Zbójcy (Schiller, 1900)/Akt czwarty

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Friedrich Schiller
Tytuł Zbójcy
Podtytuł Dramat w 5 aktach
Wydawca Nakładem Wilhelma Zukerkandla
Data wyd. 1900
Druk Drukiem Wilhelma Zukerkandla
Miejsce wyd. Złoczów
Tłumacz Michał Budzyński
Tytuł orygin. Die Räuber
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
AKT CZWARTY.

Wiejska okolica przy zamku Moorów.
SCENA PIERWSZA.
Karol. Kosiński w dali.

Karol. Idź naprzód i oznajm mię. Pamiętasz wszystko, co masz mówić?
Kosiński. Jesteś hrabią Brand, jedziesz z Meklenburga — ja twój sługa. Nie troszcz się, panie, już swoją rolę potrafię odegrać. Bywajcie zdrowi. Odchodzi.
Karol. Pozdrawiam cię, ziemio ojczysta! Całuje ziemię. Ojczyste niebo, słońce ojczyste! was, łąki i wzgórza; strumienie i bory! wszystkie, wszystkie was sercem pozdrawiam! Jakież łagodne powietrze wieje z moich gór rodzinnych! Jakąż rozkosz balsamiczną ślecie naprzeciw biednego wygnańca! Elizyum moje, świat poetyczny! Ostrożnie, Karolu! noga twoja stąpa w świętym kościele. Zbliża się. Patrz — i to gniazdo jaskółek na zamkowym dziedzińcu — i drzwiczki ogrodowe — i ten kącik przy płocie, gdzieś sidła zastawiał, świstał wabikiem — i ot w dole ta łąka, gdzieś ty, bohater Aleksander, swoich Macedończyków do boju pod Arbelą prowadził — a obok wzgórze Pokryte murawą, skądeś perskiego satrapę przepędzał. — Zwycięska twoja chorągiew wiała tam wysoko! Uśmiecha się. Złote lata majowe dziecinnego wieku ożyły znowu w duszy nędznika — byłeś tak wonczas szczęśliwy, tak nieskażony, z taką pogodą bez chmurki żadnej — a dziś — oto gruzy twoich zamiarów! Tu miałeś stąpać kiedyś jako wielki, znakomity, poważany człowiek; tu miało życie twe dziecinne w kwitnących dzieciach Amalii po drugi raz ożyć — tu! tu bożyszczem twojego ludu... ale zły nieprzyjaciel brwi swe namarszczył. W gniewie. Po com tu przyszedł? żeby mi było jak więźniowi, któremu skrzypiące wrzeciądze sen o wolności spędzają? — Nie, wolę wrócić do nędzy swojej! Więzień już światła zapomniał, ale sen o wolności łysnął mu błyskawicą wśród nocy i noc ciemniejszą jeszcze zostawił. Żegnam was, ojczyste doliny! Wyście widziały niegdyś dziecięciem Karola, a dziecię Karol było wówczas szczęśliwem dziecięciem! Dziś go mężem widzicie — a mąż ten w rozpaczy. Zwraca się ku drugiemu końcowi okolicy, zamyśla się i z bolem pogląda na zamek. Jej nie obaczyć! ani jednego spojrzenia! — A tylko mur był między mną i Amalią! Nie, muszę ją obaczyć — i jego muszę — choćby miał być zgruchotany! — Ojcze, ojcze, twój syn się zbliża! Precz odemnie, czarna, dymiąca krwi! Precz, zapadły, potworny, drgający wzroku śmieci! Tylko tę jedną godzinę zostaw mi wolną. Amalio, ojcze, wasz Karol się zbliża. Idzie do zamku szybkim krokiem. Udręczaj mię, gdy dzień się zbudzi, nie odstępuj, gdy noc zapadnie, we snach mię udręczaj — tylko na tę jedyną rozkosz nie syp swojej trucizny! stojąc przy drzwiach. Co się ze mną dzieje? Co to jest, Moor? Bądź mężem! Drżenia śmierci — przeczucie okropności! Wchodzi.

SCENA DRUGA.
Sala z obrazami familijnymi.
Karol. Amalia wchodzi.

Amalia. I jesteś hrabia pewny, że między tymi obrazami jego wizerunek poznasz?
Karol. Niezawodnie. Jego wizerunek zawsze żył we mnie. Oglądając obrazy. To nie ten.
Amalia. Nie. — To ojciec rodu hrabiów tego domu; szlachectwo otrzymał od Barbarossy, któremu służył na wojnie przeciw rozbójnikom morskim.
Karol. I to nie ten — i ten nie — ani tamten — niema go między tymi.
Amalia. Jakto? Przypatrz się lepiej! Sądziłam, że hrabia go znałeś.
Karol. Lepiej nie znam ojca swojego! Tu brakuje łagodnego na ustach uśmiechu, po którym między tysiącem poznaćby go można — to nie on.
Amalia. Zdziwiona jestem. Jakto po ośmnastu latach niewidzenia, i jeszcze...
Karol prędko i z przelotnem zarumienieniem się. To on jest! Stoi przed obrazem nieporuszony.
Amalia. Doskonały człowiek.
Karol zatopiony w obrazie. Ojcze, ojcze, przebacz mi! — Prawda, doskonały człowiek! Ociera sobie oczy. Boski człowiek!
Amalia. Zdajesz się, hrabio, dla niego wiele mieć uczucia.
Karol. O, doskonały człowiek — i miałby już umrzeć?
Amalia. Umarł, jak umierają wszystkie nasze radości. Biorąc go za rękę. Kochany hrabio! pod tem słońcem nie dojrzewa żadna szczęśliwość.
Karol. Prawda, wielka prawda — ale czyż już doznałaś pani tego smutnego doświadczenia? Więcej jak dwadzieścia trzy lat mieć nie możesz.
Amalia. A już doznałam. Wszystko żyje, żeby w smutku znowu umierać. Przywiązujemy się, a zyskujemy tyle jedynie, żeby potem z boleścią znowu wszystko utracić.
Karol. Już pani utraciłaś?
Amalia. Nic. Wszystko!... Nic. Chcesz iść dalej, panie hrabio?
Karol. Tak śpiesznie? Czyj to obraz tam, po prawej ręce? Zda mi się jakaś twarz nieszczęśliwa.
Amalia. Ten obraz po lewej jest dzisiejszego dziedzica. Chodźmy, chodźmy!
Karol. Ale po prawej ręce?
Amalia. Hrabia nie chce iść do ogrodu?
Karol. Ale ten obraz po prawej ręce? Ty płaczesz, Amalio? Amalia szybko wychodzi.
Karol sam. Kocha mię! kocha! Cała jej istota burzyć się poczęła — łzy na licu zdradziły. Ona mię kocha! Nędzny, i tyś na to zasłużył u niej! Czyż nie stoisz jak skazany przy śmiertelnym klocu rusztowania? Nie jestże to sofa ta sama, gdzie u jej szyi niewinną poiłem się rozkoszą? Nie sąż to ojczyste komnaty? Przed obrazem ojca. Ty, ty — płomienne ognie biją z twojego oka, przekleństwo, przekleństwo, rozpacz! Gdzie jestem? Noc przed oczyma — postrachy Boga! — ja to, ja go zabiłem Wybiega
Franciszek sam. W głębokiem zamyśleniu. Precz z tym obrazem! precz, lękliwy niewieściuchu! Czego drżysz i przed kim? W czasie tych kilku godzin pobytu hrabiego, czyliż mi nie jest tak, jakby szpieg z piekła skradał się za mymi krokami? Ja go znać muszę! Coś jest wielkiego i widzianego często w jego dzikiej, od słońca opalonej twarzy — za każdem spojrzeniem dreszcz mię przejmuje. I Amalia nie jest obojętna dla niego! Czyż nie błądziła po tym łotrze jakimś lubym tęskliwym wzrokiem, którego tak skąpi dla całego świata! Widziałem, jak jej ukradkiem parę łez do wina upadło, które on poza mną tak chciwie sączył ustami, jakby kieliszek chciał połknąć zarazem. O, tak! widziałem, w zwierciedle widziałem — ot na te oczy moje. Hola, Franciszku! Obejrzyj się! Tu potwór jakiś wyziera brzemienny zniszczeniem! Ogląda uważnie obraz Karola. Jego długa, łabędzia szyja; jego czarne, iskrzące się oczy — hum! hum! jego ciemne, zwieszone, gęste brwi! Gwałtownie odskakując. Złośliwe piekło! tyż mi przysyłasz to przywidzenie? To Karol! Wszystkie jego rysy stają przedemną w żywych kolorach. On to, chociaż przebrany! On to, On! Piekło i potępienie! Szybko przechadzając się. Na tożem moje noce marnotrawił, poznosił skały i zasypywał przepaście? Na tożem buntowniczo walczył przeciwko wszystkim instynktom ludzkości, żeby u samego celu błędny włóczęga moje sztuczne gmachy rozwalił? Zwolna! zwolna! jeszcze się moja praca nie skończyła — przecie i bez tego już brnę po uszy w śmiertelnych grzechach. Byłby nierozum wstecz płynąć, gdy już brzeg tak daleko za mną pozostał. O powrocie ani myśleć. Łaska Pańska chwyciłaby żebraczego kija, zbankrutowałoby nieskończone miłosierdzie, gdyby mi moje winy przebaczyć chciało. Naprzód więc, jak mąż powinien! Dzwoni. Niechaj się połączy z duchem ojca i przychodzi! Drwię z umarłych. Daniel, hej Daniel! Co to jest? — i tego już przeciw mnie zbuntowali! pogląda tak tajemniczo.

