Zbójcy (Schiller, 1900)/Akt piąty

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Friedrich Schiller
Tytuł Zbójcy
Podtytuł Dramat w 5 aktach
Wydawca Nakładem Wilhelma Zukerkandla
Data wyd. 1900
Druk Drukiem Wilhelma Zukerkandla
Miejsce wyd. Złoczów
Tłumacz Michał Budzyński
Tytuł orygin. Die Räuber
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
AKT PIĄTY.

Widok na wiele pokojów. Noc ciemna.
SCENA PIERWSZA.

Daniel z latarnią i tłumoczkiem podróżnym. Bywaj mi zdrowy, domu rodzinny — użyłem tu i dobra i szczęścia, gdy jeszcze żył pan nieboszczyk. Kilka łez na kości twoje, ty dawno już strupieszały — to ci się należy od sługi starego. Ten dom przytułkiem był dla sierót, przystanią dla rozbitków — syn go przemienił na norę zbójecką. Bywaj mi zdrowa, dobra podłogo — ileż cię razy stary Daniel zamiatał — i ty, mój kominku, bądź zdrów, Daniel z ciężkim żalem cię żegna. — Wszystko tu było tak znajome — boleć cię będzie, stary Eliezerze — ale Bóg niech łaską swoją zachowa mię od oszukaństwa i chytrości złośliwego. Z niczem tu przyszedłem, z niczem odchodzę; ale wybawiona dusza moja.

Franciszek wpadając w szlafroku.

