Zaręczyny Jana Bełzkiego (Weyssenhoff, 1903)/Wiedeń, dnia 27-go marca

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Zaręczyny Jana Bełzkiego
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1903
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator Konstanty Górski
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Wiedeń, dnia 27-go marca.

Nie — nie mogę jeszcze przepaść i zniknąć. Przyjechałem do Wiednia. Stąd jednym tchem mogę być w Warszawie, jeżeli na mój telegram Celina odpowie. Może coś litośnego odpowie, może zrozumie, że zraniona ogromna miłość tłómaczy szaleństwo i zbrodnię? Wyznam jej wszystko tak szczerze, z taką błagalną skruchą i pokorą, jak tu przed samym sobą.
Już w nocy przed owym dniem widziałem prawie jasno, na jaką błędną zabrnąłem drogę. Nad ranem położyłem się i zasnąłem, ale snem niepożywnym, pełnym wspomnień owej mglistej, strasznej nocy, kiedym spotkał wymykającego się z hotelu Alfreda. Ranek też był mglisty. Gdyśmy dojechali do przeznaczonego miejsca z moimi sekundantami, nie było z przeciwnej strony jeszcze nikogo. Staliśmy o sto kroków od szosy, pod lasem, w zimnych wyziewach sosnowych. Wkrótce jednak nadjechał powóz, wynurzając się nagle z gęstej mgły, ale nie było w nim Alfreda, dopiero sekundanci jego, arbiter i lekarz, którzy pośpieszyli naprzód, aby się nie spóźnić.

Już wymierzono metę, nabito nawet pistolety, a Alfred nie przybywał.
W rozstroju nerwów każdy szczegół draźliwy przybiera groźne rozmiary, — więc i mnie ta zwłoka wydała się oburzającem lekceważeniem, jakby nową zniewagą. Wlepiwszy oczy w mgłę, na której tonąca linia szosy odznaczała się bardziej szaro, uczułem skrajną chwilę gorączki, i rozsądne postanowienia nikły. Zacząłem snuć, jak w malignie, wątek niemożliwej historyi: może Celina jest w pobliżu? może on się spóźnia, żegnając ją. Wyobraźnia dostarczała mi zbrodniczo głupich obrazów.
Turkot mnie zbudził, potem na drodze zobaczyłem szybko wzrastający cień: powóz pędził ku nam rozpuszczonym galopem. Czarny, szeroki płaszcz stojącego w powozie mężczyzny fantastycznie rozrzucał się w powietrzu: Alfred, dostrzegłszy miejsce schadzki, dał znak woźnicy, wyskoczył i dobiegł do nas.
Przeprosił głośno za spóźnienie, zrzucił płaszcz i stanął tak przedemną, strojny, zarumieniony, z dumnym pół-uśmiechem.
Wyznam — ten jego wdzięk i piękność wydały mi się tryumfem nade mną.
Nie słyszałem nawet przemowy arbitra, — a musiał przecież mówić, — na zgrabny ukłon Alfreda odpowiedziałem targnięciem kapelusza i, nie spuszczając oczu z przeciwnika, wyciągnąłem rękę po pistolet.
Nie mogę sobie dziś już zdać sprawy, w jakiem następstwie migały mi poczucia i myśli; wiem dokładnie, że przypomniałem sobie postanowienie celowania w nogi... ale w jakiej chwili? Jakby kilka dalekich głosów słyszałem naraz w głowie, a mógł tam być i głos sumienia, i zemsty, i własnej obrony, nawet strachu... Komenda: »Baczność!« ocuciła mnie jednak — sekundanci powiedzieli mi później, że strzeliłem bardzo spokojnie, doskonale stojąc w pozycyi.
Pani moja! błagam cię, abyś nie wątpiła o żadnym szczególe mojej spowiedzi! Ale więcej wyznać nie mogę, jak sam wiem. Prawie pewny jestem, że mierzyłem w nogi.
Oba strzały padły na komendę: »dwa!« Kuli Alfreda nie usłyszałem nawet koło siebie. Biedny on zgiął się w pół i upadł, jakby siadając na ziemi. Zaraz omdlał. Rzucili się już wszyscy do niego, a ja stałem jeszcze na miejscu, oszołomiony. Cisnąłem wreszcie pistolet o ziemię i w tej chwili przeczułem całą prawdę i przepaść nieszczęścia.
Gdy odzyskał przytomność, zaraz podał mi rękę, a ja już wtedy wyciągałem moją dłoń, jak do brata, chociaż dopiero po przewiezieniu biedaka do miasta mieliśmy tę dla mnie rozdzierającą, a dla niego tak zaszczytną rozmowę.
Kula tkwiła we wnętrznościach, krwawienie było silne — żadnej nadziei. Mimo nakazanego przez doktora spokoju, chciał koniecznie ze mną mówić i rozpoczął zaraz w obecności Krotoskiego i jednego ze swych sekundantów:
— Wiem, o co nam poszło. Nie słusznie mnie posądzałeś. Teraz mi wierzyć musisz, bo... nie pora mi cokolwiek udawać. Więc ci przysięgam, że ona mi była zawsze siostrą, że nigdym się nawet nie pokusił o inną jej miłość.
Pierwszy raz, odkąd cierpię, łzy nagłe puściły mi się z oczu, łzy prawie kojące. Usiadłem na brzegu łóżka i płakałem wobec tych mężczyzn, wobec tego, który rósł mi teraz na bohatera i męczennika.
— Jakto? więc?...

