Żagiew i zgliszcza/Moje wyznania

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Panait Istrati
Tytuł Moje wyznania
Pochodzenie Żagiew i zgliszcza
Wydawca Księgarnia polska — Bernard Połoniecki
Data wyd. 1931
Druk Księgarnia polska — Bernard Połoniecki
Miejsce wyd. Lwów i Warszawa
Tłumacz Kazimierz Rychłowski
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


MOJE WYZNANIA


Trzy te tomy, ukazujące się pod jednym wspólnym tytułem pisałem nie sam, lecz razem z mymi współpracownikami, — chociaż każdy z nich zupełnie odrębnie. Jeżeli wydaję je pod mojem tylko nazwiskiem, to przedewszystkiem robię to tylko tymczasowo; — pozatem podpisuję je mojem pełnem nazwiskiem nie dlatego, aby przywłaszczyć sobie zawarte w nich idee, lecz by ułatwić ich rozpowszechnienie.

Co bowiem zawsze, we wszystkich epokach, a zwłaszcza w obecnej jest strasznem, to fakt, że człowiek, którego „nazwisko“ nie ma przywileju by było cytowane, człowiek taki, choćby i po stokroć miał rację, nie potrafi zdobyć dla siebie prawa głosu. A mnie właśnie zależy na tem, aby możliwie jak najdalej dotarł głos moich przyjaciół, ów głos, który często jest uzupełnieniem mego głosu a czasem stoi z nim w sprzeczności, ów głos, który może nie być nawet jednolitym w swej różnorodności...
Już choćby z tego tylko powodu, aby wywołać i pobudzić dyskusję, zakazaną w Rosji i w owej „Międzynarodówce“, której zbawienia pragniemy.

P. I.


Za pokonanych uważać się mogą wszyscy ci ludzie, którzy u schyłku swego żywota znajdują się w rozdźwięku uczuciowym w stosunku do najlepszych im podobnych osobników. Do tych pokonanych i ja się zaliczam, że zaś istnieją tysiączne formy tego rozdźwięku uczuciowego w stosunku do podobnych sobie, dodaję dla wyjaśnienia, że mam tu na myśli ów przykry rozdział wytrącający człowieka poza nawias pewnej klasy, z którą miało się przez całe życie wspólne z tą klasą aspiracje, — przyczem człowiek ten i nadal nie wyrzeka się odczuwanej zawsze potrzeby walki o sprawiedliwość.

Bo owa potrzeba sprawiedliwości to nie teorja tylko, lecz uczucie. Dzisiaj wiem to już dobrze, po przejściu całej szerokiej skali doświadczeń.

Oto upłynęło już dwadzieścia siedm lat od owej chwili, kiedy na jednem z przedmieść Braiły posłyszałem po raz pierwszy słowo: sprawiedliwość. W owym czasie miasto moje wstrząsane było gwałtownie olbrzymiemi rozruchami pospólstwa: na stary nasz port zwaliły się jedne po drugiem najpierw elewatory na dworcu, następnie elewatory pływające, przynosząc za sobą groźbę bezrobocia i głodu dla 6 tysięcy robotników portowych wyładowujących cerealja. Wliczając ich rodziny i wszystkich bliskich, stanowiło to dwie trzecie całej ludności miasta.
— Sprawiedliwości — krzyczało 40.000 piersi.
— To postęp! — odparł prefekt, otoczony trzema kompanjami żołnierzy.
Nie byłem robotnikiem portowym. Nie był robotnikiem żaden z mych krewnych. I owszem, matka moja zarabiała na życie, czyszcząc wszystkie świństwa po tych właśnie, którzy zakupili owe elewatory. Mimo to jednak odpowiedź prefekta zraniła mnie boleśnie. I dlatego słuchałem uważnie odpowiedzi owego mówcy socjalistycznego, który mówił o sprawiedliwości. Kiedy robotnicy krzyczeli: „Wrzucimy elewatory do Dunaju!“ — on im odpowiedział:
— Nie! Najpierw dlatego, że nie pozwolą wam na to pod groźbą karabinów. A potem, gdyby się to wam nawet i udało, na miejsce zniszczonych elewatorów stanęłyby wkrótce inne, bo są one owocem współczesnej techniki. Ale ta technika właśnie, która dziś zwraca się swem ostrzem przeciw wam, — któregoś dnia musi się stać waszą własnością i służyć interesom tych wszystkich, którzy pracują, — jak tego sprawiedliwość wymaga.
— Dobrze więc, — odpowiedzieli. — Pozostawmy rzeczy swemu biegowi.

I zaczęło się długie wyczekiwanie, trwające dotychczas jeszcze, zarówno w Rumunji jak i wszędzie indziej w świecie. A tymczasem trzeba żyć i walczyć, żyć można w sposób rozmaity; ale o ile idzie o walkę, to jest tylko jeden sposób: uderzyć w przeciwnika.
A mój przeciwnik był, jest i zostanie przeciwnikiem mojej klasy, tym który buduje elewatory dla swej osobistej korzyści, który klasę tę wygładza, a potem każe strzelać do niej, gdy dopomina się głośno sprawiedliwości.
Nie dalej jak przed pięciu laty, a więc kiedy liczyłem sobie lat około czterdzieści, i ja należałem do tych, których się morzy głodem a następnie strzela. A jeżeli dziś już mnie głodem nie morzą, to jedno jest pewnem, że strzelać do mnie będą zawsze. Bo jakikolwiek będzie wynik tej dysputy w jaką wdałem się z moją klasą, jeden fakt pozostanie zawsze niezbitym pewnikiem: strzelać będę bez ustanku w piersi i w plecy tych, którzy ludzi najpierw morzą głodem, a następnie ich strzelają. I jeżeli, jak mi się to już zdarzało, znajdę się znów kiedy przypadkowo w najmilszej kompanji przy jednym stole z jednych z tych co to morzą głodem a potem strzelają, — niechże wie, że znalazłem się tam po to tylko, by zdobyć informacje i aby go potem tem lepiej i pewniej ugodzić.
Jeżeli kiedykolwiek w życiu zboczę z tej wytkniętej sobie linji, niechaj moi ludzie, bez sądu, ubiją mnie poprostu na ulicy.
A teraz zobaczmy, o ile uważać się mogę za zwyciężonego, o ile oddaliłem się od moich ludzi, nie przestając nigdy zwalczać wrogów wolnego człowieka.

