Przejdź do zawartości

Bóg się nie da z siebie naśmiewać (May, 1930b)/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Bóg się nie da z siebie naśmiewać[1]
Pochodzenie Sąd Boży
Wydawca Wydawnictwo Powieści Karola Maya
Data wyd. 1929
Druk Zakłady Graficzne „Bristol“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Gott läßt sich nicht spotten
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I
WYWIADOWCY

Kiedy rozpoczynam niniejszą opowieść, nasuwa mi się z nieodpartą siłą wspomnienie z dzieciństwa, które dziś jeszcze żyje w mej pamięci tak wyraźnie i jasno, jak gdybym je dopiero wczoraj przeżył.
Było nas pięciu czy sześciu malców, Staliśmy na placu rynkowym mego miasta rodzinnego i przyglądali się jakiemuś woźnicy, którego konie nie mogły podźwignąć z miejsca ciężkiego wozu. Nielitościwy człowiek smagał je z całej siły, wreszcie zawrzał gniewem i zaklął siarczyście dodając do przekleństwa tak tęgie baty, że zwierzęta ruszyły.
— Tak, kiedy nic już pomóc nie chce, wówczas pomaga kantyczka do pioruna! — rzekł woźnica, roześmiał się i odjechał. Przechodnie wtórowali mu śmiechem, co się zaś tyczy nas, dzieci, to przekleństwo tak nam zaimponowało, że z rzadką gorliwością zaczęliśmy je stosować w naszej zabawie. Piorunowaliśmy z całą rozkoszą przez dłuższy czas, póki ojciec mój tego nie usłyszał. Wówczas bowiem skinął na mnie ruchem sobie właściwym, który mnie zawsze wprawiał w żałosny humor. Jak trafnie przewidywałem „piorun“ pozbawił mnie obiadu, a nadobitek musiałem przyglądać się, jak ryż na mleku, moja ulubiona potrawa, smakuje mocno moim siostrzyczkom. Ta przymusowa prywacja tak mi się dała wówczas we znaki, że postanowiłem święcie nie piorunować już nigdy. Umocniło mnie w tej chwalebnej decyzji postępowanie mojej zacnej osiemdziesięcioletniej babki. Mianowicie po obiedzie wzięła mnie na stronę, otarła mi usta ręcznikiem tak mocno, że łzy pociekły mi z oczu, i rzekła:
— Fuj, fuj! Przekleństwo kala usta, i dlatego muszę ci je mocno otrzeć. Rozważ to sobie i nie powtarzaj już nigdy przekleństw, jeśli chcesz, abym cię nadal kochała!
Jeśli mam być szczery, to muszę przyznać, że to ofuknięcie odczułem silniej, niż poprzednio post przymusowy, albowiem każde słowo staruszki było dla mnie święte. Zaszyłem się więc w kąt i własną ręką kontynuowałem oczyszczanie ust. Uprzytomniłem sobie tymczasem, że nie ja sam kląłem. Potajemnie więc zabrałem wspomniany ręcznik, wykradłem się I zwołałem wszystkich współwinnych. Wyjaśniłem, jakie powinny nastąpić konsekwencje ich dzisiejszego występku, i zaprowadziłem ich do wielkiej studni na rynku. Tam oddaliśmy się dziełu „oczyszczenia“ z takim płomiennym zapałem, że zmokliśmy do suchej nitki i musieliśmy się położyć w słońcu, aby wyschnąć.
Aczkolwiek zakończenie przygody bardzo nas bawiło, to jednak sama sprawa była dla mnie tak poważna, że odtąd właściwie datuje się moja odraza do klątw i przekleństw. Nawet człowiek, skądinąd najsympatyczniejszy, lecz który klnie, działa na mnie odstręczająco; jeśli się zaś dowiaduję, że jest nałogowym przeklętnikiem — mogę mu okazać co najwyżej obojętność.
Jak daleko potrafi człek zabrnąć w tak grzeszny nawyk, przekonałem się po osobniku, o którym zamierzam opowiedzieć, ponieważ jego przykład wyraźnie dowodzi, że nie należy zbytnio igrać z cierpliwością i pobłażliwością Najwyższego.
W czasie, kiedy się rozegrał niniejszy epizod, bawiłem wraz z Winnetou u Nawajów, którzy, zaliczając się poniekąd do wielkiego narodu Apaczów, uważali mego czerwonego brata za swego najwyższego wodza. Obozowali wówczas pośród wyżyn miejscowości, zwanej Agna Grande, i zamierzali podążyć stąd do Colorado, czekali jednak przybycia pewnej ilości białych myśliwych, z którymi miałem się u nich spotkać.
Tymczasem nasze czerwone straże przyprowadziły do obozu dwóch obcych Indjan, których zdybali śród bardzo podejrzanych okoliczności. Oczywiście, że odrazu poddano ich badaniom, atoli nie można było z nich dobyć ani jednego słowa. Twarzy nie mieli umalowanych, a że nie nosili także oznak plemiennych, więc niepodobna było określić, do jakiego szczepu należą. Wiedząc, że Utahowie w ostatnich czasach wrogiem okiem patrzeli na Nawajów, rzekłem do Winnetou:
— Sądzę, iż muszą to być wojownicy Utahów, gdyż plemię to posuwa się coraz bardziej na południe i wydaje się planować napad na Nawajów. Przypuszczam, iż wysłali tych dwóch drabów na przeszpiegi.
Sądziłem, że Winnetou przyzna mi słuszność. Lecz on, który znał wszystkie szczepy czerwonych lepiej ode mnie, odpowiedział:
— To Pa­‑Utes, mimo to brat mój ma słuszność, uważając ich za wywiadowców.
— Czyżby Pa­‑Utes zwąchali się z Utahami?
— Winnetou jest tego pewny, gdyż inaczej obaj Indjanie nie odmówiliby odpowiedzi.
— W takim razie zalecona jest najwyższa ostrożność! W takiej miejscowości jak tutejsza trzeba sądzić, że wywiadowcy oddalili się od swoich najwyżej o trzy dni drogi. Stąd można wnosić, iż blisko są wrogowie.
— Uff! Poszukamy ich.
— Kto?
— Ty i ja.
— Nikt więcej?
— Czworo dobrych oczu widzi lepiej niż sto złych, a przytem im więcej nas będzie, tem łatwiej narazimy się na odkrycie.
— Słusznie, ale może będziemy musieli wysłać gońca do obozu.
— A więc zabierzmy ze sobą jednego Nawaja, nikogo więcej. Howgh!
To ostatnie słowo powstrzymało mnie od dalszych propozycji. Wiedziałem bowiem, iż przyjaciel mój powziął ostateczną decyzję.
Oddział Nawajów, który nas podejmował, składał się, nie wliczając kobiet, dzieci i starców, z trzystu dzielnych wojowników pod wodzą Nitsas Kera, bardzo zdolnego naczelnika. Starczyło więc sił do odparcia wroga, który, według naszych przypuszczeń, nie mógł się zjawić w licznym zastępie. Wszelako byliśmy tak przezorni, iżeśmy wysłali gońca do najbliższego oddziału, aby zawiadomić o niebezpieczeństwie. Na krótkiej naradzie z Nitsas Kerem zapadła uchwała zgodna z życzeniem Winnetou. Apacz, ja i młody ale wypróbowany wojownik pojechaliśmy na zwiady. Nawaje zaś, pozostali na miejscu, zaciągnęli podwójne straże, pieczołowicie strzegąc obu jeńców i oczekując naszego powrotu lub co najmiej gońca.
Było bardzo wcześnie, kiedyśmy wyruszyli; mieliśmy cały dzień jazdy przed sobą. Wiedzieliśmy jedynie, że Utahowie obozują na południu tego samego terytorjum, Pa­‑Utes zaś siedzą u zbiegu Uteh, Colorado, Arizony i New­‑Mexicu. Była to wiadomość dosyć mętna, tem bardziej, iż należało sądzić, że, skoro wrogowie zamierzali napaść na Nawajów, to opuścili dawne swe stanowiska. Dokąd więc mieliśmy się zwrócić? — Tak zapytałby tylko ten, kto nigdy nie był westmanem; my natomiast mieliśmy drogowskaz, na którym mogliśmy polegać, mianowicie trop obu wywiadowców. Znaleźliśmy go, skoro tylko opuściliśmy obóz.
Działo się to w jednej z najbardziej płodnych miejscowości Arizony. Kraj ten posiada nader ubogie źródła; nieliczne rzeki mają swe łożyska w bardzo, bardzo głębokich wąwozach; główna rzeka Colorado płynie między skałami, wznoszącemi się miejscami zupełnie pionowo na przeszło dwa tysiące metrów, stanowiącemi łyse płaskowzgórza, wystawione na spiekotę słoneczną i szalejące huragany. Potoki, niezbyt głęboko położone, tutaj są rzadkością. Oazy te, zarośnięte trawą lub zagajnikiem i zadrzewione gęsto, cieszy przeto swym widokiem oko podróżnika. Tam gdzie się takie małe potoki schodzą, wznoszą się nawet lasy i ciągną soczyste prerje. Taki błogosławiony zakątek stanowiła właśnie miejscowość, którą jechaliśmy obecnie. Nietrudno więc było znaleźć ślad obu schwytanych wywiadowców.
Ponieważ schwytano tych ludzi natychmiast po ich przybyciu, ślady były jeszcze tak świeże, iż potratowana trawa nie zdążyła się podnieść. Mogliśmy więc jechać galopem, nie spuszczając oka z odcisków. Wywiadowcy zdawali się mknąć przez całą noc — w każdym razie nie znaleźliśmy nigdzie śladu obozu. Wkrótce jednak teren przybrał charakter skalisty; musieliśmy zwolnić biegu, aby z tropu nie zboczyć. Wszelako w mroku nocnym wywiadowcy nie mogli przestrzegać zaleceń ostrożności, to też, aczkolwiek na twardej skale nie mogło być mowy o śladach kopyt, nie brakowało jednak innych drogowskazów.
Dopiero wieczorem przybyliśmy do strumienia, nad którym poprzedniego dnia odpoczywali. Znaleźliśmy tu zakopane leki i garnki z farbą, które przekonały nas naocznie, iż wywiadowcy istotnie są Pa­‑Utesami i że znajdują się na ścieżce wojennej. Spędziliśmy tu noc całą, a następnego dnia rano pojechaliśmy dalej.
Niestety niepodobna było już poznać śladów; aliści to nas nie wprowadziło w zakłopotanie, gdyż dość tylko było trzymać się kierunku na Rio San Juan, aby znów na nie natrafić. Pomknęliśmy więc na północo­‑wschód, z początku przez sawanę, im dalej, tem rzadszą, a potem przez równinę skalną, tak gładką i łysą, jak gdyby była ulana z cementu.
Koło południa zauważyliśmy na dalekim horyzoncie punkty ruchome, które się do nas zbliżały.Ponieważ nie było nigdzie dookoła kryjówki, a nie wiedzieliśmy, czy mamy przed sobą czerwonoskórych, czy białych, przeto, zeskoczywszy z koni, kazaliśmy im się położyć, poczem ułożyliśmy się przy nich na kamieniu. Dzięki temu przybywający nie mogli nas zdaleka dojrzeć.
Ruchome punkty tak się powiększyły, iż wkrótce ujrzeliśmy wyraźnie trzech jeźdźców. Winnetou przysłonił oczy ręką, natężył wzrok i zawołał:
— Uff! Dick Hammerdull, Pitt Holbers i trzeci biały, którego nie znam!
Hammerdull i Holbers zaliczali się do owych myśliwych, których oczekiwaliśmy w obozie. Ja także poznałem ich teraz i podniosłem się z ziemi. Ponieważ Winnetou i Navaj poszli za moim przykładem, trzej jeźdźcy zobaczyli nas i z miejsca osadzili rumaki. My natomiast kazaliśmy koniom skoczyć na nogi, dosiedliśmy ich i pomknęli naprzeciw. Hammerdull i Holbers poznali nas teraz i pogalopowali na spotkania z radosnemi okrzykami.
Trzeba wiedzieć, że ci obaj westmani byli oryginałami całą gębą, jacy się wylęgują jedynie na Dzikim Zachodzie. Wszyscy znajomi przezywali ich „odwróconemi toastami“. „Toast“ oznacza złożone razem dwa kawałki chleba z masłem. Dick i Pitt zwykli byli w walce opierać się plecami, aby łatwiej się obronić przed napastnikiem; a więc byli złożeni, ale nie „stronami posmarowanemi masłem“, stąd też nazwa „odwróconych“ toastów.
Hammerdull był małym i, co się rzadko na Zachodzie zdarza, niezwykle tęgim mężczyzną. Twarz miał pokancerowaną i napiętnowaną licznemi szramami, a zawsze gładko ogoloną. Chytrość jego dorównywała odwadze, co go czyniło pożądanym towarzyszem, aczkolwiek ja osobiście nieraz pragnąłem, aby działał bardziej rozważnie, niż śmiało. Posługiwał on się stale zwrotem „czy... czy nie, to na jedno wychodzi“ i prawie zawsze budził nim uśmiech na twarzach swoich towarzyszy.
