Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Żyd obrazy współczesne. T. 2.djvu/225

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Henryk coraz widoczniéj roznamiętniał się do Muzy.
— Wiesz, rzekł po cichu do Jakóba, gdybym był tobą... a! nie zawahałbym się; jutro prosiłbym o rękę téj Syreny!
— A ja gdybym tobą był, odparł Jakób, nigdybym nawet na nią nie spojrzał.
Henryk z przykrym uśmiechem zamilkł, przerzucił czarne włosy na głowie i posunął się znów ku Muzie.
— Czy domyślisz się pani, com przed chwilą radził Jakóbowi? rzekł po cichu.
— O! jakżebym się mogła tego domyśleć? szepnęła obojętnie niby Emma, choć wybornie odgadła.
— Radziłem mu, niestety, jako zbyt dobry przyjaciel, to cobym ja pewnie uczynił na jego miejscu... radziłem żeby się w pani szalenie zakochał.
— A! to bardzo zła i zdradziecka rada, śmiejąc się odrzekła Muza, bo ja... wcale nie myślę kochać nikogo.
— Jakto nikogo?
— O! niech mnie Bóg broni! Ja miłość uważam za rodzaj niebezpiecznéj choroby któréj się strzedz należy.
— Masz ją pani za tak — śmiertelną?