśmiechnął się chłopak, pokazując równe zęby. — Znam Amerykę, widziałem Amerykę.
— Gdzieżeś widział Amerykę, Kerim? — zdziwiła się Połozowa. — Chyba w książce?
— Nie, nie w książkach. W Stalinabadzie widziałem. Na bazarze.
— Na bazarze?
— Na bazarze panorama była, ładna panorama Patrzysz w okienko — widać Amerykę. Bardzo dobra Ameryka!
— Widzi pan, podoba mu się pana ojczyzna — przetłomaczyła Połozowa. — Widział w Stalinbadzie bioskop.
— A co mu się najbardziej spodobało?
— Domy ładne. Wysokie, o! Jak góra! Dobrze mieszkać w takich domach. Wysoko! Dużo powietrza! Wdole źle. Dużo kurzu. Ja też wysoko mieszkałem. Powiedz amerykaninowi: wo-o! — wskazał Clarkowi na dalekie, śnieżne wierzchołki.
— Pochodzi sam z Pamiru, — wyjaśniała Połozowa. — Kocha góry! W bioskopie widział amerykańskie drapacze chmur. Powiada: dobrze jest w nich mieszkać. Wysoko, jak w górach. Pan na jakiem piętrze w New Yorku mieszka?
— Na czterdziestym siódmym.
— Widzisz, Kermin, okazuje się, obaj jesteście góralami, — zażartowała Połozowa.
Powiedz amerykaninowi, że u nas także będą takie domy. Będzie dużo — dużo bawełny, wtedy zbudujemy.
— Nieprawda, Kerim, nie będziemy budować takich domów. To kapitalistyczne miasta. Socjalistyczne będą wszystkie w ogrodach.
— Nie, góry nie kapitalistyczne, góry proletarjackie. Robotnicy powinni ładnie mieszkać, wysoko mieszkać. Nisko mieszkać — źle mieszkać, — pokazał w uśmiechu białe zęby. — Przeprosić amerykanina, muszę uciekać. Powiedz amerykaninowi, bardzo ciekawa Ameryka. Dobrzeby było opowiedzieć kiedyś komsomolcom o Ameryce. Poproś amerykanina. Ja lecę. Komsomolcy przegrywają zawody, niedobrze!
Błysnął zębami, machnął ręką i szybko pomaszerował obok ekskawatora.
— Czarujący chłopiec! — Clarke przeprowadzał wzrokiem zgrabną figurkę komsomolca.
— Zadziwiający! I co za towarzysz! Mądry, inteligentny, poważny. Niech go pan kiedy poprosi, by panu opowiedział swą historję. Jak on piechotą z Pamiru przyszedł się uczyć do Stalinbadu, jak u jego ojca ukradł ziemię mułła, uwiózł jedyne pole. Tak, tak, dosłownie uwiózł na osłach, — to nie metafora. Jak uciekał od basmaczy. To poprostu powieść. To historja najlepszej części naszej młodzieży komsomolskiej.









Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Bruno Jasieński.