Pitt Holbers był, w przeciwieństwie do niego, nader długi i szczupły. Jego chude oblicze było — już miałem powiedzieć, iż było zawinięte w brodę, ale skłamałbym bardzo, gdyż cała broda składała się z niespełna setki włosów, które w rozsypkę obrastały oba policzki, podbródek i górną wargę, i zwisały stąd aż do samego pasa. Wyglądało to tak, jak gdyby mole wyżarły mu dziewięć dziesiątych zarostu. Pitt był bardzo skąpy w słowie, bardzo rezolutny, nader użyteczny jako towarzysz, a odzywał się tylko wtedy, gdy go pytano.
Trzeciego jeźdźca nie znaliśmy; był dłuższy niż Holders, a przytem zastraszająco wyschnięty. Zdawało się prawie, że słychać klekotanie jego kości. Z pierwszego wejrzenia odczułem, iż nie będę mógł się z nim zaprzyjaźnić: twarz miał nerwową, spojrzenie zaś wyzywające. Był to z pewnością człowiek twardy, bezwzględny.
Dick Mammerdull zawołał na przywitanie:
— Winnetou, Old Shatterhand! Czy widzisz, Pitt Holbers, stary coonie, czy widzisz ich?
„Coon“ jest skrótem od „racoon — szop. Było to w tym wypadku pieszczotliwe przezwisko. Stary coon, mimo żywej radości, odpowiedział:
— Jeśli myślisz, Dicku, że ich widzę, to masz najzupełniejszą słuszność.
Schwycili nasze ręce i potrząsali z całej siły. Hammerdull krzyczał:
— Nareszcie, nareszcie mamy was!
— Nareszcie? — zapytałem. — Nie mogliście Się przecież spodziewać, że nas już tutaj spotkacie, bo umówiliśmy się w Agna Grande, odległem o półtory dnia drogi. Czyż to tęsknota do nas była aż tak wielka?
— Naturalnie! Nieskończenie wielka!
— Dlaczego? Gdzie są pozostali?
— W tem sęk! Dlatego właśnie tęskniliśmy do was i dlatego wypędzaliśmy ostatnie siły z naszych wierzchowców. Musimy czem prędzej mknąć do Agna Grande po przyzwoity oddział Nawajów.
— Poco?
— Aby napaść na Pa­‑Utesćw, którzy schwytali naszych towarzyszy. Naprzód, naprzód zatem mes’surs, bo możemy się spóźnić z pomocą.
Chciał popędzić konia. Lecz zdążyłem go uchwycić za cugle i rzekłem:
— Nie tak gorąco, Dicku! Przedewszystkiem musimy wiedzieć, co się zdarzyło. Zejdźcie z koni i opowiedzcie.
— Zejść z konia? Ani mi się śni! Mogę opowiedzieć podczas jazdy!
— Ale ja chcę wysłuchać w spokoju. Znacie moje usposobienie. Zbyteczny pośpiech może tylko zaszkodzić. Zanim się działa, trzeba sobie całą rzecz rozważyć.
— Ale skoro niema czasu do rozważań?
— Mówię wam, że mamy dosyć czasu. Najpierw musicie opowiedzieć, kim jest wasz towarzysz!
Winnetou zsiadł już z konia; nie omieszkałem go naśladować. Trzej przybysze musieli zatem iść za naszym przykładem.
— No, Pitt Holbers, stary coonie, musimy więc tracić nasz cenny czas — mruknął Hammerdull. — Co o tem sądzisz?
— Skoro Old Shatterhand i Winnetouu tego pragną, musi to być słuszne, — odpowiedział zapytany.
— Słuszne, czy nie, to na jedno wychodzi; trzeba śpieszyć z pomocą; ale cóż, nie możemy się sprzeciwiać!
Przysiedli się zatem do nas. Nieznajomy podał mi rękę w taki sposób, jak gdybyśmy się już oddawna dobrze znali; ja zaś uścisnąłem ją bardzo lekko, gdyż nie przywykłem ściskać ręki człowieka, do którego nie poczuwam sympatji. Skoro chudzielec wyciągnął rękę do Winnetou, ten udał, iż nie spostrzega tego gestu Apacz zatem czuł w stosunku do tego człowieka tę samą antypatję, co i ja.
— Chcecie wiedzieć, kim jest ten gentleman, — oświadczył Dick Hammerdull. — Nazywa się Fletcher; od trzech dziesiątków lat hasa na Dzikim Zachodzie i przyłączył się do nas wraz z czterema kolegami, pragnącymi zarówno jak i on nareszcie poznać Old Shatterhanda i Winnetou.
— Tak, mes’surs, to prawda, co powiedział mr. Hammerdull, — w trącił Fletcher. — Włóczę się już prawie lat trzydzieści na Far­‑Wast i podjąłem się zmusić tych przek.... czerwonych, ażeby djabła poszukali na innym.... gruncie. Takie.... kanalje, jak oni, niech ich.... porwie, a ponieważ ufam, że panowie podzielacie moje zdanie, więc będą musieli...., jeśli ci.... hultaje nie zechcą wynieść swoich.... gnatów tam, gdzie szatan przemiele je w.... mąkę!
Mówka ta poprostu mnie przeraziła. To były słówka, których nie mógłbym opowiedzieć, a tem bardziej napisać! Każdy wielokropek odpowiada przekleństwu. Osiem przekleństw w takiej krótkiej oracji! A potem przyjrzał się nam, jak gdyby spodziewając się najwyższego uznania! Ja zaś odczułem te klątwy, jak osiem ciosów w głowę. Lecz teraz wiedziałem dobrze, kogo mam przed sobą, wiedziałem lepiej, niżby mi to mógł powiedzieć Hammerdull. Nieraz opowiadano o tym człowieku, którego każdy mógł poznać z jego brudnych wyrażeń. Tak, to był westman, ale najniższego gatunku! Nie było czynu, do którego nie byłby zdolny. Stryczek już nieraz zawisnął nad jego głową. Jego nienawiść do Indjan przewyższała wszystko, co można sobie było wyobrazić, a kiedy się słuchało o niektórych jego czynach, to nieraz włosy formalnie stawały dębem. Dodajmy do tego, iż delektował się i lubował w przekleństwach, tak że wkońcu nawet ludzie ordynarni oddalali się od niego. Jakieś niezwykłe szczęście musiało mu dopisywać, że dotychczas nie zetknął się z paragrafami prawa i uchodził zemście Indjan, aczkolwiek każdy, kto go poznał, twierdził, że ten nikczemnik zasługuje na śmierć okrutną. Niezwykła kościstość i przekleństwa zyskały mu przezwizko Old Cursing­‑Dry; atoli wiadomo było, że każdy, kto śmiał go tak nazwać w twarz, podrwiwał głową.
— No, czy aby nie jesteście niemi mes’surs? — zapytał, nie otrzymawszy odpowiedzi. — Zdaje się przecież, że umiecie mówić!
Winnetou siedział z nieruchomą twarzą i opuszczonemi powiekami. Gdyby zechciał odpowiedzieć, uczyniłby to nożem, a nie wargami. Dlatego wolałem go uprzedzić:
— Powiedz mi pan, czy się nie mylę, uważając pana za Old Cursing­‑Dry!
Zerwał się na równe nogi, wyciągnął nóż: i huknął:
— Jak... co... kim jestem... jak mnie pan nazwał?! Czy mam tem żelazem przebić pańskie.... mięso? Uczynię to natychmiast, jeśli mnie pan nie poprosi o wybaczenie i...
— Milcz! — przerwałem mu, wyciągając rewolwer i mierząc w przeklętnika. — Przy najmniejszym ruchu nożem dostanie pan kulę w łeb! Old Shatterhand nie pozwala się tak prędko zarżnąć, jak się panu wydaje. Zobacz wreszcie, że i Winnetou trzyma swój rewolwer gotowy do strzału! Przybyliście dziś do ludzi, którzy zwykli nie robić długich ceregieli. Widzicie przecież, że mój palec spoczywa na cynglu. Odpowiadajże, czy jesteś pan Old Cursing­‑Dry, czy nie?
Oczy Fletchera rozbłysły gniewem; ale, widząc, że westmani mają przewagę, schował z powrotem nóż, usiadł i rzekł z pozornym spokojem.
— Nazywam się Fletcher; jak mnie inni.... huncwoci nazywają, ty ani mnie, ani was nie obchodzi!
— Oho! Obchodzi nas chyba, kto się do nas przyłącza! Dicku Hammerdull, czy wiedział pan, że ten człowiek jest Old Cursing­‑Dry!
— Nie — odpowiedział zakłopotany Dick.
— Jak dawno przebywacie razem?
— Może z tydzień. Jak myślisz, Pitt Holbers, stary coonie?
— Jeśli sądzisz, Dicku, że tak długo, to sądzisz słusznie, — odpowiedział Holbers.
— Czy słusznie, czy nie, to na jedno wychodzi, atoli jest dokładnie tydzień — ani dłużej, ani krócej.
— A więc musiały zwrócić waszą uwagę jego przekleństwa? — dodałem.
— Jego przekleństwa? Hm, tak! Myślałem chwilami, że mógłby się Inaczej wyrażać, ale nie wiedziałem, że jest to Old Cursing­‑Dry!
— Nie chcę nic powiedzieć; ale gdybyście wiedzieli, kogo sprowadzacie... wiecie zresztą, co mam na myśli. W naszej obecności mówi się przyzwoicie; nie znosimy przekleństw, a komu to nie przypada do gustu, ten może jak najprędzej się ulotnić, jeśli nie chce, abyśmy mu pomogli. Na teraz dosyć! Mamy coś ważniejszego do omówienia. Oczekiwaliśmy was oraz innych ludzi. Czyż wpadli w ręce Pa­‑Utesów?
— Tak.
— Kiedy?
— Wczoraj wieczorem.
— Gdzie?
— Nad Rio San Juan.
— W jaki sposób?
— Czy w ten, czy w inny, to na jedno wychodzi; nie wiem, w jaki sposób.
— Nie pojmuję! Wszak musisz, kochany Dicku, wiedzieć, co się zdarzyło? — Byłoby to słuszne, gdyby się zdarzyło w naszej obecności, mr. Shatterhand.
— Ach, a więc was przy tem nie było?
— Nie. Oddaliliśmy się po mięso, a ponieważ nie odrazu znaleźliśmy zwierzynę, więc uszliśmy dosyć daleko od obozu. Skoro wróciliśmy, było już zupełnie ciemno i wpadlibyśmy na pewno w ręce Pa­‑Utes, gdyby nie mr. Fletcher, który wyjechał na nasze spotkanie, aby nas ostrzec.
— Dalej. Dosiadaliście wierzchowców?
— Tak, ponieważ wyruszyliśmy na antylopy.
— Fletcher również dosiadał konia?
— Naturalnie! Skoro więc spotkaliśmy się z nim, zsiedliśmy z rumaków i podkradli do obozu. Udało nam się tak zbliżyć, że zobaczyliśmy ośmiu towarzyszy; leżeli spętani śród czerwonoskórych.
— Wszyscy żywi?
— Tak. Nawet nie ranni.
— Hm, to bardzo dziwne! Czyście nie słyszeli żadnych strzałów?
— Nie; byliśmy zbyt oddaleni od obozu.
— Czy nie było śladu walki?
— Dwaj martwi Indjanie leżeli wpobliżu ogniska.
— To jeszcze dziwniejsze! Czy podsłuchiwaliście?
— Czy podsłuchiwaliśmy, czy nie, to na jedno wychodzi: nie przemówiono ani słowa. Wogóle zaś zbytnio się narażaliśmy i musieliśmy dbać o własne bezpieczeństwo. Dlatego czem prędzej pośpieszyliśmy do naszych koni i pomknęli.
— Dokąd?
— Oczywiście do was, gdyż nic innego nam nie pozostawało, jak odszukać was i przy pomocy Nawajów odbić jeńców. Dlatego proponuję natychmiast ruszyć do Agna Grande i...
— Cierpliwości! — przerwałem. — Jeszcze daleko do tego! Musimy wszystko dokładnie poznać przed powzięciem decyzji. Przedewszystkiem chodzi o obu zabitych Indjan? Kto ich zabił? Może pan wie, mr. Fletcher?
— Zostaw mnie pan w spokoju! — odparł. — Co mnie tam obchodzą czerwoni hultaje!
— Czy nie obchodzą pana także biali koledzy, których schwytano?
— Gdyby tam nie był mój syn i mój bratanek, mógłby ich.... zabrać!
— Słuchaj pan, wyrażaj się pan inaczej, bo cię przepędzimy i zobaczy pan, jak uwolnią się pana krewni! Jesteśmy gotowi im pomóc, ale musimy znać całą prawdę! A zatem nie wie pan, w jakich okolicznościach zostali zabici obaj Indsmans?