Daniel wchodzi.

Daniel. Co rozkaże mój pan!
Franciszek. Nic. Precz, napełń ten kielich wina, tylko spiesznie. Daniel odchodzi. Czekaj, starcze, ciebie ja złowię; w oko spojrzę tak osłupiałem okiem, że ugodzone sumienie na twarz ci wystąpi bladością! Musi umierać! Kloc to, co swoje dzieło do połowy doprowadzi, a potem zostawia i bezczynnem okiem gawroni, czekając, jak to dalej pójdzie. Daniel z winem. Postaw tu! Patrz mi dobrze w oczy! Jak ci drgają kolana, jak się trzęsiesz cały! Wyznaj, starcze, coś uczynił?
Daniel. Nic, łaskawy panie, jak Bóg żyw i biedna dusza moja!
Franciszek. Wypij to wino! Co? ociągasz się? Mów prędko, co do wina wrzuciłeś?
Daniel. Ratuj, Panie Boże! Co? ja do wina?
Franciszek. Truciznę do wina wrzuciłeś! Czyś nie pobielał jak śnieg? Wyznaj, wyznaj, kto ci podał? Nieprawdaż, hrabia ci podał?
Daniel. Hrabia? Jezus Marya! Hrabia mi nic nie podał.
Franciszek chwytając go za piersi. Ja cię tu zduszę, aż posiwiejesz, siwy ty kłamco! Nie? a cóżeście tam mieli z sobą: on i ty i Amalia? coście tam szeptali bez ustanku? Mów, zaraz, co za tajemnice, co za tajemnice powierzył tobie?
Daniel. Bóg wszechmogący zna, że mi żadnych tajemnic nie powierzał.
Franciszek. Będziesz przeczył? Co za intrygi ukartowaliście, żeby mię z drogi sprzątnąć? Nieprawdaż, chcieliście mię śpiącego zadusić? Przy ogoleniu brody gardło poderżnąć? Otruć mię w winie, albo czekoladzie? Mów, mów! W rosole chcieliście wieczny sen mi podać? Wyznaj natychmiast, wiem wszystko.
Daniel. Bóg niech mnie opuści w nieszczęściu, jeżeli wam co innego mówię jak prawdę najczystszą.
Franciszek. Na ten raz przebaczę; ale on musiał ci pewnie wetknąć worek z pieniądzmi, ścisnąć rękę silniej, jak zwyczaj — tak naprzykład jak się ściska starego znajomego?
Daniel. Nigdy, panie!
Franciszek. Musiał ci mówić — ot tak, że cię już znał dawniej? żeś go poznać powinien? że kiedyś zasłony z oczów twych opadną — ? że — jakto, o tem ci nigdy nie mówił?
Daniel. Najmniejszej rzeczy.
Franciszek. Że go pewne okoliczności wstrzymują; że często przybierać trzeba maskę, żeby się do nieprzyjaciół swoich przybliżyć; że się zemści, najokropniej się zemści?
Daniel. Ani słówka o tem wszystkiem.
Franciszek. Jakto, nic a nic? Przypomnij sobie. Musiał ci mówić, że starego pana dobrze, bardzo dobrze znał; że go kocha, nadzwyczaj kocha, jak syn kocha...
Daniel. Coś podobnego, przypominam sobie, że z jego ust słyszałem.
Franciszek blednąc. Mówił to istotnie? Jakto, opowiedz — mówił, że moim jest bratem?
Daniel uderzony. Co, mój panie? Nie, tego nie mówił; ale gdy go panna oprowadzała po galery i obrazów, właśnie wtenczas prochy z ram zmiatałem — hrabia zamilkł przed wizerunkiem nieboszczyka pana, jakby piorunem rażony. Panna Amalia wskazała na obraz i rzekła: „Doskonały człowiek!“ — Tak, odpowiedział on, doskonały człowiek! — i oczy ocierał.
Franciszek. Słuchaj, Danielu — ty wiesz, żem zawsze dobrotliwym był dla ciebie panem; dawałem ci żywność i odzienie i chorą twą starość we wszystkich pracach oszczędzałem...
Daniel. Niech wam Bóg za to nagrodzi, łaskawy panie! — ja też wam zawsze wiernie służyłem.
Franciszek. Właśniem chciał to powiedzieć. Jeszcześ mi w życiu nie sprzeciwił się w niczem, bo znasz dobrze, żeś mi winien posłuszeństwo we wszystkiem, co nakażę.
Daniel. Z całego serca we wszystkiem, co Boga i sumienia nie obrazi.
Franciszek. Fraszki, fraszki! Czy się nie wstydzisz? Stary człowiek i bajkom nianiek dawać wiarę. Hej, Danielu, głupstwo powiedziałeś! Ja panem — Bóg i sumienie mnie tylko ukarżą. jeźli jest jaki Bóg i sumienie.
Daniel załamując ręce. Miłosierne nieba!
Franciszek. Na twoje posłuszeństwo! — rozumiesz to słowo? na twoje posłuszeństwo, rozkazuję ci, żeby jutro hrabia nie liczył się pomiędzy żyjących.
Daniel. Boże, ratuj! Dlaczego?
Franciszek. Na twoje ślepe posłuszeństwo, pamiętaj, że ciebie pytać się będę.
Daniel. Mnie? ratuj, Matko Boga! Mnie? Cóżem ja stary człowiek złego uczynił?
