Żyd: obrazy współczesne/Tom II/VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Żyd
Podtytuł Obrazy współczesne
Wydawca Jan Konstanty Żupański
Data wyd. 1866
Druk Czcionkami M. Zoerna
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Czas upływał Jakóbowi tak żywo, niepochwycony, iż się z nim obliczyć nie mógł — nadchodziła zima, w położeniu jego mało się co zmieniło.
Wykreślony mając wcześnie plan życia szedł drogą pewną z któréj sprowadzić się nie dał; ale to co dla niego główném było życia zadaniem, coraz cięższém stawało się do urzeczywistnienia. Młodzież którą w koło siebie starał się gromadzić, znalazł najdziwniéj przekształconą, prawie już nie żydowską. Najwykształceńsi nawet unikali wspomnienia o pochodzeniu, rozmowy o wierze, zadaniach religijnych. Działanie więc Jakóba ograniczone, powolne, musiało się skupić w nim samym prawie. Nie tyle słowy ile przykładem musiał torować drogę — mało prowadząc za sobą naśladowców. Była to chwila właśnie gdy po rozdrażnieniu wywołaném niezręcznym artykułem jednego z dzienników, po oburzeniu jakie wywołało to wystąpienie; skupiali się nieco ku obronie Izraelici, podnosili na duchu, draśnięci i kraj wywołany został do niepotrzebnéj walki, która uczciwym zasadom dała ostatecznie zwycięztwo. Trochę ludzi uprzedzonych, garstka tępych umysłów, którym oryginalném zdało się trzymać średniowiecznych tradycyi, zostali w szczupłym oppozycyi obozie, reszta powolnie przejednywała się z żydami.... Ze swéj strony intelligencya izraelska coraz się mniéj odosobniała, czyniła jak najprzystępniejszą, jak najskłonniejszą do przybrania cech polskich... a praca Jakóba utrudnioną przez to być musiała. Zyskiwało na tém stronnictwo ruchu, do którego młodzież izraelska tém więéj się garnęła, iż czuła się w obowiązku okazania że dla kraju obojętną nie jest. Jakób który w innym iść chciał kierunku, pozostał prawie na boku; nie był on wcale stworzony na spiskującego. Na wieczorach u niego choć nieuchronna mięszała się polityka, więcéj wszakże zajmowano się literaturą, kwestyami społecznemi, zadaniami historycznemi. To odstręczało tych co popsuwszy się na piekącym pokarmie polityki, łagodniejszéj strawy znieść już nie mogli.
Jakób acz szanowany przez swych współwyznawców, nie był im łagodnym ani miłym — nadto otwarcie dla nich chciał być żydem i Polakiem zarazem. Ale próżno go o to upominał Mann ze swą grubijańską dumą, Henryk ze sceptycyzmem kosmopolity, ojciec Tildy z powagą opiekuna, Bartold jako dobry przyjaciel, inni z opryskliwością ludzi którym to stawało na przeszkodzie w ich robotach... Jakób nadto był pewien tego co czynił, aby się dał zbić z drogi którą uważał za obowiązkową.
Codzień téż obawiano się go wyraźniéj, unikano, codzień zimniejsze były jego ze współwyznawcami stosunki.
W tém zwątpieniu jakie ogarnia ludzi w jego położeniu zostających, Jakób naturalnie skłonniejszym był niż kiedy do pochwycenia wyciągnionéj mu dłoni... Umiała z tego korzystać Muza.
Z łatwością pojęcia właściwą kobiecie, chwyciła myśli jego, przebiegła kilka książek, nauczyła się nieco, odgadła dużo i miała już gotowy oręż przeciwko niemu...
Jakób stęskniony, zwątpiały, smutny, tu jedno znajdując ucho które się chętniéj ku niemu nachylało; nie mogąc zbyt często bywać u Henrykowéj, coraz bardziéj przywykał przychodzić na rozmowę do domku w Alejach; a gdy się letni w nim pobyt skończył i pani Wtorkowska miała się przenieść do miasta, baczna matka tak jakoś rzeczy umiała zręcznie ułożyć że dostała pierwsze piętro w domu którego drugie Jakób zajmował.
Był to przypadek! dziwne się czasem trafiają przypadki. Ale w ten sposób wiedziano kiedy Jakób był w domu, posyłano po niego, zapraszano, odnoszono książki, kreślono bileciki, a dwa lub trzy razy spotykano się z nim i witano na wschodach.