— Nie.
— A więc opowiedz pan, jak nastąpił napad?
— I tego nie mogę opowiedzieć, ponieważ nie byłem obecny.
— A więc i pan wyszedł z obozu? Dokąd?
— Po mięso.
— To i na pana wypadł los?
— Nie; ale czas mi się dłużył, więc pojechałem sobie. Kiedy wróciłem, po zapadnięciu zmierzchu, usłyszałem okrzyki wojenne czerwonych, dobiegające z obozu. Hic mi innego nie pozostało, jak jechać mr. Hammerdullowi i mr. Holbersowi na spotkanie. To wszystko, co wiem o tej.... historji.
— Ilu było Pa­‑Utesów?
— Mogło ich być trzystu. Jeżeli będziemy mieli połowę tej ilości Nawajów, to podejmuję się wyrwać tym.... włóczęgom życie z ich.... cielsk, tak że....
— Zamilcz! — zgromił go Apacz, dotychczas milczący. — Toś ty zastrzelił obu Pa­‑Utes!
— Nie, nie ja!
— Kłamstwo! Tyś ich mordercą!
Oczy obu wświdrowały się w siebie. Bronzowe rysy Apacza były zimne i dumne, prawdziwie królewskie, podczas gdy twarz Fletchera zapłonęła rumieńcem niepowstrzymanego zakłopotania; nie mógł dłużej niż kilka sekund wytrzymać spojrzenia Winnetou. Musiał opuścić powieki, ale podniósł palce jak do przysięgi i zawołał:
— Pragnę oślepnąć lub ulec zmiażdżeniu, jeśli jestem mordercą! To wystarczy chyba, abyście mi dali spokój z.... czerwonymi djabłami!
Zimny dreszcz mną wstrząsnął. Ja także uważałem go za mordercę. A teraz ta przysięga! Poprzysiągł zemstę Bożą z bezprzykładną bezbożnością i zuchwałością! Nie mogłem dobyć słowa. Lecz Winnetou podniósł się i rzekł tonem proroka, który przenika spojrzeniem przyszłość:
— Ten przeklęty biały odrazu na przywitanie przeklął całą czerwoną rasę, a więc wszystkich moich braci oraz mnie samego. Winnetou milczał, ponieważ wie, że dobry Manitou obraca przekleństwo złego człowieka w błogosławieństwo. Teraz jednak przeklętnik bluźnił przeciwko samemu Wielkiemu i Sprawiedliwemu Mannitou, i sprowokował jego zemstę. Założył się z Wszechmogącym o światło swoich oczu i o całość swoich członków, Winnetou widzi, jak sprawiedliwość Boża spada nań, i nie chce mieć w tem udziału. Wielki Manitou wie, podobnie jak ja i Old Shatterhand, że on jest mordercą, i zapłaci mu tak, jak tego żądał. Howgh!
Skoro Apacz usiadł, nikt inny nie powinien był odrazu przemówić. Wszakże Fletcher podskoczył i powtórzył swoje bluźnierstwo w taki sposób, że formalnie nie mogłem usiedzieć; podszedłem doń, podniosłem pięść i huknąłem:
— Milcz, człowieku, bo zmiażdżę cię zmiejsca jak gada, którego śmierć jest dla innych błogosławieństwem! Ja także wyrzekam się ciebie. Niech się stanie wola Boża! Od nas nie może się pan spodziewać pomocy!
Załamał się, ale miał jeszcze tyle czelności, że powiedział półgłosem szyderczo:
— Wyrzekaj się mnie pan w.... imieniu. Ja pana pomocy nie potrzebuję, bo nie chodzi o mnie, ale o jeńców. Tylko dla nich spodziewaliśmy się pomocy wielce znakomitych panów westmanów. Teraz dziękuję bardzo.
— Nie dziękuj, gdyż niczego od nas nie możesz żądać. Co się tyczy jeńców, uczynimy wszystko, co jest w naszej mocy. Jeśli ratunek jest możliwy, na pewno będą uratowani.
— Aie w takim razie musimy się śpieszyć! — prosił Dick Hammerdull. — Zrozum pan, że nie powinniśmy tracić ani chwili czasu, mr. Shatterhand! Jak sądzisz, Pitt Holbers, stary coonie?
— Hm — odburknął z namysłem zapytany. — Jeśli dobrze rzecz rozważyć, nie możemy nic lepszego uczynić, jak zdać się na mr. Winnetou i mr. Shatterhanda. Są rozsądniejsi od ciebie, stary Dicku, nie mówiąc już o mnie!
— Lepiejbyś zrobił, gdybyś wcale nie mówił! Taki coon, jak ty, nie powinien mówić!
— Well! Ponieważ masz bezsprzeczną słuszność,, więc proszę cię, abyś na przyszłość nie zadawał mi pytań. A wówczas stary coon będzie mógł zamknąć na zawsze dziób.
Oczywiście żartowali, gdyż nigdy w życiu jeszcze na serjo się nie pokłócili. Sprzeniewierzyliby się swemu przezwisku toastów. Harmmerdull musiał opisać nam dokładnie miejsce obozu. Na zakończenie dodał:
— Prawdopodobnie jednak nie zastaniemy już tam czerwonych; jestem przekonany, że nas ścigają. Dlatego nalegam bardzo, abyśmy szybko podążyli do Nawajów.
— Jesteś w błędzie Dicku, — odpowiedziałem. — Nie ścigają was bynajmniej. Gdyby Pa­‑Utes wiedzieli, że trzej biali zbiegli, widzielibyśmy ich tu już dawno. Są bezwzględnie przeświadczeni, że wszyscy biali wpadli w niewolę.
— Ale nasze ślady! Wszak z nich musieli wnosić, żeśmy pojechali na polowanie!
— Jakeś mówił, napad nastąpił wczoraj wieczorem po zapadnięciu zmroku, a dziś rano ślady wasze były już tak nieznaczne, że niepodobna określić, czy powstały po napadzie, czy przed nim. Wasi zaś towarzysze będą się stanowczo wystrzegać, zdradzić was, gdyż od waszej ucieczki zawisło ich ocalenie. Dodajmy do tego, że Indjanie znajdują się na ścieżce wojennej, i że przeto nie mogą taszczyć ze sobą trupów. Zagrzebią ich więc na miejscu. Wprawdzie skrócą tradycyjny ceremonjał, mimo to przed jutrzejszem południem nie będą jeszcze gotowi. Poza tem nic ich nie nagli — czekają powrotu swoich wywiadowców, nie wiedząc, że wpadli w ręce naszych Nawajów. Widzicie więc, że mamy dosyć czasu!
— Czy dosyć czasu, czy nie, to na jedno wychodzi; zastosuję się jednak do pana decyzji, ponieważ jest pan istotnie mądrzejszy od Pitta Holbersa, starego coona, który to sam przyznał.
— Nie mówiąc już oczywiście o tobie, drogi Dicku, — odciął się Holbers.
— Zamilknij! Powiedziałeś, że nie chcesz więcej mówić. Co pan zamierza czynić, mr. Shatterhand?
— Winnetou postanowi. Ja prowadziłem badania; resztę pozostawiam memu czerwonemu bratu.
Winnetou i ja znaliśmy się lepiej, niż jacykolwiek inni dwaj ludzie. W chwilach, kiedy należało powziąć decyzję, mogło się zdawać, że posiadamy jedną duszę, jedną myśl. Co jeden wypowiadał, to drugi już w milczeniu ważył w myślach. Tak się też obecnie stało. Apacz bowiem badawczo spojrzał mi w twarz i, skoro skinąłem, zwrócił się do Nawaja, który z nami przybył, a który przez cały czas rozmowy był milczącym świadkiem, albowiem, kiedy mówią wodzowie, zwyczajny wojownik musi milczeć.
— Czy mój młody czerwony brat zna dokładnie Deklil­‑Naszla[2] rzekł Juan?
Zapytany skinął w milczeniu, pełnem poszanowania. Apacz ciągnął dalej:
— Z obu jego wylotów prowadzą wąskie ścieżki, które znają tylko wojownicy Nawajów. Nitsas­‑Ker, ich dobry wódz, niechaj zaprowadzi swoich wojowników do kanjonu, jedną połowę dzielnych Nawajów niechaj umieści u górnego wylotu, drugą zaś u bliższego, ale niezupełnie na dole, aby ich nie dostrzeżono, pragniemy bowiem zwabić Pa­‑Utes do kanjonu. Dopiero, kiedy wrogowie Wejdą, bliższy oddział może podejść aż do samej wody i pokazać się nieprzyjaciołom. Wówczas Pa­‑Utes, zamknięci przez dwa oddziały, będą musieli się poddać, jeśli nie zechcą wszyscy polec, ponieważ znajdą się pomiędzy wysokiemi, gładkiemi ścianami kanjonu, gdzie niesposób się schować. Wojownicy zaś Nawajów, osłonięci przed strzałami, zagrażać im będą zewsząd. Będą bowiem ukryci za blokami skalnemi. Czy mój brat zrozumiał?
Znowu odpowiedziało mu skinienie.
— A więc niechaj natychmiast siada na koń i szybko pomknie!

W kilka chwil później młody Nawaj, nie wymówiwszy ni słowa, odjechał. Poczem i my dosiedliśmy rumaków i pomknęli ku San Juan, którego wybrzeża znaliśmy obaj bardzo dobrze. A gdybyśmy nawet nie znali, to Hammerdull i Holbers byliby wyśmienitymi przewodnikami. Na Fletchera nie zwracaliśmy najmniejszej uwagi; zachowywano się tak, jak gdyby go wcale nie było. Wszelako on, po chwili namysłu, pojechał za nami. Wolelibyśmy, aby pozostał. — — —
II
NAD RZEKĄ

Winnetou, podobnie jak i ja, był przeświadczony, iż Pa­‑Utesowie przebywają jeszcze w miejscu, gdzie napadli na białych. Jednakże przez ostrożność nie obraliśmy drogi prostej, ponieważ podążali nią do Nawajów, a mogło się zdarzyć, iż wyruszyli w drogę wcześniej, niż sądziliśmy, lub też że wysłali nowych wywiadowców, przed którymi kryć się wypadało.
Jechaliśmy tedy na prawo, na wschód, a drugiego dnia w południe, skoro stanęliśmy na takiej samej wysokości, na jakiej znajdował się obóz, pojechaliśmy dalej, aby następnie skręcić na lewo i zbliżyć się do miejsca ich postoju ze wschodu, a nie z zachodu. Było rzeczą pewną, że czerwoni nie spodziewali się wroga z tej strony. Wszakże musieliśmy być przezorni, gdyż tak liczny oddział potrzebuje wiele mięsa, to też zapewne sporo wojowników udawało się na polowanie.—
Dotarliśmy do rzeki daleko wdole jej biegu i rozłożyliśmy się obozem wpobliżu małej polany, zewsząd okrążonej zagajnikiem. Teraz należało się zająć Pa­‑Utesami i gromadą ich jeńców. Było to przedsięwzięcie nietylko trudne, ale także bardzo niebezpieczne. Ofiarowałem się do roli wywiadowcy, Winnetou jednak obstawał przy tem, że sam pójdzie, wobec czego musiałem ustąpić. Skoro się oddalił, poczęliśmy zacierać ślady kopyt koni.
Następnie trzeba było Old­‑Cursing­‑Dry udzielić upomnienia. Wprawdzie niechętnie z nim rozmawiałem, ale niechęć musiała ustąpić, skoro w grę wchodziła całość naszych głów. Jechał wciąż za nami, a skoro zeskoczyliśmy z koni, poszedł za naszym przykładem i położył się w trawie opodal. Od czasu wczorajszej przeprawy nikt z nas nie odezwał się doń ni słowem; widać było, że jest na nas w najwyższym stopniu rozgoryczony. Może nawet knuł w duszy zemstę. Gdyby między jeńcami nie było jego syna i bratanka, mógłbym przypuścić, że zamierza nas wydać w ręce Indsmanów. Kto mógł wiedzieć, jakie myśli i rachuby zaprzątały jego mózg! Dlatego uważałem za stosowne przełamać uporczywe milczenie. Musiałem z nim sam się rozmówić, ponieważ słowa, wypowiedziane przeze mnie, większe nań musiały wywrzeć wrażenie, niż gdybym przesłał je za pośrednictwem Dicka Hammerdulla lub Pitta Holbersa. Podszedłem przeto do niego i zapytałem:
— Jechał pan za nami od wczoraj, mr. Fletcher, aczkolwiek pana nie prosiliśmy. Zdaje się, że pan nadal zamierza dotrzymać nam towarzystwa. Czy nie?
— To pana nie obchodzi! — brzmiała odpowiedź.