Franciszek. Tu niema długiego namysłu — los twój w moich rękach. Czy chcesz życie swoje przemęczyć w najgłębszej wieży, gdzie głód cię zmusi kości własnego ciała ogryzać, a pragnienie krew wypijać swoją? czy raczej wolisz bez trudu kawał chleba pożywać i spokój mieć na starość?
Daniel. Jakto, panie! spokój na starość i zabójstwo?
Franciszek. Odpowiadaj na pytanie!
Daniel. Moje siwe włosy, moje siwe włosy!
Franciszek. Chcesz, czy nie?
Daniel. Nie — Bóg niech się zmiłuje nademną!
Franciszek chcąc wyjść. To dobrze — będziesz go potrzebował. Daniel zatrzymuje go i upada na kolana.
Daniel. Miłosierdzia, panie! Miłosierdzia!
Franciszek. Chcesz, czy nie?
Daniel. Łaskawy panie! Siedmdziesiąt i jeden lat mam dzisiaj — i ojca i matkę szanowałem — i nikt z moją wiedzą na grosz nie był ukrzywdzony i wiary swojej święcie i poczciwie się trzymałem — a w tym domu oto czterdzieści cztery lat służę i spokojnie końca swego czekam. — Panie, ach panie! Całując kolana. I ty mię chcesz ostatnią wydrzeć przy śmierci pociechę: żeby robak sumienia ostatniej modlitwy nie dał mi odmówić, żebym z okropną zbrodnią w oczach ludzi i Boga do grobu wstępował! Nie, nie, mój najdroższy, najlepszy, najłaskawszy panie — tego nie uczynisz, tego nie uczynisz siedmdziesięcioletniemu starcowi.
Franciszek. Chcesz, czy nie? na cóż ta gadanina?
Daniel. Jeszcze gorliwiej od dziś usługiwać ci będę; żyły swoje jak nędzny rzemieślnik na śmierć w twojej służbie wysuszę — wcześniej wstawać, później kłaść się będę — ach! i w rannych pacierzach i w wieczornych modlitwach nie zapomnę o tobie — a Bóg modlitwy starca nie odrzuci.
Franciszek. Posłuszeństwo lepsze jak modlitwa. Słyszałeś kiedy, żeby kat się ceremoniował, skoro wyrok trzeba było spełnić?
Daniel. Zapewne. Ale niewinnego zabijać, ale...
Franciszek. Czy mnie tłumaczyć się przed tobą? Toż toporowi zapytywać kata, dlaczego tam, a nie tu rąbać? Patrzaj oto, jak łagodny jestem: przyrzekam ci nagrodę za to, coś mi z posłuszeństwa winien.
Daniel. Ale ja myślałem, że swoją powinność spełniając mogę chrześcijaninem pozostać.
Franciszek. Żadnych sprzeciwiań się! masz cały dzień do namysłu. — Rozważ jeszcze raz: szczęście albo nieszczęście — czy słyszysz? najwyższe szczęście, albo nieszczęście najostateczniejsze. Ja cudów dokażę w udręczeniach.
Daniel po namyśle. Wypełnię rozkaz, jutro go wypełnię. Odchodzi.
Franciszek sam. Pokusa była za silna, a ten się pewnie na męczennika wiary swojej nie urodził. Zdrowia! — Panie hrabio! Podług wszelkiego podobieństwa jutro z Lucyperem zjesz wieczerzę. Cała rzecz jak o tem sądzić — a tylko głupi przeciw własnej korzyści sądzi. Ojcu, co może jedną butelkę wina nadto wysuszył, zachciewa się... i stąd się człowiek rodzi — a człowiek był zapewne ostatnią myślą przy całej tej herkulesowej robocie. Otóż i mnie się zachciało i stąd człowiek zdycha — bez wątpienia, tu jest więcej rozumu i rozgarnienia jak w tamtej pracy, żeby go spłodzić.
Urodzenie człowieka jest dziełem chuci zwierzęcej, jakiegoś przypadku: dlaczegóż w negacyi jego narodzenia, jakieś ważne coś wystawiać sobie? Przeklęte głupstwo naszych mamek i piastunek, co naszą wyobraźnię przekręcają strasznemi bajkami, i na naszych mózgach wyciskają obrazy ostatecznego sądu; tak, że przestrach mimowolny zimnym dreszczem członki nasze wstrząsa, najśmielszą odwagę zapiera, na budzący się rozum wkłada łańcuchy zabobonnej ciemnoty. Zabójstwo! i oto całe piekło furyi w koło tego słowa skacze! Natura jednego więcej człowieka zapomniała stworzyć; niemowlęciu pępka nie zawiązali — otóż i chińskie cienie zniknęły. Było coś a jest nic — nie jestże to jedno, co było nic, i jest nic? a dla nic szkoda jednego słowa. Człowiek powstaje z błota, w błocie jakiś czas leży, błoto z siebie wyrzuca i na błoto kiśnie — aż kiedyś do podeszew prawnuka błotem się przyczepi. Tu koniec piosenki — błoto kołem ludzkiego przeznaczenia — a więc, szczęśliwej drogi, panie bracie! Moralista podagryczny, śledziennik sumienia niech tam wypędza pomarszczone niewiasty z publicznego domu, albo lichwiarzów dręczy na łożu śmiertelnem — u mnie pewnie posłuchania nie otrzyma. Odchodzi.