Otóż rozdźwięk między mną a mymi przyjaciółmi komunistami istnieje na punkcie tego, co właśnie było ich dumą w Rosji: na punkcie rozbudowy socjalizmu. Smutne to, smutne dla naszej starej przyjaźni, — ale tak jest w istocie.
Nie kwestjonuję owej rozbudowy, przyznaję też, że jest ona socjalistyczną, nawet wówczas, gdy idzie o przedsiębiorstwa „wzorowe“, które funkcjonują źle i nie będą funkcjonować lepiej, jak długo prowadzone będą przez komunistów nieudolnych.
Co więcej, ową nieudolność naszą powinno się nam wybaczyć. Bo klasa robotnicza nic nie jest temu winna, że nie zna się na rzeczach, których jej nigdy nie uczono. Ale na szubienicę zasługują ci narzucający się jej prowodyrzy, którzy narażają na szwank jej przyszłość, każąc im robić wszystko na opak, za wszelką cenę i wszelkiemi sposobami.
W tem miejscu pozwolę sobie na konieczne wtrącenie nawiasowo paru uwag.

Zanim uświadomiłem sobie, że zapaleni teoretycy zabrali się do rozbudowy socjalizmu na łeb na szyję i za wszelką cenę, — wyznawałem zasadę, że do zdobycia władzy dopuszczalne są wszelkie środki. Nie było to przekonanie czysto książkowe i teoretyczne. Wychowany w okresie śpiącej akcji socjalnej demokracji, która w rezultacie rzuciła w tak haniebny sposób proletarjat w wir wojny światowej, zawsze ciążyłem w stronę frondy syndykalistycznej.
Toteż po Zimmerwaldzie i Kienthalu pojawienie się bolszewizmu zaimponowało mi: podbił mnie on odrazu swem zdecydowaniem, precyzją i odwagą. Przylgnąłem do niego szybko, nazajutrz po rewolucji październikowej, nie licząc się z tem zupełnie, że w owym czasie znajdowałem się w Szwajcarji i że ten giest może mnie drogo kosztować. To moje publiczne wyznanie wiary znaleźć można w piśmie „La Feuille“ redagowanem przez Jana Debrit[1] z Genewy, a dziś już nie istniejącem. Był to mój pierwszy artykuł, napisany w języku francuskim. Wysłałem go do redakcji, nie spodziewając się wcale przyjęcia. Tymczasem ukazał on się na pierwszej stronie pod tytułem: Tołstoizm czy bolszewizm, podpisany inicjałami P. Istr. Artykuł ten jest mi najdroższym z tego wszystkiego, co napisałem od tego czasu. Cokolwiek bowiem stanie się z trzecią międzynarodówką i z socjalistyczną rozbudową rosyjskich komunistów, — bolszewizm, który witałem w tym artykule, przemawiał do świata robotniczego przez usta Lenina[2], a ten nie zginie nigdy, tak długo, póki, zbrodniczy kapitalizm wysyłać będzie rewolucjonistów na śmierć, a ohydni komuniści zesyłać ich będą na Syberję.

Z sercem przepełnionem buntem, wyzbywszy się wszelakich majaków wilsonowskich[3], przybyłem na wiosnę 1920 roku do Paryża. Miasto światłości, — ognisko zachodniej cywilizacji!
Wówczas wierzyłem jeszcze we wszystkie te piękne słówka. To znaczy, — wierzyłem jeszcze we francuskiego „poilu“, który dopiero opuścił okopy, wierzyłem w najwyższy wykwit myśli francuskiej, tradycyjnie rewolucyjnej. Przeczytałem właśnie wspaniały „Ogień“ Barbusse‘a[4], a Romain Rollanda[5] pieściłem w głębi mej duszy.
Myliłem się straszliwie. „Poilu“, dumny ze swych krzyżów, chełpiący się swemi ranami, — omal mi nie podbił porządnie oka, za to tylko, że nie zdjąłem kapelusza przed przechodzącą wojskową maskaradą. Rodzący się właśnie faszyzm miał tu otwartą drogę.
Co się tyczy zaś pisarzy francuskich o rewolucyjnej tradycji, to sprawa to nieco dłuższa. Najpierw na moje nieszczęście, i ja sam stałem się pisarzem. Z początku wielka była z tego uciecha. Patrzajcie-no, jakie ten Paryż potrafi sprawiać cudy: wyciągnąć jakiegoś obszarpańca ze śmietnika przydrożnego i otworzyć przed nim podwoje wszelakich możliwości! Zgoła to nie jest banalne, — ale czekajcie! Nie jestem przecież tylko ja, sam jeden. Cała olbrzymia familja obszarpańców, wśród których nie jestem ani najlepszym ani najgorszym, warta jest napewno więcej odemnie, nie dzięki temu co piszą, lecz przez ten węgiel kamienny, który wydobywają z czeluści podziemnych, a przy którym nigdy zagrzać się nie mogą. Oni to piszą owe straszne listy, po przeczytaniu których człowiek, o ile nie jest z kamienia, nie zdoła ani spać, ani zjeść spokojnie swego posiłku.
„O ty, który wzniosłeś się w górę ku światłu, pamiętaj o nas, którzy zostaliśmy w ciemnościach!“ Ależ naturalnie, bez wątpienia! Nie tylko będę o was pamiętał, ale oddam wam wszystko co posiadam, z wyjątkiem mojej żony! A wreszcie i przedewszystkiem walczyć będziemy wspólnie, teraz, gdy mój głos rozlegać się będzie szeroko po świecie i gdy tylu moich przyjaciół deklaruje się i waszymi przyjaciółmi.
Otóż w tym właśnie czasie, kiedy serce miałem wezbrane radością, w jednym z departamentów Francji zaszedł drobny, codzienny wypadek, jeden z tych ponurych dramatów, które przynoszą wstyd i hańbę ludzkości. Oto co się stało:

„Pewien robotnik rolny wraca w sobotę wieczorem do domu i cały swój tygodniowy zarobek, w banknotach kładzie na stole. Syn jego, chłopczyk czteroletni, chwyta ową skromną garstkę pieniędzy i wrzuca je do ognia. Ojciec porywa siekierę i dwoma ciosami odrąbuje rączki dziecka. Zwabiona krzykiem nadbiega matka, która w sąsiedniej ubikacji kąpała właśnie niemowlę. Na widok tej okropnej sceny pada na miejscu trupem. Niemowlę utopiło się we wanience, żandarmi schwytali ojca, który dostał obłąkania i przez noc błąkał się po polach“.