— Sądzę, że to nas bardzo obchodzi, i upominam pana, abyś przemawiał do mnie innym tonem. Nie zwykłem wysłuchiwać grubjaństwa bez odpowiedniej reakcji! Widział pan i słyszał, że nie chcemy o panu nic wiedzieć; jeśli mimo to jedziesz pan za nami i obozujesz wraz z nami, to moglibyśmy ostatecznie znieść to, o ile według naszego przekonania nie narazi nas pan na szkodę.
— Na szkodę? — parsknął złośliwie. — Pshaw! Wam już nic nie może ani pomóc, ani zaszkodzić!
Ledwie zdążył to powiedzieć, zerwałem z najbliższego krzewu gałązkę grubości palca, zdarłem z niej liście i smagnąłem go kilkakrotnie naukos przez twarz.
— Tak! Kto nie chce słuchać, ten poczuje. Nauczę pana uprzejmości!
Wydał nieartykułowany okrzyk wściekłości, podskoczył i wyrwał rewolwer, aby we mnie wycelować, ale, nim zdążył skierować lufę, uderzyłem go po ramieniu tak, że broń upadła na ziemię; wnet potem uderzyłem go pięścią w skroń; runął jak martwy kloc. Gruby Hammerdull stał już przy mnie i zawołał zachwycony:
— Hergh — day! Nareszcie, nareszcie widzę znów słynne uderzenie Shatterhanda! Thank you, sir! Drab się doigrał. Czy go nie spętamy odrobinkę, aby po oprzytomnieniu nie palnął jakichś głupstw?
— Dobrze, drogi Dicku! Kilka rzemieni dokoła nóg i rąk nie zawadzi.
— Podejdź tu, Pitt Hollbers, stary coonie! Ozdobimy chude gnaty tego Old­‑Cursing­‑Dry pół tuzinem skromnych kokard. A może myślisz, że nie?
Pitt podszedł z uśmiechem na twarzy i odpowiedział jak zwykle:
— Jeżeli sądzisz, że tak przystoi, możemy to zrobić, stary Dicku!
— Czy zrobimy, czy nie zrobimy, to wychodzi na jedno; ale w każdym razie będzie to zrobione.
Nietylko go spętali, ale nadomiar przywiązali do tęgiego krzewu, aby nie mógł ukradkiem ruszyć się z miejsca. Skoro skończyli, Dick otarł swe tłuste ręce i rzekł z zadowoleniem:
— Przy panu wcale inaczej się żyje, sir! Zajeżdżamy szkapy od miesięcy, a nie zdarzyło się nic godnego uwagi; ledwo zaś pana spotkaliśmy, a już tkwimy po szyję w przygodach.
— A przedwczorajszy napad? Czy to nie była przygoda? — zapytałem.
— Była dla innych; nas nie dosięgła. A gdyby nawet, zawszeć czuwaliście wpobliżu. W ciągu jednego tygodnia przeżywa się z wami więcej, niż z kim innym w ciągu roku. Wiadoma to rzecz. Teraz trzymamy mocno starego przeklętnika i możemy o czem innem pomyśleć. Co pan powie o potrawie rybiej? Nasze mięso już prawie na wyczerpaniu.
— Czy macie aby wędki?
— Co za pytanie? Co też panu po głowie się błąka, sir! Jest Dick Hammerdull, a niema wędek? Spytaj pan raczej, czy w naszej miłej San Juan znajdziemy ryby. A może chcesz w yłowić i wysmażyć pijawki, Pitt Holbers, stary coonie?
— Hm! Jeśli myślisz, że są tak tłuste jak ty, Dicku, to można. Milsze mi jednak ryby, mój przysmak umiłowany. Żołądek mój nie zniósłby dzisiaj pijawek.
Tak długą mówkę rzadko kiedy palił Pitt Hollbers; ta przecież wystawiła jego ulubioną potrawę! Mogłem ich na szczęście zapewnić z własnego doświadczenia, iż połów będzię pomyślny; poszli więc nad brzeg, a tam się schowali, aby nis spostrzegł ich jakiś przechodzący Pa­‑Utes. Wyciągnąłem się w trawie i zamknąłem oczy, aczkolwiek nie byłem zmęczony. O śnie nie mogło być mowy. skoro oczekiwałem Apacza. Prawdziwy jednak westman, kiedy leży, zwykł przymykać oczy, gdyż wówczas słuch ma znacznie czulszy.
Upłynęła może godzina, kiedy wreszcie obaj rybołówcy wrócili. Połów był tak obfity, że mógł starczyć na obiad i wieczerzę. Niestety, nie mogliśmy zapalać ogniska przed przybyciem Apacza, ponieważ nie byliśmy pewni bezpieczeństwa. Nos indjański wyczuwa zdaleka zapach ogniska, a jeszcze dalej zapach pieczonego mięsa czy ryb.
Czas mijał; nadeszło południe. Upłynęły jeszcze dwie godziny; obaj „odwróceni toasts“ niepokoili się się o Apacza. Aby uspokoić ich, musiałem im uprzytomnić, jak wielka odległość dzieli nas od obozu, a jak powoli odbywają się za dnia wywiady. — Old­‑Cursing­‑Dry już dawno ocknął się z omdlenia, ale miał oczy zamknięte i wcale się nie poruszał. Było to nam tylko na rękę.
Wreszcie, wreszcie zaszemrało w zagajniku. Ukazał się Winnetou. Twarz jego była równie nieruchoma jak poprzednio; ale znałem go zbyt dobrze, abym miał nie poznać, że przynosi radosną nowinę. Skoro zobaczył ryby, objaśnił nam sytuację na swój sposób: nie mówiąc ni słowa, poszukał trawy, zgarnął ją, wyciągnął punks i podpalił zielsko. Dick Hammerdull zrobił wesołą minę, trącił łokciem Pitta Holbersa i rzekł:
— Wszystko zdaje się być w porządku; możemy spokojnie smażyć nasze pijawki. Co o tem myślisz, Pitt Holbers, stary coonie?
— Jeśli myślisz, że cieszy mnie zgóry przysmak, to masz słuszność, stary Dicku.
Podzielono ryby na dwie porcje: jedna była przeznaczona do natychmiastowego spożycia, druga pozostawała na wieczerzę. Potem każdy dostał swoją część, nawet Fletcher. Winnetou widział, że stary przeklętnik jest spętany, ale nie pytał o powód.
Podobnie i ja nie pytałem go o wynik wywiadu, albowiem wiedziałem, że sam wszystko opowie, kiedy uzna to za stosowne. Natomiast dwaj pozostali towarzysze nie mogli usiedzieć cierpliwie. Dick Hammerdull, ledwo przełknął ostatni kęs, wytarł usta zatłuszczonym do połysku, rękawem i rzekł:
— Tak, teraz jesteśmy syci i możemy popomyśleć o Pa­‑Utesach. Mam nadzieję, że jeszcze nie wyruszyli?
Ponieważ Winnetou nie odpowiadał, Dick dodał:
— A może się mylę, i wrogowie już opuścili obóz?
Łagodny uśmiech drgnął na męskiej twarzy Apacza, kiedy odpowiedział wymijająco:
— Rosa spada w swoim czasie, a słońce świeci w swoim. Dlaczego brat mój nie czeka, aż nadejdzie pora opowiadania?
— Poprostu dlatego, żem ciekawy, — odpowiedział grubas z komiczną szczerością.
— Squaw może być ciekawa, a nie mężczyzna, tem bardziej, kiedy jest takim wojownikiem, jak Dick Hammerdull. Jednakże ciekawości brata mego zadość się stanie. Pa­‑Utes jeszcze nie wyruszyli.
— Gdzież są?
— W obozie, na który uprzedniego dnia dokonali napadu. Winnetou zliczył ich dokładnie; jest tam dwakroć po stu mężczyzn i sześćkroć po dziesięciu. Przywodzi im Pats­‑avat[3], wódz Pa­‑Utesów.
— A jeńcy?
— Leżą spętani, ale całkiem zdrowi i niezranieni. Uwolnimy ich w najbliższą noc.
— Uwolnimy? — spytał grubas z radosnem zdziwieniem. — Sądziłem, że lepiej będzie poczekać z tem, póki Pa­‑Utes nie wpadną w ręce Nawajów; wówczas biali i tak będą wolni.
— Winnetou wierzy, że jego biały brat się myli. Kiedy zamkniemy Pa­‑Utes w canonie, nie zwolniwszy uprzednio jeńców, to wrogowie będą mogli nam stawiać warunki, i grozić, że zabiją białych. Jeśli zaś ci będą już wolni, wrogowie będą zmuszeni przystać na wszystkie nasze warunki.
— Słusznie, zupełnie słusznie! Ja także wolę, abyśmy już dzisiaj uwolnili naszych przyjaciół, gdyż będzie to nielada fortel. Ale w jaki sposób ich uwolnimy?
— Brat mój dowie się w chwili stosownej. Winnetou podsłuchał rozmowę wielu Pa­‑Utes; dowiedział się, dlaczego jeszcze nie wyruszyli, i w jakich okolicznościach napadli na białych. Między dwoma zabitymi jest syn wodza; uroczystość pogrzebowa potrwa zatem do jutra rano. Grób jego bowiem musi być bardzo wysoki. Jeszcze po północy będą musieli nad nim pracować. Wódz jest wściekły, i, bardzo być może, zabije jeńców, aby ich dusze obsługiwały go w Wiecznych Ostępach.
— All devils, to byłoby przeraźliwe!
— Byłaby to tylko zemsta, której czerwonych nauczyli biali. Byłaby to tylko kara tem bardziej sprawiedliwa, że podwójnie ugodziłaby w mordercę, którego syn i bratanek znajdują się pomiędzy jeńcami.
— A więc jednak Old Cursing­‑Dry?
— Tak, to on.
Fletcher leżał dosyć blisko, aby słyszeć każde słowo. Oczy otworzył już poprzednio, kiedy mu dano jeść. Usłyszawszy teraz ostatnie słowa Apacza, zawołał:
— To nie ja; to nie ja; nie mam najmniejszego wyobrażenia! Te.... łotry są najniegodziwszymi.... jacy istnieją na świecie. Przysięgam na.... że mówię prawdę!
Znowu więc trzy przekleństwa, których niepodobna powtórzyć. Winnetou nie zwrócił na tę odpowiedź uwagi i kontynuował:
— Pa­‑Utes nie zamierzali właściwie tam obozować. Nie odkryliby obecności białych, gdyby nie dokonano morderstwa. Syn wodza wraz z dwoma innymi wojownikami wyprzedzali wojsko; naraz padły szybko jeden po drugim dwa strzały, i syn wodza zwalił się z konia martwy, a wraz z nim jeden z obu towarzyszy. Obie kule przebiły im głowy.
— Czy to dowód, że ja ich zabiłem? — ryknął wściekle Fletcher.
Winnetou zwrócił się go Hammerdulla i Holbersa:
— Jeśli ten człowiek jeszcze raz ośmieli się podnieść głos, to niech moi bracia wsadzą mu knebel do ust i zwiążą go w kabłąk. Następnie rzucimy go do rzeki, aby powoli zatonął.
Po chwilowej pauzie wrócił do wątka poprzedniej rozmowy:
— Drugi towarzysz, który uszedł cało, skierował konia ku miejscu, skąd padły zdradzieckie wystrzały. Wówczas ujrzał jeźdźca. Ponieważ niezupełnie się jeszcze ściemniło, mógł dokładnie obejrzeć tego człowieka i jego rumaka. Jeździec nosił na głowie słomkowy kapelusz, a pod nim chustkę, jaką noszą często vaquerzy lub cowboy‘e. Niestety, wojownik nie mógł go doścignąć. Koń napastnika był ciemnej maści, na boku, z prawej strony, miał jasną plamę. Moi bracia wiedzą przecież, kto nosi taki kapelusz i taką chustkę, i czyj rumak ma taką jasną plamę. Winnetou słyszał to dokładnie z rozmowy dwóch Pa­‑Utesów.
Oczywiście, wszystkie te oznaki dotyczyły Fletchera. Mimo to ważył się zaprzeczać, i syknął ze złością:
— Kłamstwo, czysta blaga! Co taki czerwony.... powiada, nie ma żadnej.... wartości. Przysięgam na...., że jestem niewinny, ja....! Znowu cztery wyrażenia, za którebym skórę mu wyłoił! Apacz mówił dalej zimnym, dobitnym głosem:
— Czy bracia moi przypominają sobie jeszcze okrutne słowa, jakiemi ten człowiek przy spotkaniu z nami wyraził się o Indjanach, chociaż wiedział, iż ja sam jestem czerwonym? Ile słów powiedział, tylu jest świadków i sędziów przeciwko niemu; on, a nikt inny jest zabójcą, lubo przysięgał, że nim nie jest!
Oid Cursing­‑Dry szarpnął więzami i krzyknął:
— A ja ponawiam swoją przysięgę przy wszystkich... Niechaj oślepnę, niechaj kości mam zmiażdżone, jeśli jestem zabójcą! Jesteście tak głupi, że...
