Człowiek zmienia skórę/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Bruno Jasieński
Tytuł Człowiek zmienia skórę
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Mewa“
Data wyd. 1934
Druk Drukarnia „Antiqua“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ CZWARTY.

Wracając z przeglądu odcinka i przechodząc obok ekskawatorów, zauważył Clarke Barkera, przechadzającego się około maszyn, w białym hełmie, z rękami, założonemi za plecy.
Spostrzegłszy zdaleka Clarka, Barker skierował się do niego.
— Okazuje się, że moje ekskawatory nie przybyły jeszcze, i niewiadomo kiedy przybędą, — oświadczył nieledwie z tryumfem.
— A to? — wskazał Clarke na ekskawator.
— To niemiecki Menk, tandetna maszynka, — skrzywił się Barker. — Ciekawe, kiedy im się znudzi płacić mi pieniądze za to, że nic nie robię!
Połozowa zachmurzyła się. Clarke poczuł się nieswój.
— A dla pana to wygrana, — ze złością prawie powiedział. — Mógłby pan pomóc przynajmniej te zebrać.
— Te meńki? Nie myślę nawet. Co mnie to obchodzi! Niech się niemcy troszczą... Chciałem panu coś powiedzieć, — z nagłą powagą odezwał się do Clarka.
Odprowadził go na stronę i szeptem zapytał:
— Czy nie znalazł pan wczoraj czegoś na stole?
— Na stole? — z udaną obojętnością powtórzył Clarke. Nie, nic.
Barker wyjął w milczeniu portmonetkę, wyciągnął arkusik papieru i rozwinął przed Clarkiem.
— Niech pan spojrzy.
Na papierze uwidoczniony był znajomy rysunek.
— Co to? Z braku zajęcia zajął się pan malarstwem? — chytrze zmrużył się Clarke.
— Przestań pan żartować: znalazłem to wczoraj u siebie na stole.
— No i co?
— Dlaczego pan nie rozumie? Zdaje się, jasne! Strzałka pokazuje na Amerykę, na dole czaszka. Inaczej mówiąc: wynoś się zpowrotem, skądeś przyszedł, a jak nie, — zabijemy. Zamierzam złożyć meldunek władzom.
— Głupstwo, — spokojnie powiedział Clarke. — To pana fantazja. Zażartował ktoś z pana, chcąc sprawdzić odwagę. Gdyby to była jakaś tajemnicza groźba, dlaczego więc podrzucili papier panu, dlaczego nie mnie, ani Murriemu?
— Tak, to prawda, ja tak samo myślałem, dlatego też pana zapytałem. Ale rozumie pan, to dziwne: pokój był zamknięty na klucz, klucz miałem przy sobie, okno było zamknięte. W jaki sposób więc mógł się papier znaleźć na stole?
— A w pana obecności nikt do pokoju nie wchodził?
— Był tylko ten czarny inżynier. Więcej nikt.
— Być może, w czasie sprzątania zaszedł ktoś i położył? Jest to wyraźnie dziecinny rysunek. Niech pan nikomu nie opowiada, inaczej będą się z pana śmiać.
Clarke niby niechcący, zwinął rysunek i zmieniając temat rozmowy, niepostrzeżenie wsunął go do kieszeni.

Kiedy u schyłku dnia samochód odwiózł do miasta Clarka, mokrego i wyczerpanego z upału, — on, nie rozebrany, rzucił się na łóżko.
Wypocząwszy, rozebrał się do naga i polał się wodą od głowy do nóg. Dopiero wówczas odzyskał powoli rzeźkość, ubrał się i obejrzał stół. Żadnych rysunków na stole nie było, stał natomiast wazon z kwiatami.
Clarke dotknął w zamyśleniu bukietu, przesuwając po dłoni chłodne płatki kwiatów. Styłu skrzypnęły drzwi. Clarke momentalnie odwrócił się i złapał siebie na tem, że ręka jego dotknęła kolby rewolweru. W drzwiach stała pulchna blondynka, ta sama, którą w czasie wczorajszej pogawędki z Urtabajewym miał sposobność szczegółowo obejrzeć. Była to sąsiadka, widocznie żona inżyniera Niemirowskiego.
— Czy można?
Clarke stał z zakłopotanym uśmiechem.