Wszystko to razem nie zajmuje nawet dwudziestu wierszy na trzeciej stronicy „Journalu“. Zdarzyło się to przed jakiemi czterema czy pięcioma laty. Od tego czasu nie czytywałem już więcej kroniki wypadków. Aż oto dziś znowu, 4 lipca 1929 roku, oczy moje padają na pierwszą stronę „Journalu“. Przepisuję dosłownie:

Matka doprowadzona nędzą do rozpaczy, zabija siekierą troje swoich dzieci, poczem popełnia zamach samobójczy, odrąbując sobie nogę i rękę.

Rennes, 3 lipca. W gminie Bréal-sous-Monfort rozegrał się prerażający dramat. W małej wiosce Launay-la-Porte mieszkała biedna rodzina, złożona z wyrobnika Colombela, jego żony i czworga dzieci. Najstarszy pracuje na folwarku, a troje młodszych (sześcioletnia dziewczynka i dwoje trzyletnich bliźniąt) mieszkało razem z rodzicami.
„W domu panowała nędza. Niedawno temu matka, zmuszona potrzebą, popełniła jakąś kradzież. Skazano ją za to na dwa miesiące więzienia z odroczeniem kary, — a wyrok dotknął ją do żywego.
„Wówczas to postanowiła raz skończyć z tem nędznem życiem i umrzeć razem ze swemi dziećmi.
„Wczoraj wieczorem, gdy dzieci już posnęły we swych łóżeczkach, porwała siekierę, pochyliła się nad trzema główkami zagrzebanemi w poduszkach i unosząc po trzykroć swą broń, rozpłatała czaszki swych własnych dzieci. Krew trysnęła, śmierć nastąpiła natychmiast.
„Wówczas matka z całym uporem próbowała i sobie odebrać życie. Odrąbała sobie nogę i lewą rękę, potem próbowała poderżnąć sobie gardło jakimś lichym nożem, aż wreszcie straciła przytomność.
„Straszliwą tę rzeź odkryto dopiero na drugi dzień rano. Zbrodnicza matka leżała w kałuży krwi u stóp łóżka, na którem spoczywały jej trzy małe ofiary. Na podłodze znaleziono ową rękę, którą sama sobie odrąbała.
„P. Colombel przewieziona została w stanie beznadziejnym do szpitala w Rennes“.

(„Le Journal”)

Niejeden z czytelników, uważając, że go poprostu „naciągam“, zapyta mnie, do czego właściwie zmierzam. Zatem posłuchajcie:
Poczucie dobra i piękna jest nieskończenie bardziej potężne, niż poczucie zła i brzydoty. Tkwi ono w samych podstawach życia ludzkiego. Ale nie dbają o nie zupełnie ludzie którym się w życiu dobrze dzieje. Odczuwają je tylko ci maluczcy, ci co żyją w ciemnościach. Dla nich jest ono solą i chlebem powszednim.
Pojęcie dobra i piękna — gdyby zaczęto o tem mówić na Zgromadzeniu Ligi Narodów, — nie zdołałoby wzruszyć serca nawet stenotypistki; ale na toż samo hasło, rzucone za rogatką Clignancourt, zerwałyby się dziesiątki tysięcy dusz. Tak samo i u nas, na Bałkanie, tak samo i w olbrzymiej Rosji. Owa elita ludzka, drżąca z zimna w nędznych chałupach a żywiąca się garścią kukurudzy, chętnie i chciwie karmi się szlachetnemi myślami.
Otóż ze wszystkich narodów hojnie szafujących podobnemi myślami, Francja jest nam najbardziej znaną. Francja zatruwa nam młodzież swemi ostatniemi dwoma stuleciami filozofji i literatury. Wierzymy w to wszystko, biorąc to za dobrą monetę. I czasem — czyto pieszo, czy ukryci gdzieś pod wagonem — przybywamy do Francji, by żądać od niej rachunków.
Po raz pierwszy przybyłem do Paryża w r. 1913. I odrazu szewc Jonesco wziął mnie za rękę i poprowadził do Luwru. Pokazał mi żebraka, zabijającego wszy. Siedziałem w Paryżu trzy miesiące. Chciałem przeżyć osobiście całą tę historję i sztukę Paryża. Wyjechałem z Paryża prawie nędzarzem, pijany szczęściem, obiecując sobie, że powrócę tam jeszcze, nauczę się języka, że będę tam żyć, w tym kraju, siedlisku szlachetnej i wzniosłej myśli.
Dotrzymałem obietnicy, — ale miraże się rozwiały.
Mniejwięcej przed dwoma laty znalazłem się w towarzystwie bogatych i wykształconych Francuzów, — z których jeden zagadnął mnie obcesowo:
— Znasz dobrze Paryż?
— Tak, trochę.
— Cóżeś tu widział?
— Muzea, pomniki, nędzne nory.
Rozległy się szydercze śmiechy.
— A widziałeś nasze burdele?
— Nie?
— Widziałeś jak się ludzie kochają w trumnie?
— W trumnie?
— A tak!
— Chciałbym ujrzeć tę ohydę.
Pojechaliśmy w stronę ulicy de Provence. Fasada domu dyskretna. Wchodzimy, rozlega się głośne dzwonienie. Pokazują nam cały dom i pomieszczony w nim towar, — po 50 franków od osoby.
Urządzenie wspaniałe. Gospodyni zwraca mi uwagę na przepiękne malowidła ścienne:
— Zrobione, proszę pana, przez malarza, który zdobył w Rzymie pierwszą nagrodę!
Brawo, pierwsza nagroda!
Zwracam się do niej z zapytaniem:
— Mogłaby mi pani powiedzieć, ile kosztowała budowa tego burdelu?
— Cztery miljony!

