Żyd: obrazy współczesne/Tom II/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Żyd
Podtytuł Obrazy współczesne
Wydawca Jan Konstanty Żupański
Data wyd. 1866
Druk Czcionkami M. Zoerna
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


W kilka tygodni po przybyciu Jakób przechodząc ulicą zdziwiony został niepomału spotkaniem włoszki Signory Colomi, którą był poznał w Genui. Wprawdzie zapowiadała ona swe przybycie do Warszawy, mówiła nawet o możebnéj dalszéj podróży w głąb Rosyi... ale zdawało mu się że z nią postrzegł także nieodstępnego przyjaciela jéj Gromowa. Wiedział dobrze iż dla niego powrót do kraju był wzbroniony, uchodził bowiem za przyjaciela i współpracownika Herzenowskiego, uderzyło go iż mógł w téj chwili ważyć się na przybycie, domyślając naturalnie iż tego bez ważnych bardzo nie uczynił powodów. Miłość dla pięknéj Włoszki nie mogła się liczyć do nich, Rosyanin bowiem zdawał się wyziębły, zobojętniały a stosunek jego ze śpiewaczką nie był już tak świeży, aby go dla niéj na śmierć i skutki pochwycenia mógł narazić. Inne więc zapewne przyczyny obojga przyjazd spowodowały. — Jakób w pierwszéj chwili chciał się do nich przybliżyć, ale Włoszka która go niezawodnie poznała, przyspieszyła kroku, wraz z towarzyszem, jakby unikając spotkania i rozmowy. Jakób więc wstrzymał się nie chcąc narzucać im natrętnie. Zastanowiła go wszakże bytność Moskala w Warszawie, a więcéj jeszcze to iż raz tu będąc, tak się pragnął ukryć przed znajomemi... Była w tém widocznie myśl jakaś, ale Jakób tyle naówczas spotykał co krok tajemnic i zagadek, iż się nawet nie kusił o rozwiązywanie wszystkich. Cóż wreszcie obchodzić mogła, ta para ludzi obcych, mająca tam jakieś swoje sprawy... może osobiste....
Colomi i Gromów znikli mu z oczów i prawie o nich zapomniał. — Sprawa Iwasia była ułożoną, posłano po niego, podjęto się jego losów w przyszłości, mógł więc Jakób spokojnie złożywszy troskę tę, myśleć o tém co było głównym celem jego życia... o swojém izraelskiém posłannictwie. Po kilku dniach przekonał się już jakie go tu oczekiwały trudności, które umysły płytsze wcześnie były przewidziały, a jego głębszy odtrącał jeszcze szukając koniecznie w naturze ludzkiéj sprężyn szlachetniejszych, które już nie działały wcale.
Badanie stanu kraju doprowadzało go tylko do tych pospolitych pewników, które ludzie pospolici od razu mu stawili, a w które on uwierzyć nie chciał. Pobożni Izraelici w istocie uważali go za nieczystego niedowiarka, ateusza, których liczba była przemagającą, o żadnéj wierze słyszeć nie chcieli, bo bez niéj było im najwygodniéj; śmiali się i ruszali ramiony na wszelkie apostołowanie. Co więcéj, ostrzy prawa zachowawcy, starzy żydzi łatwiéj jakoś pobłażający byli dla zupełnych ateuszów i ich obojętności, niż dla zuchwałych idei reform. Z jednéj i drugiéj strony witano go dosyć niechętnie, odtrącano nawet widocznie, stał osamotniony i zdobywać musiał mozolnie wkupienie się w społeczność która zdawała się go lękać i unikać.
Gorzkie myśli opanowały Jakóba, potrzebował zebrać ducha, skupić siły i wedle swego zwyczaju, zamknął się samotnie nad staremi księgami które mu dawały ulgę w cierpieniu, począł znowu czytać to co już sto razy w smutkach i boleści powtarzał, księgi Hioba, treny Jeremiaszowe, wieszczby natchnione proroków, a potém osławiony ten talmud, na którego kartach mieściło się tyle tradycyi do każdéj niemal epoki zastosować się dających.
Dnie całe spędzał tak zaparłszy drzwi swe, zapominając o ludziach, szukając w sobie siły któraby lody obojętności wieku roztopić mogła.
Nawracać bałwochwalców i cześć gorącą fałszywych bogów skierować ku prawdziwemu, jest stosunkowo łatwém; pali się płomień który tylko podsycić i na innym ołtarzu postawić należy — ale tę iskrę wydobyć z piersi zaskrzepłych! ale mówić o moralności tym co ją mieli i stracili! o wierze tym co wszystko w tyglu krytyki na żużel stopili!! Nikt się z Jakóbem nie sprzeczał, nikt nie walczył, uciekano się, odwracano. Niekiedy wymowa jego porywała, ale ceniono ją jako piękny ustęp retoryczny — nic więcéj.
Zniemczeni żydzi byli Heglistami, zfrancuzieli wysoko cenili pozytywizm Cont’a, admirowali mniemaną logikę Proudhon’a; inni obchodząc się nawet bez wszelkiéj filozofii, z pustką w głowie i z pustkami w sercu czuli się spokojni zupełnie. Na tém więc polu jałowém nawracanie było niemożebne; — społeczność rozumiała jeszcze izraelstwo swe ze strony jego poetycznéj, malowniczéj, poklaskiwała mu w Żydówce, w muzyce Mendelsohna i Meyerbeera, w dowcipie Heinego i Börne, w milionach i wszechmocności Rothschildów, wszędzie gdzie ślad był Izraela i dowód jego potęgi; ale były to tylko pochlebne wspomnienia jakiejś podruzgotanéj przeszłości. Wielka większość dla europeizmu, dla francuzczyzny, dla tonu wypierała się wszystkiego swego i rumieniła wspomnieniem.
Na wielkim świecie przyjmowano Jakóba z tą obawą dobrze wychowanych żydów — żeby żydowstwa nie wspomniał, nie wprowadził w rozmowę, nie objawił, jak się wyrażano, z właściwym sobie cynizmem. Wchodzącego do salonu witały oczy pomięszane, skłopotane twarze, błagające wejrzenia mówiące: A! zlituj się! milcz!