— Nie rozumie pan po rosyjsku? Nie? Nic nie szkodzi. Przyszłam pana odwiedzić. Nie przeszkodzę?
Clark nie przestawał uprzejmie się uśmiechać.
— Nie rozumie pan? To ja postawiłam panu na stoliku kwiaty, kiedy sprzątano jego pokój. Ładne?
Pokazała ręką na kwiaty, tknęła potem siebie palcem w pierś i roześmiała się.
Clark również się roześmiał i pokiwał głową. Wskazał kwiaty, przyłożył rękę do serca i ukłonił się, wyrażając swą wdzięczność.
— Ładne? Prawda? Odrazu zrobiło się w pokoju przytulniej. W pokoju — objęła rękoma pokój — przytulniej, — pokazała na kwiaty.
Clark zakiwał potwierdzająco głową.
— Jaki pan ma śliczny hełm! — wykrzyknęła, spostrzegłszy poniewierający się na łóżku nieszczęsny hełm kolonjalny.
Podeszła, wzięła go w rękę, pokręciła i nałożyła sobie na głowę.
— Ładnie?
Clarke kiwnął głową. Było jej istotnie w hełmie do twarzy.
Blondynka zdjęła z głowy hełm, pogładziła ręką i starannie położyła na poprzedniem miejscu.
Clarke uśmiechnął się, wziął hełm i podał go ceremonjalnie kobiecie.
— Dla mnie? — zapytała zdziwiona, dotykając się palcem piersi. — Nie, nie, pan sam go będzie nosić.
Clarke wskazał ręką na kwiaty, potem na hełm.
— Rzeczywiście? To rewanż za kwiaty? Jaki pan miły!
Włożyła sobie hełm i wybiegła z pokoju, prawdopodobnie, obejrzeć się w lustrze. Po chwili wróciła, podbiegła do Clarka i pocałowała go w usta. Clarke zdetonował się.
— To za hełm.
— Mister Clarke, nie jadł pan jeszcze kolacji? — w drzwiach stała Połozowa.
Obrzuciła spojrzeniem scenę: kobietę z rozwichrzonemi włosami, zmieszanego i zarumienionego Clarka, i oczy Połozowej zrobiły się obce i surowe.
— Przepraszam, ale drzwi były otwarte. Wszyscy poszli na kolację i ja po drodze wpadłam po pana. Siedzimy w stołowni.
Odwróciła się i wyszła.
Kobieta pokazała jej za plecami język.
Clark naciągnął kepi i wyjął z kieszeni klucz, dając do zrozumienia, że musi teraz wyjść.
Kobieta kiwnęła głową, zmrużyła chytrze oko i wybiegła z pokoju.

W stołowni pełno było ludzi i much. Za długim stołem przy ścianie Clarke zauważył Urtabajewa, Połozową, Murriego i jeszcze kilku mężczyzn. Milcząc zajął miejsce obok Połozowej i z zapałem sprzątać począł zupę.
Kiedy podniósł oczy, spotkały się one z niebieskiemi oczami człowieka z ogoloną głową.
— Przepraszam panią, ciężko mi zapamiętać rosyjskie nazwiska, wszystkie one podobne są jedno do drugiego — zwrócił się Clarke do Połozowej. — To mister Jeremin?
— Nie, to towarzysz Synicyn, sekretarz partkomu. A Jeremin, naczelnik budowy, to ten, który występował na zebraniu inżynierów oraz dzisiaj w baraku.
— Tak, tak, wiem. Taki barczysty inżynier.
— Nie inżynier, a administrator. Ma pan tu jeszcze jeden przykład przeciw pana teorji specjalizacji: przed rewolucją robotnik-metalowiec, w czasie wojny domowej — dowódca, teraz — administrator, ekonomista z wyższem wykształceniem.
— Wyjątki nie obalają reguły.
— Ale u nas nie jest to wyjątkiem, lecz prawie regułą.
— Zresztą, zniekształca pani moje słowa. Mówiłem nie o niemożliwości, lecz o nieopłacalności tego rodzaju przełączeń. Do trzydziestu lat tworzy się w zasadzie to, co nazywamy ludzką indywidualnością. W tym wieku formuje się u człowieka zawodowy stosunek do świata, i z drugiej strony, ustosunkowanie się świata, środowiska — do niego. Stosunek ten uwarunkowany jest tem miejscem, jakie człowiek zajmuje w społeczeństwie i temi żądaniami, jakie mu społeczeństwo może postawić. Nikt nie będzie żądać od mechanika, aby był filozofem, i odwrotnie, od filozofa — aby orjentował się w mechanice.