Daniel. Boże ratuj, mój pan! Gasi latarnię.
Franciszek. Zdradzony, zdradzony! Duchy z grobów wychodzą; umarłych królestwo z wiecznego snu zerwało się i grzmi na mnie: Zabójco, zabójco! Kto tam się rusza?
Daniel. Ratuj, święta Matko Boża! Wyż to, panie, tak straszliwie po domie krzyczycie, że śpiący się budzą?
Franciszek. Śpiący? kto wam spać kazał? Precz, i zapal światło! Daniel odchodzi — inny służący wchodzi. Nikt nie powinien spać o tej godzinie. Słyszysz? Wszyscy powinni być na nogach, przy broni, strzelby nabite. Czy widziałeś, jak tam pod arkadami przechodzili?
Służący. Kto, panie?
Franciszek. Kto, głupcze? Kto? I tak pytasz zimno. Kto? Przecież mię porwało jak wicher. Kto, ośla głowo, kto? Duchy i szatani. Która jest po północy?
Służący. Stróż nocny właśnie na drugą zawołał.
Franciszek. Co? Czy ta noc będzie trwała aż do dnia sądnego! Nie słyszałeś zgiełku, tu w pobliżu? zwycięskiego okrzyku? tententu czwałujących koni? Gdzie jest Karol? hrabia, chciałem powiedzieć?
Służący. Nie wiem, panie.
Franciszek. Nie wiesz? Ty także do spisku...? Ja ci serce z piersi wydrzeć rozkażę z twojem przeklętem nie wiem. Precz — zawołaj mi proboszcza!
Służący. Co, łaskawy panie?
Franciszek. Mruczysz? Ociągasz się! Służący odchodzi. Cóżto, żebracy nawet przeciwko mnie sprzysiężeni? Ziemia, niebo — wszystko przeciw mnie sprzysiężone?
Daniel ze światłem. Łaskawy panie!
Franciszek. Nie! ja nie drżę wcale. To był sen pusty. Umarli nie powstają jeszcze. Kto mówi, że ja drżę i blednę! — Mnie tak lekko, tak dobrze!
Daniel. Pan jak trup blady — głos drżący i jękliwy.
Franciszek. Mam gorączkę. Powiedz tylko, jak proboszcz przyjdzie, że mam gorączkę.
Daniel. Może pan rozkaże kropli orzeźwiających na cukier napuścić?
Franciszek. Napuść na cukier. Proboszcz tak prędko nie przyjdzie. Mój głos drżący i jękliwy, przynieś kropel na cukrze!
Daniel. Niechże pan da klucze — pójdę na dół wziąść z szafki...
Franciszek. Nie, nie, nie! Zostań — albo... ja pójdę z tobą. Bo widzisz, ja sam zostać nie mogę — Mógłbym — widzisz — zemdleć, gdybym sam został. Daj pokój, daj pokój! To przejdzie — zostań tu!
Daniel. O pan słaby, doprawdy!
Franciszek. Zapewne, zapewne! nic więcej. A choroba działa na mózg i wyradza sny dziwaczne. Sny nic nie znaczą, nieprawdaż Danielu? Sny pochodzą z żołądka i sny nie nie znaczą. Właśnie miałem sen zabawny. Mdleje i pada.
Daniel. Jezu Chryste! Co to jest? Grzegorzu, Konradzie, Baptyście, Marcinie! Dajże pan choć znak o sobie! Wstrząsa nim. Maryo, Magdaleno, Józefie! Przyjdźże pan do siebie! Jeszcze powiedzą, żem go zabił. Boże, zlituj się nademną!
Franciszek obłąkany. Precz, precz odemnie! Czego mną tak wstrząsasz, okropny szkielecie? Umarli nie wstają jeszcze...
Daniel. O wiekuiste miłosierdzie Boże! On rozum stracił.
Franciszek powstaje osłabiony. Gdzie jestem? czy to ty, Danielu? Com ja powiedział? — Nie zważaj na to! Kłamałem. Chodź tu, pomóż mi! To tylko zawrót chwilowy — dlatego że... dlatego... żem się nie wyspał.
Daniel. Żeby tylko Jan przyszedł: posłałbym po ratunek, po doktorów.
Franciszek. Zostań! Siądź tu koło mnie na sofie! Ot tak! — z ciebie roztropny człowiek. — Muszę ci opowiedzieć.
Daniel. Nie teraz, innym razem! Zaprowadzę na łóżko, odpoczynek lepszy dla pana.
Franciszek. Nie, proszę cię, pozwól mi opowiedzieć i wyśmiej mię porządnie. Słuchaj tylko: mnie się zdało, jakobym królewską ucztę wyprawiał, serce rozochociło się i upojony leżałem na darni ogrodu zamkowego — aż nagle... było to o południowej godzinie — nagle — tylko mię wyśmiej porządnie!
Daniel. Nagle?
Franciszek. Nagle straszliwy grom uderzył uśpione ucho moje; zerwałem się drżący i oto zdało mi się, jakoby cały horyzont zapalił się ognistym pożarem — i góry i miasta i lasy jak wosk stopniały w płomieniach a wyjące wichry wymiatały morza, niebo i ziemię — w tem zahuczało jakby z trąb miedzianych: „Ziemio, umarłych swoich oddaj! oddaj swoich umarłych, morze!“ — i nagie pola zaczęły się rozpadać i wyrzucać czaszki i biodra i szczęki i golenie, które zrastały się w ludzkie ciała i przed gubiącym się wzrokiem pędziły burzą żyjącą. Podniosłem oczy — i patrz: oto stałem u stóp piorunnego Synaju — nademną tłumy, i tłumy podemną, a na szczycie góry, na trzech dymiących tronach trzej mężowie, przed których okiem uciekały wszelkie stworzenia.
Daniel. To żywy obraz sądu ostatecznego.
Franciszek. Nieprawdaż, szalony sen? — W tem wystąpił pierwszy z obliczem jako noc gwiaździsta, miał w ręku żelazny sygnet i trzymał go między wschodem i zachodem i mówił: Wieczna, święta, sprawiedliwa, nieomylna! Jedna jest tylko prawda, jedna tylko cnota! Biada, biada, biada wątpiącemu robakowi! — Wystąpił drugi; ten miał w ręku lśniące zwierciadło, a trzymał je między wschodem i zachodem i mówił: Oto źwierciadło prawdy: nie wytrzyma go ani fałsz, ani twarz udana. — Strach ogarnął mnie i lud cały, bośmy widzieli twarze węże, tygrysie i lamparcie, co wyzierały ze straszliwego źwierciadła. Wystąpił trzeci; ten miał w ręku miedzianą wagę i trzymał je między wschodem i zachodem i mówił: Przystąpcie tu, synowie Adama, ja ważę myśli na szali mojego gniewu a czyny ciężarami mojej wściekłości.
Daniel. Boże, ulituj się nademną!
Franciszek. Jako śnieg pobieleli wszyscy; przestrachem oczekiwania uderzyły piersi — aż oto zdało mi się, jakbym hukiem piorunów usłyszał wymówione imię moje — szpik moich kości zlodowaciał a zęby dzwoniły głośno. W jednej chwili waga zabrzęczała, gromem ozwała się opoka i przeciągały godziny jedna po drugiej obok wagi z lewej strony i jedna po drugiej rzucała do niej grzechy śmiertelne.
Daniel. Przebacz ci, Boże!
Franciszek. Nie przebaczył. Szala wyrastała na górę, ale druga pełna krwi odkupienia wysoko trzymała ją w powietrzu. Nakoniec przyszedł starzec, ciężkiem cierpieniem schylony, z ręką pokąsaną od głodu wściekłego — wszystkich oczy z przerażeniem odwróciły się od starca — ja go znałem — miał pukiel srebrnych włosów swoich, wrzucił go do szali grzechów — i patrz! upadła, upadła w głąb przepaści, a szala odkupienia kołysała się wysoko. Wówczas usłyszałem głos wychodzący ze skały: Przebaczenie, przebaczenie wszelkiemu grzesznikowi ziemi i przepaści! ty jeden potępiony! Długie milczenie. No — dlaczego się nie śmiejesz?
Daniel. Mogęż śmiać się, gdy dreszcz mi ciało przejmuje! Sny od Boga pochodzą.
Franciszek. Pfuj! Pfuj! niemów tego! Nazwij mię głupcem, przesądnym dziwnym głupcem. Nazwij, kochany Danielu, proszę cię; wyśmiej mię porządnie!
Daniel. Sny od Boga pochodzą. Będę się modlił za pana.
Franciszek. Kłamiesz, powiadam ci. Idź tej chwili, bież, pędź i zobacz, co się dzieje z proboszczem. Każ mu spieszyć — ale kłamiesz, powiadam ci.
Daniel odchodząc. Bóg niech wam będzie miłosierny!
Franciszek sam. Mądrość motłochu, bojaźń motłochu! Jeszcze nie dowiedzione, czy przeszłość nie przeszła, albo czy się znajduje oko tam nad gwiazdami. Hum, hum! Kto mi to podszepnął? Jest tam kto nad gwiazdami, co zemstę wymierza? Nie, nie! Tak, tak! W koło mnie coś przeraźliwie syczy: tam w górze nad gwiazdami jest ten, co sądzi. Przed tym sędzią stawać dzisiejszej nocy jeszcze! Nie! powiadam — to nędzny kącik, za którym twoja lękliwość się chowa — pusto, samotnie, głucho tam nad gwiazdami! Gdyby jednak coś więcej było...? Nie, nie! nic niema. Chcę, żeby nic nie było. — Gdyby jednak było? Biada, jeźli rachunek zdać ci każą, jeźli do rachunku pociągną cię tej nocy! Dlaczego taki dreszcz po kościach moich przebiega? Umrzeć! dlaczego to słowo tak mną wstrząsa całym? Rachunek zdawać przed owym mścicielem w górze nad gwiazdami — a jeźli sprawiedliwy?... Sieroty, wdowy, uciśnieni, udręczeni zawiją do niego — a jeźli sprawiedliwy? — Dlaczego cierpieli, dlaczego ty nad nimi tryumfy odnosiłeś?

Pastor Mozer.

