Wspólny przyjaciel/Część trzecia/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol Dickens
Tytuł Wspólny przyjaciel
Wydawca Biblioteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1914
Druk L. Bogusławski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Our mutual friend
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


CZĘŚĆ TRZECIA.

ROZDZIAŁ I.
Słodka rocznica.

Alfred i Sotronia Lammie obchodzić mieli uroczyście pierwszą rocznicę swego ślubu a całe grono znajomych i przyjaciół, zaproszone na obiad rodzinny, gotowało się do wzięcia w nim udziału. A więc mały pan Twemlow ubierał się w swem mieszkaniu nad stajnią, z której do uszu jego dochodziły odgłosy, nasuwające mu niekorzystne dla jego własnej osoby porównania. Tam na dole parobek stajenny czyścił konie, obmywał je, polerował im kopyta, szczotkował im szerść aż do nadania jej błyszczącego połysku — biedny zaś mały dżentlmen nie miał nawet cienia służącego, któryby mu oddał podobną usługę, był zaś tak już zmęczony, zżyty, zardzewiały, że myślał chwilami z pewną zazdrością o swych sąsiadach ze stajni. Zdawało mu się wtedy, że dałby się chętnie uwiązać u ściany, byle tylko, nie ponosząc żadnego trudu, odświeżonym zostać, jak przystało, na dzisiejszą wizytę. Że jednak marzenie to było nieziszczalne, dokonać musiał sam nużącego dzieła, a ułożywszy wreszcie przyzwoity węzeł od krawata i nasunąwszy na ręce mankiety, gotów był do wyjścia. Myśląc o słodkiej rocznicy, biedny mały stary dżentlmen, nie mógł oprzeć się uczuciom tęsknego żalu na wspomnienie o niewiernej, która zdradziła go niegdyś w czasach, gdy włosy jego nie były jeszcze przyprószone siwizną. Nie wiedział i nie miał się nigdy dowiedzieć, jak posępnego losu uniknął, nie łącząc się z mniemaną czarodziejką, która była w gruncie krokodylem bez serca, opancerzonym łuską nieprzepuszczalną dla wszelkich wrażeń uczuciowych. Z myślą więc o niej stanął u progu pomieszkania państwa Lammie w chwili właśnie, gdy zatrzymała się przed tymże progiem kareta lady Tippins. Sędziwa trzpiotka, przyjęła wysiadając ramię grzecznego dżentlmena i weszła z nim na schody, unosząc szeleszczące spódniczki w mniemaniu, że paralityczne drżenie jej nóg, przypisane zostanie wrodzonej żywości, cechującej czarującą staruszkę i wzięte będzie za rodzaj dobrowolnego podrygiwania. Przybywszy na miejsce, lady Tippins wyładowała olbrzymi zapas zalotnej elokwencyi, zwracając się po kolei do wszystkich obecnych.
— Jakże się pani miewa, droga pani Lammie, a czy prędko wyjeżdżacie wraz z mężem do tej bajecznej majętności. Jakże się to nazywa? Warweck, czy Krowt-roy, czy coś w tym rodzaju? A, otóż i Mortimer, zdrajca niewdzięczny, którego musiałam wykreślić z listy moich wielbicieli. A pan, panie Wrayburne, po co pan właściwie przyszedłeś, skoro wiadome jest z góry, że pan do nikogo słowa nie powiesz. Witam pana Weneering, cóż tam słychać w parlamencie? Czy to prawda, że pańska żona chodzi na wszystkie posiedzenia i dusi się codziennie na galeryi, przysłuchując się mowom tych panów? Ale, ale panie Weneering, czemuż to pan nie przemówiłeś dotąd w izbie ani słowa? Konamy tu wszyscy z ciekawości, a paneś dotąd ust nie otworzył. Jak się pani ma, panno Podsnap! Gdzież to Pa, i Ma... niema ich? a to szkoda... Miło mi widzieć pana, panie Boots... pan Brewer przyszedł także, jesteśmy więc w komplecie.
Następnie rozkoszna dama przyłożyła do oczu lornetkę i spojrzała w stronę, gdzie stał Fiedgeby.
— Tego nie znam — oświadczyła głośno.
Alfred, starannie wyświeżony i błyszczący, ujął pod ramię nieśmiałego młodzieńca i przywiódł go do lady Tippins. Fledgeby wyglądał z początku tak, jakby chciał coś powiedzieć, następnie jakby nie chciał nic mówić. Na twarzy jego odbity się kolejno: zamyślenie, smutek i bezgraniczna rezygnacya. Ostatecznie nie wyrzekł ani słowa, za to, cofając się, zawadził o Bootsa, okrążył Brewera i zatoczył się wreszcie w ustronny zakątek salonu, szukając uporczywie na gładkich policzkach wymarzonych faworytów. Zanim wszakże utwierdził się raz jeszcze w przeświadczeniu, że żaden zarost nie ukazał się na jego twarzy w ciągu ubiegłych pięciu minut, Alfred Lammie ujął go znów pod ramię i powlókł do pana Twemlow, upewniając tego ostatniego, że Fledgeby marzy już oddawna o poznaniu swego krewnego.
Twemlow wyciągnął do niego rękę ze zwykłą uprzejmością.
— Pańska matka była moją kuzynką,
— Słyszałem coś o tem — odparł Fledgeby.
— Pan mieszka w Londynie?
— Tak, panie.
— I zapewne lubi pan to miasto?
Ale Fledgeby uczuł się obrażony tem twierdzeniem i oświadczył brutalnie, że nie cierpi tego miasta. W tem miejscu Alfred Lammie wmieszał się do rozmowy i przeniósł ją na teren ogólny. — Podano zresztą obiad wykwintny, okazały, a przecież unosiła się nad stołem jakby koczownicza atmosfera. Pan Weneering przyprowadził z sobą swego lokaja chemika, który stał za jego krzesłem, wprost naprzeciw gospodarza domu i jego służącego. Obaj ci służący należeli do dwóch odrębnych kategoryi, z których jedna nie ufa własnym panom, druga znajomym swych panów. Lokaj Alfreda Lammie należał do pierwszego typu, a na twarzy jego malowało się zdumienie, a nawet zgorszenie, z powodu, iż policya nie aresztowała dotąd tego, na którego usługach pozostawał. Lady Tippins jadła żarłocznie, nie opuszczając żadnej potrawy, ani przystawki, a w międzyczasie starała się dobywać iskierki dowcipu z Mortimera Lightwood, zowiąc go niezmiennie niewiernym swym kochankiem. Było rzeczą z góry ukartowaną, iż Lightwood zasiadać miał zawsze naprzeciw trzpiotowatej staruszki, która umiała go wyciągnąć na ciekawe opowiadania.
— Uwodzicielu! — zaczęła wesoła dama, potrząsając swą końską twarzą — dlaczego nie opowiesz nam dalszego ciągu historyi o tym utopionym człowieku, którego imię było w ciągu ubiegłego roku tak sensacyjnie popularne. Zaszło tam podobno znów coś nowego.
— Nic o tem nie wiem, łaskawa pani.
— Kłamiesz przeniewierco, słyszałam przecież od twego złoconego śmieciarza o jakiejś dziewczynie, która znikła nagle w niewytłómaczony sposób, co ma mieć związek ze sprawą Johna Harmon.
— Skoro pani już o tem słyszała, to może pani zechce opowiedzieć nam przebieg tego zdarzenia.
— Potworze bez serca! przecież to ty jeden znasz szczegóły.
Pan Alfred Lammie zabrał głos i dodał od siebie, że słyszał coś istotnie o nowej fazie, w jaką weszła sprawa Johna Harmon.
— Upewniam państwa, że nie mam nic do powiedzenia — bronił się Mortimer, któremu w gruncie szło o Eugeniusza, ale przyjaciel jego trącił go nieznacznie w ramię, szepnąwszy niedbale:
— Ależ owszem, powiedz im.
— Przynajmniej nic, coby zasługiwało na uwagę — zakończył Mortimer.
Wówczas Boots i Brewer podnieśli błagalne okrzyki, upewniając, że rzecz musi bezwarunkowo zasługiwać na zainteresowanie.
— Spiesz się, Mortimerze — dorzucił głośno już Eugeniusz, poczem zagłębił się w krzesło z twarzą urażoną, rzuciwszy wprzód nienawistne spojrzenie lady Tippins, która nie omieszkała go nazwać swoim drogim niedźwiadkiem.
Przynaglony przez wszystkich Mortimer zaczął opowiadać.
— Przypominacie sobie państwo zapewne, że trup Johna Harmona wyłowiony został przez pewnego człowieka, którego oskarżono następnie o zamordowanie tegoż Harmona. Sprawiedliwość nie mogła go wszakże pociągnąć do odpowiedzialności, ponieważ człowiek ów utonął także. Zostawił jednak dzieci, syna i córkę.
Tu Mortimer zająknął się trochę. Nie czuł się swobodny, mówiąc o Lizie w obecności Eugeniusza.
— Cóż dalej? — wołało towarzystwo.
— Otóż dzieciom tym spadło nagle, jak z nieba, urzędowe odwołanie, dokument prawny, zawierający rehabilitacyę ich zmarłego ojca. Przysłano go na ręce mego klijenta, pana Boffen, gdy jednak ten polecił mi odszukanie córki zmarłego dla wręczenia jej tego dokumentu, nie mogłem tego dokazać.
— Dlaczego? — pytali jednocześnie Boots i Brewer.
— Ponieważ ta osoba znikła niespodziewanie.
— Znikła! — zabrzmiało powszechne echo.
— Rozwiała się, jak mgła — stwierdził Mortimer, rzucając niespokojne spojrzenie w stronę Eugeniusza.
— Jeśli tak dalej pójdzie — zauważyła lady Tippins, — nikt z nas nie może być pewny dnia, ani godziny.
Pani Weneering wyraziła swój niepokój z powodu niemowlęcia, które zostawiła w domu, bo wobec tych tajemniczych historyi można się wszystkiego spodziewać, Weneering zaś zapytał kategorycznie tonem, jakim się stawia wniosek w parlamencie, czy zniknięcie to nastąpiło pod przymusem, czy dobrowolnie.
— Nie, nie, — zaprzeczył Eugeniusz z niezwykłą, jak na siebie, żywością. — Zniknięcie to było absolutnie bezwzględne, ale całkiem dobrowolne.
Na tem zakończyła się sprawa, która ustąpiła miejsca okolicznościowym przemówieniom.
Pierwszy zabrał głos Weneering, bo któż miał większe od niego prawo do złożenia życzeń małżonkom Lammie, którzy poznali się i połączyli przy jego stole. Zacząwszy od złożenia życzeń, mówca przeszedł nieznacznie do pamiętnych dla siebie zdarzeń, dotyczących jego własnych wyborów do parlamentu, a wymieniwszy imiennie wszystkich tych, którzy poparli jego kandydaturę, złożył im za to dziękczynienia. Na zakończenie sławić zaczął własną małżonkę, jako najdawniejszą przyjaciółkę Sofronii Lammie.
Wreszcie, nie wiedząc dokładnie, jak wycofać się z tego oratorskiego wstępu, Weneering zahamował „ex promptu“ bieg swego Pegaza, mówiąc ni stąd ni zowąd:
— Niech cię Bóg błogosławi, mój drogi Lammie...
Alfred nie pozostał, oczywiście, dłużny z odpowiedzią. Wyglądał dziś świetniej jeszcze, niż zwykle, markując niejako wszystkie charakterystyczne cechy swej urody, jako to: nos za duży, zęby za białe, uśmiech za szeroki, aby był szczery, wyraz oczu zbyt twardy, aby miał być udany.
W czasie przemówienia mały pan Twemlow odwracał się parę razy w stronę Sofronii, w przekonaniu, że ta zadała mu jakieś pytanie. Za każdym razem wszakże pani Lammie rozmawiała z kim innym. Twemlow więc wreszcie doszedł do przekonania, że się omylił. A jednak w chwili, gdy mieli wstać od stołu, usłyszał całkiem wyraźnie swoje nazwisko.
— Panie Twemlow.
Odwrócił się do niej z galanteryą, ale Sofronia patrzyła w talerz, mimo to, usłyszał jej dalsze słowa.
— Nie patrz pan na mnie, ale posłuchaj mnie pan i zrób o co cię proszę. Po obiedzie staraj się pan usiąść przy mnie pod jakimbądź pretekstem. Masz pan duszę prawdziwego dżentlmena, więc mogę panu zaufać.
— Wielki to zaszczyt dla mnie.
— Nie dziw się pan mojemu zachowaniu, które będzie niezgodne z mojemi słowami. Muszę uważać na siebie, bo jestem pilnie strzeżona, a nie chcę, aby kto nas podsłuchał.
Nad wyraz zdziwiony Twemlow przesunął ręką po czole, ona oparła się o poręcz krzesła i zamilkła. Po obiedzie dopiero zasiadła z boku przy małym stoliczku, zarzuconym albumami i zaprosiła małego dżentlmena, by zajął przy niej miejsce. Towarzystwo rozproszyło się po salonie. Boots i Brewer krążyli dokoła lady Tippins, jak ćmy dokoła żółtej woskowej świecy, do której ta dama była uderzająco podobna, Alfred z uśmiechem Mefista na ustach czuwał nad Fledgebym i Georgianą, których posadził, oczywiście, przy sobie, starając się jaknajusilniej o doprowadzenie ich do czułych wynurzeń. Sofronia mogła wreszcie zacząć swoje zwierzenia.
— Ten Fledgeby, to pański kuzyn? — rzekła półgłosem.
— Tak, ale mimo to, nie znam go wcale.
— Istotnie niema powodu pysznić się z takiego pokrewieństwa.
— Nie rozumiem pani.
— Nie gniewaj się pan i nie dziw się pan niczemu; musimy udawać, że rozmawiamy o rzeczach obojętnych. Ale tu knuje się ohydna intryga. Jak się panu podoba ostatnia fotografia mego męża?
— Ogromnie podobna — odparł podniesionym głosem Twemlow.
— I ja tak myślę — odrzekła Sofronia. — Pan znasz Georgianę Podsnap, to właśnie o nią chodzi. Musiał pan uważać zabiegi o nią tego pańskiego kuzyna.
— Nie uważałem.
— Prawda, że Alfred go wyręcza, a i ja sama pomagałam mu w tem. Ale teraz... Proszę pana, abyś zechciał uszanować moje uczucia i nie zdradził mnie, choćbyś miał potem mną pogardzać. Musisz pan ocalić to dziecko.
— Jakie dziecko?
— Georgianę. Czyż pan nie rozumiesz, że będzie to dla niej zguba, jeśli dostanie ją ten Fledgeby. Ja nie mogę nic z powodu mego męża, a ona jest taka ufna, bezbronna.
— Cóż mam robić? — spytał Twemlow, który zaczynał rozumieć,
— Ostrzeż pan jej ojca.
Alfred Lammie przystąpił w tej chwili do żony, a ona podsunęła ze swobodnym uśmiechem nową fotografię przed oczy swego sąsiada.
— Ta zupełnie nieudana, nieprawdaż? poza sztywna.
— Sztywna? — powtórzył mały dżentlmen.
— Pokaż panu lepiej swoją fotografię, droga Sofronio.
— Zaraz to uczynię, drogi Alfredzie.
Drogi Alfred powrócił na swoje stanowisko, a żona jego ciągnęła dalej swoje zwierzenia.
— Ostrzeż pan jej ojca, to człowiek próżny, a zresztą imponuje mu pańskie pokrewieństwo z lordem Snigdsworth. On panu wierzy. Powiedz mu pan, że Georgiana spotyka u nas złe towarzystwo. Że ja sama...
— Pani?
— Tak, ja, że trudnię się kojarzeniem małżeństw. Jest to, niestety, aż nadto prawdziwe. Ale nie chcę poświęcić tej małej. Bo to takie dobre, wdzięczne stworzenie... przywiązała się do mnie naprawdę.
— I cóż tam rozpatrujecie tak długo? — spytał Alfred.
— Pokazuję panu Twemlow fotografie naszych mężów stanu.
— Pokaż więc mu i Weneeringa.
— Oczywiście. Nieprawdaż, jak dobrze trafiony? Wyborna fotografia. Zatem powiesz pan ojcu Georgiany, że ja jestem kobieta niebezpieczna, chytra i przebiegła, że Georgiana powinna ze mną zerwać. Jeśli się pan zgadzasz, zamknij pan to album, a będę wiedziała, że dotrzymasz mi słowa, nie żądam innej obietnicy.
Twemlow przyłożył do oczu lornetkę, którą nosił zawsze przy sobie i zdawał się przypatrywać z uwagą rysom Alfreda Lammie, uwiecznionym na fotografii.
— Nie mów pan źle o nas innym ludziom, — mówiła Sofronia — oszczędź Alfreda, bo, mimo, że cała ta rocznica jest komedyą, jest on, bądź co bądź, moim mężem.
Mówiąc to, Sofronia powstała, a Twemlow przypatrywał się jeszcze fotografii.
Nagle lornetka wypadła mu z rąk i zwisła wzdłuż ciała, a wówczas mały dżentlmen zamknął album z taką energią, że lady Tippins zadrżała i wydała okrzyk oburzenia. Goście zaczęli się żegnać, winszując raz jeszcze gospodarstwu słodkiej rocznicy i życząc im dożycia kilku jeszcze podobnych. Twemlow wyszedł wraz z innym i zanurzył się w ciemne czeluście ulicy Piccadilly, przesuwając ręką po czole i rozmyślając o sposobach wykonania zlecenia, jakie mu dała pani Lammie.

ROZDZIAŁ II.
Firma Pubsey i spółka.

Gęsta mgła zawisła nad Londynem, a miasto wyglądało, jak widmo, niepewne, czy ma się całkiem ukazać, czy też całkiem zniknąć — żyło jednak, mrugając płomykami latarni gazowych, kichało, gwizdało i dyszało ciężkim oddechem. Było tak ciemno, że w sklepach paliły się światła, mimo, że zbliżało się już południe. Kiedy niekiedy tylko przedzierała się przez gęste kłęby dymu blada tarcza słoneczna, wyglądająca wówczas płasko, martwo i lodowato. W okolicach Londynu mgła miała barwę popielatą, w samym zaś Londynie przybierała na krawędziach odcień żółty, który nabierał coraz to ciemniejszych refleksów w miarę, jak wchodziło się w centrum miasta, poczem stawał się czarno-rudy. Stanąwszy na szczycie jednego z pagórków, otaczających miasto, dostrzedz można było niekiedy szczyty najwyższych budynków, próbujących niejako podnieść głowę i wynurzyć ją z tych ciemnych potoków; udawało się to jedynie na dłuższy czas wieżom katedry świętego Pawła, za to wszystko to, co żyło i ruszało się w dole, ginęło zupełnie w odmętach czarnej mgły.
W taki to dzień stary Riah, przeszedłszy kilka zamglonych ulic, zapukał do mieszkania, które zajmował Fledgeby przy ulicy Piccadilly. Fledgeby tonął jeszcze w pierzynach, okryty jedwabną kołdrą.
— O którejże godzinie będziesz mnie dalej budził? — zapytał opryskliwie.
— Już jedenasta, panie.
— Zimno na dworze?
— O! bardzo chłodno — odparł Riah, wycierając włosy i brodę mokrą od mgły.
— Śniegu niema?
— Nie, panie, chodniki są prawie suche.
Fledgeby owinął się jeszcze lepiej kołdrą i żałował prawie, że niema na ulicach śniegu, coby mu pozwoliło jeszcze rozkoszować się miłem uczuciem ciepła i wygodą miękkiej pościeli.
— Przyniosłeś książki? — spytał żyda.
— Oto są, panie.
— To dobrze, przygotuj kwity i rachunki, a ja zdrzemnę się jeszcze.
Fledgeby odwrócił się do ściany, a Riah, spełniwszy jego rozkazy, zasnął także na krześle pod wpływem miłego ciepła, panującego w ogrzanym pokoju. Gdy zbudził się, oczom jego ukazał się Fledgeby w różowych spodniach tureckich, takimże szlafroku, w pantoflach i mycce, to jest w garniturze kupionym tanio z drugiej ręki od kogoś, co go nabył po niższej jeszcze cenie.
— Cóż to, hultaju, udajesz sen — zażartował łaskawie Fledgeby.
— Lękam się, panie, że naprawdę zdrzemnąłem się trochę.
— No! no! nie weźmiesz mnie na to, któż kiedy widział śpiącą łasicę. Swoją drogą, to wcale niezły pomysł ta twoja obojętna maska, którą przybierasz, mówiąc o interesach. Pokażno teraz rachunki i papiery wartościowe, bo zdasz mi sprawę z każdego grosza.
Spełniając ten rozkaz, Riah wydobył z zanadrza spory worek, który nosił na piersiach pod suknią, a który zawierał sporo papierów i złota. Riah ułożył jedno i drugie na stole, złote suwereny obok wekslów i czeków. Fledgeby obejrzał starannie każdą sztukę z osobna, a sprawdziwszy, że wszystko jest w porządku, zasiadł spokojnie do kawy, którą sobie wpierw przyrządził. Nie przyszło mu na myśl potraktować swego wspólnika, który stał przed nim w postawie pełnej szacunku.
— A teraz — rzekł Fledgeby — przystąpmy do tego działu naszego interesu, który najlepiej lubię; ile tam weksli znalazłeś do nabycia?
— O, jest tego sporo — odparł żyd, otwierając zatłuszczony pugilares i wydobywając z niego arkusik papieru, szczelnie zapisany drobnem ścieśnionem pismem.
Fledgeby wziął z rąk jego ten dokument i rozczytywać się w nim począł z widoczną lubością. Jego małe, chciwe oczka błyskały niekiedy z widocznem zadowoleniem, ale wtedy oglądał się niespokojnie na żyda, bojąc się, aby ten nie podchwycił wyrazu pożądliwości, jaką budziły w nim niektóre nazwiska, wyczytane na liście. Niektóre weksle należały do przyjaciół, do ludzi, których widywał w towarzystwie, nabycie tych właśnie sprawiało mu największą satysfakcyę. Nie chciał wszakże, aby jego żyd odkrył, o co mu chodzi — odwrócił się więc do niego plecami i badał dalej treść listy.
W tej chwili dały się słyszeć szybkie kroki w przyległym pokoju.
— I cóżeś mi tu narobił, chwało Izraela — zawołał gniewnie Fledgeby — zostawiłeś drzwi wchodowe otwarte i oto mi ktoś włazi na kark.
Istotnie kroki zbliżały się, a za drzwiami dał się słyszeć głos Alfreda Lammie.
— Przyjmujesz, Fledgeby?
„Czar” położył palec na ustach, nakazując milczenie żydowi i rzucił szybko chustkę na papiery i pieniądze.
— Proszę cię, wejdź — rzekł do Alfreda — mam tu wizytę przedstawiciela domu Pubsey i spółka. Słyszałeś zapewne Lammie, jak bezwzględnie ściąga ów dom swoje należności. Nieużyteczność tych panów jest powszechnie znana, mimo to próbuję wyjednać u nich ulgę dla jednego z moich przyjaciół. No cóż, panie Riah, czy nie zechcesz mi prolongować tego wekslu.
— Nie mogę — odparł poważnie Riah, — to nie moje pieniądze, jestem tylko pełnomocnikiem firmy.
— No! no! Znamy się na tem, — zaśmiał się Fledgeby.
— Kto jest ten żyd? — spytał na stronie Lammie.
— Riah Pubsey, właściciel firmy, wykręca się hultaj, że to nie jego kapitały zaangażowane są w przedsiębiorstwach firmy... dobry sobie. — Mówiąc to, Fledgeby śmiał się do rozpuku, bo też bawiła go ta farsa, którą odgrywał wobec swego przyjaciela Lammie. — Wreszcie uspokoił się, ocierając sobie oczy chustką.
— Nie, doprawdy, lękam się, aby pan Riah nie myślał, że z niego żartuję i że nie mam dostatecznego szacunku dla firmy Pubsey i spółka. Zechciej panie Riah przejść na chwilę do przyległego gabinetu, może się przecie namyślisz i dasz się zmiękczyć, potem powrócimy do interesu.
Riah przez cały ciąg tej sceny stał ze spuszczonemi oczami, nie mówiąc ani słowa. — Usłyszawszy rozkaz swego zwierzchnika, zastosował się do niego niezwłocznie. Fledgeby odprowadził go z udaną uprzejmością do gabinetu i zamknął za nim drzwi. Lammie stał przy ogniu, zgarniając ręką swe cynamonowe faworyty.
— Ho! ho! — rzekł Czar, spojrzawszy na niego — coś się, jak widzę, nie powiodło.
— Skąd możesz wiedzieć o tem?
— Dość przecie spojrzeć na ciebie.
— W gruncie zgadłeś; nie coś, ale wszystko się nie powiodło.
— Przewidywałem to — rzekł powoli Czar. Poczem usiadł i oparłszy ręce na kolanach, wpatrywał się w swego świetnego przyjaciela.
— Tak, tak, — powtórzył Lammie, — cała sprawa w łeb wzięła. Przegraliśmy stawkę.
— Jaką stawkę — spytał Fledgeby — skandując wyrazy zawsze równie, wolno.
— No tę, którąśmy grali na spółkę, masz, czytaj... Podał mu list, zaadresowany do pana Alfreda Lammie Esquire.

