Strona:PL Friedrich Schiller - Zbójcy.djvu/134

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Daniel. A choćby i niepożądanie się zjawił — to przecie pański brat nieboszczyka pana jedyny dziedzic.
Karal. Starcze, co tam mruczysz, jakby na twoim języku jakaś się zbrodnia kryła tajemnicza — na jaw nie chciała wychodzić: a jednak, wyjśćby powinna? Mów wyraźniej.
Daniel. Ale wolę stare swoje kości z głodu poogryzać, wolę z pragnienia własną krew spijać, niżeli obfitość zyskać zabójstwem. Odchodzi szybko.
Karol sam. Po długiem milczeniu. Oszukany, oszukany! Błyskawicą przeszło po mojej duszy! Bezczelne podejścia! Wszechmocne niebo! Nie ty, ojcze! — bezczelne podejścia! Morderca, rozbójnik przez podejścia bezczelne! Oczerniony przed nim — listy moje pofałszowane, poprzejmowane. Serce jego pełne miłości — a ja potworny głupiec... Serce jego pełne miłości ojcowskie... O hultajstwo, hultajstwo! Kosztowałoby mię, upaść mu do nóg, jedną łzę uronić... O ja zaślepiony, zaślepiony, zaślepiony szaleniec... Byłbym szczęśliwy! — O łotrostwo, łotrostwo! Szczęście mojego życia po łotrowsku skradzione! W wściekłości rzucając się. Morderca, rozbójnik przez podejścia bezczelne! On się nie gniewał. W jego sercu ani myśli przekleństwa... O złoczyńca! Niepojęty, podstępny, obrzydliwy złoczyńca! Kosiński wchodzi.
Kosiński. No, kapitanie, gdzie, się podziewasz?