Nie mógł dokończyć — to ja klęczałem przy nim. Trzymając go prawą ręką mocno za gardło, lewą urwałem mu z poły kawał sukna i zgniotłem w pięści. Nacisnąłem mocno na krtań, a wówczas usta przeklętnika rozwarły się szeroko. Po chwili knebel tkwił mocno. Hammerdull postarał się o drugą szmatę, którą zawiązał Fletcherowi usta, aby nie mógł językiem wypchnąć knebla. Teraz, zabezpieczeni przed jego bluźnierstwami, wróciliśmy na swoje miejsca.
Długo siedzieliśmy w milczeniu; każdy znał myśli i uczucia swych towarzyszów. Hańba rodu Judzkiego! Bestja ukryta w ciele człowieczem! Czy istotnie może istnieć ludzkie stworzenie, zasługujące na takie miano? Dotychczas przeczyłbym temu; teraz musiałem to przyznać, aczkolwiek sprzeciw dyktowało mi serce. Co mieliśmy począć z tym człowiekiem? Zwrócić mu wolność, to znaczy rozpętać wściekłe dzikie zwierzę przeciwko wszystkim, których ludźmi nazwać można, i wszystkiemu, co ludzkie? Nie nie! Wydać go Pa­‑Utesom? Tak, i znowu tak! zasłużył na to, gdyż on to był zabójcą — i tylko śmierć mogła go unieszkodliwić.
Winnetou położył mi rękę na ramieniu I rzekł, jak gdyby czytając w moich myślach:
— Niech brat mój nie natęża myśli! Jeśli mu żal nawet tak złego człowieka, to wódz Apaczów sam będzie sędzią. Old Cursing­‑Dry zostanie wydany Pa­‑Utesom. Powiedziałem. Howgh!
— Czy uważasz mnie za słabego?
— Nie, ale za miłosiernego.
— Masz rację, nawet ten człowiek budzi we mnie litość, choć nie jego ciało, lecz dusza. Czyż ma stąd odejść na wieczne zatracenie nie zwróciwszy ku Niebu ani jednego spojrzenia skruchy?
— Nie troszcz się na próżno! Czy masz władzę otwierania mu oczu? Jeden tylko jedyny posiada ową moc, wielki, dobry Manitou. Nauczyłeś mnie zawierzać mu we wszelkich okolicznościach życia. Czy sam się temu sprzeniewierzyłeś? Nie frasuj się! Ziemskie życie tego bluźniercy i zabójcy podpada pod nieubłagalne prawa sawany; ale dusza jego należy do Manitou. Odtąd nie będzie naszym towarzyszem, lecz jeńcem, którego mamy wydać Pa­‑Utesom. Dlatego nie powinien być świadkiem naszych rozmów.
I dodał już półgłosem:
— Winnetou powie wam teraz, w jaki sposób zdołamy uwolnić ośmiu jeńców. Dick Hammerdull i Pitt Holbers znają miejsce, gdzie obozują Pa­‑Utesowie. Rozciąga się tam mały półwysep, połączony z brzeg em wąskim przesmykiem. Na tym półwyspie umieszczono jeńców, ponieważ jest to najbardziej bezpieczne miejsce.
— Znam ten półwysep — skinął Hammerdull. — Chcieliśmy tam rozbić obóz, ale zrezygnowaliśmy z powodu obfitości komarów. Brzegi są bowiem zarośnięte krzewiną.
— To nam właśnie na rękę. Jeńcy są, oczywista, spętani; o ucieczce drogą wodną ani marzyć. Dlatego wystarczy jeden strażnik, stojący na przesmyku. I jeśli nawet byli tak ostrożni, że wystawili dwóch, czy trzech wojowników, i to nie szkodzi. Możemy ich wszak unieszkodliwić w ciągu jednej minuty.
— Well! Jestem przeświadczony, że samotrzeć damy radę więcej niż trzem strażnikom; równie szybko przetniemy więzy jeńców, ale co później? Na brzegu obozuje przeszło dwustu pięćdziesięciu Indsmanów, pomiędzy którymi nie będziemy mogli się przekraść.
— Nie mamy tego zamiaru, ponieważ umkniemy wodą.
Hm! Czy nie łatwiej to powiedzieć, niż wykonać? Jestem wprawdzie pewny, że wszyscy koledzy umieją pływać, atoli przez pewien czas nie będą mogli poruszać członkami, ponieważ długo leżeli w pętach. Niepodobna też, aby wszyscy pływali równomiernie; dlatego oddalimy się od siebie, a później trzeba będzie czekać na powolniejszych. Tymczasem zaś Indsmans zdołają nas pojedyńczo wywędzić, lub nawet zgasić.
— Mój biały brat nie zwrócił uwagi na moje słowa; powiedziałem, że umkniemy wodą, a nie we wodzie. Nie popłyniemy, lecz sklecimy tratwę. Jeśli trzeba będzie komu pływać, my to obaj uczynimy, ja i Old Shatterhand.
— Ach, tratwa! Ale tratwa, która ma zmieścić osiem osób, musi być tak duża, że Indsmans ją bezsprzecznie zobaczą, mimo że dziś nów i w nocy będzie bardzo ciemno. Jak sądzisz, Pitt Holbers, stary coonie!
— Jeśli myślisz, że dziś jest nów, to masz słuszność, stary Dicku, — brzmiała odpowiedź — atoli Winnetou wie dobrze, czego pragnie.
— Czy wie, czy nie wie, to nietylko na jedno wychodzi, ale nie zmienia nawet postaci rzeczy; ja także jestem najzupełniej przeświadczony, że musi mieć jakiś dobry pomysł. Co pan o tem sądzi, mr. Shatterhand?
— Domyślam się zamiaru naszego czerwonego brata. Tratwa — odrzekłem — powinna ujść niepostrzeżona. A Pa­‑Utesowie, gdyby zostali na wybrzeżu, ujrzeliby ją niechybnie; dlatego przypuszczam, że Winnetou zamierza ich odciągnąć.
— Mój biały brat odgadł słusznie — skinął Apacz. — Trzeba wywabić Pa­‑Utesów.
— Ale w jaki sposób? — zapytał Dick Hammerdull.
— Zapomocą ogniska.
— Dobrze! Ale gdzie je rozpalimy? Nie możemy podpalić lasu; byłby to grzech, zwłaszcza tutaj, gdzie tak mało drzew.
— Las jest święty dla wodza Apaczów. Nie powinien zginąć. Ale musimy podpalić coś co jest święte dla Pa­‑Utesów, aby ich przerazić; jeśli się nie przerażą, to nie popełnią nieprzezorności i nie opuszczą obozu.
— Jestem naprawdę ciekaw, jaką rzecz Winnetou wybierze na spalenie?
— Nowy grobowiec.
— Świetnie! Ta myśl jest warta dziesięciu tysięcy dolarów! Wszelako grobowiec nie zapali się, bo jest kamienny!
Nie trzeba wcale spalić samego grobowca; skoro nagromadzimy na nim trochę trawy i paliwa, a następnie podłożymy ogień, czerwoni przerażą się i pośpieszą na ratunek.
— Tak, lecz dopiero go wnoszą, a więc musimy czekać. A nawet później będzie to dosyć niebezpieczne, gdyż wrogowie zostawią tu strażników.
— Mój brat Dick Hammerdull niech sobie uświadomi zwyczaje czerwonych narodów! Skoro grobowiec będzie gotów, złoży się nieboszczyka i wszyscy się wycofają oprócz ojca; trzeba go bowiem zostawić samego, aby mógł zaintonować treny, których tylko dusza zamordowanego powinna wysłuchać.
— Czy zabijemy go?
— Nie, Old Shatterhand i Winnetou nie zabijają nikogo, chyba, że zmuszają ich okoliczności.Dostanie uderzenie od Old Shatterhanda, aby milczał. Ponadto nic mu się złego nie stanie.
— Ale nie możemy jednocześnie znajdować się przy grobowcu i na tratwie! Czerwonoskórzy zgaszą ognisko, zanim będziemy gotowi, a wówczas nasz plan będzie pod znakiem wielkiego zapytania.
— Dick Hammerdull niech się nie martwi. Będzie w porządku. Tak dokładnie obliczymy czas, aby powodzenie było pewne. Teraz przystąpimy do pracy i sklecimy tratwę; musi być gotowa, nim się zmierzchnie.
— Czy jesteśmy pewni, że nikt nas nie będzie obserwował?
— Winnetou wie dobrze, że Pa­‑Utesowie nie przybędą tutaj.
— Czy przybędą, czy nie, to na jedno wychodzi; ale zawszeć to lepiej, jeśli się nie dowiedzą, że tu bawimy, i z jakim nosimy się zamiarem. Zawsze i we wszelkich okolicznościach jest lepiej, jeśli staje się to, co jest najlepsze. Jak myślisz, Pitt Holbers, stary coonie?
— Jeśli myślisz, że lepiej jest lepiej, drogi Dicku, to ani mi się śni mieć coś przeciwko temu, — odparł Pitt.
Zaczęliśmy ścinać cienkie konary; robota z powodu braku pił szła powoli, ale cicho i sprawnie. Nie brakło również świeżych, giętkich rózeg do wiązania pieńków. Zanim upłynęły dwie godziny, mieliśmy gotową tratwę. Sporządziliśmy dwa stery, na przodzie i ztyłu, a poza tem cztery wiosła, aby w razie potrzeby szybciej jechać, niż prąd będzie tratwę unosił.
Następnie zabrano cztery wiązki suchego drzewa i trawy, i złożono na tratwie. Teraz trzeba się było zająć końmi; musieliśmy je gdzieś bezpiecznie ulokować. Znajdowaliśmy się, jak już rzekłem, nad obozem Pa­‑Utesów; wypadało więc na tratwie jechać wciąż naprzód, nawet po uwolnieniu jeńców, poczem skierować się do drugiego brzegu, aby wrogowie, ścigając nas, musieli się przeprawić przez rzekę. Dlatego należało ukryć konie w miejscu odpowiedniem, za obozem wrogów. Oczywiście, dotyczyło to także zabezpieczenia Old Cursing­‑Dry.
Przeprawiliśmy konie tratwą na drugi brzeg. Fletchera przytroczyliśmy do jego siodła. Pitt Holbers musiał zostać przy tratwie. Pojechaliśmy wzdłuż rzeki, nie przy brzegu, lecz w takiej odległości, że mogliśmy być pewni, iż nikt nas nie zauważy.
Aby wykorzystać światło dzienne, jechaliśmy galopem. W pół godziny później od obozu dzieliło nas zaledwie pół mili angielskiej. Prowadził stąd mały, ciasny zadrzewiony wąwóz. Przywiązaliśmy konie do drzew, jak również jeńca, aby nie mógł się uwolnić; nie tając wściekłości, kopał nas nogami, nim spętaliśmy go ponownie. Gdyby nie knebel, obrzuciłby nas na pewno długą serją przekleństw.
Byliśmy zmuszeni zostawić go samego bez nadzoru i udać się zpowrotem pieszo. Tymczasem zapadła noc; mrok nie przeszkadzał nam jednak — wkrótce wróciliśmy do Pitta Holbersa.
Stanęliśmy na tratwie i puściliśmy ją wpław. Ja zająłem się tylnym sterem; Winnetou stał koło przedniego, szeptem rzucając mi komendę. Było tak ciemno, iż greenhorn nie ujrzałby własnej ręki przed oczami; ja jednak mogłem rozróżnić każde orzewo, na brzegu, a Winnetou na pewno widział lepiej ode mnie. Dick Hammerdull i Holbers siedzieli pośrodku tratwy i polegali na nas.
Pa­‑Utesowie obozowali po lewej stronie rzeki; dlatego trzymaliśmy się blisko prawego brzegu. Prąd był silny. Jechaliśmy więc szybko. Skoro Winnetou uznał, że zbliżyliśmy się dostatecznie do obozu, wylądowaliśmy na lewem wybrzeżu, w miejscu, gdzie można było ukryć tratwę między zwisającemi gałęziami. Zaznaczam, że na lewym; wprawdzie chcieliśmy następnie uciec na prawy brzeg, ale uprzednio, na lewym, oczekiwało nas ciężkie zadanie.
Winnetou oddalił się na przeszpiegi. Wrócił po dwóch godzinach i zameldował, że sytuacja pomyślna. Grobowiec będzie skończony około północy, i od tej chwili tylko wódz będzie się tam znajdował. Budowla wznosi się w oddaleniu niespełna trzystu kroków od obozu. Śmiały Apacz dotarł nawet prawie do samego półwyspu, aby później pewnie i dokładnie kierować tratwą.
Leżeliśmy cicho wśród gęstych krzaków, aż do północy. Naraz Winnetou szepnął:
— Mój brat niechaj wyjmie lont z ładownicy.