„Panie!
Zechciej pan przyjąć do wiadomości, że, dziękując panu za uprzejmość, jaką pan i pańska żona okazywaliście naszej córce Georgianie, nie mamy zamiaru nadal z niej korzystać, Pozwól pan powiedzieć sobie, że nie mamy powodu utrzymywać dalszych z sobą stosunków... co wyraziwszy — kreślę się z poważaniem

John Podsnap.“

Fledgeby przeczytał fatalny list, obrócił go w ręku raz i drugi i spojrzał pytająco na przyjaciela.
— Skąd to przyszło?
— Nie mam pojęcia.
— Powiedziano mu zapewne coś złego o tobie! — rzekł kwaśno Fledgeby.
— Albo o tobie, — odparł Alfred.
Czar czuł się usposobiony do buntu i wyrzekłby z pewnością jakieś obrażające słowo, gdyby nie to, że w tej chwili Alfred Lammie dotknął machinalnie swego nosa. Przypomniało mu to zbyt żywo poprzednie zajście i Fledgeby zadrżał o los swego organu powonienia.
— Cóż robić — rzekł Alfred z namysłem, — stało się i nie możemy tego odmienić, zato, skoro się dowiemy, kto nam wypłatał taką sztukę, zanotujemy go sobie w pamięci. Na razie mogę tylko stwierdzić, że rozpoczęliśmy interes, którego nie udało się nam doprowadzić do końca, a który byśmy dawno ubili, gdybyś był umiał korzystać z okazyi.
— To zależy — odparł Fledgeby, zasuwając obie ręce w kieszenie tureckich spodni.
— Czy mam przez to rozumieć, — zaczął surowo Lammie, — że masz mi coś do wyrzucenia? że nie jesteś zadowolony z mego zachowania się w tej sprawie.
— O, wcale nie — odparł Fledgeby — jeśli masz w kieszeni wiadomy czek i zechcesz mi go zwrócić?
Alfred Lammie wydobył z pugilaresu żądany papier i zwrócił go nie bez ociągania się.
— A teraz pytam pana raz jeszcze, czy masz mi co do zarzucenia?
— Nie, teraz nie.
— Bez zastrzeżeń?
— Bez zastrzeżeń.
— Podaj mi rękę Fledgeby.
— I owszem, — odparł Fledgeby, błyskając chytrze oczkami, — i owszem. Będziemy i nadal w przyjaźni. Pozwól zaraz, że dam ci przyjacielską radę. Nie znam oczywiście twego położenia majątkowego, wiem tylko, że to niepowodzenie odbije się na twojej kieszeni. Otóż, mój drogi, jeżeli masz długi, co się ostatecznie każdemu może zdarzyć, to zaklinam cię na wszystko, staraj się nie wpaść w ręce tego człowieka, tego żyda z firmy Pubsey i spółka. To są w gruncie lichwiarze, ze skóry człowieka obedrą; zanim się spostrzeże, już jest żywcem obdarty do suchej nitki. Widziałeś tego żyda. Uważaj na niego, to moja rada.
— Ale skądże znowu? Dlaczegożbym miał wpaść w ręce tej właśnie firmy — odparł Alfred, zaniepokojony w gruncie.
— Bo widzisz, jakeś tu wszedł, ten żyd spojrzał na ciebie wzrokiem, który mi się nie podobał. Może mi się zresztą wydało, ale na wszelki wypadek wolałem cię ostrzedz.
Alfred słuchał tego posępnie, a Fledgeby patrzył z rozkoszą na sine plamy, występujące na twarz jego przyjaciela, co świadczyło o jego wzruszeniu.
— A twoja żona? — spytał wreszcie — czy wie, że wszystko zerwane?
— Wie, pokazałem jej list.
— Czy była zdziwiona?
— Nie tyle, ile przypuszczam, zdaje mi się, że i cena także sądzi, że za opieszale brałeś się do rzeczy.
— Tak? więc pani Lammie twierdzi, że to moja wina?
— Proszę nie zmieniać znaczenia moich słów — rzekł groźnie Alfred.
— Nie gniewaj się, mój drogi, — bronił się uniżenie Fledgeby — nie miałem zamiaru cię obrażać...
Podali sobie ręce na pożegnanie i Alfred wyszedł zamyślony.
Zostawszy sam, Fledgeby stanął przed ogniem w swym tureckim kostyumie i oddał się medytacyom, któreby można przełożyć na mowę ludzką w tych mniej więcej wyrazach: „Mój kochany Lammie, masz obfity zarost, którego ja się nigdy nie doczekam i którego nie można nabyć za pieniądze. Traktujesz mnie z góry, przybierasz wobec mnie aroganckie tony, a w dodatku wciągnąłeś mnie w spelunkę, skazaną z góry na niepowodzenie, to też zapłacisz mi za to. Jestem może głupi, śmieszny, nie umiem się znaleźć w towarzystwie, nie mam wąsów, ani faworytów, ale bądź pewny, że potrafię cię owinąć około małego palca, ciebie i tobie podobnych“. Ulżywszy w ten sposób swej szlachetnej duszy, Fledgeby przywołał z powrotem swego wspólnika, a na jego widok przypomniała mu się znów wyborna, zdaniem jego, komedya, której byli oba aktorami. To też Czar wybuchnął znów śmiechem i upłynął czas jakiś, zanim odzyskał powagę i mógł zająć się interesami.
— Słuchaj, — rzekł do żyda — masz tu podkreślone wszystkie weksle, którebym chciał nabyć; dostaniesz na to odemnie czek, choć wiem, że dusisz gdzieś w sekrecie przedemną własne kapitały i chętnie byś sam wycisnął, jak cytrynę, chrześcijan. A teraz dość o interesach, pomówimy o czem innem. Powiedz mi, gdzie ona jest, ta ładna dziewczyna, którą widziałem kiedyś u ciebie na tym tarasie, bo ty z pewnością wiesz.
Zaskoczony znienacka stary Riah, spojrzał na swego pana szczególnie zmieszany.
— Przechowujesz ją może w domu, w którym się mieści firma Pubsey i spółka, to jest w mieszkaniu, które ja opłacam wraz z czynszem i podatkami.
— Nie, panie.
— W ogrodzie, który urządziłem sobie na moim dachu.
— Nie, panie.
— W takim razie gdzież ona jest?
Żyd pochylił głowę, jakby się namyślając, a Fledgeby patrzył na niego uważnie, wyczuwając niespodziewany opór.
— Możesz zresztą nie mówić, ja i tak się dowiem. Choć właściwie, co ty masz do niej... sam przecież za stary jesteś, aby... Cóż? więc nie powiesz mi, co jest między wami?
— Ależ nic, panie — odparł Riah, jakby z wybuchem.
— W takim razie — pytał Fledgeby, którego policzki zarumieniły się lekko, — dlaczego umoczyłeś rękę w tej ucieczce?
— Powiem panu, ale jeżeli mi pan przyrzeknie na swój honor sekret i dyskrecyę.
— Na honor? ależ naturalnie, przyrzekam i na wszystkie honory.
— Ja tę osobę bardzo szanuję — mówił Riah. — Ona jest uczciwa, pracowita, bardzo godna osoba; ja zobaczyłem, że ona jest w trudnem położeniu; brat ją porzucił, nachodził ją człowiek, którego ona nie chciała, no i drugi, któregoby może chciała, ale który się z nią nie ożeni.
— No, no, więc zakochana w nim.
— To i nie dziwne, bo to jest młody pan, bardzo ładnie wychowany i przystojny, ale z wyższego, niż ona, stanu. Sam pan przecie powiedział, że ja jestem za stary, żeby coś było między nami. Ja jej tylko poradziłem, żeby odeszła, a ona mojej rady posłuchała.
— Gdzie ją posłałeś?
— Dałem jej adres do naszych, którzy znajdą dla niej zajęcie.
— Liza! — wyszeptał Fledgeby, patrząc w ogień, — Liza jej na imię. Nazwiska możesz nie mówić, bo je znam, a ten pan ładnie wychowany, co się w niej kocha, to z pewnością Mortimer Lightwood.
— Nie, panie, to jego przyjaciel.
— Na Jowisza! Wrayburne? nigdybym tego nie przypuszczał, Taki chłodny, obojętny człowiek. W towarzystwie do nikogo słowa nie przemówi. Ma co prawda bardzo ładną brodę, którą się pyszni. No, teraz wszystko rozumiem. Doskonaleś obmyślił to, stary hultaju. Mnieby się, co prawda, zdawało, że to raczej Lightwood. Zresztą wszystko jedno, ten, czy tamten, obaj pracują dla mnie... słowem dobrześ to wszystko obmyślił i życzę ci dalszego powodzenia.
Zachwycony tą pochwałą swego dostojnego pana, Riah zapytał się o dalsze rozkazy.
— Nie mam żadnych na razie, wystarczy, jeśli spełnisz to, co ci już poleciłem. Możesz odejść.
Zostawszy sam, Fledgeby powrócił do ognia, podciągając swoje tureckie spodnie.
— Mają cię za głupiego, mój Fledgeby, powtarzał w myśli, a tyś mędrszy od nich wszystkich. Taki naprzykład Lammie skoczyłby do gardła żydowi i spłoszyłby go, a ja słówko po słówku wyciągnąłem z niego wszystko.
Mówiąc to, miał słuszność. Nie rzucał się on nigdy w otwartym ataku, nie szedł prosto do celu, należał do gatunku istot pełzających, które skradają się w cieniu przy ziemi do łupu, jaki pragną zdobyć. Sprawiała mu niewymowną rozkosz ta cicha władza nad ludźmi, którzy nim pogardzali, to trzymanie w ręku różnych splątań nici.
— Żyd? — pomyślał z dumą — fraszka dla mnie i żyda w pole wyprowadzić, nie takiego, jak Riah, a co się tyczy chrześcijan? No, strzeżcie się moi panowie i panie, poznacie mnie wkrótce; znać myśli wasze i zamiary, mieć nad wami władzę, a w dodatku zarabiać na was grube pieniądze, to wspaniały interes, naprawdę godzien zachodu.

ROZDZIAŁ III.
Znowu rocznica.

Rocznica ślubu pana i pani Wilfer, obchodzona już 25 razy, począwszy od dnia, w którym stanęli obok siebie na kobiercu ślubnym, święcona być miała w tym roku w kilka dni po uroczystości, opowiedzianej przez nas powyżej w domu małżonków Lammie. Matka Belli poświęciła dzień ten wspomnieniom różnych świetnych partyi, które odrzuciła lekkomyślnie, aby wybrać wreszcie za małżonka istotę tak podrzędną, jak biedny Rumty. Nastrój, jaki panował w domu w tym dniu pamiętnym, był tego rodzaju, iż wszystkie z kolei dzieci Wilferów zadawały sobie pytanie, czy nie byłoby dla wszystkich pomyślniej, gdyby Pa wybrał był za żonę inną kobietę, niż Ma, lub odwrotnie, a Bella, jak wiadomo, najwięcej rozpieszczona z rodzeństwa, twierdziła już całkiem jawnie, że zupełnie nie rozumie, co mogło naprowadzić Pa na szczególny pomysł ubiegania się o rękę dostojnej Ma. W tym roku Bella przyjechała na obchód doroczny w powozie państwa Boffenów w towarzystwie lokaja w liberyi, który złożył w mieszkaniu państwa Wilferów parę sztuk zabitego drobiu, mającego uświetnić dzisiejszy obiad. Pani Wilfer spotkała go przy drzwiach z wielką godnością, dając mu do zrozumienia, że ukazanie się służącego płci męskiej w liberyi nie jest dla mieszkańców tego domu niczem osobliwem, a przeciwnie, zjawiskiem całkiem powszedniem.
— Jakże się miewasz Ma — pytała Bella, całując matkę.
— O tyle dobrze, moja córko, o ile stan mój na to pozwala — odparła z posępną rezygnacyą pani Wilfer.
— Twój stan Ma? mówisz tak, jakbyś zamierzała dać nam małego braciszka.
— To już tak dawno! — odrzekła Lawinia, wychylając się z po za ramion matki — ale możesz sobie z tego nic nie robić.
— Moja córko — oznajmiła uroczyście Ma — nasz wspólny przyjaciel, p. Rokesmith, odstąpił nam na dziś swój pokój, tam więc będziemy obiadowali, a choć wyda ci się tam bardzo skromnie po salonach państwa Boffenów, to będzie to zawsze przyzwoitszy pokój jadalny, niż nasza suterena.
Bella, usłyszawszy to, miała wielką ochotę pobiedz natychmiast do pokoju sekretarza, chcąc zobaczyć, jak jest urządzony.
— Twój ojciec zaprosił na dziś pana Rokesmitha, ale nasz wspólny przyjaciel nie może skorzystać z tego zaproszenia, bo zamówiony jest gdzieindziej.
Bella wiedziała dobrze, że sekretarz nie jest nigdzie zamówiony, ale poprostu nie chce się z nią spotykać.
— Dobrze — pomyślała sobie — bo w gruncie krępujemy się wzajemnie.
Pobiegła jednak natychmiast do pokoju Rokesmitha i myszkować zaczęła po nim z wielką ciekawością. Umeblowany był dostatnio i ze smakiem. Na biurku papiery, zapisane cyframi, pełno książek na półkach i półeczkach, a nad biurkiem oprawiony w gustowną ramę portrecik; głowa młodej kobiety w lokach — Bella przypatrzyła się uważnie rysunkowi.
— Oho! wiem do kogo to ma być podobne — zauważyła.
Potem uczuła się niby obrażona i zarumieniła się. Nie szukała już nic więcej w tym pokoju, jakgdyby znalazłszy rzecz najważniejszą.
— Ma! — zawołała, wpadając do kuchni jeszcze zapłoniona — ja sama upiekę dziś kurczęta.
— Ty, moja córko! nie robiłaś przecie tego nigdy, nawet wtedy, gdy dzieliłaś nasz skromny los.
— Wtedy nie robiłam, a teraz będę robiła. Myślisz może Ma, że nie potrafię. Wiem doskonale, co potrzeba. Nadzieję kurczaka na rożen, posypię mąką i obleję masłem, co, czy nie tak?
— Nie mogę na to pozwolić, abyś w takim stroju...
— W takim stroju? Włożę zaraz fartuch, serwetę pod brodę.
Wykonała ten program najdokładniej. Owinęła się fartuchem — obcisnęła szczelnie białą serwetą, przypinając ją szpilkami, a foremna jej bródka i buzia z dołeczkami rysowała się ponętnie na tle białego płótna. Pani Wilfer patrzyła trochę oszołomiona na to odtrącenie własnej osoby od ogniska domowego. Lawinia tymczasem nakrywała do stołu, a że zajęcia gospodarskie wprawiały ją zawsze w najgorszy humor, ustawiała kieliszki i szklanki z takim hałasem, jakby stukała nimi do drzwi, dzwoniąc przytem nożami i widelcami w ten sposób, że sąsiedzi z przyległego domu mogliby mniemać, że ktoś fechtuje się tam lub potyka w pojedynku.
Nadszedł tymczasem Jerzy Simpson, jako nieuchronny członek wszelkich rodzinnych obchodów. Młodzieniec ten przeniósł teraz na młodszą pannę Wilfer uczucia, jakie żywił dawniej dla Belli. Zmieszał się jednak, widząc dawne swe bóstwo w roli skromnej gospodyni i, złożywszy życzenia pani Wilier, rzekł nieśmiało:
— Nie spodziewałam się nigdy, aby panna Bella raczyła zniżać się do tak skromnych zajęć.
— Nie spodziewałeś się pan? — przerwała mu kwaśno Lawinia — i dlaczegoż to? i poco wogóle mieszasz się pan do nie swoich rzeczy.
Jerzy Simpson, absolutnie ujarzmiony przez wojowniczą Lawinię, urwał natychmiast i milczał już przykładnie aż do nadejścia Reginalda Wilfera, przy którego boku nabierał zwykle nieco otuchy. Wszyscy zasiedli do stołu, a Bella, wierna do ostatka swej roli wdzięcznej kuchareczki, podała sama półmisek z kurczętami, które cherubin, vulgo Rumty, rozkroił na części.
— Powiedz mi Pa, dlaczego te kurczęta są takie różowe, czy to taka rasa?
— Nie, moje dziecko, tylko są niedopieczone.
— To nie może być, obracałam je przy ogniu.
— A jednak, moje dziecko, musimy je jeszcze dosmażyć. — Zabrali się więc oboje do tej dodatkowej akcyi, a właściwie wykonywał ją cherubin Rumty, który po za godzinami biurowemi pełnił w domu wszelkie dodatkowe funkcye gospodarskie, nie naśladując w tej mierze kontemplacyjnego lenistwa swych pierwowzorów z cennych obrazów starych mistrzów, których rola ogranicza się zwykle do uporczywego wpatrywania się w jakiś nieuchwytny punkt przestrzeni. Pani Wilfer patrzyła na to wszystko z twarzą tak tragiczną, że Rumty, zasiadłszy naprzeciw niej, spytał w najlepszej myśli:
— Czy ci niedobrze, duszko?
— Skąd wnosisz to, Wilferze?
— Bo tak jakoś wyglądasz.
— Nie, nic mi nie jest.
— Pozwolisz, skarbie mój, pieczystego. Powiedz, co mam ci nałożyć na talerz?
— Wszystko mi jedno, ten, czy inny kawałek.
Zaznaczywszy tak kompletne zaparcie się własnych gustów, na rzecz rodziny, pani Wilfer poruszać zaczęła szczękami tak sztywnie, jakgdyby na jedzenie jej patrzył cały tłum dworaków. Na szczęście Bella przywiozła, prócz innych zapasów, także parę flaszek wina, co rozgrzało znacznie atmosferę. Nawet Ma roztajała cokolwiek i puściła wodze wspomnieniom.
— W dniu takim, — zaczęła, — umysł człowieka przenosi się mimowoli w przeszłość.
Usłyszawszy to, Lawy skrzyżowała wyzywająco ręce na piersiach i szepnęła coś do Jerzego Simpson, który milczał jak głaz.
— I ja też — mówiła dalej czcigodna jubilatka — widzę w tej chwili przed sobą Pa i Ma (mam tu na myśli moich własnych rodziców), jakimi byli w czasach dużo wcześniejszych od dnia, który wywołał dzisiejszą rocznicę. Byli oni oboje ludźmi bardzo wysokiego wzrostu. Rzadko zdarzyło mi się spotkać kobietę piękniejszą od mojej matki, nigdy od ojca.
— Choćby dziadunio był niewiem jak piękny, to w każdym razie nie mógł być kobietą, — przerwała zapalczywie Lawy.
— Twój dziadek był właśnie taki, jaki go maluję, — zgromiła ją pani Wilfer, — a gdyby żył, potrafiłby nauczyć rozumu każdego potomka swego, któryby poważył się temu przeczyć. Było też marzeniem matki mojej, abym i ja także wyszła za człowieka wysokiego wzrostu. Bo zamiłowanie do ludzi pięknej i rosłej postawy było zresztą wspólne rodzinie naszej, z wielkim Fryderykiem, królem Prus. — Ostatnie te słowa zwrócone były całkiem wyraźnie pod adresem Jerzego Simpsona, który był wzrostu mniej, niż średniego, ale on nie podjął rękawicy.
— W domu naszym — ciągnęła pani Wilfer — gromadził się, rzec można, kwiat artystycznego świata. Dość powiedzieć, że bywało w nim współcześnie trzech rytowników, którzy prześcigali się wzajemnie w dowcipie, wypowiadając nieraz słowa i uwagi satyryczne, które obiegały później całe miasto.
Tu Jerzy Simpson, nabrawszy odwagi, poruszył się na krześle i zauważył, że trzech ludzi dowcipnych to dużo i że wieczory te musiały być bardzo zabawne.
— Wśród gości naszych — ciągnęła dalej pani Wilfer — znajdował się pewien dżentlmen, mający sześć stóp i cztery cale wysokości, ale ten nie był rytownikiem.
— Naturalnie, — potwierdził Jerzy Simpson, sam nie wiedząc, dlaczego to mówi.
— Ten dżentlmen wyróżniał mnie tak, że nie uszło to niczyjej uwagi.
Jerzy Simpson mruknął niezbyt zrozumiale, że z chwilą, gdy rzeczy dojdą do tego stopnia, to zwykle zauważyć to można z łatwością.
— Ja jednak, — mówiła dalej pani Wilfer, — dałam mu do zrozumienia, że jego zabiegi nie odpowiadają mi, że nie z powodu jego wzrostu, ale z powodu jego inteligencyi, która była dla mnie za duża, nie chciałam mieć męża rozumniejszego od siebie; wówczas biedna moja matka, jakby w przeczuciu tego, co miało zajść, klasnęła w dłonie, mówiąc: Już wiem, na czem się to skończy, ty wyjdziesz za mąż za małego mężczyznę. Matka moja przeczuła także, że inteligencya tego człowieka będzie bardzo niska; i cóż powiecie, wszystko to sprawdziło się, co do joty, bo w miesiąc później spotkałam Reginalda Wilfera, a wpół roku potem zostałam jego żoną.
Wszyscy umilkli, a biedny Rumty podrapał się w ucho i spojrzał trochę zawstydzony na biesiadników,
— Musisz być jednak cierpiąca, duszko, — zauważył, chcąc przerwać milczenie.
— Cóż znowu! nigdy nie czułam się zdrowsza.
Położenie Jerzego Simpsona przy całym obiedzie familijnym stawało się coraz trudniejsze. Nie dość na tem, że rozochocona Ma zwracała się do niego coraz częściej, żądając niejako potwierdzenia swych kategorycznych sądów, w dodatku Lawinia, chcąc pokazać siostrze, do jakiego stopnia zawojowała jej dawnego wielbiciela, traktowała go poprostu, jak psa tresowanego. Nic też dziwnego, że nieszczęśliwy młodzieniec nie umiał utrzymać w tych warunkach równowagi umysłu, który i tak nie był jeszcze dostatecznie utwierdzony w podstawach. Nastrój ten utrzymał się do końca wieczora, aż wreszcie nadeszła godzina pożegnania, w której Bella, zamknąwszy swą buzię z dołeczkami w ramach eleganckiej kapotki, wsunęła rękę pod ramię swego Pa, który miał ją odprowadzić do domu. Znalazłszy się na ulicy, odetchnęli oboje pełną piersią.
— I cóż Pa! rocznica już minęła — rzekła Bella, przyciskając się do ramienia swego Pa i klepiąc go pieszczotliwie po klapie od paltota.
— Tak, tak moje dziecko, znowu rok upłynął, ale powiedz lepiej, co z tobą słychać?
— Coraz gorzej Pa.
— Jakto?
— Staję się z dniem każdym gorszą; powiadam ci, myśląc wciąż o pieniądzach, aż mi się zmarszczki porobiły w okolicach nosa, musiałeś zauważyć. Nie śmiej się Pa, przekonasz się wkrótce sam, co zostanie z twojej ładnej córeczki, wysuszona mumia z oczyma zapadłemi i cerą z pergaminu. No! ale skoro nie chcesz wiedzieć, przejdźmy do zwierzeń, mam ci właśnie powiedzieć cztery sekrety.
— Proszę! aż cztery?
— Zaczniemy od pierwszego, uważaj Pa. Nr. 1-szy. Zgadnij, kto mi się oświadczył. Co? nie domyślasz się. Nasz wspólny przyjaciel, jak mówi Ma.
— Pan Rokesmith?
— Tak, cóż ty na to Pa.
— A ty? moje dziecko.
— Ja odmówiłam naturalnie, — rzekła Bella z trochę sztuczną energią.
— Doprawdy! — zapytał przeciągle Rumty.
— Ależ naturalnie. Powiedziałam mu przy tej sposobności, co o nim myślę.
— A cóż ty o nim myślisz?
— Że nadużył mego zaufania i w gruncie wyrządził mi zniewagę temi oświadczynami.
— Aż tak dalece. Źle coprawda zrobił, że nie wybadał wprzód terenu. Teraz przychodzi mi na myśl, że cię oddawna podziwiał.
— Tak samo podziwiać mnie może każdy dorożkarz, który mnie widzi, — odparła Bella, z odcieniem macierzyńskiej pychy.
— Co się zapewne często zdarza, — potwierdził dobrodusznie Rumty, — ale przejdźmy teraz do następnego numeru.
— To prawie to samo, tylko może trochę mniej śmieszne.
— To znaczy?
— Że p. Mortimer Lightwood oświadczyłby mi się natychmiast, gdybym na to pozwoliła.
— Ale ty nie pozwolisz?
— Nie, ten pan nie podoba mi się.
— A jeżeli tak, to wystarcza.
— Nie Pa, to nie wystarcza. Namyśliłabym się może, mimo, że mi się nie podoba, gdyby nie to, że nie ma on ani majątku, ani klijenteli, ani widoków na przyszłość. Słowem nic, prócz długów.
— To nie wiele. Przejdźmy zatem do trzeciego numeru.
— Ten jest przynajmniej coś wart. Nie chodzi tu Pa o konkurenta, ale pan i pani Boffen przyrzekli mi oboje, że wyposażą mnie bardzo przyzwoicie.
— Zacni ludzie, — rzekł wzruszony Rumty.
— Tak, dla mnie są bardzo, bardzo dobrzy, — potwierdziła Bella, a widząc, że jej Pa rozrzewnił się do tego stopnia, że ociera łzę rękawem, rzuciła mu się nagle na szyję, nie dbając o przechodniów i wyściskała siarczyście, nazywając go najlepszym z ojców, najlepszym z przyjaciół i najlepszym z ludzi, a potem zanosiła się od śmiechu, widząc, jak Pa biegnie za kapeluszem, który mu wiatr z głowy zerwał i unosił po bruku. Skoro wreszcie Rumty odzyskał swoje nakrycie głowy, powrócił zdyszany do córki, pytając ją o czwarty sekret, ale Bella ociągała się z odpowiedzią.
— To, widzisz, sekret bardzo niemiły i który tobie tylko powierzę. Oto czy wiesz Pa, ten Boffen, taki dobry, prosty, szlachetny człowiek, zmienia się z dniem każdym. Bogactwo go psuje.
— Zdaje ci się.

— O nie Pa, sama bym tego chciała, ale widzę przecie, jakie zmiany zaszły w jego charakterze, dla mnie jest zawsze bardzo dobry, nie może się skarżyć. Ale wobec innych stał się przykry, opryskliwy, nieufny, a przytem do śmieszności próżny, a wszystko to zrobiły pieniądze. Mimo to Pa, nie dziwię mu się. Bogactwo ma dla mnie taki urok, tak bardzo pragnę mieć dużo pieniędzy, że chociaż wiem, że zepsują mnie one gorzej jeszcze, niż mego opiekuna, o nich tylko myślę we dnie i w nocy i nie wyobrażam sobie życia inaczej, jak w bogactwie.

ROZDZIAŁ IV.
Coraz gorzej.