SCENA TRZECIA.
Inny pokój zamkowy.
Karol z jednej strony. Daniel z drugiej. Wchodzą.

Karol. Gdzie jest panna?
Daniel. Łaskawy panie, pozwól biednemu człowiekowi, żeby cię o jedno poprosił.
Karol. Pozwalam chętnie. — Czego żądasz?
Daniel. Niewiele i wszystko, tak mało — a jednak tuk wiele; pozwól niech twoją rękę ucałuję.
Karol. Tego nie będzie, poczciwy staruszku! Ściska go. Ty ojcem moim być możesz.
Daniel. Twoją rękę, twoją ręką! proszę cię, panie!
Karol. Tego nie będzie.
Daniel. Muszę ją mieć! Porywa jego rękę, poziera na nią a potem pada na kolana. Kochany, najlepszy Karolu!
Karol zmieszany, upamiętuje się i obojętnie. Przyjacielu, co mówisz? — ja cię nie rozumiem.
Daniel. Tak! zapieraj się pan, udawaj! To pięknie, to pięknie! Toś to mój panicz najlepszy, najdroższy! — Miły Boże! że też ja stary człowiek takiej radości — Głupiec ze mnie, żeby zaraz panna nie... Ej ty Boże niebieski — tożeście, paniczu, przecie powrócili — a stary pan już w ziemi a wyście znowu u nas... Co też za ślepy osieł ze mnie: uderzając się w głowę żeby też od pierwszego razu — ależ mój ty... komuby się śniło! Błagałem ze łzami — Jezu Chryste — a oto stoi żywiusienki w starej izbie naszej!
Karol. Co to za mowa? Czyś z nerwowej gorączki wyskoczył? Czy odgrywasz tu teatralne role na próbę?
Daniel. Fe! bo fe! tak nie pięknie ze starego sługi żartować! A blizna, be! może nie pamiętasz? wielki Boże, tożeś mi pan strachu napędził! Ja was tak zawsze kochałem, a tylko coście mnie zmartwienia nie nabawili! Siedziałeś na moich kolanach — he, może nie pamiętasz? ot tam w okrągłym pokoju — patrzajcie, i tobyś zapomniał? — a kukułka, którąś lubił tak słuchać? kukułka rozbita, pomyśl pan sobie, w kawałeczki rozbita — stara Zuzanna upuściła na podłogę zamiatając pokój — otóż tak, siedziałeś pan na kolanach a krzyczałeś: Hoto to, konika mego! Pobiegłem za konikiem. Jezu Boże, i mnież było biegać? słucham — gorący pot polał mi się z czoła — krzyk płaczliwy wpadł do ucha: pędzę co tchu, a tu krew się leje, panicz na ziemię zleciał! Święta Matko Boża! jakby mi kto okropu gorącego zalał — ale to tak zawsze, kiedy obiema oczami dzieci nie doglądasz. Panie Boże! a gdyby oko wybił sobie — dobrze że rączkę tylko; ależ prawą rączkę. Przez całe życie, powiedziałem sobie, ani noża, ani nożyczek, ani nic ostrego nie dam dziecku do ręki. Szczęście, że pan i pani wyjechali z domu — tak, tak! Nauka na całe życie będzie — a nużbym służbę utracił, a nużby... niech ci Pan Bóg przebaczy, niedobra dziecino! Ale nu, chwała Bogu zagoiło się jakoś, i tylko blizna na ręce została.
Karol. Ani słowa nie rozumiem z tego, co mówisz.
Daniel. Dobrze, dobrze, a wtenczas? ileż to razy ukradkiem podsuwałem wam to ciasteczek, to biszkopcików, to makaroników! Jam cię, paniczu, zawsze najwięcej lubił. A nie pamiętasz, coś mi tam w stajni powiedział, jakem cię na kasztanka starego pana posadził i pozwolił jeździć po wielkiej łące? Danielu, mówiłeś, niechno ja wyrosnę, i wielki będę, wezmę ciebie na rządcę i razem z sobą do karety posadzę. — Dobrze, powiedziałem i śmiałem się — jak Pan Bóg da życia i zdrowia a starego sługi wstydzić się nie będziecie: to ot poproszę, żebyście mi darowali ten stary domek w wiosce, co już dobry czas pustką stoi — jabym sobie dwadzieścia wiader wina sprowadził i szynkował na stare lata. Ehe, śmiej się, śmiej się, paniczu! Już wywietrzało z głowy — starego sługi nie chcesz poznać; witasz się jak z obcym, z ostrożnością... aleś ty zawsze mój złoty paniczyk — troszkęś sobie hulał, nie gniewaj się za to — bo też młodość to bujność — w końcu wszystko się naprawi.
Karol rzucając mu się na szyję. Tak, Danielu, nie chcę dłużej ukrywać! Jam twój Karol, twój zgubiony Karol! Co robi moja Amalia?
Daniel płacząc. Że też ja stary grzesznik jeszcze się tej radości...! Mój pan i władca żyje, moje go oczy widziały!
Karol. I dotrzyma, co przyrzekł — weź to, poczciwy starcze, za tego kasztanka w stajni. Wciska mu ciężki worek do ręki. Nie zapomniałem ja starego sługi.
Daniel. Jakto, co pan robi? To za wiele; pan się omylił.
Karol. Nie pomyliłem się, Danielu! Daniel chce do nóg upaść. Powstań! powiedz mi, co robi moja Amalia?
Daniel. Boska zapłata, boska zapłata, mój Jezuseńku. — Co, Amalia pańska? o! ona tego nie przeżyje, ona umrze z radości.
Karol żywo. Nie zapomniała mnie?
Daniel. Zapomniała? Co też pan wygaduje? Pana zapomnieć? Trzeba było być, trzeba było widzieć, co ona wyrabiała, jak przyszła nowina, żeś pan miał umrzeć — a co dzisiejszy łaskawy dziedzic rozpuścić kazał...
Karol. Co mówisz, mój brat?...
Daniel. Tak, pański brat — pan teraźniejszy — pański brat — niechno, drugim razem, jak czas będzie, to więcej rozpowiem. A jak go czysto odprawiła: kiedy się codzień umizgał do niej i na panią chciał wziąść do siebie. O ja muszę pobiedz, muszę pobiedz, żeby jej zanieść nowinę. Chce odejść.
Karol. Stój, stój! nie trzeba, żeby wiedziała — nikt nie powinien wiedzieć; ani mój brat nawet.
Daniel. Pański brat? nie, przez Boga, nie! On nie powinien wiedzieć — o, on nie, jeżeli tylko nie wie już więcej jak potrzeba. Ej, powiadam panu; są niegodziwi ludzie, niegodziwi bracia, niegodziwi panowie — ale ja za wszystkie skarby mego pana nie chciałbym niegodziwym być sługą. Stary pan miał was za umarłego.
Karol. Co tam pomrukujesz?
Daniel. A choćby i niepożądanie się zjawił — to przecie pański brat nieboszczyka pana jedyny dziedzic.
Karol. Starcze, co tam mruczysz, jakby na twoim języku jakaś się zbrodnia kryła tajemnicza — na jaw nie chciała wychodzić: a jednak, wyjśćby powinna? Mów wyraźniej.
Daniel. Ale wolę stare swoje kości z głodu poogryzać, wolę z pragnienia własną krew spijać, niżeli obfitość zyskać zabójstwem. Odchodzi szybko.
Karol sam. Po długiem milczeniu. Oszukany, oszukany! Błyskawicą przeszło po mojej duszy! Bezczelne podejścia! Wszechmocne niebo! Nie ty, ojcze! — bezczelne podejścia! Morderca, rozbójnik przez podejścia bezczelne! Oczerniony przed nim — listy moje pofałszowane, poprzejmowane. Serce jego pełne miłości — a ja potworny głupiec... Serce jego pełne miłości ojcowskie... O hultajstwo, hultajstwo! Kosztowałoby mię, upaść mu do nóg, jedną łzę uronić... O ja zaślepiony, zaślepiony, zaślepiony szaleniec... Byłbym szczęśliwy! — O łotrostwo, łotrostwo! Szczęście mojego życia po łotrowsku skradzione! W wściekłości rzucając się. Morderca, rozbójnik przez podejścia bezczelne! On się nie gniewał. W jego sercu ani myśli przekleństwa... O złoczyńca! Niepojęty, podstępny, obrzydliwy złoczyńca! Kosiński wchodzi.
Kosiński. No, kapitanie, gdzie, się podziewasz? Co to znaczy? Jak widzę, jeszcze dłużej chcesz tu pozostać.
Karol. Żwawo! Siodłaj konie! Przed zachodem słońca musimy przejść przez granicę.
Kosiński. Żartujesz.
Karol. Prędzej, prędzej! Nie baw się długo: rzuć wszystko i staraj się, żeby cię żadne oko nie postrzegło. Kosiński odchodzi.
Karol sam. Uciekam z tych murów. Najmniejsza odwłoka mogłaby mnie w wściekłość wprowadzić, a on jest synem mojego ojca. Bracie, bracie! Zrobiłeś mię najnędzniejszym na ziemi — jam cię nigdy nie obraził; to nie po bratersku. Zbieraj owoce złości swojej w spokoju; obecność moja życia ci dłużej zatruwać nie będzie, — ale, przez Boga! to nie był czyn braterski — niech go ciemność zagasi na wieki i śmierć niech na świat nie dobywa.
Kosiński zjawia się znowu. Konie posiodłane; możesz wsiadać, skoro się podoba.
Karol. Natrętniku, natrętniku, po co tak śpiesznie? Czy już więcej nie mam jej obaczyć?
Kosiński. Zaraz odkiełznam, jeżeli zażądasz. Kazałeś mi śpieszyć się na łeb na szyję.

Karol. Jeszcze raz — pożegnam tylko. Muszę truciznę tej szczęśliwości do dna wysączyć — a potem... Czekaj, Kosiński, dziesięć minut tylko, tam za dziedzińcem zamkowym — ztamtąd popędzim.
SCENA CZWARTA.
W ogrodzie.
Amalia sama.