Mozer. Kazałeś mię zawołać, łaskawy panie! Dziwię się. Pierwszy raz w życiu mojem! Czy chcesz szydzić z religii, czy zaczynasz drżeć przed nią?
Franciszek. Szydzić albo drżeć — podług tego, jak mi odpowiesz. Słuchaj, Mozer, dowiodę ci, że tylko głupcem jesteś, albo świat masz za głupca. — Odpowiesz mi na to! Słyszysz, pod karą śmierci musisz mi odpowiedzieć.
Mozer. Przed twój trybunał zapozywasz wyższego pana... Ten wyższy kiedyś ci odpowie.
Franciszek. Teraz chcę wiedzieć, wiedzieć tej chwili, żebym nie popełnił haniebnego szaleństwa i w ciężkiej potrzebie nie przyszedł się kłaniać bożyszczom motłochu. Nieraz ze śmiechem szyderstwa przy burgundzkim przepijałem do ciebie: Niema Boga! Dziś z całą powagą rozmawiam z tobą i mówię: Niema Boga. Będziesz mię zbijał wszelką bronią, którą masz w mocy twojej — ale ja zdmuchnę jednym ust oddechem.
Mozer. Bogdajbyś tylko z tą samą łatwością zdmuchnął ten piorun, co ciężarem dziesięciu tysięcy cetnarów na twoją dumną duszę upadnie! Ten Bóg wszechwiedzący, którego ty szaleniec i złoczyńca wśród jego stworzenia chcesz zniszczyć, nie ma potrzeby, usprawiedliwiać się przez usta prochu. On tak wielki w tyraństwach twoich, jak wielki w łagodnym uśmiechu zwycięskiej cnoty.
Franciszek. Przewybornie, popie! Podobasz mi się.
Mozer. Stoję tu w sprawie wyższego pana i mówię z robakiem mnie równym, któremu podobać się nie chcę. Wprawdziebym cudów dokazał, gdybym do pokory przywiódł zaciętą złośliwość twoją; ale jeśli tak silne masz przekonanie, dlaczegoś mię przyzwał? powiedz, dlaczegoś mię przyzwał o północy?
Franciszek. Bom się nudził a do szachów nie miałem ochoty. Przyszedł mi kaprys, z popem się posprzeczać. Pustym przestrachem z duszy mojej męstwa nie wydrzesz. Wiem, że ten tylko na wieczność liczy, komu ciasno na ziemi; ale szpetnie się oszuka. Nieraz czytałem, że nasza istota niczem nie jest jak wyskokiem krwi — z ostatnią krwi kroplą myśl i duch wypływa. Duch wszystkie słabości ciała podziela, niepowinienże ginąć z niem razem? wyparować przy gniciu ciała? Niech jedna kropla wody do twego mózgu zabłądzi, życie wstrzyma się nagle, dotyka granicy nicości, a trwanie tego stanu jest śmiercią. Uczucie tworzy się drganiem strun pewnych — instrument rozbity tonów nie wydaje. Gdybym siedm zamków swoich z ziemią kazał zrównać, gdybym rozbił tę Wenus: symetrya i piękność już tylko była. Patrz — to jest wasza dusza nieśmiertelna.
Mozer. Filozofia twojej rozpaczy; ale własne twe serce, co przy tem dowodzeniu ze strachem j o piersi uderza, kłamstwo ci zadaje. Tę pajęczą przędzę twego systemu rozdziera jedno słowo: musisz umrzeć. Wyzywam cię, a to próbą będzie: jeżeli w godzinie śmierci mocno staniesz, jeżeli i wtenczas zasady twoje nie opuszczą ciebie, wygrałeś; ale jeźli w chwili skonania najmniejsza cię drżączka opadnie: biada ci natenczas, boś się oszukał.
Franciszek pomieszany. Jeżeli w chwili konania najmniejsza mię drżączka opadnie?
Mozer. Widziałem wielu podobnych nędzników, co prawdzie olbrzyma czoło stawiali; ale w chwili śmierci złudzenie nawet ulata. Stanę przy łożu twojem, kiedy umierać będziesz, bobym chciał widzieć tyrana konającego — stanę i wzrokiem nie wzruszonem oko twe pochwycę, gdy lekarz zimnej, spotniałej ręki twej dotknie i za uciekającym pulsem goniąc zaledwie go odszuka, i spojrzy i tem strasznem wzruszeniem ramion zawoła do ciebie: ludzka pomoc daremna! Strzeż się natenczas, o strzeż się, żebyś jak Ryszard albo Neron nie wyglądał!
Franciszek. Nie, nie!
Mozer. I to nie natenczas w wyjące tak się przemieni. Wewnętrzny trybunał, którego nigdy wątpliwem mędrkowaniem przekupić nie zdołasz, obudzi się wówczas i wyda sąd na ciebie. Ale to obudzenie będzie obudzeniem żywo pogrzebionego w żywocie cmentarza; gorzkiem uczuciem samobójcy, co cios śmiertelny zadał i już żałuje; błyskawicą, co północ twojego życia rozpłomieni; jednem otworzeniem oczu — a jeżeli i wtenczas mocno się postawisz: toś wygrał.
Franciszek niespokojnie przechadzając się. Popie brednie, popie brednie!
Mozer. Wtenczas po pierwszy raz miecze wieczności na wskroś ci duszę przeszyją, ale po pierwszy raz za późno. Ta myśl, g, obudzą straszliwą sąsiadkę — na imię tej myśli: sędzia. Patrz, Moor, ty życie tysiąca ludzi na końcu palca trzymasz i z tych tysiąca dziewięćset dziewięćdziesiątdziewięć do nędzy przyprowadziłeś. Żebyś był Neronem, nie staje ci państwa rzymskiego — nie staje ci Peru, żebyś był Pizarem. Sądzisz, że Bóg dopuści, aby w świecie jego jeden człowiek jak wściekły rządził i wywracał wszystko na opak? Sądzisz, że te dziewięćset dziewięćdziesiątdziewięć na zniszczenie ci zostawiono, na lalki szatańskiej twojej zabawy? O nie sądź tak! Za każdą minutę, którą im zabiłeś; za każdą uciechę, którą im zatrułeś; za każdą doskonałość, którą im wydarłeś, do rachunku cię kiedyś powoła, a jeźli potrafisz odpowiedzieć: toś wygrał.