— Spostrzeżenia Belli były aż nadto trafne. Złocony śmieciarz zmieniał się z dniem każdym i nabierał narowów, o któreby go nikt pierwej nie posądził. Nadymał się i przybierał tony wobec swych podwładnych; stał się szorstki dla służby, a nawet dla swego sekretarza. Pewnego dnia Bella, wszedłszy do jego gabinetu, zastała tam Rokesmitha, z którym pan Boffen omawiał jakiś interes,
— Czy nie przeszkadzam? — spytała, wchodząc.
— Ależ nie, nie, zawsze jesteś pożądana, — rzekł do niej Boffen z dawnym szczerym uśmiechem, ale skoro tylko zwrócił się do Rokesmitha, na twarzy jego ukazał się znów ten przykry wyraz, który Bella już znała. Układał właśnie wraz z Rokesmithem warunki wynagrodzenia za jego pracę tonem, który mógł dotkliwie urazić uczucia delikatne sekretarza.
— Zatem honoraryum moje wynosić będzie 200 funtów rocznie, — zaczął Rokesmith.
— Jakie honoraryum? Mów pan poprostu pensya. Wyznaczam panu 200 funtów pensyi rocznie, sądzę, że to ładny grosz.
— Ależ Noddy! — hamowała go żona.
— O cóż ci chodzi, moja stara? Jakem służył niegdyś u nieboszczyka Harmona, nikomu się nie śniło nazywać wynagrodzenia mego inaczej, jak pensyą i ja wcale się o to nie obrażałem. Sądzę, że i pan nie masz fałszywej dumy, panie Rokesmith.
— I ja tak sądzę, — odparł Rokesmith, podnosząc brwi z lekkiem zdziwieniem.
— Bo przyznasz pan sam przecie, że duma i ubóstwo nie idą z sobą w parze. człowiek ubogi niema być z czego dumnym. Nieprawdaż?
Rokesmith skinął głową. Bella obserwowała go z pod długich rzęs i nie mogła zdać sobie sprawy z jego uczuć, bo twarz sekretarza była niewzruszona.
— No, siadajże pan, panie Rokesmith.
Sekretarz przysunął sobie krzesło.
— Czemu pan czekałeś z tem na moje zaprosiny, czy także przez dumę? No, a teraz wróćmy do pańskiej pensyi, czyś pan z niej zadowolony?
— Sądzę tak samo, jak pan, że to ładny grosz.
— Ładny, czy nie ładny, ale tyle się wogóle płaci ludziom pańskiego stanu. Człowiek taki, jak ja, to jest, który ma majątek, powinien się liczyć z cenami. Nauczyli mnie ludzie bogaci, do których uczęszczam, jakie obowiązki wkłada na mnie majątek. Nie wolno mi podnosić cen dlatego, że mogę płacić więcej, niż inny; kupując naprzykład wołu na targu, płacę za niego cenę targową, nie mniej, ani więcej; to samo z sekretarzem. Płacę mu taką cenę, jaką się daje wogóle sekretarzom, to rzecz prosta.
— Bez wątpienia, — potwierdził spokojnie Rokesmith.
— A, i jeszcze jedno. Skoro kupuję wołu, czy barana, mam go dla siebie całego, to samo z sekretarzem. Skoro go płacę, muszę go mieć całkiem dla siebie.
— Czy to znaczy, że pan zakupujesz u mnie cały mój czas? — spytał Rokesmith.
— Naturalnie. Nie znaczy to, żebym wyznaczał panu zajęcie od rana do wieczora, ale muszę mieć pana wciąż pod ręką. Przeprowadzę więc dzwonek do pańskiego pokoju i dzwonić będę na pana ile razy go zapotrzebuję. Na noc, oczywiście, będziesz pan odchodził do swego mieszkania.
— Czy to wszystko? — spytał Rokesmith.
— Tak, na razie nie mam już panu nic do rozkazania.
Sekretarz powstał i oddalił się z papierami pod pachą. Przez cały ciąg tej rozmowy Bella nie spuszczała z niego oczu.
— Jak on może znosić to spokojnie, — myślała. — Dla marnych dwustu funtów tak się poniżać.
Po odejściu sekretarza złocony śmieciarz zaczął się niejako usprawiedliwiać.
— Spoufaliłem zanadto tego człowieka; wyznaję, że to moja wina. Nie umiałem dotąd obchodzić się z niższymi od siebie, świat mnie tego nauczył. Bogaty człowiek powinien trzymać w karbach swych podwładnych, grzeczność należy się tylko równym ludziom naszego stanu. — Bella słuchała tych wynurzeń z wielkim niesmakiem, a poczciwa pani Boffen z najszczerszem zmartwieniem.
— Daj pokój, moja stara, — pouczał ją małżonek. — Nie zapominaj, że nie jesteśmy już tem, co dawniej. Człowiek musi stosować się do swego stanowiska, tembardziej, że wiele osób pamięta o naszem pochodzeniu. Musimy trzymać krótko tak sekretarza, jak służbę, inaczej oni sami wsiądą nam na kark i pierwsi nas wyśmieją.
— Nie wierz mu, moje dziecko, — zawołała pani Boffen.
— Dlaczego? — zaprotestował spadkobierca.
— Bo ty przecie sam nie wierzysz w to, co mówisz, a Bella, którą bądź, co bądź kochasz...
— Bądź co bądź! dobra sobie jesteś kochanko. Kocham Bellę tyle prawie, co jej własny ojciec, a jeżeli osadziłem cokolwiek sekretarza, to trochę z jej powodu. Widując ją codziennie, chłopak mógłby sobie głowę zawrócić. A nie takiego przecie losu pragniemy dla pieszczotki naszej. Z taką buzią i z posagiem, który jej damy, będzie miała w czem wybierać. Nieprawdaż, pieszczotko? Nie zapominaj, że piękność twoja to drogi towar i który możesz korzystnie sprzedać, to prawdziwa kopalnia złota, z której możesz czerpać.
Tu mrugnął porozumiewawczo na swą wychowankę, która jednak nie czuła się zbyt zachwycona tą perspektywą świetnej przyszłości. Znalazłszy się w swoim pokoju, Bella próbowała uporządkować swoje wrażenia. W gruncie pan Boffen wypowiedział tylko jej własne przekonania, cóż więc mogło ją w nich urazić? Powracała jej natrętnie przed oczy twarz Rokesmitha. Sama nie wiedziała, czy ma go żałować, czy gniewać się na niego. Wrażenia te były jednak przemijające. Wir zabaw porywał ją coraz bardziej, Boffenowie pysznili się nią i niczego jej nie żałowali, królowała wszędzie strojem i urodą. W tym czasie zaprzyjaźniła się także z Sofronią Lammie, która przeniosła na nią część serdeczności, jaką okazywała dawniej Georgianie. Zabrała się nawet nie na żarty do swatania jej różnych przyjaciół swego męża, nie wyłączając nieśmiałego Fledgeby. Bella jednak miała mimo wszystko tyle zdrowego zmysłu krytycznego, że oceniła, jak należy, wartość tych panów i trzymała ich w należytej odleśłości. Za to Sofronia umiała ująć ją sobie zręcznemi pochlebstwami i widywano je teraz ciągle prawie razem, przejeżdżające się wspaniałym ekwipażem państwa Boffenów.
— Droga Bello, — rzekła raz do niej pani Lammie, — obawiam się, że trudno ci będzie znaleźć godnego siebie człowieka.
— Nie chodzi mi o człowieka, lecz o stanowisko, — rzekła stanowczo Bella.
— Rozumiem cię mój skarbie, nie możesz przecie zstępować niżej i przenosić się ze wspaniałego pałacu, w którym teraz mieszkasz, do jakiejś banalnej kamienicy. Piękność twoja potrzebuje ram odpowiednich. To jednak nie przeszkodzi, aby ktoś nawet nie zupełnie ciebie godny uległ twemu czarowi i zakochał się w tobie mimo twej woli nawet.
— Nudna to historya, te zachwyty, które się wzbudza, wcale ich nie pragnąc.
— Więc doświadczyłaś już tego?
— Dajmy temu pokój, droga Sofronio i nie pytaj mnie o nic — odrzekła Bella tonem, który, w rozmowach kobiecych znaczy: „Pytaj mnie proszę, bo pali mię wprost niecierpliwa chęć wyznania ci wszystkiego”. Sofronia tak też zrozumiała żądanie Belli, pytała więc, aż do skutku.
— Cóż to za oset przyczepił się samowolnie do twej czarownej osóbki?
— Nie mogę powiedzieć.
— Jakiś zuchwalec.
— Nietylko zuchwalec, ale i impertynent.
— Pozwól mi odgadnąć.
— Nie zgadniesz nigdy. Co byś powiedziała, gdyby to był nasz sekretarz?
— Co? ten pustelnik, co krąży u was bez słowa i chodzi tylnemi schodami?
— Nie śledzę jego kroków, — odparła Bella z niejakiem rozdrażnieniem, — ale to wiem na pewno, że tylnymi schodami nigdy nie chodzi. Otóż ten człowiek był o tyle zarozumiały, że mi się oświadczył,
— Oszalał biedak — rzekła z rezygnacyą Sofronia.
— O! przeciwnie — odparła Bella — wcale nie stracił głowy, bronił się owszem bardzo wymownie, ale ja dałam mu oczywiście do zrozumienia, co o tem myślę. Tylko, proszę cię, nie mów nikomu o tej nieprzyjemnej historyi. Państwo Boffenowie nie wiedzą o tem.
— Bądź spokojna moja droga, nie zdradzę cię — odparła Sofronia, składając na jej czole tkliwy pocałunek. Pocałunek judaszowy, bo w gruncie Sofronia gardziła pupilką złoconego śmieciarza, uważając ją za próżną, bezduszną dziewczynę, wyniesioną kaprysem losu. Bella ze swej strony nie lubiła pani Lammie i nie miała do niej zaufania, sama też nie wiedziała, dlaczego zwierza się jej ze swych sekretów, Byłaż to nieuchwytna potrzeba rozmawiania z kimś o tym nieznośnym sekretarzu? Bella nie mogła zataić przed sobą, że od pewnego czasu śledziła uparcie Rokesmitha, ilekroć zwłaszcza pan Boffen zaczynał go traktować z góry i przybierał wobec niego tony zwierzchnika. Bella pragnęła w duszy, żeby się sekretarz choć trochę zbuntował. Gdyby się choć zarumienił, albo brwi zmarszczył, — powtarzała sobie, — ale ta wiecznie spokojna twarz — czy można zrzec się do tego stopnia własnej godności dla tej marnej pensyi?
Zdarzyło się znów dnia pewnego, że Bella była świadkiem niemiłej rozmowy pana Boffen z sekretarzem, któremu spadkobierca robił ostre wyrzuty z powodu zbyt wielkich wydatków.
— Inaczej byś pan postępował, gdyby to były pańskie pieniądze.
— Przypuśćmy na chwilę, że tak.
— Milcz pan i nie przypuszczaj niczego, bo gdyby to były nawet pańskie pieniądze, byłoby głupotą, gdybyś je pan tak marnotrawił. Nie miałem zamiaru mówić panu niegrzeczności, ale pan musisz mnie zawsze wyprowadzić z cierpliwości. Słyszałeś pan historyę niejakiego pana Elwes?
— Tego skąpca?
— Dlaczego zaraz skąpca, to był panie rozumny człowiek, który nie chwalił się swem bogactwem, należy go naśladować. Albo naprzykład Daniel Dancer.
— Ten drugi sknera.
— Żadnych obelg, panie Rokesmith.
— Chciałem tylko powiedzieć, że ludzie, o których pan wspomniał, żyli w ostatniej nędzy i najgłębszem poniżeniu.
— Mieli do tego prawo, skoro się im tak podobało; czy lepiej byłoby, gdyby się zrujnowali i stracili wszystko, co do ostatniego grosza, do czego chcesz doprowadzić mnie i moją starą lady?
— Ludzie, o których pan mówi, spędzili całe życie w nędzy, z obawy przed nędzą.
— To im tylko zaszczyt przynosi, a zresztą taka jest moja wola, abyśmy oszczędzali tam, gdzie należy. Naprzykład pan wydajesz niepotrzebnie na mieszkanie. Przeniesiesz się pan do nas, a to, co płaciłeś tam, potrącimy z pensyi, wszak to sprawiedliwe. A czy masz pan własne meble?
— Tak jest.
— No, to bardzo szczęśliwie, nie będę potrzebował ich kupować.
Bella słuchała tego z rozszerzonemi zdziwieniem oczyma. Wszakże to zakrawało na wyzysk, a jeżeli sekretarz zgadzał się na wszystko, to zapewne dlatego, aby tu zamieszkać i być wciąż przy niej. Nieznośny człowiek. Zresztą rozmowa, którą toczył spadkobierca o sławnych skąpcach nie była dla niej nowością. Od pewnego czasu opanowała byłego śmieciarza jak gdyby mania w tym kierunku. Wyszukiwał w katalogach książek powieści lub życiorysów skąpych i chciwych ludzi, którzy zgromadzili znaczne majątki. Ona sama musiała mu w tem pomagać, wypatrując tytuły na wystawach księgarskich. Książki takie kupował spadkobierca, płacąc za nie chętnie wysoką nawet cenę, a, zakupiwszy je, biegł z niemi do swego literata, Silasa Wegg i kazał mu je odczytywać, lubując się tą lekturą. Obrazy brudnego sknerstwa, bezwzględnej chciwości nie raziły go wcale, przeciwnie, łechtały mile jego wyobraźnię, słowem było z nim coraz gorzej, a dusza jego, zatruta szkodliwym wpływem tej lektury, a może i nadmiernego bogactwa, zatracała zwolna, wszystkie swe szlachetniejsze cechy. Bella zdawała sobie sprawę z tego rozkładowego procesu, a przecież kult dla złota brał w niej wciąż górę nad innemi uczuciami i nie odstraszał jej przykład, jaki miała przed oczyma. Lektury, których słuchał pan Boffen, odbywały się po dawnemu wieczorami w starej jego willi. Działo się to z wielkiem niezadowoleniem Silasa Wegg, który obracał te właśnie godziny dla swych podziemnych robót. — Zanim pan Boffen nabrał upodobania do owych historyj o skąpcach, uprawiał on jeszcze długo szlachetniejszy rodzaj lektury, i tak po ukończeniu historyj upadku państwa rzymskiego, cofnęli się obaj ze swym literatem do dziejów starożytnych, doprowadzając je do momentu, w którym wojsko Aleksandra Wielkiego ryknęło płaczem, jak jeden mąż na widok wodza swego, przechodzącego ostry paroksyzm febry, której się nabawił w kąpieli. — Przyszła następnie kolej na historyę żydowską, a potem na żywoty Plutarcha, które spadkobierca uważał za bardzo ciekawe, ale mało prawdopodobne historye. Zdawało mu się, że ten autor sam w gruncie nie liczył na to, aby opowiadania jego wzbudziły bezwzględną wiarę w jego czytelnikach. Zwolna wszakże obaj za swym literatem przyzwyczaili się do tych narodów o niemożliwych do wymówienia nazwiskach, które wojują z sobą przez nieskończoną ilość lat, przebiegając kraje, przekraczające zupełnie utarte pojęcia, jakie przeciętnie porządny człowiek wiąże z nauką geografii.
Pewnego wieczoru, gdy upłynęła już godzina, o której spadkobierca ukazywał się zwykle w swej willi, Wegg, sądząc, że już wcale nie nadjedzie, zaczął gwizdać, co było umówionem hasłem, które sprowadzało tu zwykle wspólnika jego, pana Wenus.
Artysta anatom zjawił się też niebawem, przywitany przez Silasa radosnym okrzykiem i wierszowaną cytatą. Wenus był jednak w złym humorze i oświadczył, że poszukiwania, które prowadzą, są bezcelowe i nie doprowadzą ich do żadnego wyniku.
— Bracie, — odparł na to Silas Wegg, — wszakże i Rzym, który rozpoczął się od bliźniąt i wilczycy, nie odrazu został zbudowany.
— Czy twierdziłem przeciwnie?
— Nie bracie, nie! na to jesteś za uczony, ale zniechęcasz się zbyt łatwo.
— Przecież twój Boffen zna daleko lepiej od nas te pagórki, znał przytem nieboszczyka, jego gusta i zwyczaje, to też grzebałby w nich sam, gdyby tam co było do znalezienia.
W tej chwili dał się słyszeć turkot nadjeżdżającego powozu. Silas nastawił uszu.
— To on, — zawołał kwaśno, — o takiej godzinie? ten człowiek niszczy we mnie sam resztę szacunku, jaki miałem dla niego.
Boffen dzwonił już, rad więc nie rad literat jego przywitać go musiał z udaną radością... Pan Boffen przywoził z sobą cały stos książek i był niezwykle ożywiony.
— Pomóż mi, Wegg, wyładować to wszystko, mamy tu same skarby, powiadam ci. Ale, jak widzę, masz tu kogoś u siebie.
— To jeden z moich przyjaciół, który przyszedł mnie odwiedzić.
— Bardzo dobrze, więc i on nam pomoże, a potem posłucha razem ze mną twego czytania, bo przeczytasz mi dziś jeszcze historyę o pewnym skąpcu. Nazywał się on Daniel Dancer. On i jego siostra, znalazłszy raz przypadkiem zdechłego barana, przyrządzili sobie z niego pasztet.
Z temi słowy pan Boffen dopilnował osobiście ułożenia tych wszystkich książek na stole przed ogniem, poczem Silas zabrał się do czytania tej budującej historyi. Odczytał więc najpierw tytuł. „Daniel Dancer, jego rodzina, jego odzież, wdzięk niewieści jego siostry. Dancer znajduje skarb. Pasztet z barana. Jakie wyobrażenie ma skąpiec o śmierci. Co mu zastępowało ogień. Skarb w śmietnisku”.
— Co jeszcze? — zagadnął spadkobierca, nie dosłyszawszy ostatniego numeru.
— Skarb w śmietnisku, — powtórzył bardzo wyraźnie Silas Wegg. — Panie Wenus, — dodał — rozjaśnij nam świecę szczypcami, bo ciemno się pali. Słowa te były wybiegiem, mającym na celu zwrócenie uwagi wspólnika, na magiczne wyrazy „skarb w śmietnisku“.
Pan Boffen wyciągnął się wygodnie w fotelu i mówił, zacierając ręce.
— Przeczytaj mi to, przeczytaj tę historyjkę o Dancerze, jest co posłuchać.
Wegś czytał więc życiorys tego ohydnego sknery, ze wszystkimi szczegółami, począwszy od łachmanów, przewiązanych powrósłem ze słomy, które zastępowały mu odzież, aż do śmierci siostry jego, która umarła zagłodzona. Oszczędzając opału, Daniel Dancer, odgrzewał potrawy, siadając na nich, a życie zakończył w worku, podwiązanym pod brodą, w którym znaleziono go, bez śladu jakiej bądź koszuli na ciele. Po śmierci tego skąpca, dom jego przypadł w udziale kapitanowi Holmes, a była to rozpadająca się w gruzy rudera, ale zato bliższe jej zbadanie było dla spadkobiercy Dancera miłą niespodzianką. Badanie to trwało kilka tygodni, przynosząc codziennie nowe odkrycia. Znaleziono skarb ukryty w nawozie, nagromadzonym w oborze. Następnie w starym tużurku, przybitym gwoździami do ściany, odkryto 5000 funtów w papierach wartościowych, W starych garnkach pełno było złota i drobnej monety, która znajdowała się również w popękanych szczelinach ścian.
Słysząc to, mister Wenus rozejrzał się mimowoli po popękanych ścianach sali, a Silas Wegg czytał dalej:
„Znaleziono także pieniądze, zaszyte w poduszkach wyściełanych mebli i w poręczach foteli. Znaleziono je w szufladach i skrytkach, nawet w imbryku, stojącym w szafie kredensowej, spoczywało 500 funtów w papierach. — Przepatrzywszy wnętrze komina, odkrył tam kapitan Holmes kilkaset funtów, w szparach zasmarowanych sadzą”.
Czytając te szczegóły, Silas Wegg wyciągał coraz częściej swoją drewnianą nogę, dając nią znaki pod stołem swemu przyjacielowi, przyczem omal nie stracił równowagi. Opowiadanie o ukrytych i znalezionych skarbach wprawiało go w rodzaj ekstazy pieniężnej, ale spadkobierca nie dał mu wytchnąć i czytać mu kazał dalsze historye, obejmujące coraz to dziwaczniejsze objawy choroby duchowej, na którą cierpią skąpcy. Wreszcie lektura zakończyła się opowiadaniem o testamencie, który leżał ukryty przez długie lata, pomiędzy podwójnem dnem szuflady, a który znaleziono przypadkiem, co sprawiło przewrót finansowy w życiu pewnej rodziny.
— No! dość już na dziś, — rzekł wreszcie p. Boffen, — ale pomyślcie tylko sami, ile to rzeczy można ukrywać w najzwyklejszych miejscach. Co prawda, to i tu nie jedno znalazłem.
— Pieniądze? — spytał chciwie Wegg.
— Papiery także schowane i zapomniane. Ułóżcie książki na półkach, a ja przejdę się jeszcze pomiędzy pagórkami.
Rzekłszy to, pan Boffen wydobył z kieszeni wierzchniego paltota latarkę, zaświecił ją i wyszedł spokojnie, zrzekając się towarzystwa Silasa Wegg, który chciał mu je ofiarować. Zostawszy sami, literat i anatom spojrzeli po sobie znacząco.
— Trzeba pójść za nim, — wyrzekł szeptem Wegg.
— Po co?
— Widziałeś przecie, jaki był dziś wzruszony i te historye o skąpcach, w tem coś jest.
Uchylili drzwi i spojrzeli na ciemny dziedziniec. Nie widzieli pana Boffen, ale słyszeli trzask żwiru węglowego, deptanego jego stopami.
— Głucha latarnia, — mruknął Wenus, — nic nie zobaczymy.
Szli jednak za nim w pewnej odległości, zgięci wpół z obawy, aby nie zdradziły ich cienie ich postaci, w razie, gdyby Boffen odsunął zastawkę swej latarki. Spadkobierca zatrzymał się krótki czas, przy pierwszym i drugim pagórku. Tu podniósł nagle latarkę.
— Co on trzyma w ręku? — szepnął Wegg.
— Rydel, — odparł anatom.
— A co, czy nie mówiłem, będzie kopał.
— Szuka więc czegoś?
Spadkobierca wspinał się właśnie na szczyt pagórka, po biegnącej ślimakowato ścieżce.
Obaj wspólnicy śledzili go z zapartym oddechem. Widzieli go, gdy stanął na wierzchołku pagórka, obok żerdzi, wetkniętej tam oddawna, starej i pochyłej.
— Przecież nie przyszedł tu po tę tykę.
— Może jest wydrążona.
— Nie, to nie to, patrz wymierza odległość.
Boffen robił to istotnie. Odmierzył parę prętów swoim rydlem, a potem kopać zacząć z zacięciem i wprawą dawnego robotnika. Obaj szpiedzy nie spuszczali z niego wzroku. Widzieli, jak wykopawszy niezbyt głęboką jamę, pochylił się i wydobył z niej jakiś przedmiot walcowatego kształtu i schował go do kieszeni. Silas Wegg i Wenus, zrozumieli, że należy im uciekać, aby nie złapano ich na gorącym uczynku. Ale był to ciężki odwrót.
Drewniana noga Wegga, grzęzła co chwila w miałkim piasku, zostawiając dziury w ziemi, tak dalece, że ostatecznie Wenus widział się zmuszony dźwignąć na plecy swego wspólnika i odniósł go tak do domu.
Pan Boffen zeszedł tymczasem ze swego pagórka i wszedł do mieszkania.
— Co ci jest? — spytał, spojrzawszy na swego literata, — pożółkłeś, jak cytryna.
— Miałem zawrót głowy, — bąknął Wegg.
— Żółć się w tobie poruszyła, to nic, weź jutro jaki środek przeczyszczający. Ale słuchaj Wegg, jutro rozbiorą pagórki. Sprzedałem je i jutro zaczną je rozkopywać.
— Czy to już napewno?
— Najpewniej w świecie. Wszak mówiłem już, że znalazłem kupca. No, bywajcie zdrowi, nie potrzebujecie mnie odprowadzać. Znam przecie drogę i mam latarkę.

ROZDZIAŁ V.
Ważne odkrycie.

Po wyjściu pana Boffen, Silas Wegg, dostał jakoby ostrego ataku wściekłości i rzucił się ku drzwiom, wołając:
— Dogońmy go, odbierzmy mu to, co wykopał, musimy to mieć.
— Cóż znowu? — hamował go Wenus, — chcesz go napastować?
— Naturalnie, że chcę, ale ty jesteś tchórzem, boisz się go.
— Boję się twego szału i nie dam ci się ruszyć — odparł Wenus, chwytając w pół ciała Silasa Wegg i obalając go na ziemię.
— Puszczaj mnie! — wołał Wegg, — czy nie słyszałeś, że kazał rozkopać pagórki, wraz z nimi znikną nasze nadzieje. Puść mnie, mówię ci. Jeśli ty nie masz dość odwagi dla bronienia naszych praw, to ja znajdę ją w sobie.
Szamotał się napróżno, bo Wenus postawił na swojem i nie dał mu się ruszyć, aż do chwili, w której łoskot zamykanej bramy zaświadczył o oddaleniu się spadkobiercy. Wtedy dopiero Wenus puścił swego wspólnika, a nawet pomógł mu podnieść się z podłogi. Stali naprzeciw siebie, mierząc się oczyma, obaj zakurzeni, rozczochrani, z odzieżą w nieładzie. Stopniowo kańciasta twarz literata powlekła się wyrazem pojednawczym, nie tyle szczerym, co dyplomatycznym.
— Rozumiem cię bracie, — wyrzekł — i dziękuję ci, wstrzymałeś mnie od fałszywego kroku.
Wenus nic na to nie odrzekł, bo myślał, że dziś dopiero przyjaciel jego ukazał mu się we właściwem świetle.
— Przyznaję, żem się uniósł — ciągnął dalej Wegg — ale gdybyś stracił tyle, co ja straciłem, gdybyś znał, jak ja, ciotkę Elżbietę, wuja Parkera i innych mieszkańców pałacu, w którym rozpiera się teraz ten Boffen!
Wenus zgodził się na to, że nie znał wymienionych osobistości i dodał, że wcale tego nie żałuje.
— Drogi przyjacielu — rzekł dalej Silas — twoja wyrazista twarz przemówiła do mnie głośniej od słów, to też czytam w niej, jak w otwartej księdze.
— Co mianowicie?
— Żal, wyrzut i pytanie. Pytasz mnie oczyma, dlaczego nie jestem z tobą szczery i co przed tobą ukrywam. Spójrz na mnie i powiedz, czy wyczytasz odpowiedź w moich oczach.
— Wcale nie — odparł sucho Wenus.
— Wiem dobrze — rzekł z prostotą Wegg — że nie mam tak wyrazistej twarzy, jak ty, za to nieba obdarzyły mnie organem mowy, która pozwala mi uwiadomić cię, że zgotowałem dla ciebie niespodziankę.
Wyrzekłszy z przyciskiem ostatni wyraz, Wegg poklepał przyjacielsko po kolanach swego wspólnika.
— Otóż, przyjacielu, zataiłem przed tobą istotnie ważne odkrycie. Poszukiwania moje nie były bezowocne, ja już coś znalazłem.
— Cóż to było? — spytał Wenus.
— Szkatułka, przyjacielu, znalazłem ją przed paru już dniami.
— Gdzie?
Silas wahał się wciąż z wyznaniem, uciekł się więc do ogólnikowych określeń.
— Posłuchaj mnie, drogi przyjacielu. Skoro pewnego dnia...
— Kiedy? — przerwał mu niecierpliwie Wenus.
— Cierpliwości, przyjacielu; czytam zresztą w tej wymownej twarzy i wiem, że to nie ty, a tylko głos twój, nieposłuszny twej woli, zadaje mi to niedyskretne pytanie. Otóż skoro pewnego dnia błądziłem po południu pomiędzy pagórkami, jak straż, krążąca po wałach fortecy, podług wyrażenia jednego z przyjaciół mojej rodziny, autora dramatu „Wszystko dobrze, co się dobrze kończy”, skoro więc, błądząc między pagórkami, szturchałem niekiedy od niechcenia miałki piasek i popiół, usypany na pagórku, drąg, który trzymałem w ręku natrafił na twardy przedmiot, którego nazwy nie widzę potrzeby wymieniać.
— Ale ja ją widzę — sarknął Wenus.
— Słuchaj, przyjacielu.
— Co to był za przedmiot? — ryknął ze wściekłością Wenus.
— Była to pompa, — wykrztusił wreszcie Silas. — Górny koniec tej rury, zamknięty był przykrywką, którą odjąłem, a wtedy znalazłem w niej coś, pewien przedmiot, niezbyt zresztą ciężki.
— Papiery? — spytał Wenus.
— Tak, tym razem, wymowna twarz twoja, mówi to samo, co twój głos. Były to istotnie papiery zamknięte w płaskiej skrzyneczce. Skrzyneczka obwiązana była szpagatem i opieczętowana, a na wierzchu miała naklejoną opaskę z papieru, z napisem:
„Tu złożony jest mój testament, aż do nowe go rozporządzenia“. John Harmon.
— Należy go otworzyć — rzekł Wenus.
— Tak też i ja myślałem — odparł Silas.
To też zerwałem pieczęcie i otworzyłem skrzynkę.
— Bezemnie? — spytał z oburzeniem Wenus.
— Bez ciebie, najlepszy z przyjaciół — rzekł pieszczotliwie Silas Wegg — ale to jedynie dla tego, aby ci zrobić niespodziankę. Testament brzmiał, jak następuje:
„Zważywszy, że niżej podpisany nie miał nigdy przyjaciół i że rodzina jego zawsze z nim źle postępowała, ja John Harmon, zapisuję najmniejszy ze swych pagórków Nikodemowi Boffen, resztę zaś, to jest całe moje mienie, zapisuję koronie”.
— Ale może ten testament napisany został wcześniej, trzeba porównać daty,
— Zrobiłem to już bracie, a nie kosztowało mnie to drożej nad jednego szylinga. Pokazano mi kopię u notaryusza. Nasz testament jest późniejszy, a co za tem idzie, jedynie prawny. A te raz bracie mój i wspólniku — mówił dalej Silas, ujmując obie ręce anatoma i uderzając niemi o jego kolana — racz mi sam odpowiedzieć, czy nie postąpiłem uczciwie i lojalnie, dzieląc się z tobą mem odkryciem?
Wenus rzucił mu nieufne spojrzenie i odrzekł mu chłodno:
— To w istocie ważna nowina, żałuję tylko, że nie udzieliłeś mi jej trochę wcześniej.
— To przecie wszystko jedno — usprawiedliwiał się Wegg — chociaż w gruncie nie byłby się nigdy przyznał do odnalezionego testamentu, gdyby nie owa butelka, którą wykopał dziś pan Boffen. Obawiał się, czy nie znajduje się w niej jaki nowy ważny dokument, a nie czując się na siłach walczyć sam, chciał korzystać i nadal z pomocy anatoma.
— Pokazałbym ci zaraz testament, gdyby nie to, że ten przeklęty kret Boffen gotów tu jeszcze raz powrócić i zaskoczyć nas niespodzianie,
— Na to jest sposób — rzekł powoli Wenus. — Zabierzemy dokument do mojego mieszkania, gdzie nam nikt nie przeszkodzi, tam obejrzymy go dokładnie.
Po krótkiem wahaniu Wegg przystał na to i pokulał do sąsiedniego pokoju, skąd powrócił niebawem, gotów do wyjścia, niosąc pod pachą stare pudło na szapoklak, do którego włożył dla niepoznaki skrzynkę z testamentem. Wyszli więc obaj, dążąc na ulicę Clakenwerk, gdzie zatrzymali się przed sklepem anatoma. Okno wystawowe oświetlone było paru świeczkami, przy których żółtawym blasku przechodnie oglądać mogli dwie wypchane żaby, stojące naprzeciw siebie z pałaszami w łapkach. Wenus otworzył drzwi i powiódł wspólnika swego w głąb sklepu, obróciwszy wprzód dwukrotnie klucz w zamku. Podsycił ogień w piecyku i zapalił świecę, dzięki czemu wynurzyły się z ciemności niepewne zarysy szkieletów, czaszek i preparatów przechowywanych w spirytusie. Znany już Weggowi szkielet szlachcica francuskiego, uzupełniony został prawie całkowicie, od czasu ostatniej wizyty literata. Miał już obie nogi i głowę na karku, brakło mu tylko rąk. Wegg nie troszczył się o to, do kogo należała niegdyś ta głowa wolałby jednak, aby nie szczerzyła do niego tak bezwstydnie wszystkich swych zębów. Opadł w milczeniu na pakę, która służyła mu zwykle za siedzenie w czasie jego wizyt, Wenus zasiadł na swem wysokiem krzesełku i zajął się przyrządzaniem herbaty.
— A teraz pokaż mi, proszę, testament — rzekł anatom. — Silas wydobył drżącą ręką skrzyneczkę z wnętrza pudełka od kapelusza, otworzył ją i wyjął z niej drogocenny papier — skoro jednak Wenus chciał go wziąć do rąk, Silas nie wypuścił dokumentu, tak, że każdy z nich trzymał go za jeden koniec. Anatom przeczytał testament, poczem Wegg rzekł z tryumfem:
— A co! czy nie opowiedziałem ci dokładnie jego treści?
— Owszem, powtórzyłeś mi go wiernie — odparł spokojnie anatom.
Wegg chciał wtedy swobodnym ruchem odebrać dokument z rąk wspólnika, ale Wenus trzymał mocno za swój koniec i nie zamierzał go wypuścić.
— Naradzimy się teraz, kto ma go przechować u siebie — rzekł z namysłem.
— Naturalnie, że ja — pospieszył orzec Silas.
— Mylisz się — odparł Wenus — i zapominasz, że jestem tu na swoim gruncie, w mojem mieszkaniu i wśród moich okazów anatomicznych. Olbrzymi materyał kości ludzkich czeka na spreparowanie, a nawet w tej pace, na której pan siedzisz, jest ich spory zapas.
— Nie widzę, jaki to ma związek z testamentem — rzekł Wegg nieco zmieszany.
— Ten znakomity szkielet — mówił dalej anatom, wskazując szlachcica francuskiego — jest już prawie całkiem dobrany, brakuje mu tylko rąk.
— Zaczynasz bredzić, bracie — przerwał mu Silas.
— Być może — odparł artysta anatom, mrugając zaczerwienionemi powiekami — że namiętność, jaką mam do mej sztuki, wyprowadza mnie czasem z równowagi, dlatego też radziłbym panu, abyś mi powierzył na przechowanie ten dokument.
Trzymali wciąż obaj papier, każdy za swój koniec, skutkiem czego, twarze ich były bardzo blisko siebie. Silas odczuwać zaczął głuchy lęk, a widząc, że Wenus sięga drugą ręką do kieszeni, zaczął przypuszczać, że wydobędzie z niej za chwilę lancet, którym go może oskalpować.
— Przyjacielu, — zaczął, siląc się na ton obojętny, — zdaje mi się, że będziemy mogli ułożyć się zgodnie.
— Przyjacielu! — odparł mu na to Wenus, — już raz zataiłeś przedemną testament, któż mi zaręczy, że nie zrobisz tego poraz drugi.
— A zatem? — spytał Silas.
— A zatem, — powtórzył anatom, — oddasz mi ten papier do przechowania, sam zaś zatrzymać możesz skrzyneczkę i napis.
— Ależ dlaczego — próbował protestować Wegg.
— Ponieważ namiętność moja do preparatów anatomicznych jest wielka, a szkieletowi temu brak jeszcze rąk. No! ale mam jeszcze czas, aby je dobrać.
Silas wahał się chwilkę, poczem puścił nagle papier, mówiąc tonem wspaniałomyślnego ofiarodawcy:
— Niech więc będzie, jak sobie życzysz. Powierzam ci ten cenny depozyt, bo i czemże byłoby życie, bez ufności wzajemnej, bez szlachetnej wiary w honor naszych bliźnich?
Anatom złożył papier i bez najmniejszego śladu wzruszenia wsunął go do szufladki, którą zamknął na klucz. Silas zaś rzekł:
— A teraz musimy obmyślić wspólnie, jak wykorzystać nasze odkrycie, Złocony śmieciarz wykupi od nas chętnie ten dokument, chodzi tylko o wysokość ceny.
Pod tym względem wspólnicy zgodzili się z sobą łatwo. Postanowili zażądać od pana Boffena co najmniej połowy jego dziedzictwa w zamian za zwrot testamentu i zapewnioną dyskrecyę.
Wegg, w którym zachowanie się anatoma wzbudziło chwilowo poważny lęk, postanowił go przejednać i zaczął z nim w tym celu rozmowę o damie jego serca.
— Czy nie zabłysła ci teraz nadzieja, bracie? i jak wogóle stoją rzeczy z twoją miłością?
— Ona nie chce, — odparł Wenus z tkliwem rozżaleniem, przyćmionem gniewną melancholią, — nie chce, jak mówi, być traktowana, jako okaz, z pewnego, specyalnego punktu widzenia, słowem niema o czem mówić.
— Przypominam sobie teraz, że właśnie w dniu, w którym odebrała ci nadzieję, zgodziłeś się wejść ze mną w porozumienie, ale, jak się nazywa ta młoda dama?
— Placencya Riderhood.
— Doprawdy! — zawołał Silas. — Jest w tem imieniu coś, co porusza do głębi. Czy nie sprawiłoby ci to ulgi, gdybyś mi opowiedział, w jakich warunkach ją poznałeś?
— Było to nad rzeką, — odpowiedział anatom, wpatrując się posępnie w dno wypróżnionej filiżanki, — udałem się tam właśnie w poszukiwaniu papugi.
— Nie wiedziałem, — zauważył Wegg, — że można polować na papugi w naszym zimnym klimacie.
— I ja tego nie twierdzę, — odparł Wenus z urazą w głosie. — Marynarze przywożą te ptaki z odległych wysp.
— A, to co innego.
— Poszukiwałem więc ładnego okazu papugi. A także dwóch wężów grzechotników, które miałem zpreparować i wypchać dla jednego z naszych muzeów. Ona mi je sprzedała, a było to właśnie w dniu, w którym znaleziono trupa Johna Harmona. To mi nawet posłużyło za pretekst do częstszych odwiedzin. Widywałem ją nieraz, a od dnia, w którym ją poznałem, stałem się innym człowiekiem.
— Cóż się z tobą stało?
— Rozmiękłem bracie, jak galareta, tak, że dziś wstydzę się za własny szkielet i gdyby przyniesiono mi pewnego pięknego dnia, moje własne kości, zmieszane w worku, nie podjąłbym się ich dobrania, bo zmarniały wraz ze mną, wskutek przygnębienia, jakie ogarnęło mnie po jej odmowie.
W gruncie Silas czuł się już znudzony temi czułemi wynurzeniami i rad był je przerwać, skorzystał też z pierwszej do tego sposobności.
— Jaki to przedmiot przykuwa tak silnie do siebie twój wzrok? — spytał, widząc, że Wenus patrzy uparcie w pewien punkt sklepu.
— To papuga, — odparł bezdźwięcznie anatom, — papuga, którą kupiłem w tym dniu pamiętnym od Placencyi Riderhood. Nie miałem siły zająć się jej wypchaniem, leży tam więc wysuszona, jak serce moje. — Silas odesłał w myśli papugę do wszystkich dyabłów i robił sobie w duszy gorzkie wyrzuty, z powodu, iż wdał się w jakoweś układy z tym człowiekiem, który traci głowę z powodu pierwszej lepszej dziewczyny i ma widocznie słaby charakter. Miał wielką ochotę wycofać się ze spółki z anatomem i myślał o sposobach wydostania od niego powierzonego mu tak niechętnie testamentu. Na razie wszakże nie miał odwagi wystąpić wrogo przeciw właścicielowi tylu szkieletów, pożegnał go więc i powlókł się pod pałac Boffenów, myśląc ze złośliwą radością, że zakłóci wkrótce spokój zamieszkujących go bogaczy.
— Poczekajcie! — mruknął, wygrażając pięścią wspaniałej budowli, — wkrótce zagaszę ten wasz zwodniczy blask.
W tej chwili właśnie zajechał przed bramę ekwipaż państwa Boffenów, z którego wysiadła żona spadkobiercy, a za nią Bella wyskoczyła lekko na bruk.
— Czekaj pani śmieciarko, — powtarzał w duchu Silas, — powrócisz ty niedługo tam, skądeś wyszła, a i ty moja panienko, nie będziesz mi tak wesoło skakała, gdy przyjdzie ci znów zamieszkać w suterenie twego papy.
Patrzał za odchodzącemi kobietami, a w kilka chwil potem dojrzał sekretarza, wychodzącego z bramy.
— Ty także nie zagrzejesz tu długo miejsca, mój paniczu, i radziłabym ci oglądnąć się wcześnie za nową posadą.
Nacieszywszy się tak do syta domniemaną swą władzą nad losem ludzi, którym do niedawna jeszcze zazdrościł, Silas powracał do domu, a chciwość jego była tak wielka, że podnosił wciąż w myśli warunki, jakie zamierzał postawić spadkobiercy. Doszedłby też niezawodnie do zagarnięcia mu całego dziedzictwa, gdyby nie to, że w takim razie Boffen nie miałby już żadnego interesu w nabyciu od niego testamentu. Sądząc zaś innych po sobie, nie przypuścił, aby były śmieciarz był o tyle uczciwy, by zastosować się do woli zmarłego i wyrzec się dobrowolnie posiadanego majątku.