— Współczesny filozof, nie metafizyk, winien bezwarunkowo orjentować się w prawach fizyki i mechaniki.
— Stawiam to tylko dla przykładu. Rzecz nie w tem. Granice naszych możliwości wymierzone są przez społeczeństwo. To właśnie jest drugą skórą człowieka, z której nie można wyskoczyć. Wszelkie próby w tym kierunku kończyły się katastrofą. Wyskakujący niespodziewanie, tracił swe miejsce w świecie i nie otrzymując innego, — nowa skóra w ciągu kilku dni odrosnąć nie może, — leciał wdół...
— O jakim świecie pan mówi? O burżuazyjnym?
— O każdym. Próżno się pani uśmiecha. Weźmy prosty przykład: człowiek popełnia zbrodnię, zabójstwo. Jeżeli je popełnia, powiedzmy, umysłowo chory, popełnienie zbrodni w stosunku do niego nie pociąga za sobą żadnych zmian w miejscu, zajmowanem przez niego w świecie. Umieszczają go spowrotem w zakładzie dla umysłowo chorych, w oczach społeczeństwa pozostaje on dalej obłąkanym, zostaje w swej skórze. Przypuśćmy, że to samo przestępstwo popełnił tak zwany normalny człowiek, ale człowiek określonego zawodu: oficer. Zabił żołnierza, który go nazwał nieprzyzwoitemi słowami. W danym wypadku przestępstwo nie pociągnie za sobą żadnych konsekwencyj. Społeczeństwo, w skali wymierzonej dla oficera, przewidziało dla niego prawo zabijania ubliżających mu podwładnych.
— Mówi pan nie o każdem, a właśnie o burżuazyjnem społeczeństwie. U nas tak nie jest. Pana przykład z oficerem, potwierdza tylko tę różnicę.
— Nie chodzi o przykład. Przykład zamienić można innym. Chodzi o pewnego rodzaju milczącą konwencję między jednostką a społeczeństwem. Na tej konwencji oparta jest sama możliwość istnienia każdego społeczeństwa...
— Kochany kolego, — wtrącił się niespodzianie do rozmowy szyderczy głos Murriego. — Przepraszam, że panu przerywam, lecz narusza pan obecnie inną ogólnie przyjętą konwencję — między gośćmi a stołownią, i krępuje pan obsługujący personel. Wszyscy już zjedli, a pana talerz prawie nie dotknięty. Zabiorą panu nakrycie i zostanie pan bez kolacji.
Clarke umilkł i wziął się do jedzenia.
— Pan, zdaje się, nie dokończył swej myśli, — oderwała go od tego zajęcia Połozowa.
— Chciałem powiedzieć tylko jedno: w tem, co się tutaj robi, jest dużo sprzeczności. Tworzycie tutaj nowe społeczeństwo, oparte na zniesieniu prywatnej własności. Doskonale. Wydaje się wam, że potraficie rozszerzyć skalę możliwości każdej jednostki do nieskończoności. Czyż nie tak? Wieczysty konflikt między jednostką a społeczeństwem wy, wrogowie indywidualizmu i heroldowie interesów kolektywu, rozwiązujecie na korzyść jednostki i na szkodę społeczeństwa. To jest paradoksalne, a jednak tak jest. Takie sprzeczności spotka się u was na każdym kroku.
— W czem więc widzi pan te sprzeczności?
— Weźmy to, o czem zaczęliśmy przedtem mówić: wasz system państwowy pozwala obywatelom w połowie ich drogi życiowej zmieniać miejsce, zajmowane przez nich w społeczeństwie. Powiedziałem już, że to hamuje rozwój waszego przemysłu. Człowiek, zmieniający skórę, przeskakując z jednego socjalnego stopnia na drugi, zupełnie zrozumiałe, zostaje na pewien, dość długi nawet czas, wykolejony. Musi przywyknąć do nowych żądań, które mu stawia nowe otoczenie, przyzwyczaić się do swych nowych możliwości, musi odrosnąć nową skórą. Ilość zużytej na to energji, nie stoi w żadnym stosunku do korzyści, które taki osobnik może społeczeństwu przynieść. Współczynnik tarcia jest tu tak wielki, że siłą rzeczy, pociąga za sobą obniżoną produktywność... Widzę, że pani się ze mną nie zgadza?