„Ty płaczesz, Amalio?“ I powiedział to głosem... głosem... mnie było jakby natura odmłodniała, świtać zaczęły ubiegłe wiosny miłości. Słowik nucił jak wówczas, jak wówczas kwiatki woniały i ja u jego szyi zawisłam szczęściem upojona. Ach! fałszywe, niewierne serce, krzywoprzysięstwo chcesz swoje upiększyć. — Nie, nie! precz z mojej duszy, występny obrazie — ja przysięgi nie złamałam, o ty mój jedyny! Precz z mojej duszy, zdradzieckie, bezbożne życzenia! W sercu, gdzie Karol panował, ziemski syn gościć nie powinien. Ale dlaczegóż dusza moja tak zawsze, tak mimowoli za tym cudzoziemcem pędzi? Nie jestże on jakby przykuty do obrazu mego jedynego? jakby mego jedynego towarzysz wiekuisty? Ty płaczesz, Amalio? Ha! ucieknę! nigdy moje oko nie ujrzy już tego cudzoziemca.
Karol otwiera drzwi ogrodowe.
Amalia zrywając się. Cicho, cicho! Czy nie skrzypnęły drzwi ogrodowe? Postrzega Karola i odskakuje. To on! Dokąd? Cóżto? jakbym przyrosła, uciekać nie mogę. Nie opuszczaj mnie, Panie niebieski! Nie — ty mi nie wydrzesz mojego Karola! Na dwa bóstwa dusza nie ma miejsca — a jam śmiertelna dziewczyna! Wyjmuje wizerunek Karola. Ty, mój Karolu, bądź mi geniuszem opiekuńczym przeciw temu cudziemcowi, niszczycielowi miłości naszej! na ciebie pozierać będę, oczów nie odwrócę — precz, bezbożne spojrzenia na tego! Siada z oczami w wizerunek utopionemi.
Karol. Wy tu, łaskawa pani? I tak smutna? I łza na tym wizerunku? — Któż ten szczęśliwy, dla którego oko anioła się posrebrza? Czy i mnie można tego uświęconego... Chce wizerunek oglądać.
Amalia. Nie! — proszę.. o nie!
Karol cofając się. Ha! a zasługujeż on na takie ubóstwienie? Zasługujeż on?...
Amalia. Gdybyś go znał, panie!
Karol. Byłbym mu zazdrościł.
Amalia. Uwielbiał go, chcesz mówić.
Karol. Ha!
Amalia. Ty byś go tak kochał! Tak wiele było w jego twarzy, w jego oczach, w dźwięku jego głosu, do ciebie podobnego — a co ja tak kocham...
Karol patrzy w ziemię.
Amalia. Tu, gdzie pan stoisz teraz, stawał on razy tysiąc — a przy nim ta, co obok niego zapominała o ziemi i o niebie. Tu oko jego błądziło po wspaniałej okolicy — a ona zdawała się uczuwać ten wielki wynagradzający wzrok i upiększać się na widok zadowolenia najdoskonalszej swej ozdoby. Tu on niebiańską swą muzyką słuchaczów powietrznych brał w niewolę. Tu na tym krzaku zrywał róże, i zrywał róże dla mnie. Tu, tu wieszał się u mojej szyi, usta swoje na moich ustach zapalał, a kwiaty umierały z przyjemnością pod stopami dwojga kochanków.
Karol. Czy już go niema?
Amalia. On żegluje po morzach burzliwych — miłość Amalii żegluje za nim. Stąpa po bezdrożach, piasczystych pustyniach — miłość Amalii palącym piaskom każe pod jego nogą zielenieć, rozkwitać dzikim burzanom. Skwarne południe pali mu obnażoną głowę, śnieg północny mrozem kurczy jego nogi, burzliwy grad bije mu po skroniach — miłość Amalii w burzach go kołysze. Morza, góry, przestrzenie niebieskie pomiędzy kochankami — ale dusze rozbiją więzienia prochu i złączą się w raju miłości. Zdajesz się smutny, panie hrabio?
Karol. Słowa miłości i moją miłość ożywiły.
Amalia blednąc, Jakto? kochasz inną? — Cóżem powiedziała?
Karol. Myślała, żem umarł i wierna została umarłemu — słyszała, że żyję — i koronę przyniosła mi świętej. Mniema mię w pustyni błądzącym w pośród nędzy strasznej — a jej miłość przez pustynie i nędzę poleciała za mną. Amalia ma imię, tak jak ty, łaskawa pani.
Amalia. Jakże zazdroszczę, hrabio, twojej Amalii!
Karol. Ach! to nieszczęśliwa dziewczyna! Pała miłością dla straconego, i nigdy — wiecznie zostanie bez nagrody.
Amalia. Nie, w niebie jej nagroda. Czyż nie mówią, że jest świat lepszy, gdzie zasmuceni pocieszą się, poznają się kochający?
Karol. Tak, świat, gdzie zasłony opadną i miłość straszliwie znowu się spotka! Wieczność mu na imię — Moja Amalia nieszczęśliwa dziewczyna!
Amalia. Nieszczęśliwa, a ty kochasz?
Karol. Nieszczęśliwa, bo mię kocha! Cóż, gdybym ja był zabójcą? Cóż gdyby twój kochanek, pani, pocałunki twoje morderstwami liczył? Biada mojej Amalii! nieszczęśliwa to dziewczyna.
Amalia radośnie. Jakże szczęśliwa ze mnie dziewczyna, mój jedyny Bóstwa jest odblaskiem, a Bóstwo czcią i miłosierdziem! Na muchę cierpiącą nie mógł on pozierać. Jego dusza tak była od krwawej myśli daleko, jak daleko południe leży od północy. Karol odwraca się i poziera na okolicę, Amalia śpiewa przy lutni.

Hektor! chcesz uciec z mego objęcia,
Gdzie Eacydy mordercze cięcia
Ślą Patroklowi krwawe ofiary?
Któż potem, powiedz, dziecku pokaże,
Jak dzidy ciskać, jak czcić ołtarze,
Gdy cie Orkusa połkną pieczary?

Karol w milczeniu bierze od Amalii lutnię i śpiewa.

Idź, droga żono, podaj zgubną dzidę,
Puszczaj, niech w tańce dzikich bojów idę!...

Rzuca lutnię i ucieka.
SCENA PIĄTA.
Blizki las. W środku stary, walący się zamek. Banda rozbójników obozem.
Rozbójnicy śpiewają.

Kraść, zabijać, hulać, kusić,
To się zowie trawić czas.
Jutro stryczek może zdusić,
Dziś więc rześko każdy z nas!

Wolne życie wiedziem my,
Życie uciech, co w pęd leci,
Las kołysze nasze sny,
W wichrach, burzach biesiad gry.
W miejscu słońca księżyc świeci,
I Merkury majster znany
To nasz człowiek zawołany.

Dziś do księdza idziem w gości,
Jutro bogacz da nam chleba —
A co zresztą, niech tam mości
Pan Bóg w niebie, jak mu trzeba.

Gdy jagódek winnych sok
Dobrze gardła nam wyparzy:
Więcej siły, śmielszy krok,
I do braci czarnej w skok,
Co tam w piekle gdzieś się smarzy.


Zarzynanych ojców ryk,
Błagających matek krzyk,
Opuszczonych dziewic jęk:
To kapeli naszej brzęk!

Hej pod toporem gdy się we krwi plucha,
Ryczy jak cielę, zdycha jak mucha:
Toż to rozkosznie poi się źrenica,
Toż to ochoczo ucho się zachwyca!

A gdy śmierć nam zakołace:
Pal ją żywcem czart przeklęty!
Już za pracę mamy płacę,
Podsmarujem trochę pięty,

Łykniem na drogę haust gorący wina
I huź do góry jak lotna ptaszyna!