Franciszek. Ani słowa więcej, ani słowa! Czy chcesz, żebym twoim śledziennym kaprysom stawał na usługi?
Mozer. Patrzaj, jak przeznaczenie ludzi w straszliwie pięknej stoi równowadze: szala tego życia zniżona podniesie się w tamtem — tu podniesiona, tam na dół spadnie. Czasowe cierpienie tej ziemi tam w wieczny tryumf się zamieni, a tu tryumf śmiertelny tam wiekuistą będzie rozpaczą!
Franciszek z dziką postawą przystępuje do niego. Bogdaj cię piorun oniemił, ty duchu kłamliwy; ten język przeklęty ja ci z gardła wyrwę.
Mozer. Tak wcześnie ciężar prawdy poczułeś? — Jeszczem żadnych nie przywiódł dowodów; pozwól do dowodów przystąpić...
Franciszek. Milcz! Idź do piekła z swymi dowodami. Dusza będzie zniszczona, i nic mi na to nie odpowiadaj.
Mozer. Dlatego skowyczą duchy przepaści, ale niebo głową potrząsa. Myślisz, że przed ramieniem wymierzającego sprawiedliwość uciekniesz do pustego królestwa nicości? Wzniesiesz się do nieba — On tam; pójdziesz do piekła — i tam On znowu. Zawołasz do nocy: zakryj mię! i do ciemności: osłoń mię! — ciemność musi świecić nad tobą i nad potępionym dnieć północ — twój duch nieśmiertelny pod temi słowami wzdryga się i nad ślepą myślą zwycięża.
Franciszek. Nie chcę być nieśmiertelnym — niech tam będzie, co chce, przeszkodzić nie mogę — ale go zmuszę, żeby mię zniszczył; wściekłość jego rozdrażnię, żeby mię zniszczył w wściekłości. Powiedz mi, jakie są grzechy największe, co najstraszniejszy gniew w nim obudzają?
Mozer. Dwa znam tylko — ale ich ludzie nie popełniają — nie znają nawet.
Franciszek. Jakie dwa?
Mozer. Ojcobójstwo nazywa się jeden; bratobójstwro nazywa się drugi. Czego tak bledniesz?
Franciszek. Cóż to, starcze? Z niebem czy z piekłem zawarłeś przymierze? Kto ci powiedział?
Mozer. Biada temu, kto oba te grzechy ma na sercu swojem! Jemuby lepiej było, gdyby się nigdy nie urodził! Ale bądź spokojny, ty już ani ojca, ani brata nie masz.
Franciszek. Ha! Czy nad te grzechy nie znasz większego? Pomyśl jeszcze. — Śmierć, niebo, wieczność, potępienie unoszą się nad głosem ust twoich. — Czy jest większy choć jeden?
Mozer. Ani jeden większy.
Franciszek pada na krzesło. Potępienie! potępienie!
Mozer. Wesel się, wesel! miej się za szczęśliwego. Przy wszystkich zbrodniach twoich świętym jesteś w porównaniu do ojcobójcy. Przekleństwo, co ciebie dotknie, porównane z przekleństwem na tamtego, śpiewem jest miłości.
Franciszek zrywając się. Idź do tysiąca piekieł, puszczyku! Kto ci przychodzić kazał? Idź, albo na wskroś przebiję.
Mozer. Mogąż popie brednie w zbroję takiego filozofa ugodzić? Zdmuchnijże to wszystko oddechem ust twoich! Odchodzi.
Franciszek rzuca się na krzesło w straszliwych poruszeniach. Głęboka cichość.
Służący wpadając spiesznie. Amalia uciekła, hrabia zniknął nagle.
Daniel wchodząc ze strachem. Łaskawy panie, wojsko ognistych jeźdźców pędzi z góry! Krzyczą: rozbijaj, rozbijaj — cała wioska w przestrachu.
Franciszek. Biegnij, niech we wszystkie dzwony uderzą; niech wszystko idzie do kościoła — na kolana pada, modli się za mnie. Więźniów wypuścić na wolność. — Ubogim wszystko w dwójnasób, w trójnasób zwrócę — chcę... idźże — wołaj mi spowiednika, żeby grzechy odpuścił. Czy jeszcześ nie poszedł? Zgiełk dochodzi.
Daniel. Panie Boże, przebacz mi ciężkie grzechy moje! Jak to pogodzić? Pan zawsze pacierzów nie miałeś za grosz, moje psalmy i biblię na głowę mi rzucałeś, skoroś mię zastał przy modlitwach...
Franciszek. Nie mów już o tem... bo widzisz... Umrzeć, umrzeć! Byłoby za późno. Słychać wrzask zgrai Szwajcera. Módlże się, módl.
Daniel. Ja zawsze panu mówiłem... pan modlitwą pogardzasz, ale pamiętaj pan, pamiętaj: przyjdzie bieda na człowieka, niechno się po kołnierz naleje, wtenczas wszystkie skarby świata oddasz za jedno westchnienie chrześcijańskie. Widzisz pan? wyszydzałeś mię. — Otóż masz teraz! widzisz pan?
Franciszek ściskając go. Przebacz mi, kochany, złoty, słodki Danielu! przebacz mi — ja cię ubiorę od nóg aż... módlże się... ubiorę cię jak na wesele, ja ci... módl się, zaklinam cię, na kolanach proszę. — W imię d.....a! Módl się! — Zgiełk na ulicach — krzyk — łomot.
Szwajcer na ulicy. Dobywaj! wal na śmierć! Wypieraj! Widzę światło — tam on musi być.
Franciszek klęcząc. Słuchaj modlitwy mojej, Boże na niebie! Pierwszy to raz — i więcej pewnie nie będzie — wysłuchaj mię, Boże na niebie!
Daniel. Zmiłuj się! Co pan robisz — to bezbożna modlitwa.