Nasza robota miała się więc rozpocząć. Każdy westman nie zapomina zaopatrzyć się w kłębek cienkiego sznurka lontowego, ponieważ mu się taki lont przydaje. Odciąłem spory kawał tego sznura i włożyłem do kieszeni, aby go mieć pod ręką. Następnie opuściliśmy tratwę, dźwigając cztery wiązki trawy i chróstu. Prowadził nas Winnetou.
Poszliśmy na lewo do lasu. Apacz szukał miejsc rzadziej porośniętych, łatwiej dostępnych. Przed nami ujrzeliśmy niebawem ognisko obozowe, a na lewo światło małego płomienia przy grobowcu. Nieco później poznaliśmy przy nim Pats­‑avata, wodza Pa­‑Utesów, siedzącego samotnie nad ciałem syna. Wkrótce usłyszeliśmy jego treny. Ułożyliśmy wiązki. Dick i Pitt musieli pozostać: ja i Winnetou podkradliśmy się prawie aż do pleców wodza, poczem Winnetou wystąpił naprzód. Pats­‑avat spojrzał. Zobaczywszy Apacza, podskoczył i zawołał przerażony:
— Uff! Winnetou, wódz Apaczów!
Nazwany podniósł rękę, wskazał na mnie i rzekł:
— Tak, to ja. A tu oto stoi mój biały przyjaciel i brat, Old Shatterhand.
Pa­‑Utes odwrócił się szybko; wyłupił na mnie oczy. Otworzył usta, aby zawołać na pomoc, gdy, uderzony moją pięścią, runął, tracąc przytomność. Teraz Hammerdull i Holbers szybko przynieśli paliwo. Zasypaliśmy niem grobowiec, założyli lont, zapalili go u końca i oddalili się z taką szybkością, że nie minęła minuta, kiedy już znowu staliśmy na tratwie. Odwiązaliśmy ją i puścili blisko brzegu, wiosłując bardzo powoli.
Rozjaśniło się przed nami; zobaczyliśmy ognisko obozowe i w jego świetle półwysep. Tymczasem na lewo, w lesie, powstała łuna, która zwróciła uwagę Pa­‑Utesów. Słyszeliśmy ich okrzyki i ujrzeliśmy, jak wielu pobiegło do grobowca.
— Zaczyna się! — rzekł Winnetou.
— Trzymajcie strzelby wpogotowiu, a także noże, aby szybko przeciąć więzy jeńców.
Naraz z lasu doleciał głośny, przeraźliwy okrzyk:
— Neaw­‑äkwe, neaw­‑äkwe! — Wódz nie żyje, wódz nie żyje!
Wszyscy zerwali się z miejsc i pomknęli do lasu. Widzieliśmy wyraźnie, że również dwaj czerwoni z półwyspu przyłączyli się do biegnących.
— Szybko wiosłujcie do półwyspu, szybko! — poleciłem. — Holbers zostanie na tratwie, aby ją utrzymać!
Tratwa pomknęła z szybkością łodzi. Ledwie uderzyła o brzeg, gdy Winnetou, HamerdulI i ja skoczyliśmy na ląd. Zobaczyliśmy trzeciego wartownika, który nie opuścił posterunku. Spoglądając w kierunku lasu, do nas był odwrócony tyłem. Usłyszawszy szmer kroków, wykręcił się... Zobaczył nas, krzyknął i wycelował w Winnetou. Skoczyłem doń i uchwyciłem za strzelbę, Nie mogłem zapobiec wystrzałowi, który wszakże chybił. Wyrwać mu broń z ręki, odwrócić ją i uderzyć go kolbą w głowę — to było dziełem jednej chwili. Następnie ruszyłem ku jeńcom. Po minucie wszyscy byli wolni i siedzieli na tratwie. Skoczyliśmy za nimi, uchwycili za wiosła i skierowali tratwę ku przeciwnemu brzegowi.
Stało się to o wiele szybciej i wypadło pomyślniej, niż przewidywaliśmy. Tymczasem jednak wystrzał i krzyki nie przebrzmiały bez echa; czerwoni pobiegli zpowrotem do obozu. Zobaczyli, co się święci, gdyż padło na nas właśnie światło ogniska, i podnieśli straszliwy wrzask. Lecz po chwili zapanował nad wrzaskiem silny głos Winnetou:
— Pats­‑avat, wódz Pa­‑Utes, nie jest martwy; ocknie się wkrótce, albowiem Old Shatterhand oszołomił go tylko. Uwolniliśmy białych jeńców i nawet tysiące Pa­‑Utesów nie zdołają ich odzyskać. Howgh!
Wrzask wzmógł się; padły strzały, nie trafiły nas jednak, gdyż jechaliśmy w milczeniu. Długo jeszcze słyszeliśmy głosy wrogów, którzy biegali tam i sam po brzegu, nie mogąc nic złego nam zrobić.
Uwolnieni i ocaleni biali dowiedzieli się ze słów Apacza, komu zawdzięczają życie. Chcieli wyrazić swoją wdzięczność, atoli Winnetou nakazał im milczenie:

— Cicho, nie jesteśmy jeszcze pewni. Kto wie, czy wszyscy macie się z czego cieszyć. Upłynie tylko krótki czas, a odbędzie się sąd, który może mieć poważne następstwa. Powiedziałem. Howgh! — — —
III
SĄD BOŻY

Winnetou stał, podobnie jak poprzednio, przy przednim sterze; skierował teraz tratwę ku prawemu wybrzeżu, ponieważ znajdowaliśmy się wpobliżu miejsca, gdzieśmy umieścili konie i Fletchera. Ośmiu uwolnionych sądziło, że mają wysiąść, lecz Winnetou rzekł:
— Zostańcie na miejscu! Pojedziemy dalej!
— Czemu więc przybijacie tutaj, skoro nie wylądujemy? — zapytał jeden z uwolnionych.
— Ponieważ zostawiliśmy tu konie.
— Otóż to! A my nie mamy wierzchowców! Do pioruna! Czy nie macie czasu, czy też ochoty uwolnić i naszych koni? Jesteśmy bezbronni. Jakże poradzimy sobie na Dzikim Zachodzie, nie posiadając ani strzelb, ani noży! Do licha, powinniście byli wszak o tem pomyśleć!
Nastąpiła krótka pauza, poczem Apacz zapytał:
— Czy ten młody, biały człowiek, który teraz mówił, nie nazywa się Fletcher?
Znałem dobrze ton, jakim wypowiedział to pytanie. Używał go w stosunku do ludzi, dla których odczuwał pogardę, a nie chciał zaś im okazać swego gniewu.
— Tak — odpowiedział zapytany.
— A więc jest synem starego białego, zwanego Old Cursing­‑Dry?
— Do tysiąca djabłów! Kto pozwala sobie wymawiać tę obelgę?
— Winnetou pozwala sobie, i chciałby zobaczyć człowieka, któryby się za to ważył go karcić!
— Ja ważę się! To przezwisko jest obelgą, której nie mogę ścierpieć! A wogóle gdzie jest mój ojciec? Nie było go przy nas, kiedy nastąpił napad, a więc jest wolny. Nie chcę przypuszczać, mes’surs, że nas stąd wyprowadzacie, mego ojca wystawiając na sztych. W takim razie .... was i przysięgam wam, że...
— Stój! — przerwał mu Winnetou. — Żadnej przysięgi i żadnego przekleństwa więcej! Nie zniesiemy tego! Stary Fletcher jest bezpieczny i jutro się z wami zobaczy. Moglibyśmy pomyśleć o odbiciu waszych rumaków i broni tylko w tym wypadku, gdybyśmy nie mieli ni śladu mózgu w głowie. Winnetou powie wam, co nastąpi: Pa­‑Utersowie będą nas ścigać; zwabimy ich do pułapki, z której nikt nie potrafi się wydostać. A wówczas będą musieli wydać wam wszystko, co zabrali. Wojownicy bowiem Nawajów czatują już na nich. Kto nie ma konia, ten będzie musiał pozostawać na tratwie, dopóki nie dotrzemy do celu. Rzeka zakreśla stąd wielki łuk, prowadzący do miejsca, zwanego przez czerwonych Sitsu­‑to[4]. Czy mój brat Shatterhand dobrze pamięta to miejsce?
— Tak — odpowiedziałem. — Jeśli zaraz wyruszymy stąd, przybędziemy na miejsce skoro świt.
— Słusznie. My, tratwą, przybędziemy później. Mój brat Shatterhand rozporządza czterema rumakami. Niechaj wraz z bratem Hammerdullem, Pittem Holbersem i jednym z ich czterech towarzyszy pojedzie konno do Sitsu­‑to, aby tam nas oczekiwać. Co dalej nastąpi, to się wówczas okaże.
Uwolniliśmy ośmiu jeźdźców: czterech towarzyszów Hammerdulla i Holbersa i czterech starego Fletchera. Winnetou posłał ze mną jednego z pierwszych czterech, a nie z drugich. Fletcher był przecież naszym jeńcem Hammerdull wybrał sobie sam towarzysza; skoczyliśmy na ląd, a tratwa natychmiast odbiła. Była to niemała odwaga ze strony Winnetou, iż pojechał w towarzystwie czterech takich ludzi, jak młody Fletcher. Z jego bezczelnych uroszczeń i sposobu wyrażania się można było wnosić, że niedaleko jabłko padło od jabłoni. — —
Wraz z towarzyszami znaleźliśmy się wkrótce w wąwozie, gdzie zostawiliśmy konie. Zastaliśmy wszystko w porządku. Old Cursing­‑Dry, jak znać było, szarpał był więzy, ale daremnie. Wsadziliśmy go na koń i przytroczyli do siodła.
Towarzysz Hammerdulla był zdziwiony, że w ten sposób obchodzimy się z Fletcherem. Wyjaśniono mu powód w krótkich słowach. Następnie dosiedliśmy wierzchowców i pojechali. Oddalając się od rzeki, mknęliśmy po równinie, aby prostą linją przeciąć łuk Rio San Juan. Nie było tu osłony listowia nad nami; przy blasku gwiazd nie mogliśmy zmylić drogi.
Jechałem na czele, prowadząc za uzdę rumaka Fletchera, i nie zwracałem uwagi na rozmowę trzech towarzyszów. Tematem jej były zdarzenia, które się rozegrały tego wieczora.
Skoro noc zaczęła szarzeć, zobaczyliśmy w oddali zieloną krechę, okalającą wybrzeże; niebawem dotarliśmy do rzeki. Tu zsiedliśmy, oczekując przybycia tratwy. Oczywiście, przywiązaliśmy Fletchera. W drodze miał knebel w ustach; z litości wyjąłem go teraz; ledwo jednak to uczyniłem, obrzucił nas straszliwym potokiem przekleństw. Zagroziłem, że zaknebluję mu ponownie usta i na dodatek każę go wysmagać. To poskutkowało; umilkł zmiejsca.
Mieliśmy jeszcze sporo ryb, których poprzedniego dnia nie usmażyliśmy przez wzgląd na ostrożność. Teraz natomiast mogliśmy śmiało rozpalić ognisko i z zaniechanej kolacji przyrządzić śniadanie. Fletcher dostał swoją część. Podczas posiłku Hammerdull chciał zadać jakieś pytanie, które mu dotychczas ciążyło na sercu. Mrugnięciem nakazałem mu milczenie, gdyż nie chciałem, aby Fletcher słyszał o naszych zamiarach. Po posiłku zakneblowałem zpowrotem starego przeklętnika i umieściłem wraz z koniem w przyzwoitem oddaleniu. Wówczas grubas nie mógł się już powstrzymać i wypalił:
— Dlaczego Fletcher nie ma tu zostać, mr. Shatterhand? Dlaczego kazał go pan umieścić w zagajniku?
— Syn jego, skoro wyląduje, nie powinien go zobaczyć, gdyż targnąłby się na nas; natomiast, jeśli o niczem się nie dowie, będzie się spokojnie zachowywał.
— Well, to mądrze, rozumiem. Ale mam jeszcze sto pytań, które...
— Które pan najlepiej zachowa dla siebie! — przerwałem mu. — Bierz pan za wędkę i zobacz, czy są tu ryby. Winnetou i jego towarzysze przybędą wygłodzeni. Tymczasem chcę wam tylko to powiedzieć, że Pa­‑Utesowie, oczywiście, będą nas ścigać lądem i wodą. Ponieważ w ciemnościach nie mogą zobaczyć naszych śladów, muszą czekać świtu; wykorzystali jednak noc, by sklecić tratwy. Poza tem pogrzebali także obu zabitych, aby rano nic nie stawało na przeszkodzie pościgowi. Możecie zatem łatwo obliczyć, o ile ich ubiegliśmy.
— Nie dogonią nasi
— Nie; ale jeśli mamy Pa­‑Utesów zwabić do canonu, będziemy musieli ich dopuścić blisko do siebie.
— Czy Nawajowie nie będą na stanowiskach?