Z prawdziwymi starozakonnymi trudno mu téż mówić było, ci uważali go za człowieka lekkiego, niedouczonego, zarozumiałego, za świętokradzcę wdzierającego się do świątyni, do któréj wchodzić nie miał prawa. Zbywano go pół słowami, odsyłano do ksiąg, a fanatyzm stawał przeciwko niemu z całą swą drapieżnością najeżony i straszny.
Po długich dniach zamknięcia, myślenia, męczarni, Jakób postanowił szukać oparcia i poparcia w młodzieży i był zmuszonym jak inni reformatorowie do szlachetnych instynktów młodego wieku się obrócić, w nie ufał. Nieco pocieszony tą myślą, wychudły od bezsenności, pracy, bólu, zabierał się nareszcie znów wynijść na światło dzienne, gdy dnia jednego zapukano do drzwi jego.
Był to ten sam Wilk, młody, gorący chłopak którego widział u Bartolda. Odprowadziwszy go na stronę, rzekł śmiało.
— Poznałem w Was serce szlachetne, zdaje mi się, że wiem jego sposób myślenia, jesteś pan naszéj pracy przeciwnym, ale przekonanym téż, że gdy kraj cały poda do niéj dłonie, uchylić się od niéj nie zechcesz. Przychodzę w imieniu towarzyszów moich do pana.
— Czegoż pan żądasz odemnie?
— Tylko słowa, że pan od pracy dla kraju swoich współwyznawców, na których wpływ wywierać możesz, odwracać nie będziesz, a gdy zajdą kroki stanowcze, nie cofniesz się.
— W dwóch słowach wypowiem panu postanowienie moje, rzekł Jakób. Nie jestem człowiekiem rewolucyi, nie wierzę w ich siłę. Najmocniéj przekonanym jestem, że wszelki gwałt zniszczenia tylko dokonać może, nigdy odrodzenia. Ale gdy Polska, którą za moją i mych osiadłych tu współbraci ojczyznę uważam, zażąda krwi mojéj, to ją dla niéj wytoczę.
Wilk głowę skłonił.
— A więc rachujemy na Was.
— Ale nie na inicyatywę z méj strony, gdybym mógł powstrzymałbym was, zaklął... cóż! gdyście zaślepieni.
Wilk się uśmiechnął.
Rozmowa przeszła na różne sprawy ogólnéj dotyczące; uderzony tém jak agitacya, manifestacye i cały ów ruch ówczesny nieopatrznie, z dziecięcem w siebie zaufaniem posuwał się naprzód, Jakób uczynił kilka uwag; ale one były próżne, młody człowiek słuchając go albo się śmiał wprost lub nawet spierać się nie chciał, zapewniony że to co się działo, inaczéj prowadzoném być nie mogło.... Jakób wprędce postrzegł się, że ani go pahamuje ani przekona; zamilkł.
W istocie we wszystkich robotach téj doby, panowało to święte, heroiczne zaślepienie młodzieży, która nie widziała czego widzieć nie chciała. Szpiegów policyjnych używano za agentów, wśród ulic spiskowano głośno, do tego powszechnego sprzysiężenia należały dzieci, kobiety, lud; uniesienie było tak silne, tak ogólne że porywało z sobą najsprzeczniejsze żywioły i prądem niezwalczonym niosło. Wilk należał do tych ludzi olbrzymiéj wiary i zaślepienia, którym nic oczów otworzyć nie mogło.
Po długiéj ale nieskutecznéj rozmowie, oba rozeszli się wreszcie nic nie sprawiwszy; Jakób myślał wychodzić na miasto, gdy służący przyniósł mu bardzo wykwintny bilecik pani Wtorkowskiéj.
Pisany on był ręką córki za matkę, która w ortografii nie dosyć była biegłą, a brzmiał jak następuje:

„Bardzoby nam było miło widzieć szanownego Pana w domku naszym dziś wieczorem. Spodziewamy się kilku dobrych przyjaciół i trochę muzyki.
Benigna Wtorkowska.“

Odmówić nie było podobna, chociaż Jakób nie miał najmniejszéj sympatyi dla tego domu; na myśl mu też może przyszło, że tam może zobaczyć Tildę, za którą tęsknił.
Przebywszy dzień cały niemal na obserwacyach ulicznych, na oddawaniu wizyt które udało się pozbywać biletami, powrócił do siebie i przebrany pojechał, dosyć smutno usposobiony, do domku w alejach.
Domek ten był zaprawdę arcydziełem téj smutnéj sztuki, która istotną biedę na kłamany przepych i dostatek przerobić umie. Kłamała też tu rzecz każda, począwszy od liberyi służącego wygalonowanéj a nie zapłaconéj, aż do kwiatów na kredyt i na uśmiechy zabranych u Hozerów, aż do ciastek wychwyconych z cukierni, aż do fortepianu Pleyela, o którego zapłatę pp. Hermann i Grossmann, po dwa razy w tydzień przypominać się musieli, aż do sukni adamaszkowéj saméj pani i koronek panny na aksamitach odbijających prześlicznie, ale ciężących długiem.
Czego niepodobna było osłonić zbytkiem pozornym to umiano ukryć zręcznie, meble zużyte, różnemi powłokami poprzyodziewane jako tako się jeszcze przedstawiały; źwierciadła sztukowane z kawałków złocista rzeźba oplatała gałęźmi winnéj latorośli. Domek, zwłaszcza wieczorem, wyglądał bardzo ładnie, wesoło i świeżo. Z niezmiernym obrachunkiem wszystko tu było poustawiane i poukładane; w każdéj książce niby przypadkiem rzuconéj kryła się myśl jakaś tajemna; nuty te tylko były na wierzchu które mogły o talencie artystki dać jak najświetniejsze wyobrażenie; albumy mieściły fotografie samych znakomitości i świadczyły o stosunkach. Niby to jakoś samo się tak złożyło od niechcenia, a przecież ile to pracy, rachuby, rozmysłów samą panią Wtorkowską i Muzę kosztowało!!