Zbiegowisko.

Lud. Złodzieje, zbójcy! Co to za hałas okropny o północnej godzinie?
Szwajcer zawsze na ulicy. Odpędzaj — hej człowieku, to dyabeł po waszego pana przyszedł. Gdzie Szwarc z swoim oddziałem? Stań przy zamku! Grim! przypuszczaj szturm do murów!
Grim. Przyłóżcie ognia — albo on do nas na górę, albo my na dół do niego — podpalę mu pokoje.
Franciszek modląc się. Zwyczajnym zbójcą nie byłem, Panie Boże — nie zajmowałem się drobnostkami, Panie Boże mój...
Daniel. Boże, bądź miłościw! U niego modlitwy nawet grzechami. Wlatują kamienie i głownie. Szyby wyskakują. Zamek gore.
Franciszek. Nie mogę się modlić — tu, tu! Uderzając pierś i czoło. Wszystko tak puste, tak wyschłe! Powstaje. Nie, modlić się nie będę. Tego zwycięstwa niebo nie odniesie i piekło ze mnie szydzić nie będzie...
Daniel. Jezus Marya! pomóżcie, ratujcie! Cały zamek w płomieniach!
Franciszek. Weź tę szpadę, prędzej! W brzuch mi utop — tam, z tyłu: żeby łotry nie przyszli naigrawać się ze mnie. Pożar się wzmaga.
Daniel. Chowaj Boże! Chowaj Boże! Nikogo zawcześnie nie chciałbym do nieba wyprawiać, a tem bardziej do... Ucieka.
Franciszek patrząc za nim obłąkanem okiem po chwili. Do piekła, chciałeś powiedzieć. — W samej rzeczy, coś podobnego czuję... W obłąkaniu. Czy to wasze głośne poświsty? Czy syczycie, gadziny przepaści? — Cisną się na górę — oblegają drzwi. Czego mam się lękać tego końca ostrego? Drzwi pękają — wyłamane — niema sposobu. — A więc ty ulituj się nademną! Zrywa złoty sznur od kapelusza i dusi się.

Szwajcer z oddziałem.

Szwajcer. Łajdaku zbójecki, gdzieś się podział? Widzieliście, jak uciekali? tak mało ma przyjaciół? Gdzie się ta żmija zaczołgała?
Grim potykając się o trupa. Stójcie — coś leży na drodze — poświećcie!
Szwarc. Wyprzedził nas z grzeczności. Schowajcie pałasze, już się jak szczur rozciągnął.
Szwajcer. Trup? Co, trup? bezemnie trup? kłamstwo, powiadam — patrzcie tylko, jak się prędko zerwie na nogi! Wstrząsa nim. Hej, słyszysz? jest tu ojciec do zabicia.
Grim. Nie trudź się darmo. Ani piśnie.
Szwajcer oddalając się od trupa. Tak! nie ucieszył się — zdechł jak szczur. Wracajcie i powiedzcie kapitanowi, że zdechł jak szczur. Mnie już nie Obaczy. Strzela do siebie.

SCENA DRUGA.
Teatr przedstawia miejsce ostatniej sceny czwartego aktu.
Stary Moor na kamieniu siedzi. Karol naprzeciw niego. Rozbójnicy po lesie rozsypani.