ROZDZIAŁ VI.
U kresu długiej wędrówki.

Sędziwa Elżbieta Higden chodziła ze swym przenośnym straganem od wioski do wioski, zarabiając z trudnością na skromne wyżywienie. Wędrówka to była uciążliwa, droga trudna i ciernista, po której kroczy wielu uczciwych ludzi, nie tracąc przecież odwagi, jak nie traciła jej i stara Higdenowa. Ale siły jej wyczerpywały się zwolna, a chwile odrętwienia, o których wspomniała w rozmowie z sekretarzem, powtarzały się coraz częściej. Były to jakby cienie wróżebne, zapowiadające nadchodzącą śmierć, cienie coraz gęstsze, choć nie ulegające prawom fizycznym i nie dziw, skoro poza niemi przyświecało biednej kobiecie jedyne dostępne jej Światło, błyszczące już z poza grobu.
Higdenowa szła brzegiem Tamizy, w górę rzeki, dążąc instynktowo do miejsc, które znała i lubiła, gdzie spędziła znaczną część długiego swego życia. Te miasteczka, leżące nad Tamizą, ładne są i schludne, odświeżane wiecznie szmerem bieżącej wody i wieczystym szumem rozkołysanych drzew. Rzeka młoda tu jeszcze i przejrzysta, przebiga między drzewami, jak dziecię rozigrane, nie świadoma jeszcze czyhających na nią brudnych ścieków, nie słysząca rozhukanego grzmotu rozpętanych fal oceanu, których odgłos nie dochodzi jeszcze do niej. Mowa rzeki pieściwa tu jest i przychlebna, to też i stara Betty wsłuchiwała się w jej szmer ukojny, który wabił ją i kołysał.
„Chodź do mnie, mówiła rzeka, łono moje miękkie jest i przytulne i słodko jest zasnąć na wieki na falach moich, chodź do mnie, ty, która uciekasz od ludzi i nie chcesz dożyć wstydu żebractwa, ani macoszej opieki sali szpitalnej”.
Nie chcemy zresztą twierdzić, aby marzenia Higdenowej były aż tak posępne. Serce jej, proste i uczciwe, niedostępne było uczuciom zazdrości. Przechodząc koło ładnych dworów, w których mieszkali ludzie bogaci i szczęśliwi, patrzyła z rozrzewnieniem na dzieci, a myśląc o swym małym Jonny, błogosławiła je przez pamięć zmarłego aniołka. Nie zazdrościła też nikomu, przechodząc wieczorem obok okien, poza któremi widać było wesołe światło i rodzinę, zebraną przy stole, podczas, gdy ona błądziła po ciemku sama i bezdomna, a gdy raz znalazła się w nocy za miastem sama, obok cmentarza, pomyślała tylko: „Tem lepiej dla tych, którzy mają rodzinę i ciepłe mieszkanie”. Nie zazdrościła ani trochę szczęścia innym i myślała o niem bez goryczy.
Jedna tylko obawa trapiła ją niekiedy i gnała przed siebie, a była nią myśl, że może zasłabnąć i wpaść wbrew własnej woli w ręce urzędowej dobroczynności. Nie myślcie lordowie i dżentlmeni, aby obraz tej starej, uczciwej kobiety, przejętej tym dziwnym lękiem, był tylko figurą retoryczną, lub wyjątkowym faktem. Spytajcie raczej tych, którzy stoją na czele, czemu się to dzieje i dlaczego uczynili z dobrego Samarytanina furyę prześladowczą, a potem z pomocą Bożą zabierzcie się do dzieła i zmieńcie system, bo inaczej przyjdzie czas, w którym system ten zgubi nas wszystkich. Betty Higden widziała w życiu wiele przykładów, które natchnęły ją tym lękiem, jaki gnał ją dziś po świecie.
Widziała ludzi w łachmanach, wyczekujących napróżno godzinami i dniami całymi pod drzwiami patentowanych przybytków urzędowych dobroczynności; widziała następnie niektórych wybranych, którzy znaleźli w nich przytułek. Odwiedzała ich potem, gdy zamieszkali w domach zimnych, szarych, ponurych, jak więzienie i poddanych gorszym od więziennych regulaminom, słyszała słowa i ton, jakimi do nich przemawiano, o którym my nie mamy pojęcia lordowie i dżentlmeni, ale który dotyka boleśnie uczciwego biedaka.
Wszystkie te wrażenia złożyły się na ów zabobonny niemal wstręt, jaki budziły w niej słynne domy związkowe, których architektura, urządzenie i sposób traktowania chorych właściwe byłyby w domach karnych, gorszych od więzień. To też bała się śmiertelnie, by się do nich nie dostać, a groziło jej to już parę razy w ostatniej wędrówce. Raz naprzykład zasłabła, siedząc na progu jakiejś oberży, a gdy otworzyła oczy, ujrzała szereg obcych twarzy, pochylonych nad sobą.
— Jak się czujecie, matko? — pytała jedna z kobiet. — Czy wam już minęło?
— Cóż mi było? — pytała biedna Betty.
— Zaćmiło was jakoś i upadliście w tył, a potem nie ruszaliście się wcale.
— To nic, to moje zwykłe ataki — przerwała staruszka — już mi jest całkiem lepiej.
Kobiety podniosły ją, ale chwiała się jeszcze na nogach.
— Nie można jej tak samej puszczać — zauważył, w najlepszej zresztą myśli, tęgi, ogorzały, dzierżawca, który znalazł się wśród tłumu. — Czekajcie matko, — mówił, chwytając ją za rękaw, — zaprowadzę was do doktora.
Słysząc to, biedna kobieta zebrała ostatki sił i, wyrwawszy się swemu prześladowcy, odeszła śpiesznie i szła tak bez tchu, aż dopóki nie znikło jej z oczu miasteczko, targ i ludzie, zgromadzeni w rynku.
Drugi raz było jeszcze gorzej. Siedząc nad rzeką, Higdenowa doznała jakby halucynacyi i zdało się jej, że na galarze, który przepływał w pobliżu, siedzą gromadnie wszystkie jej zmarłe dzieci, wnuki i prawnuki, że wyciągają do niej ręce i poruszają niemi jakimś dziwnym wahadłowym gestem. Potem straciła znów przytomność, a gdy przyszła do siebie, była już noc dokoła. A jednak ktoś był przy niej, ktoś świecił jej latarką w oczy, jakaś obca, niemiła twarz.
— Co tu robicie sama o tej porze? — spytał jej ten nieznajomy człowiek.
Odurzona jeszcze, biedna kobieta spytała z kolei, gdzie jest?
— Jesteście przy śluzach — odparł człowiek — ja mam tu dziś dyżur; a z jakiej gminy jesteście?
— Z jakiej gminy? A po co wam ta wiadomość — pytała przestraszona, zrywając się na równe nogi.
— Bo widzicie, skoro już z wami tak źle, nie dadzą wam legać po gościńcach w obcych gminach, ale odciupasują was do waszej.
— Nic mi nie jest — upewniała — zdrzemnęłam się tylko.
— Gdzie zaś! — zaprzeczył tamten — leżeliście całkiem bez duszy. A czy macie przy sobie trochę grosza?
— Mam, panie.
— To, radzę wam, dobrze schowajcie, bo skoro was zobaczą rogatkowi, zabiorą je wam na koszty doprowadzenia, że was niby do gminy odstawią.
— Dziękuję za przestrogę, dobranoc panu.
— Czekajcie matko! Nie mogę was tak puścić, bo jakbyście nieprzymierzając padli gdzie o jakie ćwierć mili stąd, to bym miał z tego kłopot, że was niby do gminy nie odstawiłem.
Wyczerpana znużeniem i z obawy, biedna kobieta wybuchnęła płaczem. Na szczęście przypomniała sobie list, który jej dali Boffenowie i wydobyła go z zanadrza.
— Przeczytajcie mój dobry panie — mówiła — tu właśnie stoi, że mam w Londynie przyjaciół, którzy o mnie dbają, nie przyczynię więc nikomu kłopotu.
Służący przy śluzach funkcyonaryusz, wziął do rąk papier i wodził po nim oczyma z wielką powagą, mimo, że nic właściwie nie rozumiał, ponieważ nie znał liter.
— A no, słuchajcie matka — rzekł po namyśle, — ile tam macie przy sobie drobnego grosza?
Higdenowa wypróżniła pospiesznie kieszeń i położyła na dłoni jeden szyling i kilka pensów.
— Możebyście mi to zostawili — zauważył chytrze ślusarz — to bym wam oddał papier i moglibyście odejść, gdzie się wam podoba.
— Weźcie, ależ weźcie, mój dobry panie — zgodziła się bez wahania staruszka — oddając zapracowany grosz.
— Człowiek, widzicie, musi myśleć o sobie, nie darmo przecie pracuje w pocie czoła, bądźcie zdrowi, już ja wam krzywdy nie zrobię.
Odeszła, ale czuła coraz wyraźniej, że koniec się zbliża i że stanie już wnet u kresu swej wędrówki. Widziała błyszczące zdaleka światła małego miasteczka i omijała starannie, jakby każdy z tych oświetlonych domów stanowił osobną dla niej groźbę. Szukała bocznych ścieżek i zabłądziła na jakąś polankę, gdzie, oparta o wiązkę słomy, spędziła całą noc. Zrana zwlokła się jeszcze, ale myśli plątały się jej w mózgu i przestała rozumować. Nadeszła dla niej godzina, w której cierpienia i potrzeby życia przestają istnieć, Nie czuła głodu, mimo, że nie jadła oddawna, nie wiedziała, że ranek jest zimny i wilgotny. Wiodła ją jeszcze instynktowna obawa, aby jej kto nie spotkał i nie zaciągnął do domu, który i teraz jeszcze budził w niej obrzydzenie. Szukała więc miejsc ustronnych i unikała widoku ludzi, natomiast czuła coraz wyraźniej obecność tych, którzy odeszli. Słyszała głosy znajome, dostrzegała twarze, widziane we śnie i nadziewała raz wraz opadającą z ramion chustkę, bo roiło się jej, że piastuje w ramionach któreś z dzieci, czy wnucząt i utulić je musi pod szalem. Skoro noc zapadła, znalazła się w jakiemś miejscu nad wodą. Był to kanał przekopany do Tamizy, po za którym sterczał wysoki budynek, podziurawiony oświetlonemi oknami. Nad kanałem ciągnęła się ulica, wysadzona drzewami. Higdenowa osunęła się pod jedno z nich i oparła się o nie plecami. Postawiła przy sobie na trawie swój koszyk, w którym drobne jej towary leżały w wybornym porządku. Drzewo, które jej służyło za podporę, zdało się jej być krzyżem, wspomniała Tego, co skonał na nim i poleciła Mu duszę.
— Dobrze mi tu — myślała — bezpiecznam pod tym krzyżem.
Noc zapadła, a jednak dojrzała jeszcze twarz jakąś pochyloną nad sobą, piękną, choć smutną, twarz młodej kobiety.
— Umarłam już chyba — myślała stara Betty.
— Nie słyszę co mówicie — wyszeptały czyjeś usta.
— Czy nie umarłam jeszcze?
— Nie, nie! przełknijcie trochę wódki. Wychodziłam z fabryki i posłyszałam wasz głos.
— Z fabryki? ach to ten dom z oknami, jakaż to fabryka?
— Papiernia, w której mam zajęcie.
— Dlaczegoż jej nie widzę?
— Bo odwróceni jesteście plecami od tego domu. Proszę, napijcie się, to wam zrobi dobrze; pozwólcie, że wam głowę podniosę.
— Jeszcze nie — wyszeptała Betty.
— Tylko głowę; podniosę ją wam lekko, delikatnie, że was nic nie zaboli.
— Nie, nie trzeba... list... weźcie go... papier...
Liza odgadła, że chodzi tu o list, który stara Betty miała zatknięty za pasem, wzięła go do rąk i odczytała adres. Wyczytała ze zdumieniem nazwisko Boffenów, które nie było jej obce, potem spojrzała na bladą twarz konającej kobiety.
— Znam to nazwisko — rzekła.
— Oddać, im oddać — powtórzyła parokrotnie Higdenowa.
Liza nasłuchiwała z wysiłkiem.
— Nie mogę dosłyszeć — mówiła.
Biedna, biedna kobieta. Zwilżała jej czoło wodą, pochyliła się nisko nad jej twarzą, nie chcąc stracić żadnego słowa, wychodzącego z tych gasnących ust.
— Posłać im... tylko im... — powtarzała Betty.
— Zrobię to, bądźcie spokojni, odeślę im list do rąk własnych.
— Byle nie do gminy — szeptała konająca — nie chcę tam — powtórzyła z wysiłkiem.
— Tak, tak — potwierdziła Liza.
— Nie dasz, aby ludzie z gminy dotknęli mnie po śmierci. Przysięgnij mi to.
— Przysięgam — powtórzyła Liza.
Błysk radości zamigotał w oczach Higdenowej i rozświecił na chwilę stygnące jej rysy. Liza podtrzymała jej głowę, tak, że Betty miała przed oczyma niebo gwiaździste.
— Jak się nazywasz, moja droga? — spytała dziewczyny.
— Liza Hexham.
— Twarz moja musi wyglądać bardzo biednie, ale może zechcesz mnie pocałować.
Za całą odpowiedź Liza przycisnęła świeże swe usta do zsiniałych, ale rozchylonych w uśmiechu warg starej kobiety.
— Dziękuję, a teraz podnieś mnie wyżej jeszcze...
Liza dźwignęła ostrożnie siwą szanowną głowę, skołataną tylu burzami i trzymała ją obróconą twarzą ku niebu.

ROZDZIAŁ VII.
Wróżba.