— Przyznam się, że ja również nie zgadzam się z panem, — wmieszał się nagle Murri.
— Pan także nie podziela tego zdania?
— Zdaje mi się, zasadnicza omyłka pana polega na tem, że wyobraża pan sobie każde społeczeństwo na podobieństwo naszego kapitalistycznego i nie uwzględnia pan, że naprzykład, społeczeństwo komunistyczne, — jest całkowitem zaprzeczeniem społeczeństwa w naszem pojęciu: wszak tam, jeśli wierzyć Marksowi, możliwości każdej jednostki winny stać się istotnie nieograniczonemi.
Clarke nie mógł się połapać, czy Murri żartuje czy też mówi poważnie.
Połozowa ciekawie przyglądała się nieoczekiwanemu sprzymierzeńcowi.
— Brawo, mister Murri! Trafił pan w sedno. W burżuazyjnem społeczeństwie istotnie niema i nie może być rzeczywistej indywidualności, która ukrywa się pod tą narzuconą skórą, w którą ubiera każdego obywatela państwo kapitalistyczne. Wyskoczyć z tej skóry zamienić ją na drugą, udaje się tylko bardzo, bardzo nielicznym.
— A czy przez to, że u was jest to osiągalne dla wielu obywateli, zmienia się samo zagadnienie? Wy także nie jesteście w stanie wyskoczyć z ram swego państwa.
— My jesteśmy pokoleniem, które zniosło społeczeństwo kapitalistyczne, aby wejść do socjalistycznego, i dopiero obecnie zmieniamy skórę. Jest to proces masowy i bolesny. Zmieniły się stosunki między ludźmi, między ludźmi i rzeczami, między ludźmi a państwem. Rozszerzyła się skala każdej oddzielnej jednostki, stara skóra stosunków kapitalistycznych pękła. Zmieniamy ją na bardziej wygodną, w której lżej jest nam oddychać. To tylko pierwszy krok ku temu komunistycznemu społeczeństwu, w którem człowiek zrzuci z siebie wreszcie, wszelką skórę uwarunkowań, przywracając po raz pierwszy w całej swej objętości skazaną na zanik indywidualności, w którem możliwości jego staną się nieograniczone.
— Jest to utopja. Do tego należałoby zmienić spoczątku sam charakter ludzi.
— Zupełnie słusznie pan zauważył, że nowe obowiązki i nowe perspektywy wymagają od człowieka radykalnej przebudowy. To długotrwały i ciężki proces. Stara skóra natyle się zrosła, że niekiedy trzeba odrywać ją razem z mięsem...
Stołownia powoli pustoszała. Przy stole zostali tylko Murri, Urtabajew i Synicyn.
Do stołu podszedł z talerzem w ręku Jeremin.
— Można tu przy waszym stole wcinać?
— Siadaj, siadaj, — wskazał miejsce obok siebie Synicyn. — Opowiesz nowiny. Źli ludzie gadają, żeś posłał dzisiaj telegram do Narkomzemu[1], jakoby więcej niż 20.000 ha nie myślisz dać do wiosny?
Połozowa i Urtabajew ze zdziwieniem spojrzeli na Jeremina.
— No więc, posłałem. Kto odpowiada, ja czy ty?
— Za depeszę, naturalnie ty odpowiadasz. I przed centrum będziesz odpowiadać i przed biurem partkomu będziesz odpowiadał. Proszę cię, pofatyguj się, wytłomacz nam co i dlaczego. Tak czy owak, a biuro partkomu chciałoby też wiedzieć.
— Komu trzeba będzie, wytłomaczę. Ty mnie nie strasz, nie jestem ze strachliwych.
— Wczoraj na zebraniu wszystkich inżynierów krytykował, — wtrącił Urtabajew, — a dziś akceptował czetwiertiakowską decyzję. Daremnie tylko się irytował.