Szwajcer. Już noc, a kapitana jeszcze nie widać.
Racman. A jednak obiecał punkt na ósmą do nas powrócić.
Szwajcer. Jeźliby mu co złego się stało — hej kamraci: rozniecamy pożar i zabijamy nawet niemowlęta.
Szpigelberg biorąc na stronę Racmana. Na słówko, Racmanie!
Szwarc do Grima. Czyby niedobrze szpiegów rozstawić?
Grim. Daj mu pokój. — On tam taki połów sporządzi, że nas wszystkich zawstydzi.
Szwajcer. Do kata, za daleko pędzisz. Widocznie z hultajstwem jakiem na myśli odchodził. Nie pamiętasz, co mówił przez las nas przeprowadzając? „Kto z was jedną rzepę ukradnie, zostawi tu głowę swoją, jakem Moor.“ Nie wolno więc rabować.
Racman cicho do Szpigelberga. Do czego to zdąża? wyraźniej mów!
Szpigelberg. Cyt, cyt! Nie wiem, jakie ty albo ja możemy mieć wyobrażenie o swobodzie, ciągnąc jak woły przy jednym wozie — a rozprawiając szeroko o niepodległości. To mi się nie podoba!
Szwajcer do Grima. Co ta kapuściana głowa ma do rozprawiania?
Racman cicho do Szpigeiberga. Mówisz o kapitanie?
Szpigelberg. Cytże, cyt! Niby on tu między nami nie ma uszów swoich. Kapitan, powiadasz? Kto go kapitanem zrobił nad nami? Czy nie wziął on siłą ten tytuł, który prawnie do mnie należał! Jakto? czy dlatego na loteryę stawialiśmy życia nasze, wyssali wszystkie hipochondryczne losu kaprysy, żeby w końcu dostąpić szczęścia, zwać się poddanymi niewolnika? Poddanymi, mogąc być książętami? Dalibóg, Racman, to mi się nigdy nie podobało.
Szwajcer do innych. To, to — z ciebie praw dziwy bohater, aby kamieniami żaby rozgniatać. Samo skrobnięcie jego nosa, gdy się uciera, jużby cię przez uszko od igły przepędziło.
Szpigelberg do Racmana. Od lat przemyśliwam: trzeba to inaczej urządzić, Racman, jeźli jesteś takim, za jakiego cię zawsze miałem... Racman! nie mogą się go doczekać, uważają za straconego... Sądzę, że jego czarna godzina już uderza. Cóż to? ani ci rumieniec na twarzy, wtenczas gdy dzwon bije do wolności? Nie masz tyle odwagi, żeby śmiałe słowo zrozumieć?
Racman. Ha szatanie! gdzie ty wikłasz duszę moją?
Szpigelberg. Przecie haczyk zaczepił. Dobrze, chodź więc za mną. Zauważyłem, gdzie się skręcił. Chodź! Dwa pistolety rzadko chybiają — a tak będziemy pierwsi, co wilczka zdusimy. Chce go prowadzić.
Szwajcer dobywając noża. Ha! hultaju, przypominasz mi lasy czeskie. Czyś nie ty, piecuchu, chciał zmykać pierwszy, gdy wołano, że nieprzyjaciel idzie? na duszę, już wtenczas przysiągłem... Przepadaj, morderco podstępny! Przebija go nożem.
Rozbójnicy w poruszeniu. Zabójstwo, zabójstwo! Szwajcer, Szpigelberg! Rozdzielcie ich...
Szwajcer rzucając nóż swój na trupa. Tam — zdychaj!... Spokojnie, kamraci — niech was ta nędzota nie porusza. Hultaj, zawsze czyhał na kapitana i ani jednej blizny na całej skórze nie ma. Jeszcze raz, bądźcie spokojni! Ha, psie! z tyłu chcesz ludzi haniebnie zabijać? ludzi z tyłu... Toż dlatego gorący pot pyski nam oblewał, żebyśmy jak nędzniki ginęli? Ha, hultaju! Tośmy dlatego łoża sobie słali pod ogniem i dymem, żeby zdychać jak szczury?
Grim. Ależ do dyabła, kamraci, coście tam mieli z sobą? Kapitan wściekły będzie! —
Szwajcer. Już to mnie zostaw! Do Racmana. A ty bezbożniku, na pomocnika przyszedłeś! Ty precz mi z oczów! — Szufterle to samo robił, ale też dynda w Szwajcaryi, jak to mu kapitan wyprorokował... Słychać strzał.
Szwarc zrywając się. Słuchajcie! strzał z pistoletu. Drugi strzał. Jeszcze jeden! Hola, to kapitan!
Grim. Cierpliwości! Powinien trzeci raz strzelić. Słychać trzeci strzał.
Szwarc. To on! to on! Usuń się, Szwajcer, odpowiemy. Strzelają.

Karol. Kosiński.

Szwajcer idąc naprzeciw. Witamy cię, mój kapitanie! W twojej nieobecności trochę za prędki byłem. Prowadzi go do trupa. Bądź sędzią między mną a tym... Z tyłu chciał cię zamordować.
Rozbójnicy przerażeni. Co, kapitana?
Karol z wzrokiem utopionym w trupa. O niepojęty palec zemstę zapowiadającej Nemezy! Czyż nie on to pierwszy wabił mię piosnką syrenią? Poświęć ten nóż ponurej mścicielce — nie tyś to uczynił.
Szwajcer. Na Boga, jam uczynił istotnie i na szatana! to nie najgorsze dzieło życia mego.
Karol zamyślony. Rozumiem cię, rządco niebieski, rozumiem! — Liście z mojego drzewa opadają... i jesień moja nadeszła! Sprzątnijcie go z oczów! Wynoszą ciało Szpigelberga.
Grim. Rozkaż nam, kapitanie! Co dalej czynić mamy?
Karol. Wkrótce, wkrótce... wszystko się spełni. Podajcie mi lutnię moją! Zgubiłem się, odkąd tam zaszedłem. Moją lutnię, powiadam! Do dawnych sił muszę się ukołysać. Zostawcie mię!
Rozbójnicy. Północ, kapitanie!
Karol. To były łzy na teatrze... Rzymskiego śpiewu muszę posłuchać: żeby mój drzemiący geniusz się obudził. Moją lutnię! Północ, powiadacie?
Szwarc. Już przeszła. Sen jak ołów cięży. Od trzech dni nie zmrużyliśmy oka.
Karol. Toż na oczy łotrów balsamiczny sen spada? Czemuż odemnie ucieka? Jam nigdy ani lękliwcem ani łotrem nie był... Idźcie spać! Jutro o świcie ruszymy dalej.
Rozbójnicy. Dobranoc, kapitanie! Kładą się na ziemi i zasypiają. Cichość głęboka.

Karol bierze lutnię i śpiewa.

Brutus.
Bądź pozdrowiony, kraju spokojny!
Chroń ostatniego Rzymianina zwłok!
Tam z pod Filippi, gdzie grzmi zguba wojny,
Smutkiem ciężarny zawiodłem tu krok.

Gdzie ty, Kasyuszu? Oto Rzym zgubiony
Braterskie wojska moje poszły w dym:
We wrotach śmierci szukam swej ochrony!
Brutus już nie ma nic na świecie tym.

Cezar.
Niezwyciężonego kto idzie krokiem,
Gdzie spadzista skała ta?
Jeźli mię złuda nie zwodzi swem okiem,
Rzymianina chód on ma.
Tybrowy synu, którą idziesz stroną,
Czy stoi jeszcze miasto siedmiu wzgórz?
Nieraz płakałem nad sierotą oną,
Że nie obaczą w niej Cezara już.

Brutus.
Ha! to ty z raną dwudziestotroistą!
Kto cię, umarły, przyzwał na ten świat?
Drżący w Orkusa wracaj otchłań mglistą,
Dumny ty płaczku, nie ciesz się ze strat!
Tam pod Filippi żelazną kolumną
Syna wolności ostatniego trup!
Rzym śmiercią dysze nad Brutusa trumną,
Mnie bierze Minos, ty się w falach gub!

Cezar.
Ręka Brutusa zgubny cios zadała!
I ty, Brutusie — i ty przeciw mnie?
Synu, to ojciec! Synu, ziemia cała
Kiedyś dziedzicem miała witać cię!
Idź! tyś największym Rzymianinem był,
Gdyś pierś ojcowską przeszywał żelazem!

Idź i u tych bram wołaj z całych sił:
Brutus największym Rzymianinem był,
Gdy pierś ojcowską przeszywał żelazem.
Idź! Wiesz już teraz, co nad Lety prąd
Wiodło mię jeszcze...
Czarny mój statek już opuścił ląd.

Brutus.
Ojcze, zaczekaj! na całe przestworze,
Jam jednego tylko znał,
Co się porównać do Cezara może —
Tego jednego Cezar synem zwał.
Rzym Cezar tylko mógł zgubą owinąć,
Cezar Brutusa tylko nie mógł ujść;
Gdzie Brutus żyje, Cezar musi ginąć,
Gdy ty na lewo, mnie na prawo pójść.

Kładzie lutnią i głęboko zamyślony przechadza się.