Jakób nie zbyt się spiesząc na wieczór, trochę się też przypóźnił, zastał już świetne towarzystwo na kanapach, krzesłach, przy drzwiach, siedzące i stojące; ciasnotę, skwar i gwar. Trzeba było wystąpić z przywitaniem, gospodyni nadzwyczaj uprzejmie, Muza uśmiechem poufałym go przyjęła i pociągnęły w swoje kółko, wśród którego w białéj sukni, z bukietem białych kamelii, siedziała blada, martwa, prawie nie zważając na to co się w koło niéj działo, Tilda. Poczuła ona wnijście Jakóba, podniosła oczy, uśmiechnęła mu się dziecinnie i nie kryjąc wcale radości, a potém znowu powróciła do swego lodowatego osłupienia. Henryk stał za krzesłem Muzy, która była tak wspaniale obnażoną pod pozorem uroczystéj toalety, że wielbiciel wdzięków niewieścich, mógł się ich widokiem napaść do syta. Wspaniale też była piękną, majestatycznych kształtów, biała jak śnieg, a ogromne włosy zdawały się ciężyć jéj pięknéj głowie. W oczach błyskał rozżarzony dowcip, quaerens quem devoret. Aksamitna ciemno wiszniowa suknia okryta staremi (niezapłaconemi) koronkami, stroiła ją przepysznie. Na ręku miała grubą bransoletę z jednym olbrzymim rubinem cabochon. Dwie te piękności, Tilda, jakby duch jakiś nieziemski co przyleciał na mgle i promieniu księżyca z pieśni poetów, i ta kipiąca życiem bachantka, wzajem się podnosiły.
Henryk coraz widoczniéj roznamiętniał się do Muzy.
— Wiesz, rzekł po cichu do Jakóba, gdybym był tobą... a! nie zawahałbym się; jutro prosiłbym o rękę téj Syreny!
— A ja gdybym tobą był, odparł Jakób, nigdybym nawet na nią nie spojrzał.
Henryk z przykrym uśmiechem zamilkł, przerzucił czarne włosy na głowie i posunął się znów ku Muzie.
— Czy domyślisz się pani, com przed chwilą radził Jakóbowi? rzekł po cichu.
— O! jakżebym się mogła tego domyśleć? szepnęła obojętnie niby Emma, choć wybornie odgadła.
— Radziłem mu, niestety, jako zbyt dobry przyjaciel, to cobym ja pewnie uczynił na jego miejscu... radziłem żeby się w pani szalenie zakochał.
— A! to bardzo zła i zdradziecka rada, śmiejąc się odrzekła Muza, bo ja... wcale nie myślę kochać nikogo.
— Jakto nikogo?
— O! niech mnie Bóg broni! Ja miłość uważam za rodzaj niebezpiecznéj choroby któréj się strzedz należy.
— Masz ją pani za tak — śmiertelną?
— Nie wiem, obawiam się.
— To zły znak. Mówią że wszyscy co się na przykład cholery lub tyfusu obawiają, chorują na nie. Jest to przeczucie. Nie prawdaż że Jakób...
— O! dajże mi pan pokój z tym filozofem.
— Gorzéj niż filozof, jest to mistyk i pietysta.
Muza milcząc zwróciła nań oczy.
— To istotnie dziś ciekawe, zróbże pan żebym z nim pomówić i bliżéj go poznać mogła... jest tak dziki...
— O! czegożbym nie uczynił dla pani, zawołał wszystko odgadujący Henryk, przyprowadzę go i oddam pieds et poings liés.
A ciszéj dodał:
— Ale proszę pani, nie prawdaż że gdy się jednę, pierwszą, ciężką miłość przechoruje na seryo, to potem się nią może już bawić bez niebezpieczeństwa?
— Nie rozumiem! odparła Muza sucho — ale oczy które w niego wlepiła mówiły cale co innego.
Nie było porozumienia, jednak się jakoś pojmowali.
— Chcesz się wydać za mąż, mówił w duchu Henryk, dobrze, mogę ci posłużyć... ale na świecie nic darmo, spodziewać się muszę że i ja uśmiech za to jaki pochwycę... któż wie!
Wyraźniéj téj umowy milcząco zawartéj, wypowiadać nie było potrzeba. Henryk sądził że będzie zrozumianym, poszedł, przecisnął się przez tłum, wziął Jakóba, przypatrującego się Tildzie pod rękę i rzekł mu:
— Chodźże do ślicznéj Muzy, która się ciekawi na ciebie. Zrób to dla mnie, dziewcze zapalone jest do Włoch, a ty właśnie ztamtąd powracasz.
— Prawdziwie, odpowiedział Jakób, ciężkoby mi się było zebrać na takie opowiadanie o podróży któreby jéj było godném.
— No, no, sprobujesz, chodź tylko.
Gwałtem prawie pociągnął go ku niéj za sobą.
— Pani, rzekł Henryk do Muzy, pani co tak Włochy kochasz, tę ojczyznę sztuki, a chciałabyś odemnie profana coś o nich posłyszeć, więcéj się pewnie dowiesz od Jakóba. Dla tego przyprowadzam go pani. Najdoskonalszy z turystów, chodził piechotą gdzie ja latałem koleją żelazną.
— A! a! odwracając się ku niemu z uśmiechem i ukazując mu swe cudne rozpromienione oblicze, zawołała Muza — przecież pana pochwyciłam! Musisz mi pan mówić o Italii. Ja ciągle matkę błagam aby mnie tam zawiozła.
— Bardzo mi żal żem dziś jakoś niewymowny, i że nie dosyć poznałem Włochy, rzekł Jakób, abym mógł coś o nich powiedzieć. We Włoszech potrzeba żyć aby je poznać, a nie jak ja je przelecieć.
— A! przepraszam, żywo podchwyciła Muza, to pewno, że świeżo do kraju przybywający, często więcéj widzi, lepiéj postrzega niż ten co się w nim urodził.
— Jest to po części prawdą, ale to się stosuje raczéj do zewnętrznéj fizyognomii kraju. Ducha jego potrzeba badać, upoić się nim, aby go poznać.
— Ale, wszak piękne są Włochy! spytała Muza.
