Przejdź do zawartości

Człowiek zmienia skórę/PII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Bruno Jasieński
Tytuł Człowiek zmienia skórę
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Mewa“
Data wyd. 1934
Druk Drukarnia „Antiqua“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


PRZERWA DRUGA.
O UKRADZIONEJ ZIEMI.

Szedł drugi rok Autonomicznej Tadżyckiej republiki socjalistycznej. Rozbitki basmaczowskich band, uciekając przed kulami czerwonogwardzistów, rzuciły się wgórę po prostopadłych przejściach gór, pełnych śniegu. Zkostniali od mrozu Dżygici ścielili pod końskie kopyta filce uniesione z ograbionych kiszłaków, aby konie i ludzie nie przewracali się i nie zapadali w miękki śnieg. Konie lekko stąpając po wojłoku, przeszły pograniczny wąwóz i przepłynęły lodowaty Piandż, by deptać gościnną ziemię afgańską.
Wiosną, do sekretarza wojewódzkiego komitetu w Chorodze, Władimira Synicyna, przyszedł oberwany chłopak i za pośrednictwem tłomacza oświadczył, że ojcu jego, biedakowi z Bartanga, mułła ukradł ziemię, dwa sery[1]; więcej im nic nie zostało. Cała rodzina pomrze z głodu, jeśli kata-urus[2] nie stanie w ich obronie.
— Jakżeż to, wśród białego dnia zabrano biedakowi całą ziemię? — zaciekawił się sekretarz. — Skarżył się w selsowiecie?[3]
— Skarżył się. Selsowiet powiada: zmył sil.[4] W selsowiecie gospodarzem mułła.
— Trzeba złożyć skargę do wik‘a.[5]
— Był i tam. Przysłali człowieka. Rada wiejska potwierdziła. Wik również orzekł: zmył sil.
— Poczekaj, jakże to zmył sil? Mały wszak twierdzi, że nie zasiewy zginęły, a ziemię ojca mułła zagarnął. Skąd tu sil?
Tłomacz pytanie powtórzył.
— Powiada, zmył sił nie ojcu, lecz mulle. Ziemię zmył. Dwa sery. Nocą przyszedł mułła z ludźmi, kiedy ojciec spał i przewiózł do siebie. Mułła ma dużo ziemi, trzy ambany[6], a ojciec miał tylko dwa sery. Całą zabrał.
— Jakże to on przewiózł ziemię? Plączesz, napewno, coś?
— Tak powiada, w nocy przewiózł, na osłach.
— Cóż to, ziemia u nich przekłada się z miejsca na miejsce?
— Porwał ziemię, powiada, i z kibitki całą porwał, z dachu. Nie słyszeli, gdyż spali. Urusy, słyszał, bronią biedaków, mułłów nie lubią, przyszedł więc poskarżyć się. Trzy dni szedł. Jeżeli urus nie pomoże, — wszyscy umrą z głodu.
Sekretarza przeniesiono niedawno z drugiego rejonu. Nowego dobrze jeszcze nie znał. Ciężki rejon, dróg od wieków nie było. Zapoznawał się powoli. O Bartandze słyszał, że jest to najbardziej głodna gmina, — skąpy pasek ziemi między dwoma łańcuchami gór, w sąsiedztwie z Niezbadanym rejonem. Dróg nie było, osioł nie mógł przejść. Władza sowiecka egzystowała tam w pojedyńczych dżagamatach[7] bez jakiejkolwiek łączności z centralą. O bartangcach opowiadano, że chleba im wystarcza na pół roku i to tylko w dobre, urodzajne lata. Pozostały czas jedzą niewiadomo co.
Zdecydował sekretarz pojechać tam osobiście, zbadać tajemniczą sprawę, przy okazji obejrzeć rejon, sprawdzić, jak tam w praktyce wygląda sowiecka władza.
Wziął ze sobą sekretarza tłomacza, miejscowego komsomołca.
Wsiedli na konie, mówią małemu:
— Prowadź!
Pojechali. Na drugi dzień trzeba było konie zostawić w kiszłaku i dalszą drogę odbywać pieszo. Owringi[8] na prostopadłych skałach wiją się, jak chmiel. Tu wbity kołek, tam mostek z chwiejącej się belki, ówdzie drabina z gałęzi, wszystko się trzyma na słowie honoru.
Dotarli.