— Teraz ich jeszcze niema; my staniemy w canonie dopiero około wieczora, a do tego czasu nadciągnie Natsas­‑Ker ze swoimi wojownikami. To wszystko, co chwilowo musimy wiedzieć.
— Ale wszak nie mówił pan o tem z Winnetou! Być może, on ma inny plan?
— Nie. Zna mnie, a ja jego. A teraz postarajcie się o ryby!
Szczęście dziś również sprzyjało Hammerdullowi i Holbersowi. Krótki ich połów był znakomity. Przestano łowić dopiero, kiedy ujrzano zdaleka tratwę. Ryby zaczęły się smażyć na ognisku, aby głodni nie musieli długo czekać. Winnetou stał na przodzie i wpatrywał się w naszą stronę. Stwierdziwszy nieobecność Fletchera, skinął z zadowoleniem i skierował tratwę ku naszemu brzegowi. Zapach smażonych ryb tak podziałał na ośmiu przybyłych mężczyzn, iż po kilku chwilach pałaszowali je, siedząc wokoło ogniska.
Teraz, za dnia, mogłem się przyjrzeć twarzom nowych towarzyszów. Czterej, należący do kompanji Old Cursing­‑Dry, nie mieli zacnych twarzy; słownik ich składał też niezbyt dobre świadectwo.— Winnetou odprowadził mnie na stronę, aby omówić rzeczy najważniejsze. Byliśmy dosyć lakoniczni i już omówiliśmy wszystko, skoro młody Fletcher zawołał do nas:
— Co tam za tajemnice? Czy aby macie brudne sumienie, że nie możemy słyszeć waszej rozmowy?
Dick Hammerdull odezwał się:
— Zdaje się, że pan nie wie, z kim rozmawiasz, mr. Fletcher! Old Shatterhand i Winnetou nie są przyzwyczajeni do takiego tonu!
— Tak? A więc mam się rozpływać może w komplementach i podziękowaniach za to, że nie pozwalają mi otworzyć ust?
— Czy ust, czy nie ust, to na jedno wychodzi, ale ryzykuje pan dostać po pysku.
— Chciałbym widzieć, kto się odważy! Że nas uwolniliście, to rzecz podrzędna, gdyż nakazywał to wam ... obowiązek. Nie winniśmy wam wdzięczności Chcę poza tem bezwarunkowo wiedzieć, gdzie jest mój....!
Słowo, którem nazwał ojca, było wręcz oburzające. Dick odpowiedział:
— Skoro pan takiem wyrażeniem przezywa swego ojca, powiem panu, że mknie przed nami w drodze do Nawajów. Nieprawdaż, Pitt Hollbers, stary coonie?
— Tak, drogi Dicku, jeżeli jest przed nami, to nie może być za nami.
— Well, jeśli tak, to jestem chwilowo zadowolony — oświadczył Fletcher — Mam nadzieję, że.... Utesowie zwabią się w pułapkę, ale w takim razie będą....
Nastąpił potok wrednych słów, których niepodobna powtórzyć. Opowiedział teraz kilka swoich przygód, świadczących, iż obaj Fietcherowie uważali każdego Indjanina za stworzenie, co powinno ulec „zgaszeniu”. Iluż czerwonych mogli mieć na sumieniu!
Zabawiliśmy całą godzinę nad Sitsu­‑to, ponieważ chcieliśmy, aby nasi prześladowcy podeszli do nas jak najbliżej. Następnie Winnetou z ośmioma towarzyszami pojechali naprzód. My zaś postaraliśmy się, aby Pa­‑Utesowie zdala ujrzeli naszą tratwę i stwierdzili, że tu odpoczywaliśmy. Poczem opuściliśmy to miejsce, oczywiście, nie zapomniawszy zabrać ze sobą Old Cursing­‑Dry. W drodze uwolniliśmy go z knebla. Nie śmiał nas wprawdzie przeklinać, ale miotał wyrażenia, jakich nigdy w życiu nie słyszałem. Powtarzał zwłaszcza przysięgi, że nie on zamordował obu Indjan.
Droga to prowadziła nas do rzeki, to znów oddalała od niej. Dopiero późno po południu mogliśmy jechać wzdłuż brzegów bez przerwy. Za nami ciągnęła się daleka, strzelista równina, z lewej strony potok, a przed nami wznosiły się wyżyny, tworzące pionowe ściany, między któremi znikała Rio San Juan. To był ów canon, w którym chcieliśmy schwytać Pa-Utesów. Czy wejdą?...
Ażeby zwabić ich tutaj, umówiłem się z wodzem Apaczów, iż zatrzymamy się na tak długo, dopóki wrogowie nas nie zobaczą. Zeskoczyliśmy zatem z koni i czekaliśmy. Nie minął kwadrans, gdy z przeciwnej strony ujrzeliśmy zbliżającego się jeźdźca. Był to młodszy przywódca Nawajów. Zameldował, że jego wojownicy są u celu, i że ustawili się zgodnie z rozkazem Winnetou. Skorzystałem z jego przybycia, aby oddać starego Fletchera pieczy Nawaja. Otrzymawszy dalsze instrukcje, przywódca zawrócił do swoich, by Nitsas­‑Kerowi zdać sprawę ze spotkania.
Wkrótce potem przypłynęła nasza tratwa. Dałem umówiony sygnał. Winnetou przybił do brzegu, aby, podobnie jak my, oczekiwać wroga. Rzeka ciągnęła się linją prostą, więc Winnetou już zdaleka mógł zauważyć swoich prześladowców, podobnie jak i my swoich. Kiedy Dick Hammerdull wyraził wątpliwość, czy Pa­‑Utesowie wogóle ruszyli w pościg, Pitt Holbers wskazał w dal i rzekł:
— Obejrz­‑no się, stary Dicku, a zobaczysz, że mr. Shatterhand, jak zawsze, ma słuszność.
Istotnie, przybywali! Oddział spory jeźdźców, może nawet dwustu. Nie ruszyliśmy się z miejsca. Skoro nas zobaczyli, zatrzymali się. W tej chwili spojrzeliśmy na rzekę: zdala płynęło cztery czy pięć tratw. Winnetou spostrzegł je i odbił od brzegu, aby się im pokazać. Rzeczywiście, zobaczyli go i wzięli większą szybkość. Jednocześnie jazda za nami puściła się w galop. Wszystko zdawało się zapowiadać powodzenie planu.
Pojechaliśmy więc, równolegle do tratwy Winnetou. Obejrzawszy się wkrótce, spostrzegliśmy, że jeźdźcy dotarli do miejsca, przy którem myśmy się poprzednio zatrzymali, i że stamtąd zobaczyli tratwę Winnetou i własne tratwy. Wysoko wzniesione ręce wskazywały, że wrogowie wydawali okrzyki triumfu. Po chwili podjęli przerwaną jazdę; my także. Rzeka płynęła węższem korytem, wskutek czego szybkość prądu była znacznie większa, Winnetou mógł zatem swą tratwą dotrzymywać nam kroku.
Skały wznosiły się coraz wyżej i wyżej, a niebawem tak się do siebie zbliżyły, że między niemi a wodą był pas szeroki na niespełna pięć metrów, zresztą coraz węższy. Było to wejście do kanjonu. Badawcze spojrzenie powiedziało mi, że część Nawajów zajęła już swoje stanowiska. Jechaliśmy dalej w galopie między nadzwyczaj wysokiemi ścianami skalnemi, blisko rzeki, poprzez rysy i głazy, w coraz głębszym półmroku. Lecz naraz się rozjaśniło przed naszemi oczami — naturalnie, to mury opuściły się raptem wstecz.
Przed nami ciągnął się chaos głazów, z poza których wychynęły wnet postacie Nawajów. Zatrzymaliśmy się, aby zsiąść z koni i poprowadzić je przez wąskie przejście między blokami. Wódz Nawajów pozdrowił nas. Stwierdziłem z zadowoleniem nieobecność starego Fletchera. Nawajowie trzymali go na uboczu. Wkrótce potem Winnetou nadjechał tratwą na ukośny skarp brzegu i przyłączył się do nas ze swoimi towarzyszami. Odbyło się to szybciej, niż można się było spodziewać, i oto już w „rurze”, którą canon zdawał się tworzyć, ujrzeliśmy tratwy i jazdę Pa­‑Utesów. Weszli w pułapkę.
Wymierzyłem z dalekonośnej niedźwiedziówki I zastrzeliłem dwa konie. Wystrzały odbiły się od ścian canonu, jak wystrzały armatnie. Nawaje wyskoczyli z kryjówek. Roiło się od nich na wszystkich skałach, na wszystkich rafach; zalegli krawędzie z bronią wpogotowiu. Ujrzawszy ich, jeźdźcy Pa­‑Utesów osadzili rumaki i skinęli na swoich towarzyszów z tratw, aby bezzwłocznie przybyli do brzegu, co się też stało, mimo znacznych trudności terenowych Teraz padły salwy, które nikogo z nas nie trafiły. Wrogowie, przekonawszy się, że nie przebrną, zawrócili; kiedy znikli, wyminęły nas właśnie opuszczone w pośpiechu puste tratwy. Teraz czekaliśmy, i niedługo, a Utesowie zawrócili, nie ważąc się podejść na odległość kuli. Odparci przez nasz przedni oddział, przekonali się, że są w pułapce. Podczas kiedy my mieliśmy dosyć miejsca, aby się szeroko i wygodnie ustawić w szyku bojowym, oni byli stłoczeni w wąziutkiej gardzieli skalnej, wskutek czego tylko na przodzie stojący mogli posługiwać się bronią. I długo mieli tkwić w tej niebezpiecznej cieśninie, może nawet noc całą? Nie można było o czemś podobnem myśleć. Byliśmy przeświadczeni, iż niezadługo wypadnie nam oczekiwać rozstrzygnięcia.
Istotnie, niebawem jeden z nich zbliżył sie do nas, na znak pokojowych zamiarów machając chustką czy czemś podobnem. Pozwoliliśmy mu podejść. Oznajmił, iż wódz jego pragnie się rozmówić z naszym przywódcą. Pozwoliliśmy wodzowi Pats­‑avat przyjść do nas, zapewniając mu całkowite bezpieczeństwo i nietykalność.
Stało się to, czegośmy się spodziewali: wódz Pa­‑Utesów zaufał naszemu zapewnieniu i przyszedł do nas. Pertraktacje, iście po indjańsku, posuwały się naprzód niezmiernie powoli; w międzyczasie zapadł zmrok i trzeba było zapalić ognisko. Wódz Nawajów zażądał pokoju i pięćdziesięciu strzelb; naczelnik Pa­‑Utesów godził się na pokój, ale nie chciał dawać strzelb, ponieważ zastrzelono jego syna i jednego wojownika. Wówczas wtrącił się Winnetou, w następstwie czego Pats­‑avat dał broń i dostał mordercę syna. Ugoda została zapieczętowana obustronnem wypaleniem kalumetu, poczem Pa­‑Utes wrócił do swoich, aby im oznajmić nowinę. Tylko dobroci Winnetou zawdzięczał, iż, lubo osaczony, tak łatwo się wyminął.
Posłano gońca do naszego przedniego oddziału, w następstwie czego wszyscy Nawajowie wycofali się z canonu na wysoki brzeg. Pa­‑Utesowie przybyli za nimi. Rozbito obóz. Rzecz interesująca: natychmiast po zawarciu pokoju wygasł wszelki ślad nieufności.
Obie partje obozowały w sąsiedztwie. Pats­‑avat miał ciężkie zadanie: nie wiedział których wojowników skazać na utratę strzelb. To też około północy dopiero wydał okup; teraz przybył do nas po mordercę syna. Rozumie się także, iż zwrócił wszystko, co zabrał ośmiu jeńcom. Pa­‑Utesowie przynieśli te rzeczy, a także przyprowadzili konie wraz ze strzelbami. Okazało się, że niczego nie brak. Wraz z dowódcą przybył ów Pa­‑Utes, który był świadkiem zamordowania obu Indjan i widział uciekającego zabójcę. Miał stwierdzić tożsamość podejrzanego.
Naturalnie, zanim wydano Old Cursing­‑Dry, trzeba mu było dowieść zabójstwa. Złożono tedy jury z obu wodzów, z Winnetou, Dicka Hammerdulla i ze mnie.
Fletcher był tak izolowany, że syn jeszcze go dotychczas nie widział. Teraz, ujrzawszy w więzach ojca, którego sprowadzono do ogniska, zbliżył się do nas i z wściekłością niepohamowaną zażądał uwolnienia starego. Nastąpiła scena, którą wolę pominąć milczeniem; skończyła się spętaniem Fletchera juniora i wystawieniem przy nim strażnika.