— Ty, Urtabajew, przymknij się lepiej. Na budowie galimatjas zrobili, robotników porozpędzali, maszyny połamali, a odpowiadać za was kto będzie? Ja.
— Za depeszę, już ci powiedziałem, ty odpowiesz — wtrącił Synicyn. — A za budowę — nie ty jeden.
— Wielka od was pomoc, kot napłakał! Jadę dziś do Stalinabadu. Tam będę się spowiadał.
— Do Stalinabadu pojedziesz jutro. Nie śpiesz się. Obawiam się, że po twej depeszy już nie wrócisz. Jeżeli myślisz znaleźć się tam wcześniej, niż zapadnie decyzja biura, to się mylisz. Można zatelefonować do urzędu telegraficznego, może jeszcze depesza nie poszła. W ostatecznym wypadku, można ją zatrzymać przez kabel w Stalinabadzie.
— Ja podpisywałem telegram i tylko ja mogę go anulować.
— A któżby inny? Naturalnie ty. Ty więc zatelefonujesz.
— Ja na wiatr nie wysyłam depesz. Posłałem, znaczy się, wiem co robię. Spowiadać się będę przez CK w Stalinabadzie. A wyjadę dziś, za pół godziny. Jeśli chcesz, możesz mnie siłą zatrzymać.
— Co do zatrzymania siłą — ja nie milicja. Ale o twem antypartyjnem zachowaniu się pogadamy. Zobaczymy, co z tobą zrobić...
— Ej, wolniej na zakrętach!
— Szczególniej na zakrętach wtył, towarzyszu Jeremin. Całej budowy wtył nie wykręcisz, a sam wyskoczyć możesz.
— A wy coście chcieli? Dociągnąć do końca, cicho-sza, a potem obudzić się z trzaskiem: zamiast osiemdziesięciu dali dwadzieścia. Tak więc? Moim obowiązkiem jest dać znać zawczasu o zarwaniu się planu i niemożliwość jego wykonania, a nie siedzieć i milczeć, a nuż się uda.
— A nuż się nie uda, ale przy prawidłowej organizacji pracy udać się jeszcze może.
— A coście dla tej prawidłowej organizacji sami zrobili? Może powiesz?
— Gdybyś częściej na posiedzenia partkomu zaglądał, nie potrzebowałbyś wypytywać o to w stołowni.
— Ja to z roboty widzę, nie zaś z posiedzeń.
— Kiepsko widzisz. Trzeba naprzód patrzeć. Twoje nieszczęście, że horyzontu nie widzisz.
— Nie jestem poetą — aby fruwać po horyzontach, lecz naczelnikiem budowy. Patrzę co mam w ręku i obliczam, co mogę z tem zrobić.
— Tego, co można zrobić, właśnie nie widzisz. A więc przyjm do wiadomości: drugi miesiąc, od chwili mej nominacji tutaj, dobijam się mobilizacji członków partji i komsomolców na naszą budowę. Wczoraj CK zadecydowało. Za tydzień, dziesięć dni otrzymamy dwustu partyjnych i trzystu komsomolców. Partyjnych siedemdziesiąt procent, komsomolców sto procent z ludności miejscowej. Anulujesz swą depeszę?
— Na budowę maszyny są potrzebne, a nie komsomolcy. Wielka mi rzecz. Trzystu komsomolców! Widzieliśmy już twych komsomolców. Po tygodniu rozbiegną się wszyscy spowrotem do domów.
— Urządź im więc takie warunki pracy, aby się nie rozbiegli. Mniej depeszuj, a więcej dbaj o utrzymanie ładu.
— Co więc, ziemię łopatą mam kopać? Na grzbiecie wywozić, co? I tak wszystko na mym grzbiecie niosę. Transportu nie dali, zamiast 250 maszyn tylko 50. A z tych połowa połamana. Kletraków zamiast stu pięćdziesięciu — ani jednego. Ekskawatorów zamiast dwudziestu sześciu — trzy. Co to? Kpiny? To się nazywa stuprocentową mechanizacją? Z tym wyryjesz kanał na czterdzieści kilometrów? Siadaj na mojem miejscu i ryj.
— Posadzą, siądę. Dopóki ciebie nie wyleli, ryć będziesz ty.
— Tyś, Jeremin, argumentów Czetwiertiakowa na pamięć się nauczył, — zauważył Urtabajew.