Przerwałem, nie mając już serca prosić umierającego o szczegóły; ale on się domyślił i w przerwach boleści ciągnął dalej:
— Nie wiedziałem, żeś taki. Nie był-bym ciągle przebywał w towarzystwie Celiny... ale ja ją tak lubię od dziecinnych czasów — a ona mnie — i bawiliśmy się zawsze razem... Usłyszałem, coś powiedział przy kolacyi na balu, nie chciałem podnieść tej zniewagi. Celina cię kocha.
Jęczałem pod naciskiem tej szlachetności.
— Ale kiedyś mnie zaczął prześladować obelgami i szyderstwem, nie mogłem już...
Słów mi brakło. Ująwszy go za rękę, patrzyłem mu w oczy. Jednak z zarzutu prześladowania chcąc się oczyścić, dotknąłem posądzenia tej nocnej wycieczki z hotelu.
Alfred otworzył oczy ogromne w pobladłej twarzy, takie zdumione, jak jej oczy niegdyś, gdym się zdradził z moją nienawiścią — i z goryczą pewną odpowiedział:
— Więc to był ostatni powód twojej nienawiści? I mogłeś wierzyć?
A potem rzekł tak prosto:
— Grałem tam w karty i nie jedną, ale trzy noce. Musiałem nawet szukać pieniędzy przed pojedynkiem i dlatego prosiłem o zwłokę.
Rzeczywistość cała oświetlona stanęła mi teraz przed oczami, a obok niej równoległa błędna droga, przebyta przez moją wyobraźnię. To jasnowidzenie, które wczoraj mogło być dla mnie zbawieniem, stało się dzisiaj męczarnią.
Błysnęła mi jednak nadzieja: może on żyć będzie, a ja do zachwianego szczęścia, do nieskalanych przez nic, jeno przez moje szaleństwo, ideałów jeszcze powrócę? I rozpaczliwie uścisnąłem Alfreda, a on uśmiechał się łaskawie. Ale zaraz osłabł i bandaże po raz drugi zaczerwieniły się groźnie. Zasnął potem. Patrząc na niego, widziałem, jak mu życie schodzi wolno z twarzy.
Po przebudzeniu się wrócił do rozmowy bardziej gorączkowo: mówił o tem samem, tylko więcej o Celinie, niż o sobie:
— Ona dobra, — płakać będzie po mnie, — ona czasem taka dobra...
Lekarz przerwał mu, dał morfiny i namawiał do snu. Alfred jednak spać już nie mógł, ani chciał; cierpiał coraz bardziej, coraz gwałtowniej wyrywał się do rozmowy.
— Dajcie mi przeżyć ten dzień, jak mi się podoba! — wołał.
Zaczął nagle mówić o swem dzieciństwie, o Włoszech, gdzie się urodził, o ambasadzie francuskiej w Rzymie, gdzie się wychował, o śmierci matki...