Kto mi będzie rękojmią? Tak wszystko ciemne — kręte labirynty; żadnego wyjścia, żadnej gwiazdy przewodniczki. Jeźli wszystko z tem ostatniem tchnieniem przepada, przepada jak błaha dziecinna gra maryonetek... Ale na cóż to wrzące pragnienie szczęścia? te ideały nieosiągniętej doskonałości, to rwanie się do zamiarów niewykonalnych? jeżeli nędzne pociśnienie nędznego narzędzia przykładając pistolet do głowy, na równi stawia głupca z mądrym, lękliwca z mężnym, cnotliwego z łotrem? Taka boska harmonia w tej bezdusznej naturze, dlaczegóż w rozumnej byłby rozdźwięk taki! Nie, nie! coś więcej być musi, bom ja jeszcze nie był szczęśliwy.
Myślicie, że zadrżę przed wami, wy duchy zamordowanych przezemnie? — Nie, ja nie zadrżę. Drżąc silnie. Te przeraźliwe jęki waszego konania, te duszeniem poczerniałe twarze, te straszliwie poziewające rany — to tylko ogniwa nieprzełamanego łańcucha przeznaczenia, co się przyczepiły do moich wieczorów próżniaczych, do kaprysów mamek i nauczycieli, do usposobień ojca, do krwi mojej matki. Z drżeniem coraz żywszem. Dlaczego mój Perylus stworzył mię na woła, że ludzkość w rozpalonym brzuchu moim się piecze? Przykładając pistolet.
Czas i wieczność — jedną sekundą przykute do siebie! Oto klucz straszliwy, co za mną więzienie życia zapiera i odryglowuje przedemną mieszkanie wiecznej nocy! Powiedz, o powiedz, dokąd mię zawiedziesz, ty obcy, nigdy nieobżeglowany kraju! Patrz — ludzkość pod tym obrazem upada; rwie się naciągnięta siła śmiertelnika — a wyobraźnia, ta zmysłów małpa swawolna, kłamie naszej łatwowierności jakieś dziwne mary. Nie, nie! mężczyzna chwiać się nie powinien. Bądź, czem chcesz, ty bezimienne wybrzeże — niech mi tylko moje Ja wiernem zostanie: bądź, czem chcesz — byłem z sobą siebie samego mógł zabrać. Świat zewnętrzny to skorupa człowieka — ja jestem swojem niebem i swojem piekłem.
Zaślesz mię na jakie zgliszcze okręgu światowego, z przed oczów twoich wygnane, gdzie się memu obliczu noc tylko samotna i wieczne pustynie przedstawią. Milczące pustkowie swojemi fantazyami zaludnię, a wieczność dostarczy mi czasu do anatomizowania zmieszanego obrazu nędzy powszechnej. Zechcesz mię przez coraz nowe utwory i coraz nowe widowiska nędzy — ze stopnia na stopień aż do zniszczenia prowadzić? Kto mi zabroni, nitki mojego życia tam po za światem przędzone, tak jak i tę rozerwać? Możesz mię w nicość obrócić, tej wolności odebrać mi nie możesz. Nabija pistolet, nagle zatrzymuje się. Mamże z bojaźni przed dręczącem życiem umierać? Nędzy zostawiać zwycięstwo nad sobą? Nie, nie! będę cierpiał. Odrzuca pistolet. Niech udręczenie stępieje na dumie mojej! — Dokończę! Coraz ciemniej.
Herman z między drzew wychodząc. Słuchaj! — słuchaj! — puszczyk wyje przeraźliwie. Tam we wsi dwunasta wybiła. Dobrze, dobrze — zbrodnia spi — w tem dzikiem miejscu nikt nie posłucha. Przybliża się do starych ruin i stuka. Wychodź, nędzarzu, mieszkańcze więzienia — wieczerza twoja przygotowana.
Karol zwolna się cofając. Co to ma znaczyć?
Głos z wewnątrz. Kto stuka? He! Czy to ty, Hermanie, mój kruku?
Herman. Ja, Herman, twój kruk. Wyleź do kraty i jedz. Sowy krzyczą. Okropnie przyśpiewują towarzysze twoi, starcze. — Smakuje ci?
Głos. Głodny byłem bardzo. Dzięki ci, posłańcze kruków, za chleb na pustyni! Jakże się powodzi memu kochanemu dziecku, Hermanie?
Herman. Cicho! — słuchaj: szmer jakiś, jakby chrapanie! Nic nie słyszysz?
Głos. Jakto? czy słyszysz co?
Herman. Wiatr świszcze po wieży przez jej rozpadliny. Nocna muzyka, od której zęby dzwonią i sinieją paznogcie. Słuchaj: jeszcze raz — zdaje mi się zawsze, jakbym słyszał chrapanie. Masz gości, starcze! Hu, hu, hu!
Głos. Czy widzisz co?
Herman. Bądź zdrów! bądź zdrów! okropne to miejsce. Zejdź w dół — tam w górze twój zbawca, twój mściciel! Przeklęty syn! Chce uciekać.
Karol z przerażeniem zastępując mu drogę. Stój!
Herman krzycząc. Biada mnie!
Karol. Stój, mówię!
Herman. Biada, biada! wszystko zdradzone!
Karol. Stój! mów — kto jesteś? co tu robisz? mów!
Herman. Miłosierdzia, o miłosierdzia! Wielmożny panie, posłuchaj jednego słowa, nim mię zabijesz.
Karol dobywając szpady. Co mi powiesz?
Herman. Prawda, że mi pod karą śmierci zakazałeś — ale nie mogłem inaczej — nie śmiałem inaczej. — Na niebie jest Pan Bóg — a tam twój ojciec własny — mnie żal było jego — przebij mnie, panie!
Karol. Tu jakaś tajemnica — dalej, mów! Chcę wszystko wiedzieć.
Głos z głębi ruin. Biada, biada! Czy to ty, Hermanie, mówisz tam? Z kim mówisz, Hermanie?
Karol. Jeszcze ktoś w dole! Co tu się dzieje? Śpieszy do wieży. Czy to więzień, którego ludzie odepchnęli? Ja mu zdejmę łańcuchy. — Głosie, odezwij się raz jeszcze! Gdzie są drzwi?
Herman. O miej, panie, miłosierdzie! Nie idź dalej! Przez litość opuść to miejsce. Zachodzi mu drogę.
Karol. Na cztery zamki zaparty! Precz stąd! Musi się wyjawić. Po pierwszy raz dziś, przybądźcie mi na pomoc, złodziejskie narzędzia! Dobywa witrychów i otwiera drzwi — z głębi wychodzi starzec wynędzniały jak szkielet.
Starzec. Miłosierdzia nad nędznym, miłosierdzia!
Karol z przestrachem cofając się. Ojca mego głos!
Stary Moor. Dzięki ci, Boże! przyszła godzina wybawienia.
Karol. Duchu starego Moora, co cię niepokoi w grobie? Czy na tamten świat poniosłeś grzech ciężki, co ci wchód zaparł do raju? Każę ci msze odprawiać, żeby błędnego ducha zawieść do spokoju. Możeś pod ziemię zakopał wdów i sierót złoto, co ci zabiera sen o tej północnej godzinie? Ja ten skarb podziemny wydrę ze szponów nawet czarodziejskiego smoka, choćby tysiąc czerwonych płomieni rzucał na mnie i ostre zęby szczerzył na szpadę moją. Albo przychodzisz może na moje wezwanie, by zagadkę wieczności rozwiązać? Mów, o mów! ja nie człowiek bladego strachu!
Stary Moor. Jam nie duch — dotknij mię — żyję — nędznem, okropnem życiem.
Karol. Jakto, nie byłeś pogrzebany?
Moor. Byłem pogrzebany — a raczej pies nieżywy leży w grobie ojców moich — ja zaś trzy pełne miesiące męczę się w tem ciemnem, podziemnem sklepieniu — żaden promyk mnie nie oświecał, ani powiew ciepłego wiatru orzeźwiał, ani odwiedził przyjaciel. Dzikie tylko kruki krakały i północne huczały puszczyki.
Karol. Boże niebios i ziemi!... któż to uczynił!
Stary Moor. Nie przeklinaj go — syn mój Franciszek tak uczynił.
Karol. Franciszek? Franciszek? O chaos wiekuiste!
Stary Moor. Jeźli człowiekiem jesteś i ludzkie masz serce, zbawco, którego nie znam, wysłuchaj ojca, któremu synowie takie udręczenia zgotowali. Przez trzy miesiące żaliłem się jękiem głuchym ścianom ze skały; ale puste tylko echo odbijało skargi moje. Jeźli więc człowiekiem jesteś i ludzkie masz serce...
Karol. Takiem zaklęciem drapieżne zwierzęta wywołałbyś z ich pieczar.