Jeremin odsunął talerz z zupą.
— Idźcie wszyscy do ciężkiej cholery. Co ja tu jestem, oskarżony czy co?
Wstał i skierował się ku drzwiom. Na progu się zatrzymał:
— Powiedz lepiej swemu zawodowemu sprzymierzeńcowi, żeby zarządził śledztwo. Schlany jak świnia szofer wyjechał dziś do Stalinbadu i ciężarówkę w Wachszy utopił. Jego samego, sukinsyna, ledwie żywego wyciągnęli. W ten sposób, do mego przyjazdu ani jednego samochodu nie zostanie...
— Wiedziałem, że tak się skończy, — po chwilowem milczeniu podjął Urtabajew, przeprowadzając spojrzeniem ogromną postać Jeremina. — Słaby człowiek. Krzyczy, klnie, rzuca się, wszystkiego się chwyta, od rana do nocy przy pracy, a korzyści mało. Dziwię się, jak mogła partja wyznaczyć Jeremina do takiej pracy.
— To już zostaw, — nachmurzył się Synicyn, — byłem z nim razem kiedyś na polskim froncie. Byłem u niego politkomisarzem. Szukać takiego dowódcy w całej armji. Nie mogę zrozumieć, co się z nim stało.
— Przy mocnej jaczejce i zawkomie[2], w mniej ciężkich warunkach, może i dawał sobie radę. A w naszych warunkach i przy naszych trudnościach potrzebni są wyjątkowo mocni pracownicy.
Clarke nie rozumiejący rozmowy, nie wstawał zza stołu, cierpliwie wyczekując końca gawędy. I kiedy Synicyn i Urtabajew podnieśli się, poprosił Połozową by przetłomaczyła, że ma do nich maleńki interes.
— Wczoraj wieczorem znalazłem u siebie na stole ten liścik, — rozłożył papier z rysunkiem. — A oto i drugi, identyczny liścik, który znalazł u siebie na stole inżynier Barker.
— A oto i trzecie. — położył na stole trzeci rysunek Murri.
— Naturalnie, nie biorę takich gróźb poważnie, — pospiesznie dodał Clarke, — pomyślałem jednak, że będzie dla panów może ciekawem wyjaśnić, kto się zajmuje na budowie takimi żartami.
Przysunął jeden rysunek Synicynowi, drugi Urtabajewowi, nie spuszczając tego ostatniego z oczu.
Urtabajew uważnie obejrzał kartkę papieru.
— Ciekawe, — wziął do ręki i drugi rysunek i począł porównywać go z pierwszym. Co ty o tem myślisz, Synicyn?
— Napisał zupełnie rozsądnie i nader prymitywnemi środkami, — pochwalił Synicyn. — Redagował, widocznie, nie głupi chłopak. I wątpliwe, by tadżyk. Tadżyk narysowałby odciętą głowę, a nie czaszkę. Czaszka — to już europejska symbolistyka. Rysował, przypuszczalnie, rosjanin.
— Słusznie, — potwierdził Urtabajew. — Tadżyk nie rysuje czaszki.
— A jeżeli rysował rosjanin, to niechybnie nie bez wykształcenia, — ciągnął swą myśl Synicyn.
— Dlaczego?
— Zna łaciński alfabet. W szkołach pierwszego stopnia nie uczą tego.
— Racja! Z ciebie prawdziwy detektyw.
Synicyn zebrał wszystkie trzy papierki.
— Postaram się wyjaśnić. Niech się pan, proszę, nie denerwuje i nie bierze tego nazbyt do serca, włos zgłowy panu nie spadnie. Gdyby znalazł pan jeszcze takie artystyczne dzieła, proszę mi je bezpośrednio wręczać.
Uścisnął rękę Clarkowi i Murriemu i wyszedł razem z Urtabajewym.
Clarke, Murri i Połozowa również się podnieśli.
— Niech pan nie mówi Barkerowi, że pan otrzymał taki sam list, — zwrócił się Clark do Murriego. — Przekonałem go, że chciano z niego zażartować. W przeciwnym razie narobi paniki i zażąda warty i karabinu maszynowego.
Murri potwierdzająco kiwnął głową.
— A propos, — powiedział Clarke, kiedy Połozowa pożegnała się z nimi i odeszła. — Czy nie zachodził do pana wczoraj Urtabajew?