— Matka, gdyby żyła, był-by to dla niej cios... Pamiętam ją — miałem już lat dwanaście — Celina podobna do niej... Ojciec ma przy sobie swego Henryka, markiza i następcę... Dla ojca to będzie nie tak bolesne...
Mówił, patrząc w sufit, nawpół marząc. A kiedy spojrzał na mnie, musiałem mieć twarz bólem skurczoną, bo litość zaświeciła mu w oczach i odezwał się wprost do mnie:
— Ja zapewne umrę, bo już nic krwi w sobie nie mam... Ale nie taka to straszna rzecz, nie rób sobie ciężkich wyrzutów... Gdybyśmy się znali, jak teraz, bylibyśmy braćmi, bo ja ci nawet nie zazdrościłem twego szczęścia. Celina cię kocha, a ja... Nigdy nie pragnąłem umierać starym. Czy dzisiaj, czy jutro, prawie wszystko jedno... Celina idzie za mąż, dobrze idzie za mąż...
— Więc ty ją kochasz? — zapytałem.
— Może teraz więcej, niż kiedy, to tobie już nic... Teraz mi się zdaje, że ona, to życie... i żałuję czegoś, sam nie wiem, czy jej, czy życia?... To może i dobrze, że umrę...
Trząsłem się cały, klęcząc przy łóżku i trzymając rękę Alfreda. Ból niepowetowanej straty miotał mną. Gdyby mi jednak kto potężny za uratowanie Alfreda chciał zabrać coś bardzo drogiego, dałbym, ale chyba życie, nie Celinę. Żal za moją zbrodnię nie pochłaniał mnie całego: wielką częścią serca bolałem nad utratą mego szczęścia, nad tem, że śmierć Alfreda oddzieli mnie na zawsze od Celiny. Ten żal w tej chwili wydawał mi się potwornym, a przecież czułem, że równoważy prawie wyrzuty sumienia...

Może nie tylko tak, jak ja, postępować, ale i tak kochać nie wolno?...
Tylko już temu, który przebaczał, jak chrześcijanin, umierając po rzymsku i z beztroską dziecka, temu biednemu chłopcu, utrzymującemu się prawie bezwiednie w postaci bohatera, oddałem całą przyjaźń moją i czułość i cześć.
Kiedy znów boleść go oniemiła i zobaczyłem, że sięgnął po krzyżyk, wiszący mu na piersi, starałem się odgadnąć, o czem myśli. I gdy mniemałem, że zgadłem, że mam obowiązek uprzedzić pragnienie tej odchodzącej duszy, albo zdecydować jej niepewność, wymówiłem po długiem wahaniu te słowa, trudne w ustach jego zabójcy:
— Czy chcesz księdza?
Po raz pierwszy Alfred zadrżał, oparł się na łokciu i przez chwilę wzrok skupił pod namarszczoną brwią, aż mi się wydał starszym i myślącym o rzeczach wielkich. Wnet jednak twarz mu się rozjaśniła i tak pogodnie rzekł:
— Może i lepiej będzie?
Wybiegłem z pokoju i na ulicy spostrzegłem, że nogi pode mną się plączą. Wysłałem więc Krotoskiego, ale sam nie wróciłem do pokoju Alfreda: mógł-by pomyśleć, żem nie dość skory na jego usługi; — może też chciał sam pozostać?
Po godzinie ksiądz już wychodził od chorego. Powitałem go z uszanowaniem. Wysoki i czarny, o mądrych oczach i surowych rysach, przechylił się nieco, żeby mi się przypatrzyć i położył mi ciężką dłoń na głowie, bez słów błogosławieństwa.
Zajrzałem do pokoju Alfreda, ale wydało mi się, że drzemie, więc się cofnąłem i usiadłem przed domem. Dopiero jęk, dolatujący z wnętrza, porwał mnie aż do łóżka Alfreda.
Nie był to już ów młodzieniec wytworny, z którego lekki duch uchodził, jak konający płomień, ale człowiek w ostatniej walce ze śmiercią. Oddychał jękiem, krew miał na ustach. Jedną ręką targał rozpiętą koszulę i złoty pod nią łańcuch, drugą odtrącał podawane leki, albo krzyżował obie ręce na piersiach i dyszał ciężko, oczyma przewracając w słup. I wołał:
— Nie tego — dajcie mi wina! Nie myślałem, że zaraz...
To znowu do mnie, którego poznał, wyciągał rękę:
— Powiedz Celinie... kochaj ją ty... Powiedz Celinie. Chodź tu bliżej...
Siadłem tuż przy nim, wziąłem go za ręce i całą wolę skupiałem już w jednem pragnieniu, aby to życie ocalić. Wydało mi się, że cierpi mniej gorzko. Bladł jednak coraz śmiertelniej i chwytał coś ustami, jakby całując powietrze, aż wyprężył się, krzyknął głucho i wlepił we mnie oczy szalenie piękne... Okropność!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.