Otóż i skończyłem „naciąganie“, aby dojść do następujących konkluzji:
Skoro jakaś cywilizacja buduje burdele wartości czterech miljonów, podczas gdy równocześnie obywatele tegoż samego państwa, z obawy przed nędzą, mordują siekierą własne dzieci, — to podobna cywilizacja traci wszelkie prawo do dalszego bytu, — nawet i w tym wypadku, gdyby wszyscy jej pisarze mieli nawrócić się na katolicyzm i gdyby wszyscy jej adwokaci, po siedmiu latach pokuty stali się biskupami. Podobna cywilizacja, jeżeli ma jeszcze choćby odrobinę wstydu, powinna pogrzebać wszystkie swe bibljoteki, rozebrać i zmagazynować wszystkie swe najwspanialsze pomniki a potem kazać swemu najwspanialszemu adwokatowi-biskupowi uderzyć we wielki dzwon katedry Notre-Dame. W przeciwnym razie...
W przeciwnym razie bowiem dopuszczalne są wszelkie środki dla zniszczenia takiej cywilizacji.
A teraz proszę o przebaczenie za wtrącenie tych kilku uwag.

Tak jest: nie byłby to w historji świata pierwszy wypadek kompletnego znikczemnienia cywilizacji i przepędzania jej pałką na cztery wiatry. A dziś taka pałka wisi nad nią, pałka straszliwie groźna. Imię jej: bolszewizm.
A ów bolszewizm pokazał już, co umie. Pokazał w sposób doskonały, bez zarzutu. Ładna to była robota, żaden pracownik, czy to fizyczny czy umysłowy, nie może jej nie przy klasnąć.
Kiedy znajdziecie się w Liwadji, w tym raju na ziemi, kiedy zobaczycie dwustu siedmdziesięciu mużyków-suchotników ulokowanych w tym samym carskim pałacu, gdzie ongi Rasputin maczał w sosie palce, by je potem dać do oblizania carowej, — kiedy przypomniecie sobie, że ta sama carowa jakby przez jakieś nieszczęśliwe przeoczenie, potrafiła zapomnieć o transportach żołnierzy zapakowanych do wagonów i porzuconych gdzieś na niezmierzonych stepach, żołnierzy, którzy pomału zamieniali się w straszliwe szkielety objadane przez olbrzymie muchy, — gdy to wszystko ujrzycie na własne oczy i wiecie o tem, — wówczas każdy z was, pracowników musi się stać bolszewikiem.
I ja nim jestem. I ja również, za cenę własnego życia, gotów jestem przyczynić się do zburzenia takich carskich cywilizacyj — razem z Rasputinami, z kasarniami, z burdelami dekorowanemi przez pierwszorzędnych artystów, z bibljotekami i pomnikami... Gotów jestem przyczynić się do tego wszelkiemi środkami, — ale poczekajcie — no jeszcze.
Bo sprawa tak się przedstawia:

Po tysiącach lat nędzy i cierpienia myślę, że moja klasa... Ale przedewszystkiem, czy wiecie, jaką klasę mam na myśli? Czy robotników fabrycznych czy rolnych? — Tak i nie. Byliśmy niejednokrotnie świadkami tego, że robotnik czy wieśniak przechodził do innej klasy społecznej, czy to dzięki swym zdolnościom czy sprytowi, — co ostatecznie mało mnie obchodzi, — dla mnie bowiem ani robotnik ani wieśniak nie stanowi jeszcze klasy...
Z chwilą, gdy idzie o podział ludzkości na pewne klasy, znaczy to niewątpliwie, że segregujemy ludzi różniących się między sobą, — ale różniących się czem właściwie? Czy tem, że jedni są wyzyskiwanymi a drudzy wyzyskiwaczami? Czy tem, że jedni jedzą obficie, a drudzy nie? A gdyby i tak było? Cóż poczniecie z podobnym podziałem na klasy z chwilą, gdy jedna zajmie miejsce drugiej, — jak to się dzieje masowo od tysięcy lat nazajutrz po każdej rewolucji, a codziennie w odniesieniu do poszczególnych osób? Czy sądzicie, że moim mularzom przyjdzie cokolwiek z tego, jeżeli ja sam najem się dziś do syta, a oni nadal będą zdychać z głodu? Czy miljony cierpiącej ludzkości będą miały z tego jakikolwiek pożytek, jeżeli jaki łachmaniarz zamiast pracować w pocie czoła w kopalni będzie wydawał dyspozycje siedząc w wygodnym fotelu?
— Napewno nie! I dlatego to wspaniała doktryna socjalistyczna mówi, że wszelkie klasy powinne być zniesione, a w ślad za tem powinno ustać wyzyskiwanie jednego człowieka przez drugiego. Olbrzymia to praca, dotychczas nigdy nie dokonana, — której dokonanie przypada, historycznie, klasie robotniczej.
Doskonale. Takie to jest wzniosłe i szlachetne, że błogosławię mych rodziców za to, iż sami byli nędzarzami i mnie jako nędzarza na świat wydali. I błogosławię te czterdzieści lat życia mego, które przeżyłem w nędzy. Bo jeżeli to właśnie nas, nędzarzy, wybrał los (czy historja) by powierzyć nam wykonanie tej misji, której żadna inna klasa nie potrafiła dotąd należycie wykonać, — to czyż może być jaka większa nagroda za nasze tysiącletnie cierpienia, czy może być więcej olśniewająca sława po wieki wieków?
Myślę zatem, że po tylu wiekach ohydy mojej klasie przypada nagle tego rodzaju rola, w której na pierwszy plan wysuwają się: cnota, sprawiedliwość, godność, uczciwość, braterstwo, bezinteresowność i abnegacja. Tego wszystkiego nam potrzeba. Potrzeba nam tego pod grozą okrycia się wieczystą hańbą za to, że przeoraliśmy cały świat ogniem i mieczem, a nic się właściwie nie zmieniło. Potrzeba i dlatego jeszcze, że uważamy się — i słusznie — za spadkobierców tej martyrologji liczącej zbyt wiele ofiar, abyśmy mogli zapomnieć o całym ogromie tych cierpień, w imię których powstajemy jako nieubłagani sędziowie i abyśmy mogli pozwalać sobie na popełnianie tych samych niegodziwości, które demaskowaliśmy przed obliczem całego świata.
Nam, bolszewikom, zabronione jest to wszystko, co u drugich określaliśmy jako zbrodnię i karaliśmy śmiercią, a więc wszelka płochość, zabawy, komfort, niesprawiedliwość, nadużycia, protekcje... A gdyby któryś z nas — przynajmniej z obecnej generacji — pozwolił sobie na coś podobnego, wówczas powinniśmy odrazu postawić go pod pręgierz a na piersiach przybić mu kartkę takiej treści:

Przechodniu zatrzymaj się i zapłacz nad tym człowiekiem, którego uważaliśmy za towarzysza naszego. W tej chwili bowiem, kiedy my, z rękami czerwonemi jeszcze od krwi, chcieliśmy dać światu przykład, jak powinno wyglądać Nowe życie, — ten człowiek w charakterze swym sędziego dopuścił się zbrodni, zesyłając na Syberję człowieka niewinnego, po to tylko, aby mógł sobie przywłaszczyć przydzieloną jemu rację masła.[6]

Takiemi oto przykładami stoicyzmu musimy świecić, o ile chcemy znaleźć jakieś usprawiedliwienie dla naszych zbrodni i mieć choć jakie takie szanse podźwignięcia się.
Ale cała klasa jako taka nie potrafi się na to zdobyć. Dlaczego? Dla tej prostej przyczyny, że kotłują się w niej też same zawiści, też same pożądania, co w każdej innej klasie. Jeżeli klasa ta zamiast miażdżyć, sama ulega zmiażdżeniu, — przyczyny tego faktu szukać należy nie w jakiejś wyjątkowej czystości duszy tej klasy, lecz poprostu wtem, że nie potrafi ona uchwycić w swe ręce owej miażdżącej ją maszyny. Czy za twierdzenie to spotka mnie może zarzut, że sprzeniewierzam się mojej klasie? Zapewne, matki nasze są świętemi kobietami, — ale tylko dlatego, że nie potrafiły zrobić z nas marszałków. Jest to tak dalece prawdziwem, że poprostu nie znam żadnego „rewolucjonisty“, dyktatora lub choćby tylko dobrze sytuowanego, któryby nie starał się wychować swego syna na „inteligenta“.
Innemi słowy, zdaje mi się, że my wszyscy jesteśmy prawie jednacy. Ale w takim razie, skądże się biorą te wszystkie szlachetne porywy i hasła, rozbrzmiewające po całym świecie głośniej, niż wszelkie głupstwa telegrafu bez drutu?
Otóż najpierw dlatego, że wszyscy jesteśmy tylko prawie jednacy. A potem, — większość ludzkości jest złożona z ludzi, spragnionych sprawiedliwości. Ci właśnie ludzie spragnieni sprawiedliwości razem z tymi, którzy mają prawo uważać się za coś lepszego, napełniają przestworze swemi krzykami i nawoływaniami, wnoszącemi zamęt i niepokój w duszę, wytwarzającemi prądy rewolucyjne, — przed któremi niekiedy cofa się nawet hydra militarna i imperjalistyczna. Jedni i drudzy na pozór maszerują ręka w rękę i zyskują stale na terenie w walce z obecnym wrogiem ludzkości, z kapitalizmem.
Na nieszczęście, między tymi ludźmi lepszymi, przedstawicielami postępu i dobrej wiary, a ową masą dopominającą się o swoje prawa do słońca, — harmonja jest tylko pozorna. Tamci mają tysiączne wątpliwości i skrupuły, pragną działać tylko w granicach możliwości, — a tymczasem ta cierpiąca masa nie liczy się z żadnemi skrupułami, nie zna żadnych granic; dopomina się o to co jej należne, za wszelką cenę i gotową jest chwytać się wszelkich środków.
Na nieszczęście ja sam jestem czemś w rodzaju bękarta, łącząc w sobie sumienie ludzi dobrej wiary z pragnieniem sprawiedliwości, wrodzonem tej masie, do której i ja należę, a której martyrologja aż zanadto dobrze mi jest znaną. Dzięki temu właśnie jestem w rozsterce z całym światem, a przedewszystkiem z tym jego jednym odłamem, który świadomie czy nieświadomie wszystkich oszukuje, kopie coraz większą przepaść między ludźmi, którzy z łatwością mogliby się zbliżyć do siebie, i który twierdzi, że on jeden jedyny tylko potrafi zrealizować wszystkie postulaty klasy robotniczej, postulaty, które pragnąłby zmonopolizować i sobie tylko przywłaszczyć.
Uosobieniem tego odłamu ludzkości jest bojowiec-rewolucjonista, typ spotykany bardzo często, ale trudny do zidentyfikowania podczas wielkich masowych ruchów, zajmuje on bowiem wszelkie, najrozmaitsze stopnie, od apostoła począwszy a na zwykłej kanalji skończywszy. On to staje się opatrznościowym agitatorem. W naszych czasach kiedy ludzie mający czułe sumienie i skrupuły odsuwają się dobrowolnie od szarej masy, domagającej się sprawiedliwości za wszelką cenę, — taki bojowiec staje się poprostu koniecznością socjalną, — podobnie jak karawaniarz podczas grasującej zarazy. Nie daje on się prosić. Nie ma konkurencji. Nikt mu nie zdoła dotrzymać placu. Zresztą, jest on wprost straszny. Bo tam, gdzie wielki rewolucjonista lęka się niepowodzenia, — on nie obawia się niczego. Jemu się zawsze wszystko uda, wszystko mu wychodzi na korzyść, nawet klęska, z której potrafi wyciągnąć korzyść osobistą dla siebie.
Znam ja ten typ, wyławiam go od dwudziestu pięciu lat. Dziś znane mi są wszystkie jego charakterystyczne rysy. Tutaj zajmę się tylko tymi, których ohydna akcja usprawiedliwiona jest po części ich rzeczywistą nieświadomością.
Są między nimi dwie kategorje: umiarkowani i fanatycy, — obie równie szkodliwe. Tamci pierwsi, to socjal-demokraci, — ci drudzy, to komuniści.
Przedwojenna socjal-demokracja dziś już przestała istnieć, a jej bojowcy zniknęli razem z nią. Ta garstka poczciwców, która jeszcze pozostała, przypomina owych członków rodziny odtrąconych od stołu biesiadnego, przy którym reszta familji zajęła miejsca. Jeżeli robią słodką minę, to tylko licząc na to, że może pewnego dnia i dla nich miejsce przy stole się znajdzie.
Nie tak to bywało dawniej, za owych czasów gdy nie było jeszcze stołu biesiadnego. Trzeba było mieć dobrą głowę, aby potrafić się wybić, aby osiągnąć ziszczenie pragnień każdego szanującego się socjal-demokraty: dostać się do boskiego parlamentu, tego Edenu wdzięcznej ojczyzny, dla zbawienia której miał wkrótce umierać zdyscyplinowany partyjnik.