Pytanie było niezręczne i oklepane, ale szło tylko o rozpoczęcie rozmowy, która ciągniona gwałtem musiała się wlec, służąc za pokrywkę gry zalotnéj, uczonéj, gry instynktu kobiecego który oczarować pragnie i używa ku temu wszystkich środków, jakiemi go obdarzyła natura. Muza w każdym ruchu, wejrzeniu, skinieniu, słowie była nieporównaną artystką, mówiła do zmysłów choć sama ich jeszcze nie miała, (znane jéj były z teoryi), do serca choć go w piersi swéj nie czuła, do próżności o którą posądzała każdego...; pochlebiała, czarowała, wiązała, była czułą, smutną, trzpiotowatą na przemiany, zawsze niezrównanie wdzięczną. Jakób patrzał na tę komedyą i nie drgnęła w nim żadna z tych strun po których pałający wzrok i słowa przebiegały draźniące — był zimny, poważny, smutny. Oczy jego z boleścią zwracały się ku téj ofierze, przypominającéj mu jakąś postać z Ary Scheffera, która siedziała tuż milcząca i patrzała nie widząc, cała pogrążona w sobie.
Jeżeli gdzie to wśród świetnéj błyskotliwéj zabawy, kobieta zbolała, cierpiąca, w całéj świetności swéj wydać się może; jest coś świętego w bólu co ją jakby złotą aureolą otacza, nikną przy niéj najpiękniejsze, najdumniejsze padają.
Tilda wyglądała na królowę, a Muza ledwie na jéj damę dworu i powiernicę ze staréj tragedyi.
Gniewała ją ta obojętność Jakóba, a im zimniejszym był, tém w obrażonéj wzmagało się pragnienie obalenia téj dumnéj postaci pod stopy swoje.
To téż prawie się zaafiszowała, jak mówią, w salonach, dla Jakóba; mówiła z nim, patrzała na niego, dała mu poznać że ją zajmuje mocno, że się jéj podobał. Matka prowadząc rozmowę, gospodarując, biegając z kąta w kąt nie spuszczała z oka córki, serce jéj biło. Nie zawsze godziła się z taktyką Muzy, uważając ją za zbyt śmiałą, ale musiała jéj oddać sprawiedliwość że walczyła heroicznie i czyniła co tylko mogła.
Jakób był zmuszony (sama mu bowiem rękę podała) poprowadzić ją wśród szmeru uwielbień do fortepianu, do którego siadła nareszcie i zdejmując powoli rękawiczki, jeszcze długo zwrócona ku niemu, starała się pokazać przed gośćmi jak blizko z nim jest i dobrze; wabiła go, szeptała, śmieszyła, kokietowała.
— Moja droga, odezwała się po cichu pani N. do pani X., patrzajże co ta Wtorkowska wyrabia z Jakóbem, ależ bezwstydnie na niego poluje.
— O! takie kobiety jak ona, zawsze zwierzynę upolować potrafią! odpowiedziała pani X....
W tém nadeszła stara Wtorkowska.
— Mówimy o ślicznéj twéj Emmie, odezwała się głośno pani N... jest dziś istotnie czarującą, pani X nie może się jéj nachwalić, nauwielbiać. Pozawraca głowy wszystkim, nawet naszym starym!
Matka tryumfująca, dodała skromnie.
— O! ta Emusia moja, tak jest dziecinnie naiwną... taki z niéj często trzpiot.... Mówię jéj to.... Możnaby ją wziąć za zalotną ktoby nie znał, ale niewinna jak małe dziecko... i to ją czyni tak śmiałą.
Dwie panie N. i X. spojrzały na siebie ukradkiem, pani X. czarne rozrosłe brwi mimowoli podniosła z podziwem.
— Niech szatan porwie tego szczęśliwego Jakóba, ot to koło niego dziewczyna skacze! rzekł ojciec Tildy do Manna, ależ gwałtownie się jéj zachciało go złapać! Ciekawym téż bardzo czyby go była tak rwała ku sobie, gdyby został był łapserdakiem takim jakim ja go wziąłem na wychowanie!!
— I póki mu poczciwy stary berlińczyk majątku nie zapisał! dodał Mann.
Oba się rozśmieli.
— Że go złapie, nie ma wątpliwości, rzekł ostatni.
— Otóż nie, odparł pierwszy, ja go znam lepiéj, niezręczna dziewczyna choć sprytna, nie wie tego pono że nie wszystkie ryby jedną siecią łowią.... Henryk mój zięciaszek oszalałby dla niéj, Jakóba wystraszy... on woli ciche, wstydliwe niewiasty... poeta....
— Tak, a to wcale i niecicha i niewstydliwa istota! rzekł Mann śmiejąc się. Winszuję temu kto....
Nie dokończył.
— No! ale wszystko się na świecie okupuje czemś, musi ów szczęśliwy zapłacić spokojem, dodał drugi.
Tymczasem fortepian zadźwięczał; Jakób wysunął się powoli rozkuty z kajdan grzeczności i znużony poszedł na odpoczynek usiąść przy Tildzie, która w dumaniach pogrążona, nic nie widziała.
Powtóre podniosła na niego oczy i uśmiechnęła mu się słodko; była spokojną i szczęśliwą że mogła patrzeć na niego.
Przez okna otwarte widać było verandę obwieszoną winną latoroślą dziką, któréj liście przedzierał gdzie niegdzie księżyc sinawemi promieniami; oboje pobiegli tam wzrokiem stęsknienia za samotnością wśród tego tłumu.... Chcieli wyjść trochę i być sami, zrozumieli się — ale artystka grała, wysunąć się nie było podobna.... Fortepian płakał, jęczał, dąsał się, śmiał, grzmiał, kwilił pod zręcznemi, wprawnemi paluszkami.... Wszyscy byli w uniesieniu, grała jak Liszt... silna jéj dłoń zdawała się trudnościom urągać.
— Gra przecudownie, szepnęła Tilda, ja gdy pół godziny posiedzę przy fortepianie, czuję się osłabioną, brak mi duszy jakby mi ją te tony ulatujące zabrały z sobą i wyczerpały... a ona! Co za potęga! gra, szaleje, dokazuje, i wstaje niezmordowaną, spokojną!