Stary Moor. Leżałem na łożu boleści i zaledwie po ciężkiej chorobie trochę sił zebrałem, gdy oto wprowadzono do mnie człowieka, który zapewniał, że mój syn starszy poległ na wojnie — przyniósł z sobą pałasz krwią jego zbroczony — i pożegnanie ostatnie i straszne słowa, że moje przekleństwo zawiodło go na bój, śmierć i rozpacz.
Karol odwracając się. To oczywista!
Stary Moor. Słuchaj dalej: padłem bez zmysłów na tę wiadomość. Musiano wziąść mię za umarłego, bo gdym przyszedł do siebie, leżałem w trumnie i jak umarły w śmiertelne owinięty płótno. Skrobałem wieko trumny — odemknięto. Noc była ciemna i mój syn Franciszek stanął nademną. „Co, zawołał głosem straszliwym, czy wiecznie żyć będziesz?“ i wieko trumny zaparło się znowu. Piorun tych słów odebrał mi zmysły — gdym się obudził, czułem, że trumnę podnieśli i ciągnęli na wozie przez pół godziny. Nakoniec otworzono — stałem przy wejściu do tego sklepienia, mój syn był przy mnie i ów człowiek, co zakrwawiony pałasz przyniósł mi Karola. Dziesięć razy obejmowałem jego kolana, zaklinałem; ale błagania starca nie wzruszyły jego serca. Precz ze ścierwem — zagrzmiało z ust jego, dosyć się nażył — w dół mię zepchnięto bez litości, a syn mój, Franciszek drzwi zaryglował.
Karol. To niepodobna — niepodobna! Musiałeś się pomylić.
Stary Moor. Mogłem się pomylić. Słuchaj dalej, ale nie gniewaj się! Dwadzieścia godzin leżałem w tym dole i nikt nie pomyślał o mnie, bo nikt do tej puszczy nie zachodzi — powszechna bowiem wieść niesie, że moich przodków upiory w tych ruinach dźwigają brzęcące łańcuchy i o północnej godzinie zawodzą pieśń pogrzebową. Usłyszałem nakoniec otwierające się drzwi — ten oto człowiek przyniósł mi chleba i wody i powiedział mi, że byłem skazany umrzeć z głodu i że on na niebezpieczeństwo życie swe naraża, gdyby się dowiedziano, że mi pokarm przynosi. Skąpą tą strawą utrzymałem się przez ten długi przeciąg czasu, ale nieprzestanne zimno, zgniłe powietrze moich nieczystości, smutek mój bez granic... siły opadły, ciało zniknęło... tysiąc razy błagałem Boga o śmierć najprędszą; ale widać, że miara kary mojej nie dopełniła się, albo że jeszcze czeka mnie jakaś radość nieznana, kiedy dotychczas cud mię zachował. Słusznie jednak cierpię... Mój Karol, mój Karol! — on jeszcze siwych włosów nie miał.
Karol. Dosyć! Na nogi, wy kloce, na nogi, ciemięgi, wy leniwi, nieczuli ospulce! Na nogi! Czy żaden się nie zbudzi? Strzela z pistoletu nad śpiącymi rozbójnikami.
Rozbójnicy. Hej, hola! Co tam takiego?
Karol. Czyż was to opowiadanie ze snu nie wyrwało? Wiekuisty sen byłby się obudził. Patrzcie tu, patrzcież tu! Prawo świata w kości gry zmienione; węzeł natury przerwany na dwoje; stara zwada z kajdan się wyrwała: syn zabił ojca swego.
Rozbójnicy. Co kapitan mówi?
Karol. Nie, nie zabił! Za łagodne słowo! Syn ojca tysiąc razy kołem łamał, kłuł żelazem, na katownię ciągnął, krajał w kawałki — nie! za ludzkie jeszcze słowa: grzechby się zarumienił, serceby kanibala drżało, od eonów jeszcze szatana takiego nie było. Syn własnego ojca... Patrzcież, patrzcie: w niemocy upadł. — Do przepaści tego; lochu syn własnego ojca... patrzcie o patrzcie! Zimno, nagość... głód — pragnienie. O patrzcie tu, patrzcie! — to mój ojciec... wyznam nareszcie.
Rozbójnicy przyskakują i otaczają starca. Twój ojciec? twój ojciec?
Szwajcer zbliża się z uszanowaniem i klęka przy nim. Ojcze mego kapitana, nogi twe całuję — rozkazuj sztyletowi mojemu!
Karol. Zemsta, zemsta, zemsta za ciebie, poniewirany, znieważony starcze! Drze suknię swoją od góry do dołu. Ot tak rozdzieram od dziś na wieczne czasy węzeł braterski. W obliczu nieba przeklinam każdą kroplę krwi braterskiej we mnie! Słuchajcie mię, księżycu i gwiazdy; słuchaj mię, obłoku północy, coś na czyn haniebny pozierał; słuchaj, troisto-straszliwy Boże, co nad księżycem rządzisz i mścisz i potępiasz nad gwiazdami i płomienie gromów ciskasz nad nocą: tu klękam, tu wyciągam trzy palce w nocy ciemność przeraźliwą; tu przysięgam, i niech z granic swoich wyrzuci mię natura, jak zwierzę złośliwe, jeżeli zaklęcie to złamię — przysięgam światła dziennego póty nie powitać, aż krew ojcobójcy przed tym kamieniem pociecze, parą się wzniesie pod Słońce. Powstaje.
Rozbójnicy. To syn Beliala — niechże teraz powiedzą, że my hultaje! Nie! na wszystkie krokodyle — coś podobnego jeszcześmy nigdy nie spełnili.
Karol. Tak — i na wszystkie straszliwe jęczenia tych, co pod waszym konali toporem, tych, co mój pożar pochłonął, moja waląca się wieża zgruchotała: niech myśl nawet zabójstwa albo kradzieży w piersi waszej nie postanie — aż odzież was wszystkich występną krwią jako szkarłat się zmacza. Wam się zapewne nigdy nie marzyło, że ramieniem wyższego majestatu będziecie? Zaplątany węzeł waszego przeznaczenia dzisiaj się rozwikłał. Dzisiaj, dzisiaj moc niewidoma uszlachetniła rzemiosło nasze. Módlcie się do tego, co was tu zawiódł, wzniósł na godność straszliwych aniołów, które jego tajemne sądy wypełniać będą, obnażcie głowy, tu w prochu klękajcie i wstańcie uświęconymi. Klękają zbójcy.
Szwajcer. Rozkazuj, kapitanie! — co mamy czynić?
Karol. Powstań, Szwajcer, i tych świętych dotknij się włosów! Prowadzi go do ojca i daje mu w rękę pukiel włosów. Pamiętasz, gdyś owemu czeskiemu kawalerzyście głowę rozpłatał, w tej samej chwili, gdy mię pałaszem miał ugodzić, gdy ja bez tchu i zmęczony walką na kolana upadłem? Obiecałem ci wówczas nagrodę królewską — do tej chwili nie mogłem ci nigdy długu tego wypłacić...
Szwajcer. Prawda, przysiągłeś mi — ale pozwól mi, wiecznie zwać ciebie swym dłużnikiem.
Karol. Nie, zaraz ci się odpłacę. Szwajcer, jeszcze tak żaden śmiertelny nie był zaszczycony, jak ty w tej chwili, Szwajcer! Pomścij ojca mego! Szwajcer powstaje.
Szwajcer. Wielki kapitanie! Dziś po raz pierwszy uczyniłeś mnie dumnym. Rozkazuj: gdzie, jak, kiedy mam uderzyć?
Karol. Tu minuty święte — musisz więc śpieszyć. Wybierz najgodniejszego z wszystkich i prosto udaj się na zamek szlachcica. Wywlecz go z łoża, jeżeli usypia, albo w objęciach leży rozkoszy; wyciągnij go od uczty, jeżeli się upoił; oderwij od krzyża, jeżeli modli się przed nim na kolanach. Ale zapowiadam ci, surowo nakazuję, nie przywódź tu umarłego. Tego ciało na kawałki poszarpię i sępom głodnym na strawę rzucę, kto mu skórę zadraśnie albo włos zakrzywi. Całego mieć muszę — a jeźli mi całego i żywego przywiedziesz, milion dostaniesz nagrody, który ja z niebezpieczeństwem życia królowi ukradnę, a ty wyjdziesz jak wiatr wolny. Zrozumiałeś mię? — śpiesz się!
Szwajcer. Dość, kapitanie — oto ręka moja; albo nas dwóch obaczysz, albo ani jednego. Aniołowie niszczyciele, chodźcie za mną! Oddala się z oddziałem.
Karol. Reszta rozprószcie się po lesie — ja tu zostanę.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Friedrich Schiller i tłumacza: Michał Budzyński.