Syndykaliści, przyszli bolszewicy, jakimi my wówczas byliśmy (precz z parlamentem!) okrutnie nie podobali się tej „elicie“ pierwszej kategorji, która wydawała rozkazy w imieniu klasy robotniczej, uzurpowała sobie trybuny i dzienniki, a nas wyklinała i poniewierała, opierając się na pseudo-marksowskiej ewangelji. Ich bojowiec, mocny w gębie i w marksizmie, odgrywał wówczas dokładnie taką samą despotyczną rolę, jak jego dzisiejszy kompan komunistyczny. On jeden tylko był reprezentantem „sumienia rewolucyjnego“, „postulatów i ideologji“ proletarjatu. A nas uważano nieomal za „zdrajców“.
Szara masa słuchała tego bojowca i szła za nim, — aż do chwili wielkiej rzezi, która stała się dla jednych nieszczęściem, dla drugich szczęściem.
Ale to już należy do historji.
Przejdźmy zatem do aktualności.
A ta aktualność jest jeszcze bardziej tragiczna. Dziś więcej jeszcze niż kiedykolwiek „sumienie klasowe“ stało się monopolem tych, którzy rej wodzą, stojąc przy żłóbku. I oto na tym punkcie właśnie rozchodzą się drogi nasze, i dlatego gotów jestem zwalczać takich bojowników „rewolucyjnych“.
Raz jeszcze powtarzam: nie kwestjonuję zasadniczo ich szczerości. Kiedy niezadługo znajdziecie się razem ze mną w Rosji, przekonacie się sami, z jaką ufnością i dobrą wiarą odnosiłem się do nich. Ale historja się powtarza, wiodąc nieuchronnie do tego, co się już odrobić nie da. I temu właśnie musi się zapobiec, walcząc bronią możliwie lojalną.
Tak jest: tylko o lojalnej walce może być mowa, nawet wówczas, gdy jedni siedzą na Syberji, a inni mają ręce zupełnie puste. Mimo to inaczej postępować nam nie wolno. Bo jakkolwiek rzeczy stoją, Z. S. S. R. musi dla proletarjatu całego świata pozostać tem, czem jest istotnie: niezdobytą fortecą, o którą rozbije się kiedyś kapitalizm. Byłby zbrodniarzem, zasługującym na szubienicę, każdy robotnik, któryby się poważył rzucić na nią z bronią w ręku. W razie zawalenia się tego przedmurza cały świat biedujący wydany by został na łup najczarniejszej reakcji.
Ale stwierdziwszy powyższe kategorycznie i to raz na zawsze, mam pełne prawo zwrócić się do tej biurokratycznej czeredy i rzucić jej w twarz słowo: hołota!
Hołota, — wczoraj jeszcze umiarkowana, dziś fanatyczna, — wczoraj pławiąca się w „marksizmie“, dziś w „Leninizmie“, — o zawsze jednako głupim obliczu, hołota zanurzająca równie głęboko swe pazury w karkach skneblowanego tłumu, hołota sabotująca w ten sposób najpiękniejsze dzieło sprawiedliwości społecznej.
Co więcej, i co jest okropnością, nieznaną dotychczas nigdy w annałach walk socjalnych, — dzisiaj ta hołota nawet i morduje. Morduje głodem, więzieniem, niekiedy nawet i pałką, morduje robotnika!, który nie chce skakać na łapkach przed jej tyrańską władzą.
Czyliż mogę cię oszczędzać, nikczemna hołoto? Czyliż mogę zapomnieć o tem, że przybyłem do ciebie ożywiony jak najlepszemi intencjami, że mało brakowało, a mogłabyś była mnie poprostu owinąć sobie o mały palec? Czyliż — aby tobie się przypodobać i aby jak się to mówi „nie dawać burżuazji broni do ręki“, — mogę przejść do porządku nad tym szarym tłumem deptanym przez ciebie nogami, nad jego przyszłością, którą ty mordujesz sztyletem, nad jego najlepszymi kombatantami, których ty skazujesz na wygnanie, więzisz i głodzisz w imię elastycznej doktryny rzekomo tobie tylko znanej? Czyliż mogę bez zastrzeżeń godzić się na rozpowszechnianie w świecie twoich metod nawracania klasy robotniczej, — czy wolno mi napisać, że ty tylko masz słuszność? że ty tylko masz prawo przemawiać? że ty tylko potrafisz rozbudować socjalizm?
Z. S. S. R. jest krajem najmniej burżuazyjnym na całym świecie, ale krajem, który do tej burżuazji jak najbardziej tęskni i wzdycha, podobnie jak wszystkie te narody biorące pomału rozbrat z życiem patrjarchalnem, jak np. Bałkany. I dlatego uważam poprostu za nieszczęście, że najwspanialszą próbę rozbudowania socjalizmu podjęto właśnie w Rosji.
Rosjanin, czy Ukrainiec, Tatar, Armeńczyk, to ludzie których doktryny nie wiele obchodzą, ludzie pełni czułości i serca przesiąkniętego miłością i melancholją. Kochają szalenie swój język, swą ziemię, swoje niebo, (świadczą o tem wymownie wszystkie pieśni ludowe i cała literatura tych krajów). I oni sami dają tego dowody na każdym kroku: nawet podczas bankietów komunistycznych obok „Międzynarodówki“ intonują swoje rapsodje narodowe.
I jakże do djabła chcecie, aby ci ludzie porzucili nagle swe izby i z dnia na dzień przenieśli się do amerykańskich drapaczy chmur, ponad któremi nigdy skowronek nie śpiewa, — gdzie człowiek staje się zmechanizowanem bydlęciem a życie staje się rodzajem powolnego konania? Przyjmijmy nawet, że było dwa mil jony komunistów naszpikowanych doktrynami, z pustką w sercu i mózgu, automatów fordyzmu i amerykanizacji, którzy uważają wszelki sentyment za ułomność właściwą burżuazji, a miłość za zwykłe cielesne obcowanie: zawsze jeszcze pozostanie dalsze stopięćdziesiąt miljonów, a więc cała ludzkość która żyje i pragnie żyć, kultywując nadal i to w coraz wyższym stopniu to wszystko, co w duszy naszej jest najbardziej wieczne i najbardziej wzruszające.
Czyliż trzeba im przeszkadzać w tem?
— Wręcz przeciwnie, — odpowie mi kto na to, powołując się na konstytucję Sowietów. — Te narody mają obecnie prawo zupełnie dowolnego dysponowania sobą.
To prawda, odpowiadam, — mogą dysponować sobą, ale na wzór owych średniowiecznych dziewcząt, którym wolno było kaszlać kiedy chciały, które jednak szły dobrowolnie do klasztoru, kiedy nie chciały poślubić mężczyzny przeznaczonego im przez ich rodziców.