— To téż stanowi różnicę gry waszéj od jéj grania, rzekł Jakób, wy w swą grę wlewacie duszę i czucie, ona sztukę i siłę tylko.... Do mnie gra jéj nic nie mówi, jest to fortepian grający... u ciebie dusza śpiewa przez dotknięte ręką klawisze....
— A nie! zawołała Tilda, ona jest artystką prawdziwą, a ja prostą śmiertelnicą.
— Pozwólże mi się przyznać, dorzucił Jakób, tego artysty, téj artystki jakiemi ich wiek nasz uczynił, ja nie cierpię; równie jak nienawidzę fanatyka który głową się pali, a wiary swéj dłonią i czynem nie popiera. Artysta dzisiejszy to sztukmistrz, a nie mistrz w sztuce, to rzemieślnik kapryśny, co się wyuczył trudności, co zna wszystkie sznurki (ficelles) rzemiosła swego. Ale dla mnie rozpłakany pastuszek grający sobie w polu na dudce piosenkę natchnioną... jest daleko nad niego większym artystą.
Sprofanowano dziś sztukę jak wszystko, stała się przedajną, stała się chleba kawałkiem nie ołtarzem. Dzisiejszy artysta pracuje dla sławy, bo sława mu chleb daje, ale ostatecznie dla chleba nie dla potrzeby własnéj duszy... któż dziś fresk zrobi za worek miedziaków, kto go odmaluje darmo dla chwały Bożéj i dla wywnętrzenia swéj myśli. Tak grają, tak piszą, tak malują.... Tak gra i ta piękna Muza, rzekł Jakób ciszéj, jest to artyzm bezduszny, wyuczony, niepoczuty.... Dla tego zagra ona Liszta i Thalberga ale jéj wara od Chopina... a Schumanna pojmie stronę dziwaczną, nie wyda głębokiéj....
Tilda się zamyśliła.
— Sądzisz ją zbyt surowo, rzekła, jest tam w téj duszy promyk Boży, jest na tém czole płomyk... ale świecą oboje tęsknicy bez jutra... a może bez chleba.... Biedna kobieta! Tak mi przykro patrzeć na nią, na jéj matkę, znając ich położenie!
— Jakto? one przecie bogate być muszą? spytał Jakób zdziwiony.
— Niestety, są ubogie, odpowiedziała Tilda, gorzéj, bo muszą jeszcze udawać zamożność, którą dawno straciły.
— O! to okropne, przerwał Jakób, komedya zbytku w nędzy jest ohydną, płacą ją łzy oszukanych i ubogich. Nie stokroć że piękniejszém byłoby ubóstwo przy pracy mężnéj?
— Ha! są wstydy fałszywe....
— Fałszywe... to mówi wszystko... wstydy fałszywe są najczęściéj prawdziwemi bezwstydami...
— We mnie one tylko litość budzą, dodała Tilda ciszéj, krwawy to dramat, łzy i niepokój pod aksamitami, ten głód u progu czekający aż deser wystawny wyniosą... ta pustka jutrzejsza po dzisiejszym zgiełku, który trwa tyle co gorzko opłacony, kłamany zbytek za temi uśmiechami są płacz i rozpacze, w tych duszach budzi się już wśród wesołéj pieśni, blady strach jutra i potrząsa wyschłą dłonią. — Ściska mi się serce....
Muza przestała grać, szum oklasków rozległ się zewsząd, Henryk pobiegł piękną acz nieco dużą i silną ucałować rączkę, a Tilda któréj było duszno w téj atmosferze, skinęła na Jakóba.
— Wysuńmy się, by na chwilę tchnąć wieczornem powietrzem, rzekła, wszak nam tego za złe nie wezmą.
I przesunęli się przez tłum przeciskając ku verandzie, a oczy Muzy błyszczące poszły za niemi z wyrazem gniewu prawie i zwróciły potém szydersko uśmiechając Henrykowi.
— Widzę, rzekł odpowiadając na nieme pytanie, że Tildzie było za gorąco... wyszła na ganek z Jakóbem....
I ręką rzucił obojętnie, jakby mówił.
— O! niech sobie idą....
— Pan nie jesteś wcale zazdrosny? szepnęła Muza.
— Przy pani tylko o panią....
Muza surowo spojrzała na niego.
— Pan nie masz prawa czuć tego, a mniéj jeszcze mówić... o tém.
— Pani wiesz że to co jest bezprawném najsilniéj pociąga człowieka.
— Pan jesteś niemoralnością wcieloną.
— Niestety! przy pani anioł by upadł, cóż dopiero człowiek....
— Ale pan doprawdy mógłbyś mnie rozgniewać.
— Nie, pani jesteś litościwą....
Poczęli szeptać coraz ciszéj, coraz poufaléj, ale śmiejąc się i w dobréj zgodzie.
Tilda wychodząc rękę Jakóba ścisnęła w progu.
— Co ci jest? spytał z czułością Jakób.
— O! nic! jestem — nie wiem czemu, bardzo szczęśliwą — czuję się dziwnie spokojną.... Nic nie pragnę..... Zdaje mi się że powoli ulatuje ze mnie życie, mam cię przy sobie; pewną jestem twojego serca... cóż więcéj potrzeba do szczęścia?
— Mało ludzi zaspokoiłoby się tém czystem szczęściem naszém, rzekł Jakób powoli. Gdy czasem rzucę okiem na tłum i porównam w nim różne osobistości, usposobienia, różne jednostki... wiesz pani....
— Po cóż ta — pani!
— Zdaje mi się, kończył Jakób, że człowiek nie jednym był stworzony że w nim istotnie dwie walczą siły przeciwne... jakby Bóg z szatanem... Sprzeczności są niekiedy przerażające.
— Naprzykład przy tobie — ta niewiasta.
— A, nie mów mi nic złego o niéj, przebaczmy wszystkim.
— Tak! przebaczmy, smutnie mówił Jakób, któż z nas czysty i niewinny w duszy, prócz ciebie? A życie krótkie, a każdy pije z kielicha goryczy... i każdy ma w piersi strzałę....