Karol. Nie przychodzi! Uderza pałaszem po kamieniach, aż iskry się sypią.
Stary Moor. Przebaczenie niech będzie jego karą, moją zemstą podwojona miłość.
Karol. O nie, na rozjątrzoną duszę moją — tak być nie może! tak nie uczynię. Zbrodnię haniebną powinien zanieść ze sobą do wieczności! Inaczej na cóż mam go zabijać?
Stary Moor we łzach. O dziecię moje!
Karol Co? płaczesz nad nim? pod tą wieżą?
. Stary Moor. Miłosierdzia, o miłosierdzia! Załamując ręce. W tej chwili, w tej chwili osądzone dziecko moje!
Karol. z przestrachem. Które?
Stary Moor. Ha! Skąd to pytanie?
Karol. Nic, nic!
Stary Moor. Czy i ty przyszedłeś urągać rozpaczy mojej?
Karol. Ach! sumienie zdradza! Nie zważaj na moje słowa!
Stary Moor. Prawda, jam syna udręczał i syn znowu mnie udręczać musiał — to palec Boży. O mój Karolu, o mój Karolu! Jeźli w tej chwili szatą pokoju odziany wznosisz się nad moją głową, przebacz mi, o przebacz!
Karol. On ci przebacza — jeżeli godny twoim się synem nazywać, to przebaczyć ci musi.
Stary Moor. Och! on zanadto wspaniałomyślny... ale ja pójdę na jego spotkanie ze łzami mojemi, z bezsennemi nocami, ze snami dręczącymi — kolana jego obejmę, zawołam: zgrzeszyłem przeciw niebu i tobie, niegodny jestem, żebyś mię ojcem nazywał.
Karol wzruszony. Czy ci tak drogim był ten syn drugi?
Stary Moor. Tyś mi świadkiem, Boże! Czemuż uwieść się dałem podstępom niedobrego syna! Najszczęśliwszym ojcem byłem między ojcami — pełne nadziei dzieci rozkwitały u mego boku. Ale — złowroga godzino, zły duch wkradł się do serca młodszego syna — uwierzyłem wężowi, i obaj przepadli.
Karol oddalając się od niego. Przepadli na wieki!
Stary Moor. Czuję dziś do głębi, co mi Amalia mówiła — duch zemsty z jej ust przemawiał: napróżno będziesz wyciągał umierające ręce za synem, napróżno myślał ściskać gorącą rękę Karola — nigdy on przy łożu twojem nie stanie. Karol z odwróconą twarzą podaje mu dłoń. Gdyby to była dłoń mego Karola! ale on daleko w ciasnym domu spoczywa, żelaznym snem usypia, nie słyszy głosu mojego narzekania. Biada mi! Umierać w objęciach cudzoziemca. — Żadnego syna, żadnego syna, żeby mi oczy mógł przywrzeć...
Karol w najżywszem wzruszeniu. Teraz trzeba — teraz! Do zbójców. Opuśćcie mię! A jednak czyliż mu mogę syna powrócić? już mu powrócić syna nie mogę. Nie — nie uczynię tego.
Stary Moor. Co, co szepcesz, przyjacielu?
Karol. Twój syn... tak, starcze!... twój syn... na zawsze zgubiony!
Stary Moor. Na zawsze?
Karol w najżywszem udręczeniu duszy wznosząc wzrok do nieba. O, ten raz tylko — nie dozwól duszy mej osłabnąć — ten raz tylko niech mocą dotrzymam!
Stary Moor. Na zawsze, powiadasz?
Karol. Nie pytaj więcej — na zawsze, mówiłem.
Stary Moor. Cudzoziemcze, cudzoziemcze! Po cóż mię z więzienia dobyłeś?
Karol. Ale? gdybym teraz błogosławieństwo od niego wyciągnął? — wyciągnął jak złodziej i uciekł z boską zdobyczą? Błogosławieństwo ojcowskie, powiadają, nigdy nie zaginie.
Stary Moor. I mój Franciszek zgubiony?
Karol padając mu do nóg. Rozłamałem rygle twego więzienia, daj mi błogosławieństwo swoje!
Stary Moor z boleścią, A chcesz syna zabić, ty ojca zbawicielu! Patrz tylko, Bóg w miłosierdziu nigdy niewyczerpany, a my nędzne robaki z zagniewaniem idziemy do spoczynku. Kładzie ręką na głowę Karola. Bądź tyle szczęśliwym, ile miłosiernym będziesz!
Karol rozczulony powstając. Och! gdzie jest stałość moja? Żyły mi wolnieją — sztylet z rąk wypada!
Stary Moor. Zgoda między braćmi to rozkosz, jak rosa, co z Hermonu odwilża Syonu góry. Staraj się na tę rozkosz zasłużyć, a aniołowie nieba przezierać się będą w słońcu twojej chwały. Mądrość twoja niech będzie mądrością posiwiałej głowy; ale twoje serce, serce twoje niech będzie zawsze sercem niewinnej dzieciny.
Karol. O! rozkoszy daj skosztować — pocałuj mię, boski starcze!
Stary Moor całując go. Weź to za ojcowski pocałunek, a ja pomyślę, żem syna całował. Umiesz płakać?
Karol. Pomyślałem, że to pocałunek ojcowski. — Biada mi, jeźli go teraz przywiodą! Ludzie z oddziału Szwajcera zbliżają się zasmuceni z pochylonemi głowami i zasłaniając sobie twarze. O nieba! Cofa się i szuka miejsca, gdzieby się ochronić. Rozbójnicy zbliżają się do niego. Milczenie.
Grim z pochyloną głową. Mój kapitanie! Karol nie odpowiada.
Szwarc. Drogi nam kapitanie! Karol ciągle ustępuje.
Grim. My niewinni, kapitanie!
Karol nie patrząc na nich. Któż wy jesteście?
Grim. Nie patrzysz na nas — to my, wierni twoi.
Karol. Biada wam, jeźliście wiernie spełnili.
Grim. Ostatnie pożegnanie od twojego sługi Szwajcera — nigdy już nie wróci twój sługa Szwajcer.
Karol zrywając się. Toście go nie znaleźli?
Szwarc. Znaleźliśmy umarłego.
Karol radośnie. O dzięki ci, rządco wszech rzeczy! Uściskajcie mię, dzieci! Miłosierdzie niech odtąd będzie hasłem. Więc i tom przebył — i wszystkom przebył.

Nowi rozbójnicy. Amalia.