— Zachodził.
Stali przed domem Murriego.
— Mam niejasne podejrzenie, które mi jeszcze wczoraj wpadło do głowy.
— Ciekawe. Niech pan wejdzie.
— Rzecz taka, że wszystkie nasze pokoje były zamknięte i wejść tam bez klucza nikt nie mógł.
Clark podzielił się z Murrim swemi podejrzeniami.
— Tak, ale co za cel miałby Urtabajew, usuwając nas z budowy? — zauważył Murri. — Zresztą, nie jest to tak nieprawdopodobne. Między Urtabajewym, głównym inżynierem i naczelnikiem budowy, są zdaje się poważne tarcia. Urtabajew, być może, chce obu skompromitować i udowodnić, że nie ukończą budowy w terminie. Nasz przyjazd mógłby pokrzyżować jego plany.
— Nie jest to niemożliwe.
— Jest i druga możliwość. Urtabajew-tadżyk. Główny inżynier i naczelnik — rosjanie. Być może i narodowa animozja.
— Tak, ale Urtabajew jest zdaje się komunistą?
— Więc co z tego? — uśmiechnął się Murri. — Nacjonalizm jest starszy od komunizmu. Czy nie słyszał pan o wypadkach, kiedy zagorzali narodowcy wstępowali do partji komunistycznej, aby mieć władzę i paraliżować pracę partji? Takie wypadki miały miejsce w Uzbekistanie, a jeśli się nie mylę, i w innych republikach sowieckich. W swoim czasie wiele o tem pisano w prasie...

Wracając późnym wieczorem do domu, natknął się Clarke przed swą werandą na Barkera. Unosił się od niego ciężki zapach alkoholu.
— A, Clarke! — ucieszył się Barker, poufale biorąc Clarka pod rękę. — Gdzie to pan przepadł, stukałem do pana z dziesięć razy. Niema i niema.
— Gdzie to pan zdążył się tak nalać? Jak panu nie wstyd, — uwolnił się Clarke. Zobaczą pana robotnicy, powiedzą: oto amerykański inżynier! Dobry daje nam przykład, niema co mówić. Gdzież to pan dostał wódkę?
— Zostaw pan, Clarke, te kazania, dzisiaj nie niedziela. Byłem na wieczorku u pana sąsiadów, Niemirowskich. Zapoznaję się z tutejszymi inżynierami. Morowi inżynierowie, byczo piją! Gdyby tobie, bracie, tyle nalali co mnie, to byś umarł. A ja oto żyję i nawet nic!
— Alkohol od pana czuć, jak z apteki.
— To przeciw malarji. Komary nie kąsają. Nie będzie pan pił — zachoruje pan. Mówię panu! Dziesięć razy posyłali po pana. Nakrycie postawili. Gospodyni bardzo się starała. A pana niema i niema.
— Niech pan idzie i wyśpi się. Odprowadzę pana do mieszkania, inaczej zwali się pan jeszcze gdzieś do rynsztoku. Rano trzeba będzie się za pana rumienić.
Ujął Barkera szorstko pod ramię, nie odpowiadając więcej na jego słowa, doprowadził do domu, wyjął mu z kieszeni klucz, otworzył drzwi i wepchnął Barkera do pokoju.
Przyszedłszy do siebie, Clark rozebrał się i natychmiast usnął.
W nocy obudził się nagle od czyjegoś dotknięcia. Usiadł gwałtownie na posłaniu, natychmiast jednak uczuł na szyji miękkie nagie ręce, które go powaliły spowrotem na poduszkę. W pokoju był głęboki mrok. Przy mdłem świetle, wlewającem się przez okno, zobaczył przy swej twarzy znajomą kobiecą twarz. Poszperał ręką, aby się na czemś oprzeć i wstać, ale ręka jego natknęła się na nagie biodro kobiece. Rozgorączkowane ciało przycisnęło go do pościeli, pozbawiając możności poruszania się.
Poczuł na ustach dotknięcie miękkich badających ust i mętny posmak wina. Stopniowo myśli zasnuły się dymem i przestał się sprzeciwiać.




  1. Narkomzem — komisarjat rolnictwa.
  2. Zawkom — kierownik komitetu.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Bruno Jasieński.