— O! ja jéj i wszystkim przebaczam, zawołał Jakób, ale mi żal jéj i ich... gdy tak daleko, tak dziwnie szukają szczęścia i kłopoczą się o nie, mogąc je wysnuć z własnéj duszy. Dla tego dziwi mnie i przestrasza świat temi żywioły różnemi, w których zło tak przeważa.
— Nie wszystko pojąć można — wiele jest rzeczy niezrozumiałych dla człowieka, odpowiedziała Tilda, ale po cóż mam myślą sięgać tak daleko i jak tytany dobijać się koniecznie do niebios zamkniętych? Wierz mi, całe losy człowieka są szyderską jakąś próbą z niego... powiedziałabym igraszką — nielitościwą. W umyśle nosi iskry światła z których nigdy wielkiego nie może rozpalić ogniska, bo mu je burza namiętności, wicher szału rozmiecie; w duszy nosi instynkta szlachetne, które się w brudne przerabiają żądze, ciało nawet....
Umilkła i po chwili spytała Jakóba:
— Któryż to powiedział poeta:

W walce ze życiem i światem

Przyszłości nikt nie jest panem;
Z rąk Bożych wychodzim kwiatem,

Świat w grób nas rzuca — łachmanem.

— Nie wiem, rzekł Jakób.
— I ja nie wiem, słyszałam gdzieś te wiersze. Człowiek się psuje powoli coby miał polepszać, wiek któryby powinien udoskonalać — kaleczy, zabija, rozczarowuje... Wszystko jest dziwném w życiu... wszystko zagadkowém... a te sny i marzenia nieśmiertelności! jakiegoś drugiego bytu!!
Uśmiechnęła się boleśnie.
Jakób był smutny i pogrążony.
Przed niemi piękny się widok roztaczał; stare drzewa alei ze swą zielenią ciemną, kołysane lekkim wiatru powiewem, cisza — nad niemi niebo lazurowo-czarne i księżyc jak stróż nocy przechadzający się po niebiosach i milczące gwiazdki mrugające oczkami, jakby sen odpędzały z powiek.
W dali gwary miasta obumierały.
— Patrząc na twory Boże, zawołał on, czuje się jednak w duszy spokój o przyszłość... jest coś co nam powiada że nie zginiemy... Gdyby nawet... tysiące lat wiary téj trwającéj zawsze w człowieku, nie potwierdzały jéj — każdy ją znajdzie w głębi swéj duszy na dnie... jak na dnie studni w dzień biały świecą gwiazdy...
— Tak... tylko tamto życie jakieś już nie będzie tém życiem, myśl moja już nie będzie dalszym ciągiem téj którą wyrobiłam w sobie; na nowo może przędzę tę wysnuwać przyjdzie, by ją znowu niedokończoną porzucić... gdy gość śmierć do drzwi zastuka...
— Tę śmierć tak straszną, nasze księgi hebrejskie malują jako słodkie, łagodne przejście do drugiego żywota. Najsłodszą jest ta którą zowią... pocałunkiem Bożym... (Talmud Berachot. 5.)
— Jakże żałuję, odezwała się Tilda, że ja tych ksiąg a nawet języka ich nie znam prawie. Uczono mnie wszystkiego dla świata, a nic dla duszy... to téż w niéj pusto... i chodzi po niéj wiatr zwątpienia.
— A! czas jeszcze! rzekł Jakób.
— Nie! zapóźno! Wiarą tylko młode serce napoić się może, w kim pierwsza była niewiara, tam na wysuszonym gruncie już się szczep drugi nie przyjmie. Ale Bóg wielki... nie może karać za to, co nie było winą człowieka.
Zamilkli, stali tak oparci o galeryą nie chcąc powracać do gwaru, wśród którego brzmiał fortepian Muzy, błyskotliwą fantazyą Lisztową.
— Chodź Jakóbie, rzekła, idźmy pić do dna roskosze tego wieczora, to co ci ludzie zowią zabawą, a co dla nas jest ciężką męczarnią. Ja ci radzę, zbliż się do Muzy, nie jestem zazdrosną... Ona jest na złéj drodze, ty byś ją mógł nawrócić i ocalić.
— Nie, odparł Jakób, nikt w świecie, to coś mówiła o sobie. Zapóźno! tu jest w miejscu właśnie. U niéj i umysł i serce już dorosły, przybrały pewne kształty, i nic ich zmienić nie potrafi...
Powoli rozmawiając weszli nazad do salonu, wzrok Tildy spotkał tam naprzód, jéj męża zwieszonego nad krzesłem wirtuozki, która mu się figlarnie, zalotnie uśmiechała. Nie zabolało ją to wcale, był jéj obojętnym oddawna, cieszyła się myśląc że gdzieindziéj zajęty uwolni ją od natrętnych, udawanych swych czułości.
Tymczasem matka Muzy jakoś bardzo się okazywała niespokojną; przeczuwała że wieczór ten całkiem się jéj nie udał; Jakób był gorzéj niż obojętnym bo nawet nie ciekawym, nic go nie pociągało do czarodziejki. Zmięszana Wtorkowska kręciła się, wzdychała, a zaloty widoczne żonatego pana Henryka, jakoś także jéj były nie do smaku. Z majętniejszych młodych ludzi nikt się do córki nie zbliżał... wszyscy wielbili ale bardzo z daleka.
Wieczór ze zwykłemi swemi przemianami, śpiewem, grą, herbatą, wieczerzą, (która była wystawna a niegodziwa) przeciągnął się dosyć długo, ale starsi pod pozorem interesów powysuwali się wcześniéj; ku wieczerzy z kilkudziesięciu zostało osób kilkanaście tylko i to znudzonych i zmęczonych. Tilda także uskarżając się na ból głowy, obwinięta w szal, zostawiwszy męża powróciła do domu. Jakób nie mógł ją daléj jak do alei doprowadzić, powrócił nazad — kazano mu...
Zmniejszenie towarzystwa było może na rękę zalotnicy, gdyż łatwiéj przywabić mogła Jakóba, i zmierzała ku temu zręcznie, choć dotąd nie powiodło się jéj wcale; nie domyślając się że jest celem zabiegów, siedział zadumany nad jakimś albumem.