Rozbójnicy. Hejż go, Hejż! Zwierzyna, cudna zwierzyna.
Amalia z rozpuszczonymi włosami. Umarli, powiadają, na jego głos zmartwychwstali. Mój stryj żyje! — w tym lesie — gdzie on? Karolu! Stryju! Ha! Rzuca się w objęcia starego Moora.
Stary Moor. Amalio! Córko moja! Amalio! Tuli ją do serca.
Karol. Kto mi ten obraz przed oczy przywodzi?
Amalia wyrywa się z ramion starego Moora, leci do Karola i wiesza mu się na szyi. Mam go, o gwiazdy nieba, mam go znowu!
Karol wyrywąjac się, do rozbójników. Ruszajcie! Szatan mię zdradził!
Amalia. Oblubieńcze, oblubieńcze! ty w obłąkaniu. Ha! to zachwycenie! Czemuż ja w tym szale szczęśliwości tak nieczuła, tak zimna?
Stary Moor zrywając się z siedzenia. Oblubieniec? Córko, córko! Oblubieniec!
Amalia. Wiecznie do niego, wiecznie, wiecznie on mój! O wy, potęgi nieba — zdejmcież ten ciężar zabijającej rozkoszy, żebym pod jej brzemieniem nie umarła.
Karol. Oderwijcie ją od szyi mojej! — Zabijcie ją! — Zabijcie jego, mnie, siebie! Wszystkich zabijcie! Niechaj świat się wali! Chce uciekać.
Amalia. Dokąd? Cóżto? Miłość, wieczność! Szczęśliwość, nieskończoność! a ty uciekasz?
Karol. Idź, idź odemnie! najnieszczęśliwsza z oblubienic. Patrz sama, pytaj sama, słuchaj! Najnieszczęśliwszy z ojców! Puszczajcie mię, niech na zawsze od was ucieknę!
Amalia. Wesprzyjcie mię, na imię Boga, wesprzyjcie! Noc przed oczyma mojemi — on ucieka!
Karol. Za późno! Daremnie! Twoje przekleństwo, ojcze!... więcej nie pytaj! jestem... ja... przekleństwo twoje... wydarte tobie przekleństwo... Kto mię tu zwabił? Z dobytym pałaszem przystępując do zbójców. Kto z was do tego miejsca mię przywabił, postacie piekielne? Giń więc, Amalio! Umieraj, ojcze! po trzeci raz umieraj przezemnie! Ci zbawcy twoi to złodzieje i rozbójnicy! — a twój Karol ich hersztem! Stary Moor umiera. Amalia stoi niema jako posąg. Cała banda w straszliwem milczeniu. Karol opierając się o dąb. Dusze tych, których wśród upojenia miłości zgładziłem, których zamordowałem w czasie ich snu świętego, których... Hahaha! Czy słyszycie łomot prochowni walącej się na głowy złożonych chorobą? Widzicie płomienie obejmujące kolebki niemowląt? Oto pochodnie weselne, oto weselna kapela. O! on nie zapomina, On wszystko umie powiązać... dlatego nie dla mnie rozkosze miłości — dla mnie miłość łożem katowni!
Amalia. Prawda! Władco niebieski, prawda! Cóżem uczyniła, ja jagnię niewinne! kochałam ot tego!
Karol. To więcej, niżeli człowiek wycierpieć może. Przysłuchiwałem się przecież, jak z tysiąca luf śmierć do mnie huczała, i na krok nie ustąpiłem — czyż dziś dopiero mam uczyć się, jak drży kobieta? drżeć przed kobietą? Nie, kobieta stałości mojej nie zachwieje. Krwi, krwi! to napad kobiecy — krwi napić się muszę — a przejdzie. Chce uciekać.
Amalia. Zbójco! szatanie! — Ja nie opuszczę cię, aniele! Pada mu w objęcia.
Karol. Precz, wężu fałszywy! chcesz z obłąkanego szydzić? — Ale zwyciężę okrucieństwo losu — co, ty płaczesz? O wy chytre, złośliwe gwiazdy! Udaje jakby płakała, jakby nademną duszę chciała wypłakać. Amalia pada w jego objęcia. Ha, jak to? nie piwa na mnie, nie odtrąca od siebie? — Amalio, czyś zapomniała, czy wiesz, kogo ty ściskasz, Amalio?
Amalia. Mój jedyny, nierozłączony!
Karol w upojeniu najwyższej radości. Przebacza mi, kocha! Oczyszczony jestem jak powietrze niebieskie — kocha mię! Płaczem zroszone dzięki tobie, o miłosierdzie nieba! Pada na kolana i płacze rzewnie. Pokój mej duszy powrócił — wygrzmiało udręczenie — niema piekła! Patrzcie, o patrzcie, dzieci światła łzy ronią u szyi płaczącego szatana. Powstając, do zbójców. Płaczcież i wy! płaczcież, płaczcie! O Amalio, Amalio! wiesza się u jej ust — chwila milczenia.
Jeden z rozbójników występując z wściekłością. Stój, zdrajco! tej chwili odepchnij te ramiona — albo inaczej wymówię słowo, że aż w uchu ci zagrzmi i z przestrachu zęby ci zadzwonią. Wyciąga pałasz między Karolem i Amalią.
Stary rozbójnik. Pamiętaj na lasy czeskie! słyszysz? ociągasz się? na lasy czeskie powinieneś pamiętać! Niewierny, gdzie twoje przysięgi? Czy tak prędko o ranach zapominasz naszych? Gdyśmy szczęście, cześć i życie dla ciebie w przepaść rzucili, gdyśmy przy tobie stanęli jak mury, gdyśmy jak puklerze przyjmowali cięcia na twoje życie wymierzone, czyś nie wzniósł dłoni do zaklęcia się żelaznego? Nie przysiągłżeś, że nas nigdy nie opuścisz, jakeśmy ciebie nie opuścili? Niecny krzywoprzysięsco, chcesz zdradzać dlatego, że dziewczyna szlocha?
Trzeci rozbójnik. Hańba krzywoprzysięscy! Duch zabitego Rollera, któregoś wywołał na świadka z królestwa śmierci, zarumieni się wstydem nad lękliwością twoją i uzbrojony powstanie z grobu, żeby cię słusznie ukarać.
Różni zbójcy odsłaniając jeden po drugim rany i rozdzierając suknie. Patrz tu! patrz! Czy znasz te rany? Ty nasz jesteś! krwią naszego serca na poddanego myśmy cię kupili! Ty nasz, choćby archanioł Michał miał z Lucyperem na kułaki wystąpić. Marsz z nami! Ofiara za ofiarę! Amalia dla bandy!
Karol opuszczając rękę Amalii. Koniec! Chciałem powrócić, przyjść do ojca — ale ten, co w niebie, wyrzekł: nie można. Głupiec zaślepiony ze mnie, dlaczegóż powracać chciałem? Czy wielki grzesznik może powrócić? Wielki grzesznik powrócić nigdy nie może — o tem dawno trzeba było wiedzieć. Bądź spokojna! proszę cię, bądź spokojna! Tu jest sprawiedliwość: nie chciałem, gdy on mię szukał; teraz gdy ja go szukam — on nie chce. Cóż jest słuszniejszego? Nie zataczaj tak oczów — on mię nie potrzebuje — czyż stworzeń swoich nie ma w obfitości? Bez jednego może się obejść — a tym jednym ja. Chodźcie, towarzysze!