Któregoś wieczora miałem długą rozmowę z pewną inteligentną wieśniaczką (nie podaję o niej bliższych szczegółów, bo mógłbym narazić ją na zesłanie na Sybir). Kobieta ta dała mi niesłychanie wzruszający opis, w jaki to sposób w Sowietach matka może dysponować swemi dziećmi będącemi przecież treścią jej życia:
— Nie jesteśmy komunistami, — mówiła mi, — bo nie wiemy dobrze, co to właściwie znaczy. W naszej wsi komuniści, to są intryganci. Dla nich „polityka“ jest wszystkiem. Biada temu, kto inaczej od nich myśli!
— Ale bolszewikami byliśmy od samego początku. Mąż mój walczył w czasie wojny domowej, wchodził w skład pierwszego sowietu i umarł wskutek odniesionych ran. Co się mnie tyczy, jestem sobie poprostu niczem więcej jak matką, która chciałaby wychować jak najuczciwiej tych dwoje dzieciaków, chłopca i dziewczynkę. Nikt z nas tutaj nie jest ani wrogiem obecnego rządu, ani też nie bierze czynnego udziału w życiu politycznem. Tego nam nikt chyba nie może brać za złe? A jednak odbierają nam wszelką możność zarobkowania. I za co? Za to, że mówię moim dzieciom, iż nie powinny należeć do komunistycznej młodzieży, — a dzieci godzą się z mojem zdaniem. Ci komsomołce bowiem maszerują śpiewając i plując na okna domów rodzinnych, znieważają starszych, a między sobą intrygują gorzej jeszcze niż dorośli. Czy to ma być komunizm?