Wróżba. „Dziękujemy ci, Panie, żeś raczył wyzwolić siostrę naszą z więzów świata doczesnego, skalanego grzechem”. „Tak brzmiał tekst przemówienia, które wygłosił wielebny Frank Mitwey na cmentarzu, nad otwartą mogiłą Elżbiety Higden. Słowa te wypowiedział wielebny pastor drżącemi usty, bo zdało mu się, że jednak świat zawinił wobec wymienionej siostry i że straszno jest wymawiać takie słowa nad niektóremi mogiłami. Cmentarzyk, na którym pochowano biedną wędrowniczkę, był bardzo nędzny i zaniedbany. Nie było tam żadnych pomników z napisami, żadnych prawie kopców darniowych. Czy nie należałoby w naszym wieku, głoszącym równość powszechną, pamiętać trochę lepiej o mogiłach tylu dzielnych pracowników i dać każdemu z nich mały pomniczek na koszt gminy, aby powracający do kraju żołnierz, marynarz lub emigrant, mógł przecie dowiedzieć się, gdzie spoczywają rodzice jego, siostry lub towarzysze? Powiecie przecie, że to sentymentalizm, lordowie i dżentlmeni, ja przecież odpowiem wam na to, że w życiu zbiorowem ludu naszego znajdzie się jeszcze trochę miejsca na pierwiastek uczuciowy.
Prócz pastora Milwey i jego żony, obecni byli na pogrzebie starej Betty: Rokesmith, Bella i Salop. Ten ostatni nie dał się niczem pocieszyć i płakał rzewnemi łzami nad grobem tej, która była dla niego lepszą, niż matka.
— Teraz widzę — powtarzał, szlochając — że powinienem był zrobić dla niej więcej, lepiej obracać magiel i służyć jej lepiej.
Chcąc go pocieszyć, wielebny Frank Milwey przedstawił mu, że najlepsi z nas nawet obracają nieraz z niedbalstwem karty swych obowiązków życiowych, a niektórzy zwłaszcza okazują wielką w tym względzie opieszałość.
— To się jej nie tyczy — odparł Salop, biorąc dosłownie przenośnię, jakiej użył pastor, — ona nigdy nie była niedbała, ani opieszała. O! gdyby pan wiedział, panie Milwey, jaka z niej była matka, jaka opiekunka, jaka robotnica.
Wyrzekłszy te słowa, płynące z najgłębszego przeświadczenia, Salop powrócił na mogiłę i zlewał znów gorącemi łzami przykrywającą ją świeżą darń. Patrząc na to, zauważył pastor Milwey, że grób starej Higdenowej bogatszy jest od najwspanialszych marmurów, zdobiących grobowce Westminsteru. Uszanowano też boleść poczciwego chłopaka i całe towarzystwo odeszło, zostawiając go samego na grobie.
Rokesmith i Bella obserwowali pilnie w czasie pogrzebu Lizę, której piękność wywarła na nich silne wrażenie. Mieli zresztą oboje polecenie do niej od państwa Boffenów, co ich nawet zbliżyło i doprowadziło do poufnej rozmowy na stronie.
— Jakże się panu wydała ta dziewczyna, prawda, że jest bardzo piękna? — pytała Bella.
— Tak, a prócz tego jest w niej coś wysoce szlachetnego.
— A przytem jakby chmura smutku, który uderza, gdy się na nią spojrzy.
— Owszem, dostrzegłem to także, a lękam się, czy przyczyną jej smutku nie jest to fałszywe oskarżenie, które niegdyś padło na jej ojca.
Rozmowa rwała im się co chwila, aż wreszcie Bella zdobyła się na krok energiczny.
— Panie Rokesmith — rzekła — niech pan rozmawia ze mną po dawnemu, bez tych uroczystych tonów.
— Na honor — odparł żywo sekretarz — stosuję się przecież do woli pani, wystrzegając się w jej obecności, by w niczem pani nie obrazić.
— Przepraszam pana za to, co było — rzekła nagle Bella, podając mu rękę.
— Ależ to ja panią przepraszam — zaprzeczył gorąco sekretarz, który dostrzegł w tej chwili błyszczącą na długich rzęsach łezkę, cenniejszą w jego oczach od najcenniejszych brylantów — i jeśli pani pozwoli...
— Pozwalam, niech pan to sobie zapamięta — odpowiedziała, podkreślając te słowa ślicznym uśmiechem, w którym wzięły udział oba dołeczki na buzi. — Mów pan ze mną o wszystkiem, co się panu podoba.
— Jeżeli tak, to powróćmy do panny Hexham. Musiała pani zauważyć, że jeśli piękność jej wywarła na panią pociągające wrażenie, to i ona nawzajem doświadcza względem pani tych samych czuć.
— Nie zauważyłem tego wcale i sądzę, że panna Hexham ma trochę lepszy gust, bo...
Tu Bella urwała, zarumieniła się, bo sekretarz zalotne wywoływanie komplimentów.
Zaprzeczył jej żywo, nie pozwalając na to nieco
— Gdyby pani zechciała z nią pomówić, udałoby się to pani z pewnością lepiej, niż mnie. Państwo Boffen otrzymali, jak pani wie, od niej list, w którym prosi o nie zdradzenie przed nikim miejsca jej pobytu. Chciałbym wiedzieć przyczyny, dla których się ukrywa i gdyby ją pani chciała o to spytać?
— Ależ najchętniej. Tak rzadko zdarza mi się oddać komu jakąś usługę, a dziś czuję więcej, niż kiedykolwiek, jak bardzo niepotrzebna jestem na świecie.
— Niech pani tak nie mówi.
— Kiedy tak jest, ja to mówię z przekonania.
— To już dość, jeśli pomaga się innym w znoszeniu ciężaru życia.
— Przecież ja nikomu w tem nie pomagam.
— A ojciec pani?
— O! biedny Pa, jest tak dobry, tak mało dla siebie wymaga. Niema w tem mojej zasługi.
— Owszem, to jest bardzo wiele. Przepraszam za moje słowa, ale cierpię zawsze, ilekroć się pani nie docenia.
— A przecież ty sam nie doceniasz mnie wcale — pomyślała ładna miss — ale nie powiedziała tego głośno i zmieniła przedmiot rozmowy.
Niech się pan nie gniewa — rzekła — ale chciałabym pana o coś spytać.
— Słucham panią.
— Pan Boffen jest dla mnie zawsze dobry i dlatego trudno mi o tem mówić, ale musiałeś pan zauważyć, jak się zmienił. Żal patrzeć doprawdy, jak bogactwo zepsuło tego człowieka.
— Gdyby pani wiedziała — zawołał z nagłym wybuchem Rokesmith — jak ja się cieszę, jak bardzo cieszę, że na panią bogactwo źle nie wpływa. To przekonanie wynagradza mi stokrotnie przykrości, które mnie spotykają skądinąd.
— Nie mówmy o mnie — rzekła lekceważąco Bella — gdyby mnie pan znał tak, jak ja znam siebie...
— Czy tylko pani zna siebie naprawdę?
— W każdym razie upewniam pana, że nie zyskuję wcale na bliższem poznaniu, ale wróćmy do pana Boffena.
— Nie przeczę, że zachowanie się jego wobec mnie uległo widocznej zmianie, jak to pani zapewne zauważyła.
— Naturalnie, że zauważyłam. Musi to panu sprawiać przykrość, panie Rokesmith, i jeśli pan pozwoli, to podzielę się z panem mojemi wrażeniami.
— Ależ proszę pani, z całego serca.
— Oto widzi pan, — mówiła Bella, wahając się — mnie się zdaje, że, znosząc to zachowanie się, traci pan potrosze szacunek dla samego siebie.
Rokesmith zdawał się nie podzielać tego zdania.
— Niech mi pani wierzy, — rzekł — że mam poważne powody, które każą mi przyjmować niedogodności, złączone z mojem stanowiskiem i że w powodach tych nie gra żadnej roli interes materyalny.
— Czasem przychodzi mi na myśl, — rzekła na to Bella — że pan żywi wyjątkową przyjaźń dla pani Boffen, i że pan robi to dla niej.
— Zgadła pani po części, pani Boffen jest kobietą, dla której mam nietylko przywiązanie, ale i cześć prawdziwą.
— To tak, jak ja — odparła Bella. — Musiał pan chyba dostrzedz, jak ona cierpi z powodu każdej przykrości, jakiej pan doznaje.
— Jestem szczerze zmartwiony, żem wyrządził jej tyle złego.
— Pan? — spytała Bella, podnosząc ze zdziwieniem brwi.
— Tak, bo ostatecznie jestem przyczyną tych wszystkich nieporozumień,
Bella posłała w odpowiedzi sekretarzowi spojrzenie nawpół marzące, nawpół smętne, które było jej tylko właściwe, poczem pokiwała swą ładną główką z miną filozofa, o ile istnieje szkoła filozofów, mających buzie z dołeczkami. Ostatecznie zrobiła ruch, pełen rezygnacyi i zmieniła przedmiot rozmowy. Spacerowali jeszcze czas jakiś, mówiąc o wszystkiem i o niczem, a była to czarująca przechadzka. Choć nie było jeszcze liści na drzewach, dzień był tak piękny, niebo tak jasne, a woda tak przejrzysta, taki przytem łagodny wietrzyk pieścił ich twarze, marszczył nieznacznie falistą powierzchnię rzeki. Wreszcie panna Wilfer oświadczyła Rokesmithowi, że czas już jej udać się do Lizy. Zaprowadzono ją do pokoiku pięknej robotnicy, po krętych i drabiniastych raczej schodach.
— Biedna moja izdebka nie spodziewała się takiego gościa — rzekła z uśmiechem Liza, podsuwając pannie Wilfer najlepsze krzesło.
— O! znam ja dużo biedniejsze i brzydsze pokoje — i gdyby pani widziała ten, w którym ja dawniej mieszkałam!
Nie było w tem przesady, bo choć izdebka Lizy miała niski belkowany sufit i małe okienka, to przecież była dużo weselsza od szkaradnego pokoju, który Bella zajmowała wraz z siostrą, w czasie gdy mieszkała przy rodzicach.
— Nie miałam jeszcze nigdy takiego gościa — powtórzyła raz jeszcze Liza, — pani jest taka śliczna, że doprawdy przyjemność patrzeć na panią.
— Nie wiem od czego zacząć — mówiła Bella, rumieniąc się. — Chciałam pani to samo powiedzieć, ale może dajmy spokój tym wstępom i spróbujmy pogawędzić o różnych rzeczach, czy zgoda?
Wyciągnęła do Lizy serdecznym ruchem swą małą rączkę, którą Liza uścisnęła, poczem przysunęła się do niej jeszcze bliżej.
— Bo widzi pani, z powodu listu, który pani napisała do państwa Boffen, proszono mnie, abym panią spytała, czy to fałszywe oskarżenie, Bogu dzięki już odwołane, nie jest przyczyną, dla której pani się ukrywa. Ja bo, widzi pani, jestem także wmieszana w tę historyę, bo mnie to właśnie przeznaczył John Harmon dla swego syna i zostałabym jego żoną zapewne, gdyby go nie zamordowano.
— Ja wiedziałam, kim pani jest — odrzekła na to Liza.
— A więc to oskarżenie?
— Nie, nie, to nie dlatego — odparła Liza, splatając ręce na kolanach — to wcale nie dlatego.
Bella patrzyła na nią uważnie, odgadła z jej zachowania się jakąś troskę ukrytą. — Pani żyje tak zupełnie sama?
— Przywykłam do tego, byłam najczęściej sama nawet za życia ojca.
— To tak, jak ja — odparła Bella. — Mam wprawdzie moją Ma i siostrę, które bardzo kocham, ale Ma robi zawsze bardzo smutne i tragiczne miny, a Lawy bywa niekiedy bardzo złośliwa. Ogromnie bym chciała mieć przyjaciółkę równego ze mną wieku, jak pani naprzykład. Jak pani sądzi, czy mogłaby pani być moją przyjaciółką?
Było to trochę obcesowe, ale Bella miała tyle wrodzonego, prawdziwego kobiecego wdzięku, że Liza uległa z łatwością jej czarowi. To też rozmowa stawała się coraz swobodniejsza i poufalsza.
— I czemu się pani tak chowa przed ludźmi? — spytała Bella,
Zamiast odpowiedzi, Liza spojrzała na nią, a potem rzekła:
— Zapewne wielu młodych panów kocha się w pani?
— O, wcale nie — zaprzeczyła Bella — a przynajmniej ja żadnego nie kocham. A pani czy ma kogo?
— Jest jeden, który, zdaje się, kocha mnie naprawdę, ale ja od pierwszego wejrzenia uczułam do niego odrazę, a przytem jest to człowiek gwałtowny, którego się boję.
— Więc to od niego pani uciekła, rozumiem, Ale przecież tu przynajmniej nie może pani ścigać.
— Boję się go i tu nawet, a przecież nie jestem tchórzliwa. Gdyby pani wiedziała, z jakim niepokojem przeglądam codziennie „Gazetę Londyńską“, tak się lękam, abym nie wyczytała wiadomości o jakim gwałcie, popełnionym przez niego.
— A więc to nie o siebie pani się boi?
— O siebie także, Wieczorem, gdy wracam z fabryki, oglądam się zawsze, czy go tu gdzie niema.
— Czy pani myśli, że mógłby się zabić?
— Myślę, że mógłby, ale nie o to mi chodzi.
— Rozumiem, chodzi pani o innego — rzekła domyślnie Bella.
Liza zakryła twarz rękami, a gdy je odjęła, twarz jej była śmiertelnie blada.
— „Proś Pana Boga, abym go nie zabił”... oto co mi powiedział, słowa te mam dzień i noc na myśli.
— Zabić? taki zazdrosny i o kogo?
— O jednego dżentlmena, nie wiem, jak to pani powiedzieć. Jest to człowiek z lepszej stery, wyższego stanu, niż ja, który był dla mnie bardzo dobry.
— On panią kocha?
— Nie.
— A przynajmniej podziwia cię. — Tym razem Liza nie zaprzeczyła.
— Więc to z jego porady pani się ukrywa?
— Och nie, on także nie powinien wiedzieć, przedewszystkiem on.
— Dlaczego? — spytała Bella, ale, spojrzawszy na Lizę, cofnęła swoje słowa. — Przepraszam, nie powinnam o to pytać, to było głupie pytanie.
Liza siedziała jakiś czas z głową spuszczoną, a potem rzekła z namysłem:
— Widzi pani, tak jest najlepiej, dla mnie i dla innych, z czasem odzyskam spokój.
— I zapomnisz o kimś, może niegodnym twej miłości.
— Nie, nie — zaprzeczyła z mocą Liza. — Nie chcę tłumić tego, co jest we mnie, cóżbym na tem zyskała?
Bella podniosła z namysłem brwi, a potem rzekła:
— Pozwól sobie powiedzieć, droga, że zyskałabyś bardzo wiele, gdybyś mogła pokonać w sobie tę słabość; byłabyś wolna sercem i nie potrzebowałabyś się ukrywać.
— Och pani! — przerwała jej Liza — czyż serce kobiety, w którem zapanuje taka, jak ją pani nazywa, słabość, może szukać czego innego?
Zdanie to było tak różne od poglądów, które wyznawała Bella, że ta zawstydziła się przez chwilę, nie dała jednak za wygraną.
— Mojem zdaniem, droga Lizo, zyskałabyś wiele, wyzwalając się z tego uczucia, a nicbyś nie straciła.
— Straciłabym moje wspomnienia i wszystko to, co mnie podtrzymuje w życiu i marzenia moje, że, gdybym mu była równa, stałabym się dla niego takiem źródłem radości, jakiem on jest dla mni. Jemu zawdzięczam tę trochę wiedzy, której nabyłam. On mnie zachęcił do nauki, która straciłaby wartość w moich oczach, gdyby nie pochodziła od niego. Gdybym wyrzekła się tych wspomnień, straciłabym obraz jego, który jest przy mnie zawsze, a wobec którego nie byłabym w stanie popełnić żadnego niskiego, ani złego czynu. On dokonał w duszy mej tej samej przemiany, jakiej uległy ręce moje, wpierw szorstkie, opierzchłe, opalone, dziś białe i delikatne. Niech pani jednak zrozumie, że ja nie marzę wcale o tem, aby on mógł być dla mnie czemś innem, jak wspomnieniem... nie marzę o tem, ażeby zostać jego żoną, a i on o tem nie myśli. Rozstałam się z nim na zawsze, a mimo to, kocham go ze wszystkich sił, a myśląc o samotnej mej przeszłości, czuję się z niej dumna i szczęśliwa, że mogę cierpieć dla niego i przez niego, choćby nawet on o tem nie wiedział i nie miał się nigdy dowiedzieć i choćby mu to było obojętne.
Bella, słuchając tego, czuła się pod urokiem tej wielkiej, bezinteresownej miłości, która odsłaniała tak nagle przed nią niezgłębione tajniki swych skarbów i objawiła się jej w całej swej czystości i pięknie. Ona sama nie doznała jeszcze nigdy dotąd podobnych uczuć, nie przypuszczała nawet, że istnieją.
Liza mówiła dalej:
— Spojrzał na mnie pierwszy raz w smutny wieczór zimowy, pamiętam, jak dziś. Było już późno. Mała lampka świeciła się w mieszkaniu, które zajmowaliśmy wtedy także nad Tamizą, tylko w innem miejscu. Być może, nie zobaczę go już nigdy, ale to jego spojrzenie nie zniknie z mego życia; nie zgodziłabym się na to za żadne skarby świata. Teraz pani wie o mnie wszystko, droga miss. Jak to dziwnie, że ja pani tak odrazu to powiedziałam. Myślałam, że się nikt o tem nie dowie. Tymczasem pani przyszła i powiedziałam wszystko. Ale nie żałuję tego.
Bella ucałowała ją, dziękując za ufność.
— Szkoda tylko, — dodała — że ja nie jestem godna słuchać takich zwierzeń.
— Niegodna? — pytała Liza z uśmiechem.
— Ależ naturalnie. To się nie tyczy dyskrecyi, bo co do tego, może być pani spokojna, że nikt słówka odemnie nie wydrze. Uparta jestem, jak kozioł. Ale poza tem, gdyby pani wiedziała, o ile jestem gorsza od pani, jaka jestem samolubna, wyrachowana, bezduszna.
Mówiąc to, Bella położyła ręce na ramionach Lizy, a potem objęła ją za szyję i ściskała tak mocno, że jej aż się włosy osunęły.
— Ależ moja droga pani, jak można się tak oczerniać.
— Wcale się nie oczerniam, to wszystko prawda, co mówię o sobie.
— Ależ moja droga — powtórzyła Liza, jakby z wyrzutem.
— To ślicznie, że tak mówisz do mnie, droga Lizo, ale, mimo to, jestem zła dziewczyna i koniec.
Liza spytała jej wtedy, czy widziała kiedy swoją twarz i czy słyszała dźwięk swego głosu.
— Ja? przecież po całych dniach przeglądam się w lustrze i paplę wciąż, jak sroka.
— A jednak ja zobaczyłem dziś panią po raz pierwszy i powiedziałam odrazu wszystko... Czyż bym się zawiodła?
— Spodziewam się, że nie — odparła Bella, nawpół ze śmiechem, nawpół ze łzami.
— Wie pani co, — rzekła Liza — ja jestem trochę wróżka. Gdy patrzę w ogień, przychodzą mi do głowy różne myśli. Chce pani, to powróżę. Czy dobrze?
Mówiąc to, wyciągnęła rękę w stronę ogniska, a twarz jej przybrała wyraz rozmarzony, właściwy jej w podobnych momentach.
— Widzę już — rzekła po chwili.
— Co? — zapytała Bella.
— Serce młodej dziewczyny.
— Brzydkie, samolubne.
— Nie, serce dzielne, szlachetne, gotowe przejść przez ogień i wodę dla tego, którego pokocha.
— To zapewne twoje, Lizo.
— Nie, widzę tam twoją twarz, droga miss.
Wizyta Belli zakończyła się zapewnieniem wzajemnej przyjaźni i mnóstwem serdecznych przyrzeczeń.
— Wygląda pani dziwnie zamyślona — zauważył Rokesmith, ujrzawszy pannę Wilfer.
— Bo też jestem nią — odparła Bella. — Nie uwierzy pan, ile przeżyłam w dzisiejszym dniu, zdaje mi się prawie, że to kilka lat upłynęło od dzisiejszego ranka.
— W istocie był to dzień bardzo wypełniony. Już na pogrzebie była pani mocno wzruszona, a przytem znużenie.
— Ależ nie, wcale tu nie chodzi o znużenie, tylko czuję, że coś się we mnie odmieniło.
— Mam nadzieję, że to będzie ta zmiana, która przyniesie pani szczęście.
— I ja tak myślę.
— Chłodno już, czy pozwoli pani otulić się moim pledem. Pani daruje, że taki ciężki i długi. Podałbym pani chętnie ramię, jeśli pani pozwoli.
Pozwoliła i jakimś cudem udało się jej wysunąć rączkę z pod olbrzymiego pledu i wsunąć pod ramię sekretarza.
— Posłuchaj pan, rozmawiałam dziś długo z Lizą i tak mi było dobrze, taka jej byłam wdzięczna, że okazała mi tyle zaufania.
— Nie mogła inaczej postąpić, widząc panią.
— Ona mi to samo powiedziała, ale skąd pan wie?
— Bo myślę tak samo, jak ona.
— A cóż pan myśli, jeśli wolno wiedzieć.
— Że ilekroć podoba się to pani, może pani zdobyć zaufanie każdego człowieka.
Dochodzili właśnie do stacyi, a sygnałowe światło zmrużyło właśnie swe zielone oko, a otworzyło czerwone, co było dowodem, że pociąg za chwilę odjedzie i że trzeba się śpieszyć. Rokesmith zdjął z Belli pled i pomógł jej wejść do wagonu, a po chwili siedzieli już naprzeciw siebie, podczas, gdy pociąg unosił ich całą siłą pary w stronę Londynu. Bella miała twarzyczkę dziwnie rozjaśnioną.
— Co za wspaniała noc — wołała — jakie śliczne gwiazdy!
— O tak! — potwierdził Rokesmith, nie spuszczając z niej wzroku, bo stokroć wolał podziwiać jasność, bijącą z jej rysów, niż niebo za oknem wagonu. Chodziły mu po głowie ostatnie słowa małego Jonny.
„Pocałuj ładną panią”.
„O gdybym mógł stać się prawnym wykonawcą ostatniej woli dziecka i otrzymał w zamian pokwitowanie“.
Coś podobnego musiały chyba myśleć także stacye, które mijali w drodze, bo mrugały jakoś dziwnie znacząco, na widok ładnej pani, zamykając swe zielone oko, a odmykając czerwone.

ROZDZIAŁ VIII.
Gdzie ona?

— A więc panno Wren — mówił Eugeniusz — nie chce pani ustroić dla mnie lalki?
— Nie — odparła stanowczo Jenny — skoro pan potrzebuje lalki, to ją pan może kupić w sklepie całkiem ubraną.
— Cóż na to powie moja czarująca chrześniaczka, którą mam w Hertfordshire.
— Powiedz pan w Blagashire — odpowiedziała modniarka lalek.
— Cóż ci zawiniła biedna dziewczyna, że skazujesz ją na banalną lalkę, podczas gdy jej ojciec chrzestny ma zaszczyt przyjaźnić się z nadworną modniarek lalek królewskich?
— No, ładnego też wybrali ojca chrzestnego dla tej pańskiej chrześniaczki, niech jej pan odemnie powinszuje.
Miss Wren zabrała się gorliwie do roboty, poruszając szybko zwinnymi paluszkami, Eugeniusz stał naprzeciw niej, szukając pozoru pozostania dłużej. W kącie dygotał ojciec małej robotnicy, czyli raczej jej syn, jak go nazywała, do reszty strawiony alkoholem, zidyociały i drżący na całem ciele.
— Brr! — syknęła Jenny, słysząc, jak dzwonił zębami — żeby cię już raz udusiło.
Pijak odpowiedział na to jakimś zwierzęcym piskiem.
— Be! be! be! Beczy to, jak baran. Miałam też kogo chować. Ładny widok, niema co mówić. Płać znów za niego pięć szylingów kary. A czy wiesz, ile godzin muszę ślęczeć nad szyciem, żeby zarobić te pięć szylingów?
— Już nie! już nie będę — mamrotał zidyociały osobnik.
— Wolałabym dać te pięć szylingów tym, co śmiecie wywożą, żeby cię już raz z miasta wymietli, Patrz pan na niego, jak wygląda, patrzeć nie mogę.
Zakryła istotnie twarz rękami, a Eugeniusz widział łzy, które przeciekały jej przez palce.
— Obmierzłe stworzenie, wyrodny syn — zaczęła znów, nie chcąc pokazać, że płakała. — Niby to stoi osłupiały, a chytry, jak wąż, kiedy chce dostać wódki. Podałbyś mi przynajmniej szał i kapelusz, bo muszę iść do miary. A pan, panie Wrayburne, niech się pan darmo nie trudzi, bo nie zrobię tego, czego pan chce i niczego się pan odemnie nie dowie.
— Ja przecież nic nie chcę, prócz lalki dla mojej chrześniaczki.
— Pan wie, jak jestem uparta, zwłaszcza tam, gdzie chodzi o pewne adresy i kleszczami pan odemnie nic nie wyciągnie. Niema więc o czem mówić. Niech pan lepiej idzie do siebie, bo ja i tak wychodzę.
Odrażający jej ojciec stanął przed nią, podając jej trzęsącemi się rękoma szal i kapelusz.
Wyrwała mu je z rąk ze złością i zaleciła, żeby siedział w domu i nie ruszał się, póki nie wróci, poczem zamknęła drzwi na klucz i wyszła razem z Eugeniuszem. Rozstali się zaraz u progu, bo ich drogi rozchodziły się w przeciwne strony. Eugeniusz zapalił papierosa i szedł powoli ze zwykłą swą znudzoną miną, przesuwając po krążących po ulicach tłumach wzrok, wyrażający bezbrzeżną obojętność.
Naraz przecie na skrzyżowaniu ulic uderzyło go zjawisko niespodziane, przykuwając na chwilę jego uwagę. Oto zamknięty przed chwilą na klucz opłakany ojciec miss Wren wydostał się jakimś cudem na wolność i usiłował przejść w poprzek ulicę. Widok to był razem cudaczny i żałosny. Pijak drżał na całem ciele i stawiał chwiejne kroki trzęsącemi się nogami, postępując wprzód, to znów cofając się w tył ze strachu przed końmi. Parę razy dowlókł się już prawie do środka ulicy, poczem rejterował znów przed istotnem lub urojonem niebezpieczeństwem. Zatrzymywał się wtedy na chodniku, puszczając trwożne spojrzenia w górę, to w dół ulicy i konstatując z zazdrością odpływ i przypływ całej fali przechodniów. Ośmielony ich powodzeniem, puszczał się na nowo w drogę po to, aby nawinąć się całkiem nie w porę pod nogi ludziom lub koniom, ściągał na siebie klątwy dorożkarzy i cofał się z powrotem, w chwili, gdy był już prawie u mety.
— Na honor! — mruknął Eugeniusz — jeśli poczciwiec śpieszy na schadzkę miłosną, to spóźni się niezawodnie.
Stwierdziwszy ten pewnik, ruszył dalej, nie myśląc już o pijaku.
W domu zastał Mortimera, siedzącego przed kominkiem z gazetą wieczorną w ręku. Przyciągnął więc i sobie fotel, chcąc dotrzymać towarzystwa przyjacielowi.
— Wyglądasz mi, mój drogi, na żywe uosobienie cnoty i pracy, odpoczywającej po całodziennym trudzie.
— Ty zaś, mój drogi, symbolizujesz obrazowo niezadowolone z siebie próżniactwo, nie umiejące nawet spocząć.
— Mylisz się, mój kochany, jestem nastrojony bardzo poważnie i przychodzę właśnie zapytać mego szanownego plenipotenta, jak znalazł stan moich interesów.
— Twój szczerze oddany plenipotent, mój biedny Eugeniusz, znalazł je w bardzo złym stanie.
— Cóż się właściwie stało?
— Jesteś w rękach żydów, Eugeniuszu.
— Bywałem już i w rękach rozmaitych chrześcijan, lecz umiałem to znieść filozoficznie.
— Ale ten twój dzisiejszy żyd zamierza cię, jak się zdaje, przycisnąć do muru. Nieużyty, twardy, istny Shylock, mimo, że twarz ma patryarchalną, z siwą brodą i dobrotliwym wyrazem, stary, malowniczy żyd.
— Czyż być może, — zadziwił się Eugeniusz, — z opisu twego wnoszę, że musi to być mój przyjaciel, czcigodny mister Aron.
— Nie — odparł Mortimer — on się nazywa Riah.
— Bo też to ja ochrzciłem go imieniem Arona, uważając je za bardziej hebrajskie i lepiej do niego przypadające. Mówiąc nawiasem, nie jest on moim przyjacielem i przekonany jestem, że umoczył rękę w ucieczce Lizy.
— A to jakaś fatalność — zawołał Mortimer — wszystko sprowadza nas znów do niej, bo ty naturalnie wałęsałeś się po mieście, szukając Lizy.
— Czy wiesz? — odparł Eugeniusz, patrząc na meble, — że mój pełnomocnik odznacza się rzadką domyślnością.
— Więc nie omyliłem się?
— Oczywiście, że nie.
— A jednak nie powinieneś o niej myśleć.
Eugeniusz powstał i, oparłszy koniec stopy na popielniku, patrzył zamyślony w ogień.
— Nie wiem — odparł po chwili — czym nie powinien i proszę cię, abyś nie określał tego faktu, jako niezbity pewnik.
— Przez wzgląd na nią samą nie powinieneś się nią zajmować.
— Nie wiem — powtórzył Eugeniusz — a tylko powiedz mi, proszę, czy widziałeś kiedy, abym zajmował się czemś tak, jak tem jej zniknięciem. Sądzisz więc, że ona mnie naprawdę zajmuje?
— Przecież to ja pytałem cię o to?
— Słyszałem i owszem, a tylko widzisz, nie umiem ci odpowiedzieć i dlatego właśnie odwróciłem pytanie.
— Ale powiedz mi sam, co z tego wszystkiego wyniknie.
— Przewidywać coś z góry, to nie moja specyalność. Pamiętasz, jak w gimnazyum uczyłem się zawsze lekcyi w ostatniej chwili, nie troszcząc się wcale o to, co zadane było na dzień następny. Tak samo w stosunku moim do Lizy, wiem tylko, że pragnę ją odnaleźć za wszelką cenę i że tego dokażę uczciwą, czy nieuczciwą drogą. Skoro to nastąpi, wtedy dopiero dowiem się, jakich uczuć doświadczę w owej chwili, dziś zaś jest całkiem przedwczesne zadawać mi to pytanie.
Mortimer przyjmował te zwierzenia, kiwając sceptycznie głową, gdy wtem ktoś zadzwonił w przedpokoju niepewną ręką.
— Czekaj, ja otworzę, — ofiarował się Eugeniusz. Zrobił to istotnie i powrócił po chwili, prowadząc za sobą widmo człowieka, ubrane w zatłuszczone łachmany.
— Ten interesujący dżentlmen — rzekł Eugeniusz — jest synem pewnej młodej damy, z rodu lalek, z którą jestem w przyjaźni. Ten pan ma mi coś do zakomunikowania, dlatego wprowadziłem go tutaj.
Mortimer patrzył ze zdumieniem na odrażającego gościa, który poddawał się tym oględzinom, mnąc w rękach strzępy czegoś, co miało być kapeluszem. Eugeniusz wytrącił mu z ręki ten nieokreślony szczegół ubrania i posadził gościa na krześle.
— Zdaje się, że trzeba go pokrzepić trunkiem, chcąc usłyszeć z ust jego jakieś dorzeczne słowo... Napijesz się wódki, panie od lalek.
— Trrrochę rrrumu — wybełkotał pijak.
— Nerwy tego dżentlmena są trochę nadwyrężone — zauważył Eugeniusz, nalewając mu trochę araku — a przytem zdaje mi się, że przyda się trochę go wykadzić. — Rzekłszy to, wziął łopatkę i zagrzał ją w ogniu, a potem położył na niej trochę trociczek, które wypełniły mieszkanie wonnym dymem; Eugeniusz poruszał łopatką przed twarzą pijaka.
— Jeszcze rumu — wybełkotał alkoholik.
— Daj mu, Mortimerze, ja, jak widzisz, zajęty jestem kadzeniem.
— Pan Wrayburne, ja wiem, on chce adresu — rzekł z wysiłkiem ojciec miss Wren.
— Tak, chcę adresu — odparł stanowczym tonem Eugeniusz.
— Jestem człowiekiem, tak, jestem człowiekiem, który, który — plątał się nędzarz.
— Który co? — spytał Eugeniusz.
—. Da adres.
— Masz go przy sobie?
Pijak robił pracowite wysiłki dla wyrażenia swych myśli. Pokiwał znacząco głową, rozwarł usta w uśmiechu i rzekł wreszcie tonem tak pogodnym, jakby zwiastował najpomyślniejszą nowinę.
— Nie, — a potem dodał, — jeszcze rumu.
— Daj mu jeszcze, Mortimerze.
— Co ty za szaleństwa wyprawiasz, Eugeniuszu, i poco go tu wprowadziłeś?
— Mówiłem ci przecie, że muszę ją znaleźć... To zidyociałe stworzenie może mi udzielić wskazówki... Ile chcesz za przyniesienie adresu.
— 10 szylingów.
— Będziesz je miał
— Piętnaście szylingów — poprawił się pijak.
— Będziesz je miał, ale jak dostaniesz adres?
— Ja biedny wdowiec, poniewierany od rana do wieczora. Ona ma pieniądze, a mnie nie daje.
— Mów dalej — zachęcał go Eugeniusz, uderzając go łopatką po ramieniu.
Pijak próbował zebrać myśli, ale te roztrząsały mu się wnet w głowie. Bredził znów o złocie.
— Ona robi mnie dzieckiem. Oho. A ja nie taki. Adres to łatwo. Ona pisze listy. Jedna do drugiej pisze listy.
— Dobrze — rzekł Eugeniusz — weź taki list i przynieś tutaj.
Otrząsnął popiół z łopatki, skutkiem czego dym się rozproszył i pijak dostrzegł nagle Mortimera. Zaczął utrzymywać, że ten pan go obraził i że niech no się tylko zbliży, to on mu pokaże, potem dla odmiany wybuchnął płaczem i chciał zasnąć. Ta druga alternatywa była tak niepokojąca, że Eugeniusz ujął szczypczykami szczątek kapelusza, wpakował mu go na głowę, potem ujął pijaka za ramię i wyprowadził go po schodach, aż na ulicę.
Zostawiwszy go tam, wbiegł prędko po schodach, powracając do mieszkania, gdzie zastał Mortimera, stojącego przed kominkiem z miną nachmurzoną.
— Poczekaj — rzekł Eugeniusz — umyję sobie ręce po tej wizycie, oczywiście w znaczeniu dosłownem.
— Wolałbym, abyś to uczynił w znaczeniu moralnem — odmruknął Mortimer.
— Cóż chcesz, mój drogi, stworzenie to potrzebne mi jest dla moich widoków, nic bez niego nie wskóram. Ale winszuję ci, żeś się nie uląkł tego szampiona, na dobre cię zamierzał atakować.
— Daj pokój żartom, wszystko to wcale mnie do śmiechu nie pobudza; to doprawdy niegodne ciebie uciekać się do takich narzędzi.
— Ja sam się trochę wstydzę — odparł Eugeniusz, siadając wygodnie w fotelu, — ale co tam! patrz na ten dym, który puszczam z cygara, za chwilę nie będzie już po nim śladu i podobnież ten niewstrzemięźliwy osobnik zniknie wnet bez śladu z mego życia. Pomówmy lepiej o czem innem. Powiem ci coś ciekawego.
— Słucham cię — odparł Mortimer, zapalając również cygaro.
— Wyobraź sobie, że od pewnego czasu jestem szpiegowany i to ile razy wyjdę, zwłaszcza wieczorem lub w nocy.
Mortimer wyjął z ust cygaro i spojrzał podejrzliwie na przyjaciela, oczekując nowej mistyfikacyi.
— Nie, nie, kochany, tym razem mówię całkiem seryo, daję ci słowo honoru. Jestem w komicznej sytuacyi człowieka, którego mają na oku.
— Czy jesteś tego pewny?
— Jaknajpewniejszy. Tembardziej, że ludzie, którzy mnie szpiegują, zawsze są ci sami.
— Cóż to znaczy? Nie ścigają cię przecież za długi. Żyd zagroził ci dopiero, ale nie rozpoczął jeszcze kroków sądowych, gdyby cię chciał zresztą aresztować, to wie i tak, gdzie mieszkasz.
— Patrzcie! jak wyłazi z ciebie zaraz fachowiec i prawnik. Otóż dowiedz się, czcigodny mecenasie, że to wcale nie żyd mnie ściga, tylko nauczyciel.
— Jaki nauczyciel?
— Czasem obaj: nauczyciel i uczeń; co? zapomniałeś? jak ty szybko rdzewiejesz bezemnie. Ci dwaj, którzy tu byli w początkach znajomości mej z Lizą. Oni to właśnie wyświadczają mi zaszczyt szpiegowania mnie po nocach,
— Od jak dawna?
— Od czasu, gdy ona zniknęła.
— Wyobrażają sobie może, żeś ty ją porwał.
— Nie zastanawiałem się nad tem.
— Czemuż ich nie zapytasz, czego chcą i nie potraktujesz, jak należy?
— Pocóż mam pytać o to, co mnie wcale nie obchodzi i nie przeszkadza mi w niczem.
— Przecież to jest głupie położenie, które cię ośmiesza.
— Oczarowany jestem twoją przenikliwością. Drogi Mortimerze, jestem istotnie bardzo drażliwy na śmieszność i z tego powodu staram się, aby ta spadła raczej na nich.
— Mógłbyś zmienić ton, chociażby przez wzgląd na mnie, bo, mojem zdaniem, tu się niema z czego śmiać.
— Ależ ja, mój drogi, mam najpoważniejsze w świecie zamiary. Ponieważ ten człowiek zazdrosny jest o mnie bez żadnej przyczyny, postanowiłem doprowadzić go do stanu ostrego szaleństwa i udaje mi się to wybornie. Wychodzę z domu codziennie o zmroku i zatrzymuję się przed wystawą pierwszego lepszego magazynu, gdzie czekam zwykle niedługo. Nauczyciel ukazuje się niebawem sam, lub ze swoim uczniem, ale najczęściej sam. Puszczam się wtedy w kurs do najodleglejszej dzielnicy Londynu, jednego dnia na wschód, drugiego na zachód, tak, że w ciągu tygodnia zwiedzam wszystkie możliwe kierunki. On, oczywiście, towarzyszy mi, jak cień. Zapuszczam się umyślnie w najustronniejsze zaułki miasta, wchodzę na tylne dziedzińce, zachowując iście wenecką tajemniczość, on śledzi mnie w przekonaniu, że go nie widzę, wówczas odwracam się nagle na jakimś zakręcie i patrzę mu prosto w oczy, co mu sprawia niewymowną mękę. Innym razem przesuwam się tuż obok niego, ocieram się o niego prawie, udając, że go nie widzę, co przejmuje go najwyższym niepokojem. On, który wyobraża sobie, że odkryje w ten sposób jej schronienie, doznaje codziennie nowego zawodu, ale, mimo to, nie daje się niczem zrazić. W dniach zaś, w których nie wychodzę, stróżuje całą noc pod naszem mieszkaniem. — Szczególna historya — zauważył Mortimer — i powiem ci szczerze, że to wszystko wcale mi się nie podoba.
— Stajesz się hipohondrykiem i widzisz wszystko w czarnych kolorach. Za mało używasz ruchu, gdybyś tak chciał przejść się ze mną w tej chwili.
— Po co? czy myślisz, że on znów na ciebie czatuje?
— Jestem tego pewny.
— Czy widziałeś go już dzisiaj?
— Nie zwróciłem uwagi, ale teraz spotkamy go napewno. Przygotuj się tylko, że będziesz musiał zrobić ze mną długi kurs.
Lightwood wahał się, ale ostatecznie ciekawość przemogła, zabrał się więc do wyjścia, czem Eugeniusz był zachwycony. Skoro wyszli, Eugeniusz zapytał przyjaciela z całą powagą, w którym kierunku życzy sobie polować.
— Co do mnie — rzekł — głosowałbym za dzielnicą Bethnal-green, jako pagórkowatą; zanim dojdziemy do cmentarza św. Pawła, spotkamy go.
Stało się to jednak znacznie wcześniej, bo zaraz prawie dojrzeli na drugiej stronie ulicy cień Bradleya Headstone, przemykającego się pod ścianami domów.
— No! teraz zbieraj siły, Mortimerze, bo będziemy maszerowali przyśpieszonym krokiem. Mówiąc nawiasem, jeśli to dłużej potrwa, dzieci wesołej Anglii zaczną podupadać pod względem umysłowym, bo niemożliwe jest, aby ten nauczyciel pilnował z równą gorliwością uczniów swych i mnie.
Wyruszyli więc ną trzygodzinny spacer, idąc bardzo szybko, to znów zatrzymując się dla zużycia cierpliwości Bradleya. Robili marsze i kontrmarsze, a Eugeniusz okazał się niewyczerpany w pomysłach tak dalece, że Lightwood zadawał sobie pytanie, co mogło spowodować człowieka, który był raczej wygodnisiem, niemal leniwym, do ponoszenia tak nadmiernego trudu. Ostatecznie Eugeniusz zaciągnął towarzysza swego w jakąś ciemną uliczkę, poczem odwrócił się nagle, wpadając prawie na nieszczęśliwego Bradleya i rzekł wtedy głośno do Mortimera:
— Patrz tylko, jaką torturę zadaje sobie ten człowiek.
Mortimer spojrzał i zobaczył twarz przerażającą, z ustami posiniałemi i włosami w nieładzie. Nienawiść, zazdrość i gniew wściekły z powodu niemożności ukrycia tych uczuć, nadawały tej twarzy osobliwy, niemal męczeński wyraz. Straszna ta głowa zdawała się pływać w powietrzu, tak dalece okropny jej wygląd zacierał wrażenie reszty sylwetki, tonącej w mroku wieczornym. Mortimer nie był człowiekiem zbyt wrażliwym, a jednak nie mógł wytrzymać tego widoku. Widział wciąż przed sobą tę straszliwą maskę i mówił o niej kilka razy, gdy wrócili do domu. Eugeniusz położył się i zasnął w najlepsze, gdy wśród nocy obudziły go czyjeś kroki. Otworzywszy oczy, ujrzał przy łóżku swem Mortimera.
— Co się stało? Nic złego, mam nadzieję.
— Nic właściwie.
— W takim razie cóż to za myśl dzika spacerować tak noc całą.
— Nie mogę zapomnieć.
— O czem?
— Ta twarz, widzę ją wciąż przed sobą.
— Rzecz dziwna, ja łatwo o niej zapomniałem — odparł Eugeniusz, przewracając się na drugi bok.