Piękna Muza stała się prawie prozelitką Jakóba, który chwilami zupełnie się z nią godził, czasem odkrywał w niéj wdzięk niebezpieczny.
— Ale wie mama, mówiła wieczora jednego córka do pani Wtorkowskiéj, gdy się jakoś dzień powiódł — ten głupi Jakób zupełnie jest przekonany że ja gotowa jestem zostać żydówką... a przyznam się mamie, że już mnie ta jego biblia, Talmudy, podania, legendy... i dławią i nudzą.
— Ale, proszęż ja ciebie, moja Emusiu, odpowiedziała matka, jak ci się zdaje, czy téż on aby myśli już o ożenieniu?
— E! ja go wezmę kiedy zechcę...
— No to, zechciejże... zlituj się.
— Ależ mama nie rozumie tego, to trzeba stosownych okoliczności. Z nim inaczéj niepodobna, tylko mu się muszę stać nałogiem... Powiem mamie szczerze z nim nic na namiętność rachować niepodobna, ale na nałóg serca... Na to trzeba czasu... ja pilnuję.
— Gdzie ty tam pilnujesz! Ty się tylko roztrzepujesz z tym Henrykiem, nie wiedzieć do czego. Gdybyś już była mężatką, tobym jeszcze rozumiała, ale tak... najważniejszą sprawę opuszczasz....
— O! niech już mama będzie spokojną, ja wiem co robię. Z nim potrzeba powoli, ja go codzień lepiéj poznaję, si je brusque le denoucment, tout est perdu.
— Już ty sobie rób jak sama chcesz... ale...
Tak tą razą i zawsze kończyła się rozmowa, a Muza korzystała z pozwolenia.
Rachuba jéj wcale w istocie nie była fałszywą; Jakób się w niéj nie kochał, ale przyzwyczaił się do niéj, znałogował.... Co się tyczy ożenienia, myśl nawet o niém nie przychodziła mu do głowy. Kochał Tildę całą duszą... a więdniejący ten kwiatek codzień mu się wydawał piękniejszym. Ciągnęło go tu tylko zajęcie jakie Muza okazywała ciągle dla biblii i podań izraelskich.
Matce ten środek przyciągania Jakóba nie wydawał się wcale miłym, zżymała nań ramionami — ale cóż począć było, kiedy ani nikt inny, ani nic innego znaleść się nie mogło?
— A jak, broń Boże i to chybi... mówiła w duchu, tośmy przepadli.
Muza zwykle śmiejąc się pocieszała ją, że to nie będzie Waterloo ale Austerlitz.
Muza nie mogła podobno pokochać nikogo, nie zakochała się téż i w Jakóbie. Dla niéj był on nudny, udawała dlań uwielbienie, ale ziewała całą duszą gdy się zbliżał. Z Henrykiem była w swoim żywiole, poufalszą; rozumieli się lepiéj.
Dogadzając téj udanéj pasyi panny Emmy, Jakób zapalił się do myśli urządzenia odczytów żydowskich. W początku na nie nawet domu znaleść było trudno; myśl wszakże rzucona zdawała mu się przecudną, pochwycił ją z zapałem, nie przewidując że urzeczywistnienie napotka niezwyciężone trudności. Nikt w domu swoim odczytów tych mieć sobie nie życzył — obawiano śmieszności; lękano téj barwy żydowskiéj jaką one nadać mogły domowi w którymby się odbywały. Każdy pochwalał, ale u tego było miejsca mało, tam ktoś chory, tu dnia wybrać ciężko. Ledwie nie ledwie Bartold się zgodził aby w jego mało uczęszczanym domu urządzić te wieczory izraelskie na które sproszono naturalnie samych tylko żydów, chociaż na odgłos, o programmie znaleźli się ciekawi profani.
Nie potrzebujemy dodawać że z wielkiem utrapieniem dla Wtorkowskiéj, ona i córka jéj zaproszone zostały.... Wiele osób z obawy posądzenia o przywiązanie do tradycyi, ze strachu śmieszności, odmówiło przybycia lub w ostatniéj chwili zachorowało na brak odwagi... izraelskiéj.