W radzie wiejskiej panika. Gładzą brody, ręce do serca przyciskają, uśmiechają się, a poznać, — zlękli się. Niosą placki, jagody morwowe, katyk. Herbatę do filiżaneczki nalewają.
Zaczął sekretarz wypytywać. Tak i tak. Walczył jakieś trzy godziny, dopóki wreszcie obraz nie stał się jasnym.
Rejon pozbawiony był ziemi. Ta ziemia, która została, pokryta jest cała krzemieniem. Do tego jeszcze brakuje wody. Dechkanie urządzają pola na skalistych placykach obok strumyków. Ciągną ziemię zdaleka w workach na osłach, a jak trzeba to i na własnych grzbietach i układają ją grubą warstwą na nagiej skale. Tak robi się pole. Malusieńkie pole. Dużo ziemi, wobec braku dróg, przywieźć nie można. Dwa-trzy sera najwyżej. Ser — miara zasiewu: osiem tiubetejek ziarna. Tak też mierzą. Ziemię, jeśli przytaszczyli więcej, składają na dachu kibitki, na zapas. Ziemia cenna jest, jak ziarno, — jak ziarno, mierzy się tiubetejkami. Urodzi ziemia — starczy chleba na kilka miesięcy. Wyschnie strumyk — cały wysiłek daremny.
Biedak Nusreddin Ato. Cały jego majątek stanowi pole na skale — dwa sera oraz trzy worki ziemi na dachu kibitki. Została naga skała i ziemi na dachu niema.
— Zmył sil, — powiada prezes.
— I z dachu?
— Czasem i kibitki zmywa, nietylko ziemię z dachu.
— Łże, — powiada biedak Nusreddin Ata. — Sil był w nocy. Rano, po silu, cała ziemia została na placyku. Sąsiedzi widzieli. Zginęła ziemia następnej nocy, kiedy żadnego silu nie było.
Sąsiedzi milczą, gładzą brody. Nie pamiętają, — dawno było. Może sil, może nie sil — różnie bywa. Jasne — przeciw prezesowi nie chcą gadać.
— U mułły Ali Muchitdina, — powiada biedak Nusreddin, — sil zniósł róg jego pola, — dwa i pół sera. Wszyscy widzieli, w dzień pół kiszłaka poszło patrzeć. A następnego rana, kiedy u mnie w nocy ziemia zginęła, u mułły Ali Muchitdina placyk porósł nową ziemią.
Zawołano dechkan. Milczą, gładzą brody. Nie pamiętają, — dużo czasu minęło. Czy można teraz sprawdzić? Mułła Ali Muchitdin nie taki człowiek, aby kradł cudzą ziemię.
Poszli oglądać pole.
U Nusreddina Ata goła skała, jakby wygolona, a kamienny wał cały.
— Jakżeż sil ziemię zmył, kiedy wał cały? — pochyla się ku ziemi Nusreddin.
— Ty oszuście, naprawiłeś wał. Ile czasu minęło! Kto spamięta, czy był zniszczony czy nie? — mówi mułła Ali.
Nikt nie pamięta. Każdy swojego wału pilnuje. Kiepski gospodarz na cudze wały spogląda.
Przypatrzył się uważnie sekretarz wszystkim dechkanom. Widzi, stoi wśród nich jeden siwy starzec, broda do pasa. Zawezwał go bliżej, mówi:
— Ty, starcze, aksakał[9], grzech żebyś kłamał, nad grobem stoisz. Opowiedz, jak było, uczciwie, jak prawowierny muzułmanin.
Miejsca starcowi ustąpił, herbaty do filiżanki nalał.
Pogładził starzec brodę, łyknął herbaty i powiada:
— Jeszcze dziadowie nasi mówili, że człowieka głowa podzielona jest czterema przegródkami na cztery równe części. Kiedy człowiek się rodzi, głowa jego pusta, jak dzban. Do dziesięciu lat zapełnia się rozumem jedna część. Do dwudziestu lat zapełnia się druga. Dlatego nie pytaj nigdy o radę młodzieńca, ma on tylko połowę rozumu.
Kiedy człowiek skończy trzydzieści lat, zapełnia się rozumem jego trzecia klatka. I dopiero, gdy człowiek ma czterdzieści lat, cała jego głowa, wszystkie cztery jej części napełnione są rozumem i to jest najmądrzejszy jego wiek.