ROZDZIAŁ IX.
W mroku.

Nietylko Mortimer czuwał tej nocy. Sen odleciał również Bradleya i wierną mu zawsze miss Peecher. Biedna miss czuwała zawsze aż do powrotłu Bradleya, przeczuwając burzę, szalejącą w sercu tego, którego kochała. Nie zdawała sobie tylko sprawy z rozmiarów tej burzy, bo przekraczałoby to o wiele zdolność rozumowania, mieszczącą się w jej małej, porządnie umeblowanej główce, w której nie istniały żadne ciemne i zawiłe zakamarki. Nie przeczuwała, że władca jej serca dąży prostą drogą do zbrodni i że czyni to zresztą z całkowitą świadomością. Gdyby wielcy zbrodniarze mówili prawdę, czego nie robią dlatego właśnie, że są wielkimi zbrodniarzami, bardzo niewielu z nich mogłoby mówić o wysiłkach, jakich nie szczędzili, celem uniknięcia pokusy. Większość przeciwnie robi wszystko, co jest w ich mocy, nie aby oddalić, lecz by zbliżyć się do krwawego brzegu, który ich pociąga. To właśnie działo się z Bradleyem.
Człowiek ten zdawał sobie wybornie sprawę, że nienawidzi Eugeniusza całą mocą najgorszych instynktów, jakie w nim istniały. Wiedział też, do czego doprowadzić go może ta nienawiść. Wiedział, że w razie, gdyby zastał kiedyś rywala swego u Lizy, nie cofnie się przed morderstwem, bez względu na to, że zgubiłoby go to ostatecznie w oczach Lizy. Mimo to robił, co mógł, nie aby złagodzić, lecz by rozjątrzyć do ostatecznych granic nurtującą go złą namiętność. To też, szpiegując Eugeniusza i robiąc z siebie samowolnie niejako igraszkę swego rywala, doświadczał wprawdzie niewymownych tortur moralnych, ale też i dziwnej pociechy, która polegała na przeświadczeniu, że nienawiść jego jest słuszna, co usprawiedliwiało go we własnych oczach.
Stał więc owej nocy u bram budynku sądowego, w którego obrębie mieściło się mieszkanie obu przyjaciół, zapytując siebie, czy ma powracać do domu, czy też trwać tu i nadal na czatach. Upór jego w śledzeniu przeciwnika był niesłychany. Upór ten był zresztą obok namiętności cechą jego charakteru i jemu to zawdzięczał dotychczasowe swe powodzenie w karyerze naukowej. Sądził więc, że posłuży mu równie dobrze w sprawach sercowych, gdyż poza wszystkiem miał on nadzieję odkryć schronienie Lizy, śledząc wytrwale Eugeniusza. Nagle przyszło mu do głowy straszliwe podejrzenie, że piękna dziewczyna ukrywa się może poprostu w mieszkaniu obu przyjaciół i że nocne wycieczki Eugeniusza, napozór bezcelowe, służą mu tylko dla zmylenia tropu. Doprowadzony do szału tą myślą, postanowił, mimo spóźnionej pory, wtargnąć na dziedziniec sądowy, o ile go tam wpuści stojący na straży szyldwach. Przystąpił więc do niego i, siląc się na spokój, prosił go o wpuszczenie do bramy.
— A czego pan sobie życzy?
— Mam interes do pana Wrayburne, pilny interes. A ponieważ wiem, że jest obecnie w domu...
— Godzina jest zbyt późna.
— To też ja nie mam zamiaru rozmawiać z nim, chcąc tylko rzucić list do jego skrzynki. Szyldwach otworzył bramę, śledząc jednak podejrzliwie natarczywego gościa. Uspokoiło go trochę to, że Bradley poszedł prosto we właściwym kierunku, jak ktoś dobrze obeznany z miejscowością — mógł więc być klientem jednego z prawników. Bradley wszedł cicho po schodach i zatrzymał się w sieniach. Drzwi od mieszkania były uchylone i przedzierała się przez nie smuga światła. Słyszał kroki i dwa głosy, oba męskie.
— Niema jej — pomyślał, — ale mogła być przed chwilą. Nasłuchiwał czas jakiś, ale głosy ucichły. Ktoś zamknął drzwi i światło zgasło. Była to właśnie chwila, w której Mortimer, jakby tknięty przeczuciem, wszedł ze świecą w ręku do pokoju przyjaciela; gdyby widział straszliwą głowę, czałującą pod drzwiami, sen odbiegłby go z pewnością do rana. Na szczęście nie wiedział o niczem, a Bradley zeszedł cicho po schodach i powrócił na ulicę. Tu zastał szyldwacha w sporze z człowiekiem widocznie pijanym, który domagał się również, aby go wpuszczono, czemu się szyldwach stanowczo sprzeciwiał.
— Ja mam list, ja także mam list — mruczał pijak — nie ja go wprawdzie pisałem, tylko moja córka, ale list pisany jest w moim interesie i mnie tylko dotyczy. — Nie wpuszczono go, zaczął więc iść za Bradleyem, jakby go chciał dogonić.
— Przepraszam pana, — bełkotał, zataczając się prawie na nauczyciela.
— Czego chcecie? — odparł tamten szorstko.
— Przepraszam pana, — powtórzył, — ale pan zna pono tych adwokatów.
— Nie rozumiem was!
— Patrz pan na to, — mówił pijany człowiek, rozstawiając palce lewej ręki — jest ich dwóch, jak te dwa palce. Jeden to pan adwokat Lightwood, a drugi, zna pan drugiego?
— Dostatecznie, aby wiedzieć, ile wart, — mruknął raczej do siebie Bradley.
— Hurra! dobrze pan mówi, a i ja myślę to samo.
— Nie krzyczcie tak!
— Nie krzyczeć? a dobrze. Ja wiem, kiedy trzeba mówić cicho, a kiedy głośno. Tamten drugi adwokat przedrwiwa sobie z uczciwych ludzi, którzy pracują w pocie czoła, czego on nie potrafi.
— Cóż mnie to obchodzi?
— Co? A bo zmiarkowałem odrazu, że pan i ten drugi adwokat to nie są przyjaciele. Ja zresztą nie narzucam nikomu swojej kompanii. Jak nie, to nie. Ale żeby pan wiedział, że ja jestem uczciwy człowiek, to powiem panu, że mnie nawet wzywali na świadka do sądu. A jakże. Całowałem panie rękaw i książkę całowałem, każdemu to mogę powtórzyć.
Mimo wstrętu, jaki budził w nim pijak, Bradley słuchał go w nadziei, że dowie się czegoś jeszcze o tym, którego nienawidział. Przybrał więc nawet ton względnie uprzejmy.
— A więc mówcie, coście chcieli powiedzieć, o tych obu adwokatach.
— Widzi pan — zaczął pijak głosem nieco rzewnym — ja się nazywam Roger. Imię to, panie, spada w rodzie naszym z ojca na syna, a kto go pierwszy nosił, tego już, panie nikt nie dojdzie. Niech mnie powieszą, jeśli nie mówię prawdy. A teraz powiem panu, że mam list do tych adwokatów.
Bradley pomyślał nagle, że mógł to być list od Lizy.
— Dlaczegoż przynosicie go tak późno?
— Niech mnie powieszą, jeśli nie chciałem tego samego i panu powiedzieć. Pan także oddałeś późno swój list.
— Ja miałem wyjątkowo pilny interes,
— Ja także, bo ja panie służę przy śluzach i właśnie dziś wieczór dyżur mi się skończył. Przyszedłem więc do pana adwokata Lightwoood, żeby się za mnie procesował z parowcem, który mnie utopił.
Bradley spojrzał na niego, jakby chcąc się przekonać, czy niema do czynienia z upiorem.
— Tak jest, panie. Parowiec najechał na moje czółno i utopił mnie, będę go teraz procesował, aby mi dał odszkodowanie za utratę życia,
— I pan Lightwood ma wam w tem dopomódz.
— A właśnie, a prócz tego ma mi podpisać papier, że jestem uczciwym człowiekiem, aby mnie zrobiono starszym przy śluzach, bo teraz to jestem tylko zastępcą.
Bradley pracował tymczasem myślą, wywołując jakieś wspomnienia.
— Słuchajcie — rzekł nagle — ja was znam, wyście Rog Riderhood.
— A toć sam wam o tem powiedziałem, — odparł z urazą Riderhood.
— To nie o to chodzi, ale ja wiem, kim jesteście.
— No proszę, — odparł Riderhood, — to już do tego doszło, że każdy wyciera sobie gębę mojem nazwiskiem i kręci niem, niby korbą od pompy.
— Ten człowiek może być narzędziem w mojem ręku, — myślał Bradley, spróbujmy go zażyć. Szli obok siebie w milczeniu, a nauczyciel przetrawiał w mózgu jakiś zamiar, który wyłaniać się zaczął niejasno z głębszych warstw jego świadomości. Ciemne myśli układały się zwolna i warstwowały na kształt cienistych drzew, zwieszających się nad mroczną aleją, w głębi której dostrzegał niezmiennie Lizę, opartą na ramieniu Eugeniusza. Przeszli obok siebie kilkaset kroków, zanim Bradley zdecydował się przemówić powtórnie do Riderhooda.
— Gdzie jest wasza śluza?
— O jakie 20 mil w górę rzeki.
— A jak się nazywa?
— Plash water.
— Cobyście zrobili, gdybym wam dał 5 szylingów?
— Wziąłbym je pewnikiem.
— A więc macie — rzekł Bradley, wyciągając z kieszeni 2 korony i kładąc je na dłoni śluzarza. Riderhood zatrzymał się obok jakiejś bramy i podrzucał na dłoni pieniądze, które włożył następnie do kieszeni z przeciwnej strony od Bradleya, poczem spytał:
— Na co te pieniądze?
— Dla was.
— A pewnie, że ich nie oddam, skoro mi je pan dał, ale co mam za to zrobić i czego pan chce odemnie?
— Nie wiem — odparł Bradley z roztargnieniem — nie wiem, czy będę wogóle chciał czego od was.
Riderhood spojrzał na niego podejrzliwie.
— Nie lubicie, zdaje mi się, tego pana Wrayburne?
— A więc to niby za to? — Zacny człowiek był już prawie trzeźwy.
— Za to i jeszcze za co innego, jako zadatek na pewien interes.
— Którego pan sam nie chce załatwić, który panu nie idzie. Niech się pan nie żali przedemną, bo widać odrazu, co gryzie was jakiś robak jak najzjadliwsza trucizna.
— Mówiliście przed chwilą, że ten Wrayburn drwi sobie z was, naśmiewa się, wynosi się nad was. Oni obaj są tacy. Wyśmieją się z waszej supliki, spisanej w tym liście i zapalą sobie nią papierosy.
— Co to, to nie, — zaprzeczył gniewnie Riderhood.
— To nie ulega najmniejszej wątpliwości, ale spytam was jeszcze, czy nie znaliście Gaffera Hexham i czy nie wiecie, gdzie jest teraz jego córka?
Riderhood nie miał o tem najmniejszego pojęcia, mimo, że znał dobrze Lizę.
— A jego czy znacie? — spytał nagle Bradley.
— Jego? to niby kogo? — odparł Riderhood, zdejmując kapelusz i skrobiąc się w głowę.
— No! tamtego drugiego adwokata, czy tak ci jest miło powtarzać jego przeklęte imię, że się o nie dopytujesz?
— A! to już niby wiem — rzekł Riderhood, który istotnie zaczynał wiedzieć coraz więcej. Dość było przecie spojrzeć na nienawistny wyraz, jaki przybierała twarz Bradleya ilekroć była mowa o jego rywalu.
— Czy widziałeś... ich kiedy razem? — spytał Bradley drżącemi usty.
Rog Riderhood miał już teraz w ręku całą nić przewodnią tej historyi.
— Widziałem, rozumie się, on był u niej w dniu, gdy znaleziono w rzece zwłoki jej ojca, i...
— I co? — spytał z zapartym tchem Bradley. — Czy postępował z nią bezczelnie, impertynencko, jak z innymi?
— O! to znowu nie. Bardzo był z nią przyjacielski, Kto na nich spojrzał, to widział odrazu, że są z sobą w przyjaźni.
Słowa te wymawiał Riderhood, cedząc je jedno po drugiem. „Ho! ho! bratku, czy myślisz, że nie widzę, że cię żre zazdrość o tamtego gagatka”, myślał jednocześnie. A w końcu dodał chytrze:
— Może się mylę, ale mnie się zdaje, że wzięła go już sobie całkiem.
Tym razem nawet Bradley był zupełnie pewien, że Riderhood kłamie haniebnie, ale tak był już nisko upadł, pod wpływem złych namiętności, że nie odparł wcale brudnej insynuacyi, plamiącej przecież dobrą sławę Lizy. Zastanawiał się natomiast, w jaki sposób wykorzystać potrafi nową znajomość. Riderhood widocznie nie lubił Eugeniusza, a choć w niechęci tej nie było ani atomu tej szalonej wściekłości, jaka jemu rozpiera piersi, to jednak i to miało swoje znaczenie; Riderhood przytem znał Lizę, mógł ją zatem gdzieś spotkać, podpatrzyć, a że był dość na to podły, by się sprzedać za złoto, Bradley zamierzał przekupić go, wynająć niejako jego uszy i oczy. Cieszyło go to nawet, że mieć będzie w ręku tak nikczemne narzędzie. Zaproponował mu więc z miejsca, kombinacyę śledzenia córki Gaffera, wzamian za odpowiednią zapłatę, na co człowiek, pracujący w pocie czoła, zgodził się z przyjemnością.
— Zobaczymy się wkrótce, — dodał Bradley, — a teraz bywaj zdrów. Oto już dzień świta.
— A może mi pan powie swój adres, żebym wiedział, gdzie pana szukać.
— To zbyteczne, sam do was przyjdę, skoro was będę potrzebował.
— Prawdę mówiąc, to powiem panu, że taka znajomość na sucho nic nie wartą. Zdałoby się nam golnąć coś na powodzenie naszych planów.
Bradley przyznał mu słuszność i wstąpił wraz z nim do zamiejskiego szynku, przesyconego wyziewem stęchłego siana i zgniłej słomy. Pełno tam już było, pomimo wczesnej pory; przekupnie jadący na targ i parobcy, śpieszący na robotę, ocierali się o nocne indywidua, drapieżne ptaki nocne, kończące właśnie swój żer. Cała ta publiczność, zwróciła natychmiast uwagę na wchodzącego Bradleya, którego odzież zdradzała człowieka, z innego niż oni świata, ptaka o rzadszem upierzeniu. Riderhood przepił natychmiast do jakiegoś wieśniaka, jadącego własnym wozem, w stronę jego mieszkania i uległ względem niego paroksyzmowi nagłej czułości — co mu pozwoliło odbyć wygodnie resztę drogi, w postawie leżącej, na słomie swego nowego przyjaciela. Bradley powracał do domu pustemi jeszcze ulicami — a w parę godzin potem, poranne słońce zastało go już na stanowisku, w sali szkolnej.

Umyty, wyczesany, ubrany w poprawny swój popielaty czarno nakrapiany garnitur, stał pośród rojnej i wrzaskliwej gromady swych uczniów. Gdyby chłopcy ci zajrzeć mogli w głąb jego duszy, opętanej stokroć okropniej, niż u owych szaleńców średniowiecznych, z których wypędzano szatana, uciekliby niezawodnie w przerażeniu od swego nieszczęsnego nauczyciela.

ROZDZIAŁ X.
Komplikacye finansowe.