Nic mu narzucić nie było można, sprawiał się jako gość przyzwoicie i grzecznie — ale matka srodze się na niego gniewała i postanowiła sama przybliżyć... Usiadła obok... Jakób powstał dając jéj miejsce...
— Ale siadajże, pan kochany, przy mnie, rzekła Wtorkowska łapiąc go za rękę, powiedzże mi pan! powracasz! no... i cóż? jakie są pańskie zajęcia, projekta?
— Moje? spytał Jakób zdziwiony trochę tą troskliwością, żadne... będę patrzeć, próżnować... a wreszcie i uczyć się czegoś...
— Myśmy tyle o panu słyszały, i tak byłyśmy ciekawe go poznać!
— Nieskończenie jestem wdzięczen!
— Szczególnie moja Emma! która taka jest rozmiłowana w ludziach.... Tu nie stało Wtorkowskiéj słowa na oznaczenie, jakich i dodała mięszając się: — w ludziach... wyższych.
— A! bo co téż to za istota prawdziwie wybrana... ta moja Emma! co to za główka! co za główka... jakie talenta.... Pan nie uwierzysz co ona czyta, jak ona czyta... jaka to pamięć, co to za dowcip! Już nie dla tego, że moja córka, ale prawdziwie, to cudo!
— Wszyscy to zgodnym głosem przyznają, rzekł Jakób grzecznie.
— Ale, proszęż ja pana mego, poufaléj odezwała się Wtorkowska, co to za los nas matek.... Kiedy to człowiek pomyśli! taka kobieta! proszę pana, komuż się dostanie! Czy to ją on oceni, zrozumie? Ta nasza młodzież!
— O! przecież dla panny Emmy wybór nie będzie trudny!
— A! pan pewno nie znasz młodzieży naszéj.
Na tém się jakoś urwała rozmowa. Matce nagle zabrakło wątku; postrzegła że zbyt szybko dobiegła do ściany, nie było już co daléj mówić.... Jakób téż wyczerpał pochwały.
— A co pan mówi o grze jéj? poczęła ratując się Wtorkowska, o! tak szczerze... pan co takim jesteś znawcą.
— Cudowna! cudowna! prawdziwie artystyczna!
— Powiadam panu, Liszt się dziwił, kiedy mu zagrała jego uwerturę z Wilhelma Otela (sic), aż się za głowę brał... Próbował ją, kazał jéj grać i to i owo i był zaentuzyazmowany... Zagranicą, u wód, w Spa... w sali raz to o mało że tumultu nie było... takie oklaski jéj sypali... rozbijali się, powiadam panu... bukiety, wieńce, historye... owancye (sic) formalne....
— O! bardzo wierzę...
— Proszę mego pana, u niéj żeby jaki twardy fortepian Erardowski... to do dwóch lat nie wytrwa, taka siła! a jak ją, proszę pana, ten szał porwie....
Byłaby się jeszcze zapewne na dalsze córki pochwały wysilała, gdyby Muza zmęczona grą i rozmową, sama się ku matce nie zbliżyła; a w istocie ku Jakóbowi....
W oczach jéj błyskał ogień — gniewu raczéj niż zapału. Im uparciéj od niéj gość ten stronił, tém mocniéj postanowiła go pochwycić. Szepty z Henrykiem nie były stracone, on jéj dał klucz charakteru Jakóba, obznajmiając ją z jego, jak ją zwał, manią religijną. Muza postanowiła przeczytać biblią; w téj chwili była jeszcze cokolwiek nieprzygotowaną, ale rachowała na to że go obałamuci kilką dwuznacznemi ogólnikami.
— Nie cierpię takich tłumnych zabaw, rzekła, to mnie męczy niewypowiedzianie; księga, dumanie, cisza, to lube żywioły moje. A pan? spytała wprost strzelając mu do piersi.
— Ja? ja? odparł Jakób, właśnie toż samo mógłbym o sobie powiedzieć — ja jestem człowiekiem ciszy i pracy.
— O! wyście we wszystkiem szczęśliwi, panowie, mówiła Muza, wy możecie się cichéj pracy poświęcić, nie będąc jak my niewolnikami salonu, konwenansów i tego... panieństwa, które nakazuje nam być nieustannie zalecającym się towarem.
Powiedziała to śmiało, Jakób się uśmiechnął spoglądając na nią.
— Ponieważ zaczęłaś pani o tym draźliwym przedmiocie, odezwał się, powiem że matki i panie mylicie się bardzo troszcząc do zbytku temi mniemanemi obowiązkami. Najczęściéj gdzie wiele przygotowań tam nic z dyalogu, jak mówi Krasicki.
— To prawda, odparła Muza zimno, małżeństwa wszystkie kojarzą się cudem.
— Jestem zupełnie tego zdania.
— Niestety! proszę pana, przerwała stara Wtorkowska, gdyby się tak potém cudem jeszcze utrzymywały.
Uśmiechnęli się wszyscy z naiwności téj uwagi.
— Pan podobno byłeś na Wschodzie! spytała Emma.
— Tak pani i smutne ztamtąd przynoszę wrażenie, ziemia poezyi dziś jest wszelakich nędz ziemią, kolebka dawniéj cywilizacyi dziś jest jéj śmietniskiem.
— Ale żyjeż tam jeszcze co biblijnego? pytała zręczna Emma.
— Bardzo wiele, począł ożywiając się Jakób — stroje, obyczaje, podania, ziemia, krajobraz są biblią żywą. Rachele poją owce u studni, patryarchów siwobrodych widziałem pod namiotami.
— Jakże to cudnie piękném być musi?
— Tak pani! ale nie dla nas dzieci rozmiękłéj, wypieszczonéj cywilizacyi. Tém życiem poetyczném my byśmy wyżyć nie umieli: jest ono surowe, ciężkie, poważne, pierwotne i brzemieniem pracy przywalone; ale potokiem z pod niego leją się poezya i uczucie, których nam braknie, bo źródła ich wyschły.
— A stare biblijne tradycye?