Kiedy człowiek skończy pięćdziesiąt lat, jedna część jego głowy robi się pustą i rozum z niej wychodzi. Kiedy przekroczy sześćdziesiąt lat, zostaje mu tylko połowa rozumu. Kiedy ma siedemdziesiąt lat, opróżnia mu się trzecia klatka. A gdy dochodzi lat osiemdziesięciu — głowa jego jest pusta, jak głowa noworodka. Dlatego nie pytaj nigdy osiemdziesięcioletniego starca. Cóż on może ci powiedzieć, kiedy w głowie jego pusto? A ja mam akurat osiemdziesiąt lat.
Widzi sekretarz — wykręca się staruszek. Nie dogada się z nim.
— Jestem biedak, kambagał, — bije się w pierś Nusreddin Ata, — nie mam więcej ziemi. I bydła nie mam. Mułła ziemi ma trzy ambany i byków parę, poco mu biedaka ziemia?
— Ty, Nusreddin, nieuczciwy człowieku, dlaczego mówisz o innych nieprawdę? — chmurzy się prezes. — Ali Muchitdin — biedak; ma on ziemi dwa kawsze[10] i jednego byczka. A czy to byczek? Tak, wielka koza.
Dechkanie potwierdzają. Tak, mułła Ali biedak. Wszyscy tu biedacy. Mało ziemi.
Podrapał się sekretarz w głowę. Jasne: prezes kłamie, i dechkanie kłamią. Prezes siedzi w kieszeni u mułły, a biedota się boi. Biedaka jawnie okradli. Nie obronić biedaka, — jakiż więc będzie w oczach biedoty autorytet sowieckiej władzy? Iść przeciw mulle bez poparcia dechkan? Nic na tem Nusredin nie wygra — nie będzie miał życia w kiszłaku. A i samemu trudno będzie wyleźć stąd. Masz ci los z geografją! Należy za wszelką cenę, nieoczekiwanym jakimś fortelem, obrócić biedaków przeciwko mulle i zmusić ich, by się zdeklarowali. Ale jak?
Siedzi, herbatę pije. Wokoło stoją dechkanie — czekają co będzie. Wypił filiżanek cztery, każe podejść bliżej mulle Alemu.
— Ty, powiadasz, ziemi nie ukradłeś?
— Nie.
— I przysiąc możesz?
— Mogę.
— Na, weź placek, złam i podepcz nogami.
A jest to u mahometan najstraszniejsza przysięga, — przekląć chleb.
Zmieszał się mułła. Sekretarz pcha mu w ręce placek. Wziął, złamał i podeptał nogami.
Widzi sekretarz: dechkanie w ziemię patrzą, a starzec herbaty nie dopił, podniósł się i wyszedł.
— No, — powiada sekretarz, — przysiągł, znaczy się, prawda. Nie będzie prawowierny muzułmanin, a w dodatku mułła, daremnie chleb przeklinać.
Wstał, podciągnął pasek i mówi:
— A więc, towarzysze dechkanie, każdy z was wie, że władza sowiecka — to władza biedaków. Biedakowi nie da zrobić krzywdy. Każdy biedak zawsze może liczyć na jej pomoc. Nusreddin Ata — biedak? Biedak, każdy wie. Zginęła mu ziemia? Zginęła! Nie znajdzie się — z całą rodziną z głodu umrze. Tego nie może dopuścić sowiecka władza. Gdyby się wyjaśniło, że ukradł mu ziemię ktoś z dechkan, naprzykład, ten sam Ali Muchitdin, tobyśmy zmusili złodzieja zwrócić całą ziemię, a jeszcze cały urodzaj, którego nie mógł Nusreddin zebrać. A ponieważ mówicie wszyscy, że nie wiecie, czy wogóle ukradł kto ziemię czy silem zmyło, — to władza sowiecka postanawia tak: ziemia musi wrócić do Nusreddina. Nusreddin Ata — mieszkaniec waszego kiszłaka. Kiszłak powinien pomóc złodzieja znaleźć. Ponieważ kiszłak w tym nie pomógł, wróci mu kiszłak całą straconą ziemię. Dwa sery, i trzy worki na dachu, razem więc dwa i pół sera. Gospodarstw u was w kiszłaku bez Nusreddina i mułły Alego, — piętnaście. Znaczy się, każde gospodarstwo zdejmie ze swej ziemi i odda jedną szóstą sera. To po pierwsze. Teraz co do urodzaju. Urodzaj u was jest, powiadają, siedmiokrotny, nie więcej. Znaczy się, z dwu serów ziemi — sto dwadzieścia tiubetejek ziarna. W ten sposób każde gospodarstwo obowiązane jest dać Nusreddinowi siedem i pół tiubetejek ziarna. Wszyscy zrozumieli?... Ot, gdyby się okazało, że ziemia nie silem została zmyta, a ukradziona, i gdyby znalazł się złodziej, wówczas nie potrzebowalibyście nic dawać. A ponieważ, sami mówicie, zmył sil, i w dodatku biedaka ziemię, to nie może być, aby jeden Nusreddin Ata cierpiał, a nie cały kiszłak razem. Biegnijcie więc do domów i przynieście Nusreddinowi ziemię i ziarno. Za godzinę żeby wszystko było na miejscu! A Mułła Ali za to, że go niesprawiedliwie posądzono, z powinności tej zostaje uwolniony.
