Strona:PL Friedrich Schiller - Zbójcy.djvu/151

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

inaczej. — Na niebie jest Pan Bóg — a tam twój ojciec własny — mnie żal było jego — przebij mnie, panie!
Karol. Tu jakaś tajemnica — dalej, mów! Chcę wszystko wiedzieć.
Głos z głębi ruin. Biada, biada! Czy to ty, Hermanie, mówisz tam? Z kim mówisz, Hermanie?
Karol. Jeszcze ktoś w dole! Co tu się dzieje? Śpieszy do wieży. Czy to więzień, którego ludzie odepchnęli? Ja mu zdejmę łańcuchy. — Głosie, odezwij się raz jeszcze! Gdzie są drzwi?
Herman. O miej, panie, miłosierdzie! Nie idź dalej! Przez litość opuść to miejsce. Zachodzi mu drogę.
Karol. Na cztery zamki zaparty! Precz stąd! Musi się wyjawić. Po pierwszy raz dziś, przybądźcie mi na pomoc, złodziejskie narzędzia! Dobywa witrychów i otwiera drzwi — z głębi wychodzi starzec wynędzniały jak szkielet.
Starzec. Miłosierdzia nad nędznym, miłosierdzia!
Karol z przestrachem cofając się. Ojca mego głos!
Stary Moor. Dzięki ci, Boże! przyszła godzina wybawienia.
Karol. Duchu starego Moora, co cię niepokoi w grobie? Czy na tamten świat poniosłeś grzech ciężki, co ci wchód zaparł do raju? Każę ci msze odprawiać, żeby błędnego ducha zawieść do spokoju. Możeś pod ziemię zakopał wdów i sierót złoto, co ci zabiera sen o tej północnej godzinie?