— Tych pełno na każdym kroku. U nas są one w księgach zasuszone, tam żyją i z życiem się splatają. Z jakiémże wrażeniem dotyka się kamieni które król Salomon obrabiać kazał do swych wodozbiorów, ruin świątyni, miejsc uświęconych stopami patryarchów. Chrześcianie zarówno i żydzi czują tu swą kolebkę. W Europie wszyscyśmy kolonistami.
Emma słuchając Jakóba z zajęciem które doskonale odegrać umiała, powoli przy nim usiadła blizko, matka natychmiast prawie znalazła pilną wstania potrzebę i żywo pobiegła do swego wieczornego gospodarstwa zostawując ich dwoje niemal odosobnionych wśród resztki gości podzielonéj na małe grupy.
Sama grzeczność nie dopuszczała Jakóbowi się usunąć; — ona tymczasem magnetyzowała go wzrokiem, postawą, ruchami, obrotem ramion, rączkami któremi igrała poprawując bransoletę, to przerzucając pierścionki, to bawiąc się chusteczką szeroko koronkami obszytą, która tylko do zabawy służyć mogła.
Jakób na całą tę zalotną grę niewiele zważał, pozostał obojętnym.
— Nie wiem, rzekła po chwili zawahawszy się nieco Emma, ale zbierając się na odwagę — czy to jest siła krwi we mnie, ale ten Wschód mnie nęci; ulatują doń myśli moje, śnię i marzę o nim. Na nieszczęście my cośmy z żydów wyszli, bo ja się tego nie zapieram....
Jakób spojrzał na nią zdziwiony, może nie poznał, że kłamała.
— My — zmuszeni byliśmy wszystkiego naszego zapomnieć, zacierać w sobie wspomnienia. Oduczano nas czegoby uczyć należało, robiono sztuczne istoty. Kazano nam się prawie wstydzić żeśmy mieli świetną przeszłość. Ja na przykład, która wiele na nic mi niepożytecznych umiem, wcale nie znam tego co mnie najgoręcéj ciekawi...
— Na przykład? zapytał Jakób który nie posądzał ją już o udanie i poczynał się zajmować temi wyznaniami.
— Ale cicho! cicho! nuż mama posłyszy, dodała Emma kładnąc palec na ustach. Jestem ciekawą wszystkiego co nasze, co izraelskie. Prawda że już.... jestem chrześcianką, ale pochodzimy z Izraelitów, a nowy prawodawca wszak powiedział że starego prawa nie przyszedł obalać. Cóż z tego, mówiła coraz ciszéj, kiedy nietylko mama, ale wszyscy nasi tak się strzegą nawet najlżejszéj alluzyi do przeszłości.
— To prawda, rzekł Jakób — ale jeśli pani pragniesz bliżéj się oswoić z temi tradycjami naszemi, wszak jest ksiąg mnóstwo...?
— Ale ja przecie nie umiem po hebrajsku?
— Są i w innych językach.
— Doprawdy? spytała naiwnie — a! gdybyś mi pan, w wielkim sekrecie chciał co pożyczyć! Ja doprawdy tak jestem ciekawą! takbym panu była wdzięczną! ale to być musi sekret... między nami! nieprawdaż?
Wymaganie téj tajemnicy bardzo użyte zręcznie, było już węzłem który ich miał zbliżyć i połączyć. Emma ukradkiem, pod pozorem podziękowania podała mu rękę i ścisnęła dłoń jego, magnetyczny przelewając weń strumień... życia. Jakób mimowoli poczuł się niespokojnym, skłopotanym, jakby się jakiego dopuścił grzechu.
— Z największą chęcią, rzekł, przyślę pani parę książek.
— Ale to nie dosyć, dodała Emma, pan mi też sam pomożesz trochę do téj nauki, któréj ja tak jestem chciwą. Są godziny wolne. Mama się krząta, ja bywam prawie sama. Pan byś był mi nauczycielem, inicyatorem moim, a! nie wiesz jakbym mu była wdzięczną. Ale cicho! położyła paluszek na ustach uśmiechniętych, a oczy płonące, zmrużone utopiła w nim głęboko.
Pan mi tego odmówić nie możesz, dodała — jest to fantazya, jeśli chcesz, dziwactwo, śmieszność, ale ją pojmiesz.
— Ja nie uważam tego za dziwactwo wcale, rzekł Jakób, owszem, ale się lękam...
— Ale!! żadnych ale... o! proszę bardzo, proszę, żadnych ale! Przyznaję się panu żem trochę goniła za nim z tą żądzą upragnionéj dla mnie nauki.
Jakób był osłupiały, zdziwiony, przejęty, przychodziły mu jakieś wątpliwości, ale je odpędzał jako grzeszne posądzenia, tak zuchwałéj komedyi nie przypuszczał. Muza pociągnęła go, ujęła, oczarowała.
— Niestety! wszyscyśmy tak słabi, że w najprostsze wpadamy sidła, gdy zręcznie na tę słabość naszą zastawione zostaną. Często ostrzeżony nawet człowiek daje się ująć, gdy kto uderzy w tę achillesową jego piętę. Tak było i tą razą. Jakób po krótkiéj téj rozmowie wstał inaczéj dla Emmy usposobiony, wydała mu się piękniejszą, coś poetycznego ją owiewało; w myśli porównywał ją już do biblijnych niewiast, szukał w jéj rysach typu wschodniego. Nie pociągała go żadną sympatyą, ale niepokojem jakimś, ciekawością i nie obudzała wstrętu. Gdy uśmiechając się oddalała od niego, czuła już sama że go chwyciła, i twarz jéj była rozpromieniona zwycięzko.
— O! jest moim! zawołała w duchu.
W tem Bartold uderzył go po ramieniu.
— A co? szepnął mu — nieprawdaż? czarodziejka?
— Przyznaję że gdy chce jest nadzwyczaj ujmującą!
— Bądźże ostrożnym kiedy już to uznajesz, rzekł przyjaciel — to co nęci zawsze jest dla nas straszniejszém od tego co odstręcza od siebie. Człowiek ginie zawsze przez to co kochał, nie od tego czego się lękał.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.