Po przetłomaczeniu tego przez tłomacza, dechkanie oniemieli. Stają, nie ruszają się. Milczą.
— Jakżeż to? — mówi wreszcie jeden. — Ja ziemi nie kradłem, a oddawać będę, i jeszcze ostatnie ziarno mam taszczyć. Tak się nie godzi, też jestem biedak.
— A wszak, przyjacielu, dopiero co sam mówiłeś, że wszyscy tu biedacy. Znaczy się — niema od kogo wybierać.
— Ja nie kradłem i nie powinienem oddawać. Niech odda ten, kto ukradł, — mówi drugi.
— Zapewnialiście wszak sami, że nikt nie ukradł, — silem zmyło. Od sila żądać zpowrotem?
Stoją, dreptają na miejscu, naradzają się.
Sekretarz, jakby nigdy nic, usiadł sobie z powrotem i zabrał się do herbaty, kończy drugi czajnik. Sam zukosa obserwuje. Widzi, mułła sokiem purpurowym się nalewa, brodę rwie i szepcze coś prezesowi, kombinując wymknąć się cichaczem z koła.
Napił się sekretarz herbaty i mówi:
— No, towarzysze dechkanie, pół godziny minęło. Jazda do domów po ziemię i ziarno. Za pół godziny żeby wszystko było. A prezes rady wiejskiej tu zostanie. I mułła Ali zostanie, nie potrzebuje wszak niczego przynosić.
Postawił jednemu i drugiemu po filiżance, herbaty nalał — z szacunkiem.
— Pijcie, — powiada, — nie odmawiajcie.
Potargali brodami, siedli, piją. Sekretarz kończy trzeci czajnik, wciąż im podlewa, zagaduje. Ci uprzejmie się uśmiechają, a oczy im tak biegają.
Dechkanie stoją, naradzają się, spoczątku szeptem, później coraz głośniej.
Wychodzi wreszcie jeden:
— Widać i naprawdę władza sowiecka — biedaków władza, jeżeli staje w biedaka obronie i wrócić mu ziemię rozkazała. Niesprawiedliwie tylko, że od biedaków chce wziąć, a jednego bogacza, to zupełnie od zapłaty uwolniła.
— Kto tu jest u was bogaczem? Mówicie, wy wszyscy — biedacy, i nikt z was nie ma trzech ambanów ziemi, ani pary byków.
— On jest bogaczem, — wskazują dechkanie na mułłę. — Trzy ambany ziemi posiada, i trzech byków, i sto baranów. Myśmy mu na grzbietach ziemię nosili, dwie doby wlekli. Dawał nam za to po tiubetejce ziarna na rok, na kredyt. On ukradł ziemię Nusreddinowi. Wszyscy widzieli, jak u niego zmyło silem, a po pięciu dniach znowu porosło ziemią. U niego bierzcie.
Wskoczyli mułła i prezes, poczęli krzyczeć na dechkan.
Sekretarz pocichutku wyciągnął z kieszeni rewolwer:
— Związać, — mówi, — złodzieja i jego pomocnika.
Starzec Nusreddin skacze z radości, jak dziecko. Czałmę zerwał z głowy, ręce mulle związuje. A czałmą muły związali prezesa. Rozkazał sekretarz zamknąć ich w chlewie, u wyjścia postawił dwu dechkan.