Tegoż dnia, słońce, wschodzące na bezchmurnem niebie, oświeciło całe miasto, nie zapominając w bezstronnej swej sprawiedliwości o cynamonowych faworytach Afreda Lammie, siedzącego przy śniadaniu. Ten drogi Alfred potrzebował gwałtownie choćby tak zewnętrznego złocenia swej egzystencyi, wobec ciężkich chmur, gromadzących się na horyzoncie jego losów.
Sofronia Lammie siedziała naprzeciw swego męża i pana. Małżonkowie, skuci z sobą ogniwem prowadzonej wspólnej intrygi, spoglądali na siebie pochmurni. Wszystko zresztą dokoła nich było dziwnie pochmurne, pomimo słońca porannego — tak dalece, że gdyby dostawcy tej godnej pary, zaglądać mogli przez okno, pośpieszyliby przesłać natychmiast swe rachunki, co zresztą większość z nich zrobiła już i bez tego.
— Zdaje mi się — rzekła do męża Sofronia — że od czasu naszego ślubu nie dostałeś od nikogo pieniędzy.
— Być może — odparł Alfred — ale to niema znaczenia.
Właściwością małżonków Lammie, wspólną im zresztą z wielu innemi małżeństwami, był pewien tryb prowadzenia rozmowy w ten sposób, że każde z nich mówiło jakby nie do siebie, lecz do jakiejś trzeciej, niewidzialnej osoby. Być może jakiś szkielet, schowany w szafie, wychodził na ten czas ze swej kryjówki i siadał między nimi.
— Mogłabym przysiądz — rzekła Sofronia do szkieletu — że nie widziałam w domu od dnia naszego ślubu innych pieniędzy, prócz moich własnych.
— Nie trzeba na to przysięgi — odparł Alfred, zwracając się również do szkieletu. — Pieniądze były istotnie twoje, ale przyznasz, że ty sama nie umiałabyś ich użyć tak produktywnie i korzystnie.
— Korzystnie? i na czemże to polegało?
— Na tem, że mieliśmy kredyt i żyliśmy dostatnio.
Zdaje się, że szkielet roześmiał się wzgardliwie na tę odpowiedź, przynajmniej tak postąpiła Sofronia.
— Cóż teraz będzie? — spytała po chwili.
— Pogrom — odrzekł jej na to Alfred.
Sofronia spojrzała na szkielet i spuściła oczy, to samo uczynił jej mąż. W tej chwili służący wniósł na tacy grzanki do śniadania, a szkielet powrócił do swej szafy.
— Sofronio! — rzekł Alfred, po wyjściu służącego — Sofronio! — powtórzył głośniej. Patrzył na nią surowo, chcąc zmusić ją do uwagi, co mu się wreszcie udało. — Przypominasz sobie naszą umowę, zaraz po ślubie. Musimy działać wspólnie, dla wspólnego naszego dobra. Zapędzono nas w pułapkę, musimy się z niej wydostać.
— Czy masz coś napiętego?
Alfred zagarnął ręką faworyty i rozmyślał czas jakiś, co mu jednak do niczego nie posłużyło.
— Widzisz — rzekł do żony — graliśmy jak wszyscy awanturnicy, na wysoką stawkę, ale w ostatnich czasach szczęście się od nas odwróciło.
— Czy nie masz czegoś?
— Czy nie mamy? — poprawił ją Alfred.
— Czy nie mamy więc czegoś, coby się dało spieniężyć?
— Nie, żyd zajął nam już meble i może je w każdej chwili zabrać. Jeśli tego dotąd nie zrobił, to zasługa Fledgeby’ego.
— Jakiż związek ma Fledgeby z tym żydem?
— Zna go i ostrzegał mnie przed nim.
— A więc myślisz, że Fledgeby stara się użyć swego wpływu na tego żyda na twoją korzyść?
— Powiedz na naszą — poprawił ją Alfred.
— I ty mu wierzysz?
— Nie, moja droga, nie wierzę nikomu, od kiedy się z tobą ożeniłem, ale pozory przemawiają za nim.
Rzekłszy to, Alfred wstał od stołu, chcąc może ukryć białe plamy, które wystąpiły mu w okolicach nosa.
— Gdyby się nam było udało wpakować mu Georgianę, to rzecz inna. Ale ta sprawa w łeb wzięła, niema o czem mówić.
Oparty o kominek, odwinął poły szlafroka i patrzył na żonę, która pobladła pod tym wzrokiem. W gruncie zaczynała się go bać. Bała się jego brutalności, jego pięści nawet, mimo, że jej dotąd nie uderzył. Postanowiła też przejednać go i podnieść się w jego oczach.
— A gdybyśmy spróbowali zaciągnąć pożyczkę? — rzekła.
— W naszem położeniu pożyczać, znaczy tyle, co żebrać lub kraść.
— W takim razie niema o czem mówić.
— Prosta rzecz. Jest to zresztą twierdzenie, równie ciekawe i oryginalne, jak gdybyś chciała mnie oświecić, że dwa a dwa to cztery.
Widząc wszakże, że żona jego ma coś jeszcze na myśli, Alfred uniósł jedną ręką poły szlafroka, drugą zagarnął faworyty i czekał w milczeniu.
— Czy nie byłoby najprościej, — rzekła wtedy Sofronia, podnosząc oczy na męża, — gdybyśmy się zwrócili do ludzi poczciwych i dobrodusznych a przytem bardzo bogatych, których oboje znamy.
— Mówisz o Boffenach?
— Nieinaczej.
— Myślałem już nieraz o nich, — rzekł Alfred, — ale strzeżeni są jak forteca, przez tego piekielnego sekretarza, który staje zawsze pomiędzy nimi a ludźmi naszego pokroju.
— Spróbujmy go wysadzić z tego stanowiska.
— I owszem, zastanów się, czy nie znajdziesz na to sposobu.
— Można popsuć mu trochę opinię u jego chlebodawcy i polecić mu na to stanowisko inną osobę. Musiałeś zauważyć, że w ostatnich czasach Boffen stał się jakiś podejrzliwy.
— A przytem skąpy, co nie wróży nam nic dobrego. Spróbuj jednak.
— Możnaby skierować jego podejrzliwość w pewnym kierunku, gdyby naprzykład sumienie moje...
— Twoje sumienie?
— Tak; gdyby sumienie moje nie pozwalało mi zataić dłużej pewnej wiadomości o sekretarzu, zwierzonej mi przez ich wychowankę... Wiesz, o kim mówię.
— — Bardzo dobrze, to mi się zaczyna podobać.
— Gdybym ostrzegła Boffenów, że ten ich sekretarz jest chciwy, zuchwały aż do bezczelności i że, nadużywając dobrej wiary swych chlebodawców, sięga po za ich plecami po rękę tej dziewczyny.
— To wcale nie źle, — pochwalił Alfred, przestępując na drugą nogę.
— Przypuśćmy, że sekretarz straci posadę, która tem samem będzie wakująca.
— Rozumiem.
— Czybyś go nie mógł zastąpić?
— Czemużby nie?.. toby się dało zrobić. Należy tylko przeprowadzić ten interes ostrożnie, delikatnie, to nawet warte zachodu.
— Gdyby naprzykład ktoś powiedział tym poczciwym Boffenom: Alfred Lammie, to wzór honoru i uczciwości, a przytem wyborny finansista, obracający szczęśliwie własnym kapitałem i skromnym funduszem swej żony, który potroił niemal w ostatnich czasach.
Drogi Alfred słuchał tych wywodów z widocznem zadowoleniem, a przy ostatnich słowach uśmiechnął się i pogładził łaskawie żonę po włosach.
— Człowiek to zamożny, co jest najlepszą rękojmią jego uczuć bezinteresownych, to też przyjaźń tylko skłoniłaby go do służenia państwu swem doświadczeniem.
Twarz Alfreda Lammie rozjaśniła się pod wpływem tych pocieszających rojeń, skutkiem czego nos jego zajął na tej twarzy dwa razy tyle miejsca, co zwykle.
— Wiesz co? — rzekł do żony — należałoby także pomyśleć o utrąceniu tej pupilki.
— Dziewczyna ta ma na nich olbrzymi wpływ, nie rozstaną się z nią za nic w świecie.
— Ale czarujące to dziewczątko nie ma, jak się zdaje, należytego zaufania do swych opiekunów, nie otwiera im serca tak, jak tobie. Zresztą, gdyby udało się ją oddalić, tybyś mogła zająć jej miejsce.
— Oni się z nią nie poróżnią, musimy też liczyć się z nią.
— Niech i tak będzie, — odparł Alfred, wzruszając ramionami. — Na wszelki wypadek jednak nie zapominaj o tem, że ta dziewczyna jest raczej zbyteczna.
Ktoś przeszedł w tej chwili pod oknem, poczem dzwonek zabrzmiał w przedpokoju.
— To z pewnością Fledgeby, — rzekł Alfred, zniżając głos, — on cię podziwia i ma ogromnie wysokie pojęcie o twych zdolnościach towarzyskich. Przyjmij go więc sama i staraj się go skłonić, by użył i nadal swego wpływu na tego żyda, który ma nas w swej mocy.
Rzekłszy to, Alfred wysunął się ukradkiem, zalecając służącemu dyskrecyę. Po chwili Czar wszedł do salonu, a pani Lammie pośpieszyła na jego spotkanie.
— Jakże mi miło widzieć pana, panie Fledgeby. Mój biedny Alfred przywalony jest teraz nudnymi interesami. Musiał wyjść na miasto — siadajże pan, drogi panie Fledgeby.
Fledgeby usiadł, szukając ręką na swej twarzy zarostu, który zdaniem jego mógł był zejść na jego policzki w czasie, gdy szedł tu z ulicy Albany.
— Nie uwierzy pan, jak wdzięczna jestem panu. Mój Alfred mówił mi właśnie, żeś go pan wyprowadził z chwilowego zresztą kłopotu.
— Och! — rzekł Czar, — to drobiazg. Myślałem co prawda, że Lammie nie zwierza się pani z takich kłopotów.
— Jestem przecie jego żoną.
— Nie wątpię o tem.
— I dlatego pozwolę sobie zapytać pana, bez jego oczywiście wiedzy, czy nie byłby pan łaskaw pomówić raz jeszcze z tym panem Riah?
— Jego wierzycielem?
— Tak właśnie.
— Prośba... — zaczął Fledgeby, a potem urwał i milczał tak długo, że Sofronia czuła się w obowiązku dopomódz mu.
— Prośba kobiety, — podszepnęła.
— Nie pani, prośba osoby drugiej płci powinna być wysłuchana przez każdego mężczyznę, ale ten Riah, to łotr bez sumienia.
— Ale pana on usłucha.
— Ostatni łotr, mówię pani.
— Ale pan mu powie, spróbuje pan w każdym razie. Pańskie słowo tyle u niego waży.
— Dziękuję pani za pochlebną opinię, ale wątpię, czy mi się uda. Ten żyd jest dyabelnie uparty i jak raz sobie powie zrobię to albo tamto, to musi to spełnić.
— A to wybornie! — zawołała Sofronia — skoro więc przyrzeknie panu, że czegoś nie zrobi, dotrzyma wiernie obietnicy.
— Dyabelnie sprytna, — pomyślał Czar. — Myślałem, że jej zamknę usta, a ona tembardziej powtarza swoje.
— Bo widzi pan — mówiła Sofronia — przed panem nie mam tajemnic i dlatego nie waham się powiedzieć panu, że w losie Alfreda zajdzie wkrótce zmiana, otwarły mu się nowe widoki.
— Nowe widoki?
— Tak jest, mówił mi przed wyjściem, że otwiera mu się świeża perspektywa.
— To znaczy, — podchwycił Fledgeby, — że gdyby Riah zgodził się na zwłokę...
— A właśnie, drogi panie.
— Mężowi pani nie groziłaby klapa, że pozwolę sobie użyć wyrażenia przyjętego na giełdzie.
— Z pewnością, gdyby najkrótsza zwłoka.
— A w takim razie, to co innego, biegnę natychmiast do tego żyda.
— Tysiączne dzięki panu.
— Niech mi wolno będzie, to już wystarczy mi, gdy ręka czarującej kobiety, kobiety wyższego umysłu wyciągnie się do mnie, jako zapłata, za...
— Za czyn szlachetny — podpowiedziała Sofronia.
— Nie pani, to nie to, — zaprzeczył Czar, który nie znosił, aby go poprawiano. — Nie znam milszej od pani kobiety.
— Liczę na pośpiech pana.
— O! pod tym względem może pani być bez obawy, — odparł Fledgeby, zasyłając jej odedrzwi pełen szacunku ukłon.
Pośpieszył też istotnie tak żywo, jakgdyby mu przyjaźń dodawała skrzydeł. Był w doskonałym humorze, tak, że wpadłszy do biura, wołał prawie radosnym tonem.
— Hola! Judaszu, gdzie jesteś?
Riah podniósł na swego pana zdziwione oczy.
— Ruszaj mi zaraz stary hipokryto z kwitem egzekucyjnym w ręku. Wykonaj go i każ zabrać państwu Lammie wszystkie ich meble, o ile ci na miejscu nie zapłacą.
Głos i ton jego nie dopuszczał protestu, to też Riah zbierał się do wyjścia. Przed odejściem zawahał się.
— Więc to konieczne? — spytał swego pana.
— Czy konieczne? a to pyszna farsa. Sam przecie palisz się z niecierpliwości, naturalnie, że konieczne. No, ruszajże Judaszu.
Zostawszy sam, Fledgeby chodził po pokoju, gwiżdżąc, otwierał szufladki, zaglądał do wszystkich kątów, w nadziei, że natrafi na jakiś ślad szachrajstwa swego żyda, nie znalazł go jednak.
— Nie wielka zasługa, że mnie nie oszukuje, — rzekł do siebie. — Mam się na baczności.
Przypomniał sobie naraz, że drzwi od sieni nie są zamknięte i zląkł się, by ktoś z klientów nie wziął go za członka spółki. W progu zetknął się jednak nos w nos z panną Wren, która szła tu właśnie z próżnym koszyczkiem, mając nadzieję wypełnić go gałgankami i strzępami, które tu kupowała. Fledgeby miał szczery zamiar zamknąć jej drzwi przed nosem, ale czuł się oszołomiony gradem min i gestów, jakimi go przywitała. Rad nie rad więc opadł na krzesło z miną człowieka znudzonego, który czeka tu od niepamiętnych czasów.
— Jak zdrowie pana? — spytała Jenny, — spodziewam się, że dobre, a gdzie jest pan Riah?
— Myślę, że wkrótce powróci — odparł Fledgeby — przyrzekł mi to, wychodząc. Ale gdzie ja panią widziałem? — rzekł, wpatrując się w Jenny.
— Tu na dachu — odparła modniarka lalek.
— A tak, przypominam sobie, a jakże się ma ta przyjaciółka pani?
— Nie wiem, o której pan mówisz, bo mam wiele przyjaciółek.
— O wszystkich, — odparł Czar, przymrużając filuternie jedno oko. — A czy wszystkie są tak piękne, jak ta śliczna dziewczyna, którą widziałem wtedy na tarasie?
Jenny pominęła milczeniem tę uwagę. Usiadła w kącie z koszyczkiem swym na kolanach. Czar oparł czoło o szybę i szukał zapamiętale zarostu na swych pokrzywdzonych policzkach.
— Myślałam, że zastanę tu pana Riah, — rzekła ze swego kąta Jenny. — — Kupuję zawsze u niego strzępki, a potrzebuję ich za dwa szylingi, Może pan będzie łaskaw mi je dać.
— Ja? Skądże znów. Czy pani myśli, że jestem członkiem tej spółki Pubsey et comp. Skąd pani przyszło do głowy takie przypuszczenie?
— To wcale nie przypuszczenie, lecz pewność, — odrzekła zuchwale Jenny. — Przecież pan tu jesteś gospodarzem, a Riah mówił to nam w pańskiej obecności, czemu pan bynajmniej nie zaprzeczyłeś.
— Cha! cha! — zaśmiał się Fledgeby. — To było kłamstwo. Ten stary żyd to szachraj i oszust pierwszej wody. Zaprosił mnie do siebie na górę, mówiąc: „Chodź pan a pokażę panu ładną dziewczynę, tylko trzeba udawać, że jesteś właścicielem tego domu“. Zgodziłem się i muszę przyznać, że ten hultaj dotrzymał słowa, pokazując mi tę młodą osobę. Po co jednak odegrał tę komedyę, nie wiem; zapewne z amatorstwa do kłamstwa.
Jenny zmieszała się. Żyła ona dotąd w wielkiej przyjaźni z Riahem i miała go za starego poczciwego izraelitę. Fledgeby natomiast był mocno zadowolony ze swego dyplomatycznego wybiegu, którym zemścił się jednym zamachem na Jenny za jej przenikliwość i na swoim żydzie za ukrywanie przed nim adresu Lizy.
— Tak, tak, — dodał — ten żyd ma szkaradną reputacyę, której jak się zdaje, nikomu nie ukradł. Przyszedłem też, aby wycofać od niego pewną sumkę, którą odemnie wyłudził.
Jenny siedziała przygnębiona. Opuściła ją zwykła rezolutność; ktoś zadzwonił tymczasem raz i drugi, a widząc, że nikt nie otwiera, przycisnął klamkę i wszedł cichym dyskretnym krokiem. Był to Twemlow.
— Czy pan Riah jest w domu? — spytał wchodząc.
— Czekam właśnie na niego, — odrzekł Czar. wróci zapewne niebawem, najlepiej też pan zrobi, siadając i czekając na niego, jak my.
Mały dżentlmen zastosował się do tej rady i usiadł, przesuwając ręką po czole, jakby chciał spędzić z niego jakąś troskę. Melancholia ta przypadła do smaku Fledgeby’emu, który przypatrywał mu się z pod oka.
— Śliczną dziś mamy pogodę — rzekł.
Łagodny Twemlow tak był pogrążony w myślach, że nie usłyszał tego pytania; zadrżał tylko lekko i zaczął się usprawiedliwiać.
— Wybacz pan, zdaje mi się, że pan coś do mnie mówił?
— Mówiłem o pogodzie, — rzekł głośniej Fledgeby. — Mamy wspaniały dzień, nieprawdaż panie?
— Tak, bez wątpienia.
— Pan jesteś Twemlow, — rzekł wtedy Fledgeby, krzywiąc usta w uśmiechu.
Mały dżentlmen zdawał się być zdziwiony tem wymienieniem swego nazwiska.
— Poznaliśmy się u państwa Lammie, — mówił dalej Czar, — a nawet o ile mi się zdaje, jesteśmy spokrewnieni.
Wtedy dopiero Twemlow przypomniał go sobie, a jednocześnie odczuł lekki wyrzut sumienia na myśl o zerwanem przez siebie małżeństwie Fledgebyego z panną Podsnap. Stał się więc mimowoli sztywny i ukłonił się bardzo zimno.
Czar dopatrzył się w tem pogardy dla swej osoby, a jego małe oczka zwęziły się złowrogo.
— Mam nadzieję, — rzekł — że interes, który tu pana sprowadza, nie jest tak przykry, jak mój, panie Twemlow.
Mały dżentlmen nic na to nie odrzekł.
— Bo widzi pan — ciągnął dalej Fledgeby — ten Riah, to człowiek bardzo nieużyty, okropny człowiek. Nie byłbym się tu znalazł, gdyby nie konieczność przyjścia z pomocą przyjacielowi, którego ten żyd prześladuje. Trudno przecież opuścić przyjaciela w nieszczęściu.
Tu mały pan Twemlow przyznał, że należy oddać sprawiedliwość szlachetnemu czynowi, chociażby popełnił go człowiek antypatyczny.
— Masz pan słuszność, — rzekł — tak powinien postąpić każdy szlachetny i uczciwy człowiek.
— Dziękuję panu za pochwałę, ale szczególny to zbieg okoliczności, że przyjacielem, o którym mówię, jest właśnie Alfred Lammie, u któregośmy się spotkali po raz pierwszy. Tak mi go żal, a zwłaszcza jej, to taka miła kobieta! Nieprawdaż, panie Twemlow?
Na te słowa Twemlow pobladł lekko, bo to przecież ta miła kobieta doprowadziła go do udaremnienia matrymonialnych zamiarów Fledgebyego.
— Pani Lammie, odwołując się do mej przyjaźni, uprosiła mnie, abym wstawił się za nimi do tego żyda. Rozumie pan, że skoro kobieta tak wysokiej wartości nazywa mnie swoim drogim Fledgeby i zaklina mnie ze łzami, abym spełnił jej prośbę, nie mogę jej przecie odmówić.
— Z pewnością — potwierdził z przymusem Twemlow.
— Więc, jak pan widzi, przyszedłem tutaj, ale, na nieszczęście, nie mam znowu tak wielkiego wpływu na tego żyda, jak się to pani Lammie wydaje. Spróbuję jednak.
Tym razem Twemlow skruszył się naprawdę. Jak można było knuć podziemne intrygi przeciw temu poczciwemu młodzieńcowi, dlatego tylko, że jego zachowanie się w towarzystwie nie przypada nam do smaku? Fledgeby okazywał mu się w coraz to pochlebniejszem świetle, jako człowiek dziwnie uczynny.
Fledgeby mówił dalej:
— Przepraszam pana, jeśli jestem niedyskretny, ale możebym mógł przydać się i panu na coś Wiem, że wychowano pana na prawdziwego dżentlmena, a tacy ludzie często nie znają się na interesach, dodam nawet, że się zawsze na nich nie znają (te ostatnie słowa wymówił z nieznaczną ironią).
— Istotnie — odrzekł Twemlow — jestem bardzo marny znawca interesów, tak dalece, że nie rozumiem nawet dokładnie położenia, w jakiem się znalazłem. Ale nie mogę korzystać z pańskiej uprzejmości, nie zasługując na nią.
Biedny mały dżentlmen kroczył całe życie tak prostą, wązką ścieżką, że nie znał wprost innych dróg.
— Widzę, — rzekł na to Fledgeby — że jako prawdziwy dżentlmen miałbyś pan sobie za uchybienie mówić ze mną o swym interesie.
— Nie, panie, to nie to, umiem przecie odróżnić prawdziwą dumę od fałszywej.
— Dla mnie to zbyt subtelna różnica — zauważył Fledgeby. — Wiem zresztą, że inteligencya moja nie przydałaby się panu na nic w salonie, ale tu nie salon, a Riah nie jest wcale człowiekiem salonów.
— Z pewnością — bąknął Twemlow.
Koniec końców wszakże, ulegając prośbom dobrego młodzieńca, pan Twemlow opowiedział mu swoją historyę.
Oto zdarzyło mu się raz w życiu podpisać weksel przyjacielowi, który umarł wkrótce potem, poczem nastąpił fakt bardzo zwyczajny, ale całkiem niezrozumiały dla człowieka, który nie miał nigdy do czynienia z wekslami, oto kazano mu spłacać pieniądze, z których nigdy nie korzystał. Zdecydował się na to i wypłacał raty, oszczędzając je ze skromnych swych dochodów. Szło to jako tako, gdy naraz w życiu jego ukazał się niespodzianie Riah i zażądał nagle zwrotu całego kapitału.
Fledgeby wysłuchał tego opowiadania bez zdziwienia, jak przystało młodzieńcowi, który jest aż nadto zaznajomiony z tego rodzaju zawiłościami.
— Sprawa jest poważna — rzekł w końcu — i radziłbym panu zapłacić.
— A jeżeli nie mam skąd?
— W takim razie przygotować się pan musisz na...
— Na co? — spytał z lękiem mały dżentlmen. — Na więzienie. Chyba, że pański krewny, lord Snigsworth, zechce pana zastąpić.
Niestety, nic nie mogło bardziej przerazić Twemlowa, jak wywołanie imponującego obrazu jego lordowskiej mości, który to obraz przedstawiał mu się w postaci groźnego sędziego, wymachującego gniewnie swem feudalnem berłem.
— Wszelako — rzekł Fledgeby — nie rozpaczajmy jeszcze, bo może mi się uda zmiękczyć tego żyda. Czy pan go zna, panie Twemlow?
— Nie widziałem go dotąd.
— Prawdziwy to żyd, więcej jeszcze duchowo, niż fizycznie. Najlepszy jest wtedy, gdy się unosi... ten jego spokój i łagodność mogą człowieka do ostateczności doprowadzić. Ale otóż i on, widzę, że jest spokojny, przerażająco spokojny.
— Jak się pan masz, panie Riah, myślałem, żeś się już gdzieś zagubił.
Riah, który wszedł właśnie, obrzucił wzrokiem Twemlowa, a potem spojrzał w oczy swego pana, czekając od niego rozkazu.
— Mam nadzieję, że nie skorzystałeś pan jeszcze z praw, jakie ci przysługują i nie zająłeś ruchomości tych biednych Lammie? Prawda, że nie uczyniłeś tego?
— Owszem, zrobiłem to przed chwilą — odparł Riah, który wyczytał w oczach swego pana wyrok nieodwołalny na tych biednych Lammie.
— Jakto? Byłeś do tego zdolny? Wiedziałem, żeś twardy i nieużyty, ale nigdy nie przypuszczałem, abyś posunął się do tego stopnia.
— Spełniam tylko cudze rozkazy — odparł Riah. — Nie ja tu przecie decyduję.
— Ho! ho! Znane sztuczki, zwykła zwrotka, którą powtarzają wszyscy lichwiarze. Rozumiem, że ścigacie sądownie swych dłużników, do czego macie prawo, ale po co mydlić nam oczy jakimiś wybiegami. Pomówmy zresztą o czem innem. Oto jest pan Twemlow, który ma także u was jakąś należytość.
Riah skłonił się poważnie, na co biedny pan Twemlow odpowiedział także trwożnym ukłonem.
— Widziałeś pan sam — rzekł do niego Fledgeby — jak mi się źle powiodło w sprawie tych biednych Lammie, mam też bardzo mało nadziei. Ale posłuchaj mnie, panie Riah. Ten pan płacił dotąd regularnie wszystkie procenty i raty, pocóż więc egzekwować nagle od niego całą sumę. Czy nie mógłbyś okazać się w tym wypadku choć odrobinę uczynniejszy?
Riah spojrzał znów pytająco w oczy swego władcy.
— Ten pan jest moim krewnym, nie powinieneś go prześladować za to, że, jak przystało na dobrego szlachcica, miał zawsze pogardę dla finansowych interesów.
— Przepraszam — przerwał mały dżentlmen — nie mam wcale pogardy dla tych spraw, byłaby to przecie z mej strony śmieszna pretensyonalność.
— Słyszysz, panie Riah, z jaką godnością mówi o tej sprawie pan Twemlow. No i mam nadzieję, że tym jednym razem zrobisz wyjątek i pozwolisz na małą przynajmniej zwłokę.
Mówiąc to, Fledgeby patrzył znacząco w twarz żyda, który też wiedział już teraz wybornie, czego się ma trzymać.
— Bardzo mi przykro — rzekł — ale zmuszony jestem domagać się wypłaty całkowitego długu.
— I to zaraz? — pytał Fledgeby.
— Natychmiast.
— A w razie, gdyby pan Twemlow nie był w stanie tego dokonać, zechcesz może odwołać się do jego dostojnego kuzyna, lorda Snigsworth, bez względu na to, że krok taki poróżnić może tego dżentlmena z jego krewnym?
— Nie zostanie mi innej drogi.
— Jakto! nie będziesz więc miał żadnego względu na delikatne uczucia tego dżentlmena i cieszyć się może będziesz skandalem, jaki wywołasz w rodzinie?
Słowa te nie wywołały bezpośredniej odpowiedzi, budząc tylko najgorsze przeczucia w duszy nieszczęśliwego Twemlowa, który, nie widząc przed sobą ratunku, pożegnał Fledgebyego, podając mu rozpaloną gorączkowo dłoń.
— Dziękuję panu serdecznie — rzekł — za usługę, jaką mi pan chciałeś wyświadczyć, na którą doprawdy nie zasłużyłem.
— Odchodzisz pan, ja zostanę tu jeszcze i bronić będę pańskiej sprawy.
— Niech się pan nie łudzi — rzekł na to żyd. — Musi pan zapłacić całą kwotę i to jaknajprędzej, jeśli pan nie chce się narazić na znaczne koszty. Firma Pubsey i spółka bywa w takich razach nieubłagana, a ja tu nic nie poradzę. To też radzę, niech pan ich zaspokoi koniecznie...
Ostatnie słowa wymówił Riah z przyciskiem, a biedny pan Twemlow pożegnał go ukłonem i wyszedł, głęboko przygnębiony. Cała ta scena sprawiła Fledgebyemu niewymowną przyjemność. To też po wyjściu pana Twemlow, obrócił się do okna i chichotał z cicha z czołem opartem o szybę. Za to Jenny Wren, która była świadkiem tego zajścia, czuła się oburzona do najwyższego stopnia. Czar, dostrzegłszy ją, zwrócił na nią uwagę Riaha.
— Wszakże ona czeka tu ciebie oddawna. Okaż się też choć raz w życiu szczodrobliwy i nie żałuj jej tych waszych szmatek.
Patrzył na żyda, wypełniającego kolorowymi gałgankami koszyczek modniarki lalek. Jenny żyła dotąd na bardzo przyjacielskiej stopie ze starym Riah, nazywając go czarodziejem z bajki, a siebie kopciuszkiem.
Tym razem jednak, skoro żyd zbliżył się do niej z przyjaznym uśmiechem, mała robotnica pogroziła mu swym długim szczupłym paluszkiem, jakby go chciała przekłuć.
— Nie nazywaj mnie już kopciuszkiem, niegodziwy człowieku, nie jesteś już czarodziejem z bajki, lecz wilkiem szkaradnym, żarłocznym wilkiem. Znam cię już teraz, i jeżeli Liza zostanie kiedy zdradzona, będę wiedziała, komu to ma zawdzięczać.
W tym samym czasie Sofronia Lammie, nie przeczuwając jeszcze wiszącej nad jej domem katastrofy, czatowała na pana Boffen, przejeżdżając się eleganckim koczykiem w ulicach, gdzie spodziewała się go spotkać.
Udało się to jej w istocie, kazała więc woźnicy zatrzymać konie i pozdrowiła pana spadkobiercę, który, stanąwszy przy drzwiczkach powozu, wyraził mniemanie, że pani Lammie czuje się zapewne zdrowa.
— Och nie! drogi panie, nie czuję się wcale dobrze i czekam tu na pana umyślnie. Czy mógłby pan poświęcić mi parę chwil?
— Z pewnością nowy atak na moją kieszeń — pomyślał sławny śmieciarz.
— Wsiądź pan do mego powozu — zaprosiła go pani Lammie. — Długo wahałam się, ale Alfred powiedział mi stanowczo, że obowiązkiem moim jest otworzyć panu oczy. Żałuję, żem się go wcześniej nie poradziła, uniknęłabym wielu przykrości.
— Niema wątpliwości, że to będzie szturm do mego worka — stwierdził raz jeszcze pan Boffen.
— Czy nie zechce mi pan towarzyszyć, drogi panie?
— Ależ owszem, bardzo chętnie — zgodził się wreszcie spadkobierca, sadowiąc się obok niej na tylnem siedzeniu.
— Jedź powoli! — rozkazała woźnicy pani Lammie — a my tymczasem pogawędzimy z sobą otwarcie. Robię to na wyraźne życzenie mego męża: „Nie wracaj do domu — mówił mi — bez rozmówienia się z panem Boffen“.

— Będzie to szturm nielada, ale czego ona właściwie chce odemnie — zastanawiał się spadkobierca.

ROZDZIAŁXI.
Następstwa.