Uprzedzam czytelnika, że w książce tej świadectwa tego rodzaju jak cytowane powyżej oraz im podobne, czy to na korzyść czy na niekorzyść rządu sowietów, spotykać będzie bardzo rzadko, raczej przypadkowo, — i że świadectwa te nie dowodzą właściwie niczego. Wbrew praktykowanym dotąd przez mych poprzedników zwyczajom, nie przedkładam tylko bogatej kolekcji rozmaitych świadectw za i przeciw, gęsto naszpikowanych bezstronnością, świadectwem jestem ja sam. Bezstronności nie uznaję zupełnie. Nie kieruję się sympatją czy antypatją, lecz miłością i nienawiścią.
To co tutaj podaję, to są moje przekonania, które już mnie drogo kosztowały, a które mogą mnie którego dnia kosztować nawet i życie. (Byłoby to nawet słusznem: w życiu mem to tylko zawsze uwielbiałem, co mnie kosztowało bardzo drogo). Dziś, kiedy życie wali we mnie ciosami, które potrafiłyby zabić nawet ludzkiego hipopotama, — silnej jeszcze niż kiedykolwiek indziej czepiam się obiema rękami tej mojej miłości i nienawiści. Stąd płyną te moje przekonania, owoce mej wiary w ludzi, których kocham, których nienawidzę i którym całem sercem pragnąłbym służyć.
Trzeba pamiętać o tem, że jadąc do Rosji, wymierzyłem siarczysty policzek tej egoistycznej, rozsądnej hałastrze nikczemnego Zachodu. I dziś nie zmieniłem ani na włos mego zdania co do tej hałastry, która na pewno nie poświęciłaby jednego włoska z głowy dla zbawienia oszalałej ludzkości... ale... Ale — dzisiaj ja sam jestem pokonany. Ci wszyscy, na których — sądziłem, — że będę się mógł oprzeć jak na opoce, — okazali się taką samą hałastrą, hałastrą gotową poświęcić wszystko dla swej doktryny, miażdżąc po drodze ludzi niewinnych.
Jakże zatem mogę ważyć każde moje słowo, kierować się memi niezrozumiałemi notatkami z podróży i zadowolnić wszystkich? To jedno wiem tylko, że przytłaczająca większość ludzi z mojej klasy dorwała się do władzy; — że dorwawszy się władzy natychmiast zaczęła się nadymać i że, sama napchawszy sobie gęby odtrąca od stołu i pozwala zdychać z głodu każdemu ze swych młodszych braci, który ośmieli się mieć inne zdanie. Skoro tak sprawy stoją, — cóż mnie obchodzić mogą wszelkie świadectwa, dokumenty, bezstronność, sympatje i cały ten kram?
Co mi nawet zależeć może na napisaniu lub nienapisaniu tej całej książki? Wystarczyłaby jedna strona, jeden wiersz, jeden potężny krzyk rzucony na cztery wiatry. Bo ból, podobnie jak i radość, sam powstaje z ziemi, by żyć we wieczności.
Świat zamiera stopniowo, zarówno od góry jak i od dołu. O ile jednak usprawiedliwione jest zamieranie od góry, skąd już niczego więcej spodziewać się nie możemy, o tyle muszę w obliczu niebios protestować przeciw zanikowi moralności u dołu, jako przedwczesnej. Nie robię zarzutów szarej masie. Ta szara, nędzna masa, zawsze była głodna, a o rzeczach wzniosłych myślała chyba tylko pod kątem widzenia swego żołądka. Ta masa zasługuje na rozgrzeszenie. Ale jakżeż tu rozgrzeszać tych, co wyszli z jej łona, mienią się jej elitą, wyznaczają sobie skromne płace obliczone na efekt galerji, a równocześnie uprawiają brudny wyzysk i spekulację, niszczą, kradną, gwałcą i mordują po cichu?
Czyliż nie oznacza to bezapelacyjnego upadku i bankructwa moralnego Rewolucji?
Zestawienie bilansu tej niemoralności jest dla mnie absolutnie niemożliwem. Wypełniłoby to całe tomy, obejmując całą hierarchję, od szczytu aż do podstaw, w Z. S. S. R. i w „Międzynarodówce“. Jedni sami maczali w tem palce, inni patrzyli na to co się dzieje i nic nie mówili, — wszyscy zaś zawinili tem, że wiedzieli o wszystkiem a ukrywali faktyczny stan przed światem, któremu przynajmniej prawa do nadzieji odmówić nie można.
Między tymi ostatnimi jednym z najwięcej winnych jest Maksym Gorkij[7], a to dlatego, że cieszy się on największym szacunkiem w całym świecie.
Maksym Gorkij wyszedł z warstwy niższej niż tysiące innych, obowiązkiem jego było pozostać możliwie blisko tej swojej warstwy. A tego nie zrobił. Zaraz to udowodnię:
W Rosji (a to samo można powiedzieć i o wszystkich innych krajach świata) nie trzeba zupełnie znać języka krajowego, by wiedzieć, co się w kraju dzieje. Nie trzeba nawet znać — tak jak ja — dwóch djalektów używanych przez narody mające tam własne republiki: mołdawskiego i greckiego. I mogę zaryzykować twierdzenie, że nawet i głuchoniemy potrafi odnaleźć Prawdę, jeżeli jej szuka.
Co jest w Rosji trudnem do zdobycia dla cudzoziemca i osoby pół-urzędowej, jaką ja byłem, — to zaufanie ludzkie. Skoro jednak raz zdobędzie się ten cudowny klucz, wówczas jak zaczarowane stają przed wami otworem wszystkie bramy prawdy. Wówczas najrozmaitsi ludzie, nawet osoby urzędowe, powiedzą wam szczerze jak sprawy stoją, powiedzą wam to po rosyjsku, po turecku, po chińsku, czy na migi, nie czekając, aż nauczycie się ich języka, — bo w danym wypadku trzebaby się uczyć jakichś dwustu narzeczy.
Otóż Gorki nie potrzebował się zupełnie informować, bo on wiedział o wszystkiem. A cała ludzkość czytająca wie o tem, że Gorkij wiedział, bo sam to przecież oświadczył i to w taki sposób, że aż włosy stają nam dębem. Ale w owym okresie czasu czynniki oficjalne miały jeszcze prawo popełniać pewne błędy. Obecnie o popełnianiu błędów już niema mowy. Oni wprowadzili u siebie, zupełnie świadomie, system nieprawości. Zdeprawowali szerokie warstwy społeczne, a w szczególności tych najnędzniejszych, aby zapewnić sobie większość i móc rządzić. Jest to jedna z najbardziej nieludzkich deprawacyj: {{roz*|jeśli chcesz jeść, choćby nawet skąpo, musisz wstąpić w „szeregi“, — musisz nawet denuncjować twego brata-towarzysza, który odmawia wstąpieni}}a.
I w taki oto sposób Rosja doczekała się tej nieznanej nigdy dotychczas sromoty: rzuciła połowę jednej i tej samej klasy socjalnej przeciw drugiej połowie, kompromituje tę połowę, która je do syta i ujada głośno, a demoralizuje tę drugą połowę, która głoduje i zaciska zęby. Co więcej, zabiła i przyszłość, kadry bowiem komsomolców, kadry młodzieży, są do gruntu zepsute i przegniłe.
Kiedy Komitet młodych w Leningradzie znalazł się przed sądem, oskarżony o oszustwa, zgwałcenia, rozpustę i nawet o pospolite zbrodnie, — jeden ze sędziów zagadnął któregoś ze świadków:
— Jak wyście się właściwie urządzali, żeście rekrutowali tylko podobne szumowiny społeczne?
— Od kandydatów, — brzmiała odpowiedź, — wymagało się tylko jednego: aby należeli do „szeregów“.
I z takich oto kandydatów składały się „zdyscyplinowane“ większości. Z ich to pomocą i w imieniu proletarjatu morzono głodem i zesyłano do syberyjskich więzień pracowników, których określano mianem „zdrajców“, a którzy są tylko rewolucjonistami, w tym właśnie Związku sowieckim, przyjmującym dziś w łonie swego najwyższego parlamentu Maksyma Gorkija.
Upłynęło dziesięć miesięcy od chwili mego wyjazdu z Rosji do opublikowania tych kartek. Byłoby mi łatwo przyszło wydać tę książkę już w sześć tygodni po powrocie do Paryża. A jednak nie zrobiłem tego. żywiłem pewną nadzieję, przedewszystkiem nadzieję, że posłyszę donośny, wielki głos Maksyma Gorkija.
W ciągu trzech godzin, które spędziłem w Moskwie, w jego prywatnem mieszkaniu, Gorkij nie chciał mówić. Nie mogłem nic wyczytać z jego szczerej twarzy, z tych jego oczu, które mogą się stać dowolnie wszystkiem, czem zechcą. I nie mogliśmy wybrnąć z banalności. Ale to do czego Gorkij nie był zobowiązany wobec mnie, to winien jest powiedzieć światu, który go ceni i szanuje. Winien to jest przedewszystkiem tym, którzy pozwalają się miażdżyć każdej większości, — tym włóczęgom, co zawsze ulegają pokonani, — winien wreszcie całej klasie robotniczej, która żywi i podtrzymuje swych własnych tyranów.
Nadejdzie bowiem kiedyś dzień, gdy ci pokonani przyjdą do głosu, gdy głos ich będzie słyszalny ponad wszystkie klasy, — a w tym dniu straszliwe głosy pytać się będą Maksyma Gorkija, który już nie będzie w stanie im dać odpowiedzi, — na nieszczęście dla jego pamięci.
Oto moje całe wyznanie.




  1. Przypis własny Wikiźródeł Jean Debrit (1880-1956) — szwajcarski dziennikarz.
  2. Przypis własny Wikiźródeł Włodzimierz Iljicz Lenin (1870-1924) – rosyjski polityk komunistyczny, przywódca rewolucji październikowej, założyciel lider partii bolszewickiej; ideolog komunistyczny, twórca leninizmu.
  3. Przypis własny Wikiźródeł majaki wilsonowskie — mowa o pokojowym programie politycznym Woodrowa Wilsona znanym pod nazwą Czternastu punktów ogłoszonym w 1918 roku.
  4. Przypis własny Wikiźródeł Henri Barbusse (1873-1935) – francuski pisarz i dziennikarz, członek Francuskiej Partii Komunistycznej.
  5. Przypis własny Wikiźródeł Romain Rolland (1866-1944) – francuski pisarz, laureat literackiej Nagrody Nobla.
  6. Niema w tem zgoła przesady: w Rosji nieraz zabijano ludzi, aby przywłaszczyć sobie ich buty.
  7. Przypis własny Wikiźródeł Maksym Gorki (1868-1936) — rosyjski i radziecki pisarz i publicysta.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Panait Istrati i tłumacza: Kazimierz Rychłowski.