Strona:Karol May - Sąd Boży.djvu/9

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

nik, wykradłem się I zwołałem wszystkich współwinnych. Wyjaśniłem, jakie powinny nastąpić konsekwencje ich dzisiejszego występku, i zaprowadziłem ich do wielkiej studni na rynku. Tam oddaliśmy się dziełu „oczyszczenia“ z takim płomiennym zapałem, że zmokliśmy do suchej nitki i musieliśmy się położyć w słońcu, aby wyschnąć.
Aczkolwiek zakończenie przygody bardzo nas bawiło, to jednak sama sprawa była dla mnie tak poważna, że odtąd właściwie datuje się moja odraza do klątw i przekleństw. Nawet człowiek, skądinąd najsympatyczniejszy, lecz który klnie, działa na mnie odstręczająco; jeśli się zaś dowiaduję, że jest nałogowym przeklętnikiem — mogę mu okazać co najwyżej obojętność.
Jak daleko potrafi człek zabrnąć w tak grzeszny nawyk, przekonałem się po osobniku, o którym zamierzam opowiedzieć, ponieważ jego przykład wyraźnie dowodzi, że nie należy zbytnio igrać z cierpliwością i pobłażliwością Najwyższego.

W czasie, kiedy się rozegrał niniejszy epizod, bawiłem wraz z Winnetou u Nawajów, którzy, zaliczając się poniekąd do wielkiego narodu Apaczów, uważali mego czerwonego brata za swego najwyższego wodza. Obozowali wówczas pośród wyżyn miejscowości, zwanej Agna Grande, i zamierzali podążyć stąd do Colorado, czekali jednak

9