Bartold sam zajął się tém gorąco. Żona jego cicha bardzo kobiecina, zajęta gospodarstwem, dziećmi i szkółką przez siebie urządzoną; skromna, mało znająca świata i nie bardzo pragnąca go poznać, szczęśliwa i dla tego nie chciwa, do przeskoczenia domowego progu, ani do zwiększenia kółka co ją otaczało, bojąc się by jéj pokoju nie zamącili ludzie — na żądanie wyraźne męża musiała się podjąć tego wieczora, którego kłopoty już z góry przewidywała.... Salon był obszerny, w domu nie zbywało na niczém, brakło tylko zwyczaju przyjmowania licznych gości; Bartold jednak z góry sobie powiedział że choćby co niezgrabnie wypadło, pierwszy się z tego rozśmieje. Do wielkiego tonu nie miał najmniejszéj pretensyi.
Bartoldowa młoda, piękna kobiecina, maleńkiego wzrostu, zręczna i zwinna, biegała zakłopotana na kilka dni przed owym odczytem... obawiała się okazać za mało gościnną, mąż lękał się tylko by nią nie była zanadto. Czarnemi oczkami goniła za nim niespokojna, pytając nieustannie czy nie zapomniała o czém, czy nie było jeszcze czego potrzeba....
Mieszkanie niezbyt wytworne, nie nadto smakownie urządzone, bo on sam przy wielkim rozsądku mało miał gustu i wcale nie czuł powołania do wykonania o nim, a ona żyła w swym kątku u dziecinnych kolebek... dowodziło jednak zamożności gospodarzy.
Tylko nie był to już ów dawny dom żydowski, w którym Mesusse widać było przy drzwiach każdych i świecznik siedmioramienny, i na ścianach obrazy symboliczne a napisy biblijne. Wyglądał europejsko, bez charakteru wybitnego, surowo, poważnie, żyda w nim domyśleć się było prawie niepodobna.
W dniu oznaczonym, nad wieczór, mała pani Bartoldowa, pozamykawszy dzieci, bo ją przestrzeżono że te się w towarzystwie pokazywać nie zwykły (co ją bardzo zdziwiło) — wystrojona już biegała kłopocząc się zawczasu czy przyniesiono torty z cukierni, czy wszystko było w porządku, czy tam jeszcze czego nie brakło. Zaproszonych kobiet nie było wiele, bo kółko znajomych gospodyni bardzo było szczupłe; Muza, Tilda, parę pań średniego świata, które, choć po cichu, przyznawały się jeszcze że były żydówkami. Mężczyzn zeszło się więcéj, pomiędzy nimi jednak nie było Manna, który na ten wymysł ramionami ruszał, ani ojca Tildy, gniewających się na te — żydowszczyzny kapcańskie, jak oni je nazywali.
Jakób przyrzekł tylko parę legend talmudycznych odczytać, resztę czasu zająć miała rozmowa i muzyka. Ciekawość sprowadziła tu Krudera który wszędzie być musiał gdzie się trochę ludzi zebrało i Iwasia który już po Warszawie się kręcił a chciwy był wszelkiego życia i Wilka, który myślał korzystać ze zręczności dla zdobycia prozelitów i wielu innych.
Henryk przybył dla żony niby, w istocie więcéj dla Muzy, przy któréj krześle coraz częstszym był gościem. Dla niego też mieszkanie Wtorkowskich w domu przez Jakóba zajmowanym było pożądaném; odwiedzał często przyjaciela a zachodził tylko po drodze do pani Wtorkowskiéj, która obawiając się go nieco, zaczynała dlań być kwaskowata. Wpadłszy jednak na myśl szczęśliwą pożyczania u niego pieniędzy, pogodziła się z nim nieco, Henryk słodkie chwile spędzane przy Muzie opłacał dosyć drogo. Matka w dodatku siedziała przy nich nieodstępnie z robotą.
Kieszeń pana Henryka na tę zimę bardzo się im przydała; namiętnie rozpłomieniony, gotów był na ofiary.
Około godziny dziewiątéj salon był już pełen, biedna gosposia z wypieczonemi rumieńcami od utrudzenia przyjmowała panie, drżąc i rumieniąc się jeszcze co chwila mocniéj.
Przy stole stała szklanka wody z cukrem i kilka książek które był Jakób wcześnie przysposobił; roznoszono herbatę; goście ledwie ją wypiwszy, dopominali się czytania; Jakób zasiadł i milczenie uroczyste dowiodło że go słuchać chciano z uwagą.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.