Dokoła nas utworzył się obszerny okrąg słuchaczy. Zanim nastąpiło przesłuchanie, zdjęto, starym zwyczajem sawany, oskarżonemu więzy. O uwolnieniu nie mogło być mowy. Świadek zmiejsca poznał w nim uciekającego zabójcę. Skoro mu pokazano konia Fletchera, oświadczył z całą stanowczością, że to ten sam, na którym siedział skrytobójca. Dowód był przeprowadzony. Kiedy udzielono słowa Fletcherowi, klął tylko i powtarzał znaną już przysięgę, że chce oślepnąć i ulec zmiażdżeniu, jeśli jest mordercą. Musieliśmy go wysłuchać, chociaż uszy nam puchły. Dodajmy do tego jego wygląd! Twarz przypominała raczej maskę wściekłej bestji, niż oblicze człowieka!
Pats­‑awat, ojciec zamordowanego, siedział nawprost mnie. Broń jego leżała przy nim. Nóż, tomahawk i stary dwururkowy pistolet sterczały mu za pasem, przy którym także wisiała torba do prochu. Zapewne, aby czemś się zająć i zamaskować podniecenie, wyciągnął pistolet i zaczął ładować; nie zważałem na to, ponieważ cała moja uwaga była skierowana na Old Cursing­‑Dry, który wyrzucał z siebie bluźnierstwa. Zkolei Winnetou powtórzył punkty oskarżenia — dla obrony nic się nie znalazło. Musieliśmy wydać wyrok. Skoro jednomyślnie zapadło orzeczenie: „winien“, Apacz podniósł się i rzekł:
— Tak więc sprawiedliwy sąd sawany uznał, że Old Cursing­‑Dry zamordował obu wojowników Pa­‑Utesów, a ponieważ przyrzekliśmy wydać mordercę, przeto wydajemy go wodzowi Pa­‑Utesów, który może z nim zrobić, co mu się podoba. Howgh!
Zkolei podniósł się Pats­‑avat. Trzymając w lewej ręce pistolet, wyciągnął prawą w kierunku Fletchera i zawołał:
— Ten biały drapieżnik należy odtąd do mnie. Zmiejsca zostanie przywiązany do pala i dozna takich mąk, że przez trzy dni i trzy noce będzie wył, a nie zdechnie, gdyż nietylko popełnił dowiedzione mu podwójne morderstwo, ale ponadto jest znanym mordercą i dręczycielem wielu innych czerwonych, Howgh!
Fletcher stał przez chwilę jak skamieniały. Ale wnet ryknął do wodza:
— Ja zdechnąć? Na palu męczeńskim? Pragnę oślepnąć, jeśli ja to byłem! Czerwony.... psie! Jeśli dla mnie niema ratunku, ty również giń! Uważaj!
Wyrwał pistolet z ręki Pats­‑avata, wycelował w niego i strzelił; w oka mgnieniu przyłożył go do własnej skroni i opuścił kurek. Wystrzały rozległy się jeden po drugim. Przy pierwszym wódz uskoczył na stronę, a przy drugim wyciągnął rękę po pistolet. Wszyscy zerwaliśmy się z miejsc. Sądziliśmy, że obaj runą martwi na ziemię. Atoli wódz stał nienaruszony i rzekł:
— Nie trafił mnie, ponieważ odtrąciłem jego rękę nabok i ponieważ broń była nabita dopiero prochem, a nie kulą. Lecz spójrzcie na tego białego psa! Co mu się stało? Tak, co się stało z Fletcherem? Pistolet wypadł mu z ręki. Stał nieruchomo, przyciskając obie dłonie do oczu; po chwili odjął ręce i podniósł głowę, jak gdyby pragnąc zobaczyć gwiaździste niebo, i... wydał straszliwy, do szpiku kości przenikający krzyk. W następnej chwili rzucił się na ziemię i, lam entując, walił ją pięściami.
— Uff, uff, uff! — zawołał Winnetou. — Mówił, że chce oślepnąć, jeżeli jest winien, a istotnie wypalił sobie oczy prochem! Sąd prerji go skazał; ale Wielki Manitou osądził go sprawiedliwiej. Stało się temu przeklętnikowi i bluźniercy tak, jak sam żądał od Wielkiego Ducha. Winnetou, wódz Apaczów, widział i przeżył wiele, czego inni nie mogli widzieć. Atoli ten sąd przejmuje go zgrozą. Howgh!
Żachnął się jak od zimna i odwrócił. Było, jak powiedział: Fletcher chciał sobie strzelić w skroń, ale że Pats­‑avat złapał go za rękę, więc wystrzał trafił w oczy. Podobnie jak Winnetou, wstrząsnęła mną zgroza. Odszedłem precz od obozu, aby nie słyszeć krzyków dotkniętego karą Boską. Skoro po dłuższym czasie wróciłem, bluźnierca znajdował się u Pa­‑Utesów, których wódz zaniechał obecnie myśli przywiązania go nadomiar do pala męczeńskiego.
Jakkolwiek złaknieni byliśmy wypoczynku, nie mogłem zmrużyć oka i przewracałem się z boku na bok. W uchu brzmiały mi wciąż słowa Apacza: „...Ale Wielki Manitou osądził go sprawiedliwiej!“ Kiedy się wreszcie zdrzemnąłem, zdawało mi się we śnie, że słyszę oba wystrzały z pistoletu.
Ale czy naprawdę we śnie? A może czuwałem? Istotnie, padły strzały, poczem usłyszałem bieganinę i okrzyki. Zerwałem się na równe nogi. Cały obóz był obudzony. Dowiedziałem się wnet, że Old Cursing­‑Dry zbiegł.
Byłoż to możliwe? On, oślepły i jednocześnie spętany, czyż mógł uciec? Trudno mi było uwierzyć. A może nie oślepł, albo tylko częściowo? Przybiegł Dick Hammerdull i Pitt Holbers i zawołał mi zdaleka:
— Czy wie pan, że stary Fletcher umknął, sir?
— Słyszałem, ale nie chce mi się wierzyć.
— Czy pan wierzy, czy nie, to na jedno wychodzi, ale tak jest w rzeczy samej, mr. Shatterhand!
— Czy nie był spętany?
— Yes, spętany. — A więc Pa­‑Utesowie nie strzegli go dosyć pilnie?
— Właśnie, że to prawda. Ale był ślepy i spętany, można więc było sądzić, że nie umknie.
— Ale jak mógł uciec? Musiał mu ktoś pomóc!
— Naturalnie; syn mu pomógł, gdyż także znikł gdzieś jak kamfora. Jeden z wartowników widział dwóch białych na jednym koniu.
— Nie mieli czasu zdobyć drugiego rumaka. A czy syn nie był spętany?
— Czy spętany, czy nie, to nie zmienia postaci rzeczy, wszelako uwolniono go z więzów, ponieważ bardzo o to błagał i przyrzekł zachowywać się grzecznie. Nie widziano zresztą powodu do podejrzeń, stary bowiem był już wydany Pa­‑Utesom i tkwił pewnie w ich rękach, jak amen w pacierzu.
— Co za nieostrożność! — W jakim kierunku zbiegli?
— Chcieli się przekraść koło wartownika, stojącego na południu. Okrzyknął ich; skoro nie odpowiedzieli, wystrzelił dwukrotnie. Miał przy sobie dubeltówkę, gdyż był to jeden z moich towarzyszów.
— Chodźmy! Chcę iść do miejsca, gdzie wartownik spostrzegł zbiegów. Być może, mimo ciemności, odkryjemy ślad jaki.
Poszliśmy. Wielu udało się za nami. Wkrótce usłyszeliśmy za sobą donośny głos Winnetou, który zabronił się zbliżać, aby uchronić ślady uciekinierów. Kiedy podszedłem doń, rzekł:
— Mój brat słyszał, co się zdarzyło. Musimy...

Urwał i wsłuchał się w noc. Usłyszeliśmy tętent konia, który się do nas powoli zbliżał. Poszliśmy naprzeciw z wycelowanemi rewolwerami. Wszakże ta ostrożność była zbyteczna: koń biegł bez jeźdźca. Był to wierzchowiec młodego Fletchera. Skoro sprowadziliśmy go do zapalonego ponownie ogniska obozowego, zauważyliśmy na nim świeżą krew, mimo że nie był ranny. Jeden z jeźdźców został chyba trafiony kulą wartownika. Koń pozbył się obu i wrócił do biwaku. Teraz nie ulegało wątpliwości, że znajdziemy uciekinierów. Mogliśmy spokojnie czekać dnia.

∗             ∗


Skoro zaczęło świtać, udaliśmy się na poszukiwania. Nie uszliśmy daleko. Z miejsca, gdzie stał wartownik, ślad ciągnął się najwyżej przez tysiąc kroków. Tam leżał młodszy Fletcher martwy i już zimny. Kula trafiła go w serce poprzez plecy, mógł się zatem najwyżej przez kilka sekund utrzymać na koniu, który następnie pomknął dalej pod starym Fletcherem. Wskutek ślepoty, starzec prowadził konia fałszywie, mianowicie ku skale, która opadała na trzydzieści metrów w qłąb. Koń nie chciał dalej jechać i strącił jeźdźca. Wyjrzawszy przez krawędź, zobaczyliśmy go na dole. Żył jeszcze. Widzieliśmy, jak się poruszał, i słyszeliśmy słabe jęki.

Nie jestem skłonny do zawrotów głowy, a jednak doznałem zawrotu na samą myśl, że i druga część bluźnierstwa nie omieszkała go również dosięgnąć: „Chcę oślepnąć i ulec zmiażdżeniu“ rzekł, a teraz oto leżał zmiażdżony!
Sprowadziliśmy pomoc i zjechaliśmy nadół po łagodniejszem zboczu. Wreszcie znaleźliśmy się obok Fletchera. Jęczał, przymykając napuchnięte powieki. Ukląkłem przy nim i zapytałem:
— Mr. Fletcher, czy słyszy mnie pan? Czy rozumie pan?
Powoli podniósł powieki. Centkowane prochem gałki oczu spojrzały na mnie martwo. Nie dostałem jednak odpowiedzi.
Ponowiłem zapytanie, z tym samym skutkiem. Zaczęliśmy go badać. Głowa nie była uszkodzona, ale ręce i nogi miał zdruzgotane.
— Zmiażdżony, jak pragnął! — szepnął Apacz.
Na pewno doznał wewnętrznych uszkodzeń. Skoro spróbowaliśmy go podnieść, wydał krzyk, przypominający przeciągły ryk tygrysa. Straszliwy ból wrócił mu przytomność. Kiedy go bowiem znowu zapytałem, czy mnie słyszy i rozumie, przestał ryczeć, a odpowiedział:
— Któż to? Kto to?
— Old Shatterhand i Winnetou.
— Gdzie jest mój syn?
— Nie żyje.
— Zastrzelony?
— Tak.
— Za...strze...lo...ny! To...ja...jestem wi...nien!
— Tak, to pan winien jest wszystkiemu, własnemu straszliwemu końcowi i także tragicznej śmierci syna!
Stęknął głęboko i zawarł oczy. Leżał tak przez chwilę nieruchomo, w najgłębszem milczeniu. Zapytałem go znowu:
— Czy jest pan przytomny? Czy słyszysz mnie?
— Tak... — szepnął.
— Już niewiele minut pozostało panu życia, pomyśl o śmierci! Pomyśl o swoich grzechach i o Sądzie Ostatecznym! Pomyśl także o Bożem miłosierdziu, które nie ma granic!
— Bo...że mi...ło...sier...dzie!
— Wyznaj wreszcie prawdę! Czy pan zastrzelił obu Pa­‑Utesów?
— Tak.
— Czy żałuje pan tego grzechu i wszystkich grzechów poprzednio popełnionych?
Ża...łu...ję! Módl... się... za... mnie... Oj...cze... Nasz...
— Posłuchaj, co panu powiem! Jeśli pańska skrucha jest prawdziwa, to możesz skonać w przeświadczeniu, iż Najmiłosierniejszy będzie dla pana litościwym Sędzią. Przejdź z tą nadzieją do wiecznego życia! — A teraz módlmy się!
Spróbował złożyć dłonie bezwładnie zwisających rąk, ale nadaremnie. Pomogłem mu i głośno zmówiłem „Ojcze Nasz“, a następnie i inne modlitwy, których potrzebę w tej chwili żywo odczuwałem. Na twarzy nieszczęsnego ukazał się lekki, niemal radosny uśmiech... Powolny, znużony ruch głową, jak przy zasypianiu, i wszystko się skończyło. Old Cursing­‑Dry nie żył. Oby żadne jego przekleństwo nie poszło za nim do lepszego życia!

∗             ∗

Winnetou podniósł mnie i rzekł:
— Teraz spełniło się życzenie mego brata Charley: dusza tego człowieka odeszła do Wielkiego Dobrego Manitou. Jego ciało zaś spoczywać będzie w ziemi obok ciała syna, póki w jasny, promienny dzień nie połączy się ponownie z duszą. Powiedziałem. Howgh! — — —





  1. Tytuł nadany przez Wikiźródła.
  2. Czerwony Canon.
  3. Wielki Mokasyn.
  4. Żółta Woda.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.