Amalia zatrzymując go. Czekaj, czekaj! Jedno pchnięcie, jedno pchnięcie śmiertelne! Opuszczona na nowo! Dobądź miecza i zlituj się!
Karol. Litość do niedźwiedzi uciekła — nie zabiję cię!
Amalia obejmując jego kolana. O, w imię Boga, w imię miłosierdzia wszelkiego! Miłości już nie chcę — wiem, że tam w górze gwiazdy nasze jedna przed drugą uciekają — ja o śmierć błagam tylko. Opuszczona! Opuszczona! Rozważ tylko całą okropną treść tego wyrazu: opuszczona! Ja tych udręczeń nie wytrzymam — zważ tylko — żadna kobieta takich udręczeń wytrzymać nie może. O śmierć błagam tylko. Patrz: ręka moja drży! nie mam serca przebijać. Mnie samo ostrze błyszczące przestrasza — tobie tak łatwo, tak łatwo — ty mistrz w zabijaniu! Dobądź miecza i ot uszczęśliwisz!
Karol. Chcesz sama być szczęśliwą? Precz! Kobiet nie zabijam.
Amalia. Ha zbójco! ty szczęśliwych tylko mordujesz, zmęczonych życiem omijasz? Zawleka się na kolanach do zbójców. To wy zlitujcie się nademną, uczniowie kata! Z waszych oczu wygląda takie łaknące krwi miłosierdzie, że aż radość nieszczęśliwemu. Wasz mistrz to próżny, tchórzliwy przechwalca.
Karol. Kobieto, co mówisz? Zbójcy odwracają się.
Amalia. Ani jednego przyjaciela? I pośród tych ani jednego? Powstając. Niechaj więc Dydona uczy mię umierać! Chce odejść, jeden z rozbójników mierzy do niej.
Karol. Stój, ani się waż! Kochanka Moora z Moora tylko ręki umierać winna! Zabija ją.
Rozbójnicy. Kapitanie, kapitanie! Co robisz? Czyś szalony?
Karol. Ugodzona — jeszcze jedno drgnienie i już po niej! — No, patrzcie, czy jeszcze macie co do żądania? Ofiarowaliście mi życie — życie, co już do was nie należało, życie pełne obrzydliwości, hańby — ja wam anioła zamordowałem. Co? przypatrzcie się tylko dobrze! Czy dosyć wam na tem?
Grim. Z lichwą dług zapłaciłeś. Toś uczynił, czego żaden człowiek dla honoru nie uczyniłby swego. Chodź dalej!
Karol. Przyznajesz? — Nieprawdaż, życie świętej za życie łotrów, to zamiana nierówna? O zaprawdę mówię, choćby każdy z was na rusztowanie wstąpił a ciało, kawałek po kawałku rozpieczonemi obcęgami wydzierano mu, choćby ta męczarnia jedenaście dni letnich trwała, jeszczeby nie mogła tym łzom równoważyć. Z gorzkim uśmiechem. Rany wasze, czeskie lasy! Prawda, prawda: za to trzeba było zapłacić.
Szwarc. Uspokój się, kapitanie, chodź z nami! To widok nie dla ciebie. Prowadź nas dalej!
Karol. Czekajcie! Jeszcze słowo, nim dalej pójdziemy. Słuchajcie, wy pochopni zbirowie moich barbarzyńskich rozkazów — od tej chwili przestaję być wodzem waszym. Ze wstydem i wstrętem odrzucam tę krwawą buławę, pod którą myśleliście mieć prawo zbrodnie popełniać, brudzić światło niebieskie dziełami ciemności. Idźcie w lewo czy w prawo! — Nic odtąd wspólnego między nami nie będzie.
Rozbójnicy. Ha, lękliwcze! Gdzież twoje wysokie wzniosłe zamiary? Toż były tylko bańki mydlane, co znikły za podmuchem jednej kobiety?
Karol. O, szalony głupiec ze mnie, żem myślał ohydnymi czynami świat upiększyć a bezprawnością prawo utwierdzać! Nazwałem to zemstą i słusznością. Byłem tyle zuchwały, opatrzności Boska, porwać się na zaostrzanie szczerb twojego miecza, na poprawę stronniczych twych rozrządzeń — ale — o głupie dzieciństwo! otóż stanąłem u brzegu okropnego życia i łkając, zgrzytając zębami, co widzę! oto dwóch ludzi jak ja, cały porządek świata moralnego zdoła wywrócić ze szczętem. Przebacz, o przebacz dziecku, co się na władzę twoją targnęło. Zemsta tylko do ciebie należy; ręki człowieka nie potrzebujesz. Nie w mocy mojej zapewne przywrócić ubiegłą przeszłość. — Zniszczone na wieki, co się raz zniszczyło — com rozwalił, nigdy nie powstanie. Ale został mi sposób, którym obrażone prawa przebłagam i naprawię porządek znieważony. — Jemu potrzeba ofiary — ofiary coby nienaruszoność jego majestatu w obliczu całej ludzkości rozwinęła — tą ofiarą ja będę. Ja sam za znieważony porządek umierać muszę.
Rozbójnicy. Odbierzcie mu szpadę — chce się zabić.
Karol. Szaleńcy, na wieczną ślepotę skazani! Myślicie, że grzechy śmiertelne śmiertelnym grzechem się zgładzą? Myślicie, że harmonia świata zyska na tym bezbożnym rozdźwięku? Ciska z pogardą broń pod ich nogi. Żywcem mię dostaną. Idę i sam się oddam w ręce sprawiedliwości.
Rozbójnicy. Okujcie go! Rozum stracił.
Karol. Nie dlatego iżbym myślał, że ta sprawiedliwość nie dosięgnie mnie, skoro wyższa wola rozrządzi — ale mogłaby mnie we śnie zejść niespodzianie, albo w ucieczce doścignąć, albo siłą i zbrojnymi pochwycić — a wtenczas i tej zasługi byłbym pozbawiony, żem za nią umarł dobrowolnie. Pocóż jak złodziej mam dłużej ukrywać życie swoje, kiedy sąd stróżów niebieskich dawno już odjął mi to życie?
Rozbójnicy. Puszczajcie, niech idzie! — Chce grać rolę wielkiego człowieka i wystawia życie dla próżnego podziwu.
Karol. W samej rzeczy, mogliby mię podziwiać. Po namyśle. Przypominam sobie, że mi w drodze mówiono o biedaku, który za dzienny zarobek pracuje i jedenaścioro ma dzieci. — Obiecano tysiąc luidorów temu, kto żywcem dostawi wielkiego rozbójnika. Można wspomódz biedaka.

Odchodzi.



KONIEC.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Friedrich Schiller i tłumacza: Michał Budzyński.