— Pilnujcie, — powiada, — jak źrenicę oka. Przyjdzie oddział — wydać ich w całości. Jeżeli wypuścicie, — nie będziecie później przez nich żyć.
Do południa przenieśli dechkanie ziemię z pola mułły Aliego na placyk Nussreddina, ziarna odsypali, i trzy worki ziemi na dach położyli.
Zarządził potem sekretarz zebranie — wybierać nową radę wiejską. Obrano prezesem starego Nusreddina i natychmiast postanowili skonfiskować mulle ziemię i rozdzielić ją najbiedniejszym. Do wieczora odmierzyli wszystko uczciwie i podzielili między sobą bydło.
Położył się sekretarz spać w domku rady wiejskiej. Zdrzemnął się już porządnie, słyszy, ciągnie go ktoś za rękaw. Skoczył, — mały Nusreddin stoi, mówi tłomaczowi:
— Uchodźcie stąd, zaprowadzę was w inne miejsce spać, niedobrze tutaj.
Nie pytał sekretarz, dlaczego i poco, naciągnął tiubetejkę i pomaszerował za chłopakiem.
Wyspali się. O świcie sekretarz mówi:
— Dobrzeby było aresztowanych wziąć ze sobą, tylko — jak ich przez taką drogę przeprowadzić? Oddział może nie nadejść, odwaga naszym dechkanom odbiegnie, wypuszczą sukinsynów, jak dwa razy dwa. A no, sprobujemy.
Poszli do chlewu, widzą, niema przy bramie straży. Weszli. Aresztowanych niema śladu.
Podrapał się za uchem sekretarz:
— Ot, wiedziałem! Ha, trudno, — pójdziemy bez nich.
Przeszli kilometrów trzy, naprzeciw siebie widzą — znowu chłopak Nusreddina.
— Ty skąd? — pyta sekretarz. — Jakże zdążyłeś?
— Poszedłem naprzód drogę obejrzeć, — mówi mały. — Nie można iść tamtędy, drabina podpiłowana. Władza sowiecka dobra, nie trzeba iść, spadnie. Poprowadzę inną drogą.
Kosztowało to ich zbędne pół dnia akrobatyki, doszli za to bezpiecznie. Siedli na konie, żegnają się z małym. Mówi mu sekretarz:
— Rachmat, dziękuję.
Ściska mu rękę, myśli, co by mu tu zrobić. Wziął, odpiął z kurtki komsomolca-tłomacza znaczek kimowski i przypiął go chłopakowi.
— Rośnij, — mówi, — będziesz komsomolcem. Przyjdź do Chorogi, oddam do szkoły.
Pożegnali się i pojechali.
Pewnego rana staje przed sekretarzem ten sam oberwany chłopak. Ucieszył się sekretarz, sadowi na krzesło, woła tłomacza.
— Powiada, ojciec umarł. Spadł z góry. Coś mu tam podpiłowali, a co — nie mogę dobrze zrozumieć.
Sekretarz nie rozpytywał, wiedział, co mogli podpiłować staremu Nusreddinowi. Podrapał się w głowę, wziął słuchawkę telefoniczną i rzucił do tuby kilka mocnych wyrazów:
— ... Tak, tak, natychmiast. W Bartag. Mały zna drogę, poprowadzi... A więc, — zwrócił się do małego. — Poprowadzisz tam naszych chłopaków.
Skinął głową malec, lecz nie odchodzi.
— Zapytaj go, czegoby chciał, co za prezent?
— Powiada, sowiecka władza obiecała oddać go do szkoły. Uczyć się chce. Mówi, przeprowadzi naszych do kiszłaka i przyjdzie z nimi spowrotem.
I zauważywszy na koszuli chłopca pod chałatem kimowski znaczek:
— Trzeba chłopca posłać do nauki. Będzie z niego człowiek.





  1. Ser — miara zasiewu: osiem tiubetejek ziarna.
  2. Kata — wielki, urus — rosjanin.
  3. Selsowiet — rada wiejska.
  4. Sil — żywiołowe nieszczęście, powódź.
  5. Wik — komitet wykonawczy.
  6. Amaban — miara zasiewu: 6 pudów ziarna.
  7. Dżagamat — rada wiejska.
  8. Owring — wierzchołek, z którego wiedzie ścieżka wzdłuż prostopadłych skał.
  9. Aksakał — siwobrody.
  10. Kawsz — miara zasiewu, równa dwum serom.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Bruno Jasieński.