Nazajutrz po owej przejażdżce z panią Lammie pan Boffen przyszedł do śniadania w fatalnym humorze. Nigdy jeszcze przykra zmiana, jaka zaszła w jego charakterze, nie zaznaczyła się tak dobitnie, jak tego dnia. Zachowanie się jego względem sekretarza było tak aroganckie i obrażające, że Rokesmith wstał od stołu, nie dojadłszy śniadania, i wyszedł z jadalni.
Bella czuła się za niego oburzona, tembardziej, że po wyjściu sekretarza pan Boffen pogroził mu pięścią i to zanim jeszcze tenże drzwi zamknął.
Zostawszy sama z panią Boffen, Bella spytała ją, co mogło tak rozgniewać jej męża, na co poczciwa ta dama odpowiedziała z westchnieniem, że powód tego gniewu jest jej znany, lecz, że nie wolno jej o nim mówić.
Dzień wydał się bardzo długi Belli, która czuła w powietrzu wiszącą katastrofę, mogącą i jej dotyczyć.
Istotnie, po południu, gdy schroniła się do swego pokoju, zapukał do jej drzwi lokaj, wysłany przez pana Boffen, który wzywał ją do salonu. Wszedłszy tam, zobaczyła panią Boffen, siedzącą na kanapce, spadkobierca zaś wziął jej rękę i wsunął ją sobie pod ramię, jakśdyby zamierzał spacerować z nią po pokoju.
— Nie bój się, ślicznotko — rzekł do niej. — Już ja cię nie dam ukrzywdzić, za chwilę będziesz pomszczona.
— Pomszczona? — spytała ze zdziwieniem Bella.
— Tak jest, pieszczotko, zaraz się przekonasz.
Rzekłszy to, były śmieciarz zadzwonił na lokaja i kazał mu sprowadzić sekretarza. Rokesmith przechodził właśnie przez korytarz, to też służący spełnił natychmiast życzenie, nie potrzebując go szukać daleko.
— Zamknij pan drzwi — rzekł do niego pan Boffen surowo — bo to, co usłyszysz, nie będzie dla pana przyjemne.
— To więcej, niż prawdopodobne — odparł Rokesmith.
— Co to ma znaczyć? i co pan przez to rozumiesz?
— To tylko, że nie jest dla mnie nowością słyszeć z ust pańskich rzeczy nieprzyjemne.
— I pan myślisz, że to się zmieni?
— Spodziewam się — odparł z godnością Rokesmith.
Pomimo zmieszania, Bella zauważyła z radością, że zachowanie się sekretarza jest dziś bardzo stanowcze i pełne szlachetnej dumy.
— Panie Rokesmith! — rzekł wtedy Boffen — spójrz pan, proszę, na tę młodą osobę, która oparła się na mojem ramieniu; spójrz jej w oczy, jeśli będziesz śmiał.
Na te słowa nieprzewidziane, Bella podniosła oczy i spotkała się ze wzrokiem sekretarza, którego twarz była blada i wzruszona.
— Spojrzyj jej pan w oczy — powtórzył Boffen — spojrzyj w twarz tej młodej lady.
Bella wyczytała jakby iskierkę wyrzutu w oczach Rokesmitha, a może wyrzut ten tkwił raczej we własnem jej sumieniu.
Dorozumiała się wtedy, że ktoś zdradził przed państwem Boffen oświadczyny Rokesmitha, że ona sama zdradziła się, zwierzając się Sofronii Lammie.
— Jak pan śmiałeś w swojem położeniu sięgać po rękę tej młodej lady i narzucać jej natrętnie swoje bezczelne wyznania?
— Nie czuję się w obowiązku odpowiadania na zarzut, wyrażony w tak obrażającej formie.
— Nie czujesz się pan w obowiązku, a! doprawdy, nie czujesz się pan, w takim razie ja pana wyręczę, Jest to przedewszystkiem z pańskiej strony prosta bezczelność.
Tu Rokesmith uśmiechnął się z goryczą.
— Tak jest, mój panie, jest to z twej strony bezczelność, gdy śmiesz podnosić oczy na młodą pannę, stojącą o wiele wyżej od ciebie. Ona ma prawo do bogatego męża, a pan kim jesteś? co pan masz?
W tem miejscu Bella zrobiła ruch, jakby chcąc wysunąć rękę z pod ramienia pana Boffena, ale ten nie puścił jej, owszem, przytrzymał ją jeszcze mocniej...
— Pytam pana, kim jesteś, abyś marzyć mógł o wzięciu za żonę tej młodej lady? To, panie, drogi towar, czekający na dobrego nabywcę, który zapłaci go po należnej cenie.
— Panie! — zawołała Bella, uwalniając się z uścisku byłego śmieciarza.
— Bądź spokojna, moja mała, potrafię ja upomnieć się o ciebie — uspokajał ją Boffen.
— Ależ pan mi ubliża! — zawołała z mocą młoda dziewczyna.
— Naturalnie, że on ci ubliżył, ale potrafię ja przyprowadzić go do porządku. No, wytłómacz się pan, panie Rokesmith, a jeżeli nie chce ci się odpowiadać, to w każdym razie musisz wysłuchać tego, co ja ci powiem. Otóż postąpiłeś sobie, jak człowiek bezczelny i zarozumiały, co ci zresztą Bella sama powiedziała wtedy, gdyś się jej oświadczył.
— Ale przeprosiłam go za to — zawołała Bella — aż teraz gotowa jestem błagać go o przebaczenie za słowa, jakie słyszy z ust pańskich.
Tu pani Boffen zaszlochała głośno.
— Daj pokój, stara! — uciszał ją mąż, dość zresztą łagodnym tonem — nie masz czego mazać się, Bella ma dobre serce i to się jej chwali. Nie przestanę, mimo to, twierdzić, że Rokesmith postąpił z nią bezczelnie, co jest zresztą błahostką wobec tego, że, narzucając się jej ze swoją miłością, czyhał tylko na jej posag.
— Zaprzeczam temu stanowczo — rzekł z powagą Rokesmith.
— Zaprzeczaj sobie, bratku, ile chcesz, to przecie nic nie kosztuje, ale nikt ci nie uwierzy. Mam jeszcze, Bogu dzięki, głowę na karku i widzę dobrze co się tu święci. Oskubanoby mnie już do nitki, gdybym się nie miał na baczności. Na szczęście, wzorować się zacząłem na przykładach rozumnych ludzi, jakimi byli Daniel Dancer, Elwer Hopkins i inni.
— Ohydni skąpcy — rzekł półgłosem Rokesmith.
— Co, doprawdy? nie podobają się panu? Niema się zresztą o co spierać. Muszę tu przedewszystkiem pokazać Belli, kim pan właściwie jesteś. Uważasz, pieszczotko, to żebrak, którego wziąłem z ulicy. Czy zaprzeczysz temu, panie Rokesmith?
— Przestań pan przynajmniej powoływać się na moje świadectwo — mruknął sekretarz.
— Twoje świadectwo? Patrzcie, co mu się roi. Nikt też nie potrzebuje twego świadectwa. Powtarzam więc ci, Bello, że to był żebrak, którego podjąłem z ulicy. Narzucał mi się natrętnie, prosząc, bym go wziął na sekretarza, więc go wreszcie wziąłem, a wtedy panicz zwąchał, obeznawszy się z moimi interesami, że wyznaczyliśmy ci ładny posag. Zaraz też rozpoczął umizgi do tego złota; wcale niezła spekulacya, a któraby się nawet udała, gdybyś miała romansową główkę, jak inne dziewczęta, ale ty, na szczęście, okazałaś więcej sprytu, niż on, to też złapaliśmy go na gorącym uczynku.
— Pańska, pożałowania godna podejrzliwość... — zaczął Rokesmith,
— To nie podejrzenie, to pewność.
— Zarzuty pańskie są tego rodzaju, że nie wartoby im było zaprzeczać, gdyby nie wrodzona miłość prawdy.
— Kpiłeś sobie zawsze z prawdy.
— Ależ, Noddy! — miarkowała go pani Boffen.
— Cicho bądź, stara, i daj mi skończyć, powiadam ci, że on sobie zawsze kpił ze szczerości i prawdy.
— Nie widzę potrzeby odpowiadać panu, wobec tego, że stosunki nasze uważam za zerwane.
— Ho, ho! — odparł przebiegle pan Boffen — jeśli tak, to nie ty je zrywasz, ale ja ciebie odprawiam, rozumiesz? Oddalam cię ze służby. Nie zaskoczyłeś mnie znienacka, bratku, o nie. Patrz, mam tu przygotowane twoje świadectwo i to, co ci się należy z pensyi. Widzisz więc, że to nie ty odchodzisz, ale ja cię odprawiam.
— Wszystko mi jedno, jak pan uważa, bylem stąd odszedł.
— Ale mnie nie wszystko jedno. Inna rzecz odprawić nieuczciwego sługę, który dybie na twoją kieszeń, a inna, kiedy sługa sam odchodzi.
— Czy powiedziałeś mi pan już wszystko, coś zamierzał, czy może szukasz pan w myśli nowych słów dla mnie obelżywych, któremi mnie chcesz obrzucić?
— Zrobię to, jeśli mi się podoba, nie pytając pana o pozwolenie. Chcesz mieć ostatnie słowo, ale to ci się nie uda. Na co pan jeszcze czekasz?
— Chcę pożegnać się z panną Wilfer i z pańską zacną żoną.
— A to się żegnaj, tylko prędko, bo mam już dosyć twojej obecności.
— Posłuchaj pan jeszcze, co powiem — przerwał mu Rokesmith. — Oto, jeżeli znosiłem tak długo wszystkie przykrości mego stanowiska, to jedynie dlatego, by módz pozostawać w pobliżu panny Wilfer, a mimo, że odrzuciła mnie, obecność jej tutaj była dla mnie taką radością, że dzięki niej czułem się hojnie wynagrodzony za wszystkie trudy i dotkliwe dokuczliwości, jakich tu doznałem. Nie przypomniałem jej dotąd żadnem słówkiem, ani spojrzeniem uczuć, jakie mam dla niej, ale dziś powtarzam głośno, że jestem jej głębiej jeszcze oddany, niż poprzednio.
— To ma znaczyć — przerwał sarkastycznie złocony śmieciarz — że oddany jesteś jej funtom i szylingom.
— Kocham zawsze jednakowo pannę Wilfer — mówił dalej Rokesmith — a gdziekolwiek się udam, życie bez niej będzie dla mnie zawsze szare i bezbarwne, tam gdzie jej niema.
— Mów pan, gdzie niema jej złota, jej funtów, szylingów i pensów.
— Przekonany jestem, że panna Wilfer wie dobrze, że żadna myśl chciwa nie miesza się do moich dla niej uczuć, i gdyby mogła jednem słowem ogołocić pana z całego majątku i sobie go przyswoić, nie podniosłoby to ani na chwilę jej wartości.
— Co myślisz o tem, stara — zaśmiał się drwiąco Boffen — ogołocić mnie z majątku! słyszałaś, jak to gładko wyrecytował. To pewne, że gdyby mógł, samby mi go zabrał,
— Nie, panie — odparł Rokesmith, patrząc mu prosto w oczy.
— Nie, zapewne, że nie, bo ja na to nie pozwolę.
Bella usiadła na boku i słuchała całej tej rozmowy z twarzą ukrytą w dłoniach. Pani Boffen miała ochotę pocieszać ją, ale małżonek jej powstrzymał ją surowym gestem, któremu uległa jako posłuszna żona.
— Oto masz pan swoją pensyę — zawołał były śmieciarz, rzucając pod nogi Rokesmitha paczkę banknotów — po wszystkich podłościach, jakich się tu dopuściłeś, nie zrobi ci różnicy schylić się po złoto!
— Nie, panie, ponieważ jest to pieniądz, który zarobiłem ciężką pracą, żegnam pana!
— Czekaj! jeszcze słowo. Chcesz wmówić w nas, że uwielbiasz tę młodą lady?
— Mówię to, co jest.
— Bardzo dobrze, przypuśćmy więc, że ją naprawdę uwielbiasz, jakim sposobem mogłeś ją uważać za taką idyotkę, która poleci za tobą na biedę, aby skończyć kiedyś w przytułku.
— Gdybym miał szczęście zdobyć jej serce i zjednać sobie jej miłość.
— Zdobyć jej serce, zjednać miłość, tobyś jej dopiero dogodził, Ma ona prawo do czegoś lepszego, niż twoje serce, miłość i rozumie to, na szczęście, sama. Ona potrzebuje bogactwa, pieniędzy i jeszcze raz pieniędzy.
— Pan jej uchybiasz.
— To pan uchybiasz jej swymi dziadowskimi amorami, swojem bzdurzeniem o zdobyciu jej serca i tym podobnemi bredniami. Wczoraj dopiero dowiedziałem się o pańskiem postępowaniu. Opowiedziała mi o niem pewna rozumna kobieta, która posiada całe zaufanie tej młodej lady.
Rokesmith nic na to nie odrzekł, lecz zwrócił się do pani Boffen i pożegnał ją w pełnych szacunku i życzliwości słowach.
— Żegnam panią, miss Wilfer — rzekł raz jeszcze i chciał odejść, gdy pan Boffen zbliżył się do Belli, mówiąc:
— No cóż, pieszczotko, pozbyliśmy się go wreszcie, możesz się teraz uspokoić.
Ale zamiast uspokoić się, pieszczotka wyrwała mu rękę, jakby dotknięcie jego sprawiało jej najwyższe obrzydzenie.
— Nie odchodź pan! — zawołała do Rokesmitha. — Och, czemuż nie jestem uboga! Powrócę do mego Pa, on jeden jest dobry, on jeden zrozumie mnie i pocieszy i kochać mnie będzie, mimo, że byłam zła, ale tu stałam się jeszcze gorsza. Nie potrzebuję pańskich pieniędzy, panie Boffen, nie cierpię ich. Schowaj je pan dla siebie, a ja odejdę stąd, powrócę do mego ojca!
Wybuch ten zakończył się głośnem łkaniem, przyczem Bella oparła główkę na ramieniu pani Boffen. Złocony śmieciarz i Rokesmith zatrzymali się, patrząc na nią w milczeniu. Skoro się wreszcie uspokoiła, pan Boffen poklepał ją przyjacielsko po ramieniu, mówiąc:
— No cóż, pieszczotko, uspokoiłaś się, a teraz wszystko już będzie dobrze.
— Co? — zawołała Bella, tupiąc nóżką — to ma być dobrze? Ja pana nienawidzę.
— Co? co? — mruknął Boffen, bardzo zdziwiony.
— Niecierpię pana, bo pan jesteś niesprawiedliwy, brutalny i niegodziwy. Nie chciałabym mówić panu przykrych rzeczy, kiedy to wszystko jest prawda, aż nadto prawda.
Mister Boffen potoczył wzrokiem na prawo i na lewo, jakby się nagle ze snu obudził.
— Wstyd mi było słuchać pana. Wstydziłam się za pana, za siebie, za wszystkich. Skoro tu przybyłam, pan byłeś jeszcze dobrym człowiekiem. Lubiłam pana, szanowałam, pokochałam nawet, ale teraz niecierpię pana, bo stał się pan niegodziwym, wstrętnym człowiekiem. Może to zresztą za ostro, ale w każdym razie stałeś się pan potworem.
Rzuciwszy ten ostatni pocisk, Bella zaśmiała się spazmatycznie. Pan Boffen stał z otwartemi usty, ogłuszony tym gradem wyrzutów, żona jego płakała zcicha.
— Słuchaj pan — zaczęła znowu Bella — prawdziwy przyjaciel powinien panu życzyć, żebyś się pan zrujnował do ostatniego szeląga. Wtedy może byłbyś pan jeszcze coś wart, inaczej staniesz się pan wcielonym szatanem.
— Nie odchodź pan, panie Rokesmith — mówiła dalej — dopóki nie usłyszysz pan wszystkiego, co powiedzieć powinnam. Przepraszam pana, o, przepraszam z głębi serca za wszystko, coś pan przezemnie wycierpiał.
Postąpiła kilka kroków, podając sekretarzowi rękę, którą ten podniósł do ust.
— Każde obelżywe słowo, które pan tu posłyszał, godziło we mnie i mnie tylko dotykało.
— Bądź błogosławiona! — wyszeptał Rokesmith, całując ją w rękę poraz drugi.
— Tak mnie, bo ja jedna zasłużyłam na zarzuty, które panu robiono. Ja to powiedziałam pewnej osobie, to, co powinno było zostać tajemnicą, ale nie robiłam tego przez złośliwość, ale tylko w przystępie dumy i szału, które mnie czasem nachodzą. Czy może mi pan to wybaczyć?
— Z całego serca — wyrzekł Rokesmith.
— Nie, nie, nie odchodź pan jeszcze. Oskarżają tu pana niegodnie, niechże się dowiedzą, że jedyną pańską winą było, żeś naraził się na niedorzeczne lekceważenie ze strony bezdusznej dziewczyny, która nie umiała pana zrozumieć, nie była w stanie podnieść się do pana i ocenić wartości wyznania, jakieś pan jej wtedy zrobił. No, ale od tego czasu ta chciwa egoistka osądziła się, jak na to zasługuje, a dziś więcej, niż kiedy ujrzała siebie w prawdziwem świetle. Muszę się przyznać, że był czas, w którym zasługiwałam na zniewagę, jaką wyrządził mi pan Boffen, występując niby w mojej obronie, ale to już minęło.
Wówczas Rokesmith pocałował ją w rękę po raz trzeci i wyszedł, nie wyrzekłszy już słowa, Bella odprowadziła go wzrokiem i powrócić chciała na swoje krzesło, lecz napotkała po drodze objęcia pani Boffen, w które rzuciła się, wołając wśród tkań:
— Niema go! odszedł, spotwarzony, oczerniony, prześladowany i to wszystko przezemnie, przezemnie!
Pan Boffen, który nie przestawał zataczać oczami przez cały ciąg tej sceny, otrząsnął się wreszcie z osłupienia. Spojrzał spokojniej, zawiązał sobie na szyi krawat, rozluźniony poprzednio, skutkiem wzruszenia, przełknął parę razy ślinę i odetchnął szeroko, jak człowiek, któremu ciężar spadł z piersi. Żona jego krzątała się tymczasem przy Belli, próbując ją pocieszyć. Rzucała też na męża pytające spojrzenia, jakby szukając u niego porady. Noddy odzyskał już humor i, usiadłszy naprzeciw obu kobiet z rękami opartemi na kolanach, oczekiwał cierpliwie oschnięcia łez, wylewanych obficie przez ładną miss. Bella przestała istotnie płakać, ale za to rzekła z wielką determinacyą:
— Bardzo jestem państwu wdzięczna za wszystko, coście dla mnie zrobili, ale nie zostanę pod waszym dachem ani minuty dłużej.
— Zastanów się, moje dziecko, — prosiła ją pani Boffen.
— Nie, — odparła Bella, — tu niema co się zastanawiać, nie chcę zostać i nie zostanę.
— Tak, tak pomyśl jeszcze trochę, zanim to zrobisz, — doradzał jej pan Boffen.
— Choćbym myślała nie wiem jak długo, nie pomyślę o panu nic dobrego, — zawołała Bella, zwracając do swego opiekuna rozpłomienioną twarzyczkę, z której każdego rysu tryskało oburzenie, nie wyjmując obu dołeczków. — Bogactwo zgubiło pana i jesteś pan dziś gorszy od Daniela Dancera, Waltera, Hopkinsa, Jonesa i tych wszystkich skąpców, o których czytałeś. Nie byłeś też pan nigdy godny obcować z takim prawdziwym dżentlmenem, jakim jest pan Rokesmit.
— Spodziewam się, miss Bello, — rzekł surowo pan Boffen, — że nie zechcesz porównywać mnie z tym sekretarzem.
— Naturalnie, że nie — odparła Bella, potrząsając hardo czarnymi lokami i prostując się w całej wysokości, która nie była znaczna. Swoją drogą wyglądała piękniej, niż kiedykolwiek w tem swojem oburzeniu. — Z pewnością, że nie! — powtórzyła, — bo pan Rokesmith jest tysiąc razy więcej wart, niż pan i tysiąc razy więcej dbam o jego szacunek, niż o pańskie poważanie, i tak już będzie zawsze, chociażby on był zamiataczem ulic, a pan jeździł złotemi karetami i obryzgiwał go błotem.
— A to dobre sobie! — oburzył się pan Boffen, otwierając szeroko oczy.
— Wiedz pan o tem, — mówiła dalej Bella — że ile razy próbowałeś pan wynosić się nad niego, poniżałeś się tylko sam w moich oczach, on był wtedy panem, a pan sługą. Od tego właśnie czasu pokochałam go i będę zawsze kochała i chlubię się z tego.
Po tym nowym wybuchu nastąpiła nowa reakcya łez, co udobruchało pana Boffen.
— Nie bój się, Bello, — mówił, — nie gniewam się wcale na ciebie za to wszystko, coś mi tu nagadała i gotów jestem zapomnieć o tych fochach panieńskich. Nie gniewam się na ciebie,
— Ale ja się gniewam, — odparła przez łzy Bella.
— Daj pokój tym dzieciństwom, zostaniesz u nas i wszystko się jakoś ułoży.
— Nigdy, miałabym sama dla siebie wstręt i pogardę, gdybym została.
— Pamiętaj, moja droga, że jeżeli wytrwasz w tem niedorzecznem postanowieniu i odejdziesz od nas, to będzie już na zawsze.
— Tak też i ja rozumiem, — odcięła Bella.
— I że ten posag, który mieliśmy ci dać...
— Czy pan sobie wyobraża, że przyjęłabym od pana choć jeden grosz? Niema na świecie siły, któraby mnie do tego zmusiła.
Ale trzeba było pożegnać się z panią Bofen, co przyszło Belli o wiele trudniej. Wrażliwa dziewczyna rzucała się z płaczem w objęcia wypróbowanej przyjaciółki, kołysząc ją to na prawo, to na lewo.
— Droga ty, kochana, miła, — powtarzała. — Bądź pewna, że nigdy o tobie nie zapomnę i będę cię zawsze kochała, jak najlepszą z kobiet. Choćbym oślepła kiedyś i ogłuchła od starości, będę zawsze widziała przed sobą twoją kochaną twarz i słyszała twój drogi głos.
Pani Boffen, niemniej wzruszona, oddawała jej uściski, nazywając ją najukochańszą córeczką. Słowa te powtarzała w nieskończoność, nie mogąc się zdobyć na żadne inne, Wreszcie Bella wypuściła ją z objęć i, ulegając jednemu z tych nagłych popędów, które dodawały jej tyle uroku, stanęła z zuchowatą miną przed panem Boffen.
— A teraz możesz się pan ze mną pożegnać.
Pan Boffen wybełkotał kilka słów pożegnania, nie dowierzając jeszcze,
— Nagadałam panu przykrych rzeczy, ale nie żałuję tego, bo pan byłeś niegodziwy dla pana Rokesmitha, ale dla mnie byłeś pan dobry i nie zapomnę o tem. Uścisnęłabym nawet panu rękę, gdybym wiedziała, która z nich uchroniła się od zarazy.
— Weź chyba lewą, — wyszeptał pan Boffen, — bo nie dusi grosza, jak tamta.
Bella chwyciła jego rękę i przycisnęła ją sobie do serca.
— Ta ręka była dla mnie niezmiernie dobrą i powinnam ją za to ucałować, ale odpycham ją za niesprawiedliwość jej względem pana Rokesmitha.
Bez względu na to orzeczenie, dziewczyna rzuciła się na szyję panu Boffen i uściskała go mocno, potem wyrwała mu się i uciekła do swego pokoju. Znalazłszy się tam, powysuwała wszystkie szuflady, rozrzucała w największym nieładzie różne rzeczy, a potem siadła na ziemi i zaczęła gorzko płakać.
Zwinęła następnie mały pakiecik z drobiazgów, które były osobistą jej własnością, odrzucając wszystko to, co dostała kiedykolwiek od państwa Boffen.
— Zostawię im wszystko. Od dziś rozpoczynam nowe życie — powtarzała sobie. Chcąc wprowadzić najściślej w czyn pomienione postanowienie, rozebrała się, zrzucając z siebie kosztowną, jedwabną suknię, którą miała na sobie, i włożyła zapomnianą już od dawna w szafie wełnianą sukienkę, w której przybyła tu z domu rodziców. Odszukała też biały kapelusik, który utwierdziła z fantazyą na swych czarnych lokach i spojrzała po raz ostatni na swój śliczny pokoik, zbytkowne gniazdko, ulepione dla niej z takiem staraniem.
— Bywaj zdrów, mój pokoiku, byłeś dla mnie zawsze dobry, bywaj zdrów.
Wyszła na korytarz, a potem do sieni, unikając spotkania z kimkolwiek z domowników. Droga prowadziła ją obok pokoju sekretarza, którego drzwi były otwarte, Zajrzała do niego przelotem, a biurko zupełnie puste objaśniło ją, że Rokesmith już odszedł. Dotknęła klamki i przymknęła drzwi, a potem pochyliła się i mimo, że to był tylko zbiór drzewa i żelaza, przycisnęła do nich usta.
— Idę do mego Pa, — powtarzała, dodając sobie odwagi, — idę do mego Pa.

ROZDZIAŁ XII.
Wieczerza trzech chochlików.

W chwili, gdy Bella wchodziła na puste ulice City, dzielnica ta nie wyglądała zbyt świetnie. Większość wiatraków, mielących talary, czyli, inaczej mówiąc, kantorów i banków, zwinęła własne skrzydła i zawiesiła czynności. Młynarze odeszli, robotnicy odpływali tłumnie. Ulice, uliczki i chodniki, deptane krociami stóp, nosiły cechę bezgranicznego znużenia. Trzeba było dopiero długich godzin nocnych na uciszenie tej nawałnicy. Turkot kół młyńskich i zgrzyt obracanych śrub, zdawał się jeszcze grzechotać w powietrzu, a dzielnica cała robiła raczej wrażenie zmordowanego do ostatniego tchu olbrzyma, niż pracownika, nabierającego sił do jutrzejszej kampanii.
Dom Chichsey i Weneering wskazany został Belli przez starą kobietę, która, wychodząc z szynku, wycierała sobie wargi, tłómacząc się, że zabiegła tam jedynie dla dowiedzenia się, która godzina. Dom Chichsey i Weneering był właściwie drogeryą i trudnił się sprzedażą preparatów chemicznych, to też, zbliżając się do niego, Bella doznała takiego wrażenia, jakie się ma, wysuwając szuflady, przesycone aptecznymi wyziewami,
Zdaleka już poznała ojca swego, który siedział przy oknie i zabierał się właśnie do spożywania podwieczorku, składającego się z chleba i filiżanki mleka. Ujrzawszy ją, ten drogi Pa wybiegł na jej spotkanie i wprowadził do biura, uwiadamiając ją, że godziny biurowe są już skończone, z czego on korzysta dla spożycia okolicznościowego posiłku. Duszne i ciemne biuro zdało się być Belli celą więzienną, do której zamykano jej ojca.
— Nie wierzyłem własnym oczom, widząc cię na naszej ulicy o tej porze, czemu raczej nie przysłałaś po mnie kogo.
— Bo przyszłam tu sama.
— Mam nadzieję, że przyjechałaś?
— Nie, Pa
— Przyszłaś piechotą?
— Tak jest.
Był zdziwiony, a ona nie miałą odwagi objaśnić go o prawdziwym stanie rzeczy.
— Przyszłam piechotą Pa, a przytem pędziłam z całych sił, to też głodna jestem i chętnie bym zjadła z tobą podwieczorek.
Filiżanka mleka stała na oknie, a obok niej mały bocheneczek razowego chleba, leżący na arkuszu białego papieru. Bella zabierała się na dobre do objedzenia Pa z jego zapasów, ale Cherubin zawołał:
— Moje dziecko, przyniosę ci zaraz drugą filiżankę, skoczę do mleczarni o dwa kroki stąd. — Nie czekając jej pozwolenia, skoczył istotnie, przynosząc drugą filiżankę i drugi chleb, który złożył na drugiej papierowej serwetce. Wtedy dopiero zwrócił uwagę na skromny strój swej córki.
— Zdaje mi się, moje dziecko, że kobieta jak ty elegancka... czy to nowa suknia?
— Nie Fa, stara.
— Zdawało mi się też, że ją poznaję.
— Spodziewam się, skoro sam mi ją kupiłeś.
— Ale to chyba nie całkiem właściwy strój w twem obecnem położeniu?
— Jesteś niestały Pa, czy nie podobam ci się, czy mi w tej sukni nie do twarzy? Powiedz mi lepiej, czy codzień jadasz tu podwieczorek, i czy nie będzie ci zawadzało, jeśli siądę przy tobie i oprę się o twoje ramię.
— Tak i nie, mój skarbie. Nie zawadzasz mi nigdy, a co się tyczy podwieczorku, to jadam go tu niekiedy o tej godzinie. Praca w biurze bywa czasem ciężka, wypoczywam więc, patrząc przez okno na naszą uliczkę, która robi się o tej porze cicha, a w ten sposób przegradzam trudy dnia od...
— Przyjemności życia domowego — dokończyła smutnie Bella.
— Tak jest — potwierdził z całą pogodą Pa.
— Biedny mój Pa, więc to w tem więzieniu spędzasz całe życie, o ile nie jesteś w domu?
— Tak jest, moja miła, dołączywszy do tego drogę stąd do Holloway i z Holloway do biura. Czy widzisz ten pulpit, stojący w kącie?
— W tym czarnym kącie, tak daleko od okna, najstarszy z tych starych gratów?
— Prawda, że jest więcej od innych zniszczony; nie zwróciłem na to uwagi. Otóż to moje zwykłe miejsce, nazywane przez kolegów moich drabinką Rumtego.
— Jak? czyją?
— Rumtego, moja droga, tak mnie oni nazywają, a że taboret wyższy jest od innych, tak, że trzeba wchodzić na niego po dwóch schodkach, nazwali go drabinką.
— Jak oni śmią?
— Nie ma w tem nic złego, moje dziecko, zwyczajnie młodzi, lubią się pośmiać; gdyby przezwali mnie mrukiem, fafułą lub czemś innem w tym rodzaju, to by dopiero było przykre... ale Rumty? Mój Boże, nie ma się o co gniewać.
Bella nie mogła się wszakże zdobyć na przyznanie się ojcu do swego zerwania z Boffenami, a sprawienie przykrości temu anielsko-łagodnemu człowiekowi, który psuł i kochał ją od dzieciństwa, było dla niej najrudniejszem zadaniem dnia. Popijała więc mleko, przegryzając je chlebem, gładząc przytem ojca po włosach i nastawiając mu je nad czołem starym zwyczajem.
Wtem Rumty zawołał:
— Boże wielki! a to co znowu?
— Cóż takiego, Pa?
— Pan Rokesmith tu idzie!
— To nie może być, wydało ci się.
— Ależ nie, przechodzi właśnie przed oknem.
Nietylko przechodził, ale i wszedł do biura, i nietylko wszedł, ale pośpieszył do Belli i ujął ją w objęcia, mówiąc:
— Moja ty dzielna, mężna, moja ty szlachetna.
Ona zaś nietylko nie zdziwiła się, ani obraziła, lecz skłoniła główkę na piersi Rokesmitha, jakby znalazłszy wreszcie miejsce wybrane, na które dawno oczekiwała.
— Wiedziałem, że spotkam tu panią, moja ty ukochana, moja na zawsze.
— Tak — odparła Bella — jeśli mię pan uważa za godną.
Cherubin tymczasem, którego włosy stanęłyby pewno dęba nad czołem, choćby ich mu Bella nie nastawiała — powstał, potykając się pod oknem i spoglądał stamtąd na szczęśliwą parę, oczyma rozszerzonemi i zdziwionemi.
— Zapomnieliśmy o Pa — zawołała wtedy Bella, chodźmy go uwiadomić i przygotować stopniowo.
— Jużeście mnie tak dokładnie przygotowali i uwiadomili, że nie usłyszę nic nowego.
— Panie Wilfer — rzekł Rokesmith — nie mam majątku, ani stanowiska, nie mam nic, prócz pracy, którą zdobywam środki do życia, a przecież ona mię przyjęła.
— Widziałem to na własne oczy, mój drogi panie — odrzekł Cherubin Rumty.
— Nie masz pojęcia, Pa, jak byłam wpierw niedobra dla niego — mówiła Bella.
— Nie ma pan pojęcia, jakie w niej bije złote, szlachetne serce.
— Nie masz wyobrażenia, jakiem potwornem stworzeniem stałabym się, gdyby nie on, który mnie uratował.
— Gdybyś pan wiedział, jakie ofiary poniosła, ile poświęciła dla mnie.
— Moja droga Bello — rzekł Rumty tonem żałośnie patetycznym — mój drogi Johnie, jeśli pozwolisz mi się tak nazywać.
Ja ci pozwałam na to w jego imieniu, Pa, bo moja wola jest dla niego prawem, nieprawdaż Johnie?
Słowa te wyrzekła ładna miss z taką mieszaniną nieśmiałej dumy i serdecznego wdzięku, że John Rokesmith widział się zmuszony porwać ją znów w objęcia i przycisnąć do serca.
— Moi drodzy — zauważył Rumty — gdybyście zechcieli usiąść przy mnie, jedno z prawej, drugie z lewej strony, moglibyśmy pomówić z sobą trochę porządniej i jaśniej. John wspomniał przed chwilą, że nie ma wcale stanowiska.
— Bo nie ma go, Pa
— Żadnego — potwierdził Rokesmith.
— Wnoszę z tego — mówił dalej — że mu siał się rozstać z państwem Boffen.
— Tak jest, Pa, a co więcej...
— Czekaj, dziecko, pozwól mi skończyć. Zatem pan Boffen nie obszedł się z nim, jak powinien.
— Obszedł się z nim haniebnie, Pa.
— Co widząc, pewna panienka, którą obaj znamy, przekonała się, że nie jest w stanie zaprzedać za złoto wewnętrznego swego poczucia dobra zła, fałszu i prawdy, czy tak?
Odpowiedzią na to był śmiech i łzy, i pocałunek, złożony na czole Pa.
— Otóż panienka ta wyrzekła się wówczas wygód i dobrobytu, jaki jej ofiarowano, nawet sukien kosztownych i włożyła na siebie ubogą sukienkę, którą jej niegdyś kupiłem i przyszła do mnie w przekonaniu, że zrozumiem i pochwalę jej postępek. Czy się nie mylę?
Bella oparła mu tylko główkę na ramieniu w dowód bezwzględnego potwierdzenia.
— Ta panienka miała słuszność — zakończył Rumty i błogosławię z całego serca zobowiązania, które łączą ją od dziś z jej wybranym, a on zaś pozyskuje wraz z nią ubóstwo, które jest najdroższym skarbem, kupionym przez nią za cenę miłości.
Tu głos zadrżał zacnemu człowiekowi, który podał jedną rękę Rokesmithowi, a drugą swej córce, ale wzruszenie to nie trwało długo. Podniósł wnet pogodne oczy i wesoły uśmiech powrócił mu na usta.
— A teraz, droga Bello, dotrzymaj tu na chwilę towarzystwa naszemu wspólnemu przyjacielowi, a ja skoczę do mleczarni i przyniosę dla niego także filiżankę mleka i chleb razowy.
Zasiedli więc w wybornych humorach do podwieczorku, który był prawdziwą ucztą trzech chochlików, najsmaczniejszą, jaką kiedykolwiek spożywali, jak to przyznali wszyscy troje. Przedłużyli ją aż do późnego mroku i wtedy dopiero Rumty zaczął się niepokoić.
— To wszystko bardzo pięknie, moja Bello, ale czy pomyślałaś o twojej matce?
— Naturalnie Pa, ale sądzę, że najlepiej będzie powiedzieć jej, nie wchodząc w szczegóły, że pokłóciłam się z państwem Boffen i odeszłam od nich.
— Rokesmith, jako wspólny przyjaciel, zna twoją matkę, sądzę więc, że możemy mówić przy nim otwarcie. Otóż boję się, mój skarbie, że matka twoja weźmie to wszystko z najgorszej strony.
— To nic nie szkodzi, Pa.
— A przytem, moja droga, przygotuj się na to, że nasz tryb życia wyda ci się skromny, bardzo skromny, no i będziesz trochę cierpieć z początku.
— Och! Nie tyle jestem gotowa cierpieć dla mego Johna.
Słowa te, mimo, że wyrzeczone półgłosem, spowodowały znowu Johna do nowego uścisku, przyczem drobna postać Belli znikła prawie w jego objęciach. Rumty przyjął ten fakt bez zgorszenia.
Potem trzy chochliki zajęły się zatarciem śladów wieczerzy, spożytej w biurze, zmiatając okruszynki i zabierając filiżanki. Kantor Weneering i Chichsey zamknięty został na spoczynek nocny przez ludzi tak nieskończenie rozradowanych, jakich gmach ten nie oglądał z pewnością od chwili swego powstania. Dziesiąta godzina biła na miejskich zegarach, gdy stanęli wszyscy troje przed bramą rodzinnego gniazda Wilferów. John i Bella rozpoczęli seryę aktów pożegnalnych, które mogły przeciągnąć się przez całą noc, co widząc Rumty, zaproponował Rokesmithowi, by zechciał oddać mu pewną młodą miss.
— To niemożliwe, mogę ją tylko panu pożyczyć.
— A teraz Pa, — wyrzekła mężnie Bella, wynurzając się z objęć swego przyszłego — podaj mi rękę i dalej raz! dwa! trzy!
Pociągnęła go prawie biegiem pod samą furtkę.
— Mój aniołku — bełkotał Cherubin — gdyby twoja matka widziała!
— Nic się nie bój Pa, ja przy tobie.
Chwyciła go za głowę obu rękami, przytrzymując ją dla dodania mu odwagi i pociągnęła za dzwonek. Otworzyła im Lawinia, w towarzystwie nieodstępnego Jerzego Simpsona.
— Co ja widzę! — krzyknęła; a potem; — Mamo! Bella przyszła.
Usłyszawszy to, pani Wilfer ukazała się na ganku i czekała majestatycznie na ceremoniał powitania, podając swej córce do ucałowania policzek, tak sztywny, jak tabliczka, na której zapisuje się nazwiska odwiedzających gości.
— Moja córka — rzekła — jest zawsze pożądanym gościem w moim domu, jakkolwiek nie liczyłabym dziś wcale na jej przybycie. Ty również, Wilferze, jesteś tu u siebie, chociaż spóźniłeś się z powrotem. Gdzie jest służący, który odprowadził tu pannę Wilfer? — dodała głośniej w mniemaniu, że w mrokach dziedzińca znajduje się lokaj państwa Boffenów, dodany dla opieki Belli.
— Niema tu żadnego służącego, Ma — objaśniła ją Bella.
— Jakto? — spytała czcigodna dama, podczas gdy dreszcz obrażonej godności przebiegał po całej jej postaci, poczem cała rodzina skierowała się pod jej skrzydłami do znanej nam sutereny.
— Nie wiem prawdziwie, czy możemy cię zaprosić do naszego stołu, moja córko, po wykwintnych daniach, do jakich przywykłaś w domu państwa Boffenów.
— Upewniam cię Ma, że wcale mnie nie wzruszają wykwintne dania państwa Boffenów — odrzekła Bella.
W tej chwili dopiero przy świetle lampy, Lawinia przyjrzała się dokładniej siostrze.
— Ależ Bello! — zawołała z przyciskiem, na widok niezbyt świeżej, przenoszonej już trochę sukni — ależ Bello!
— Tak, tak! moja droga, jak mię widzisz — odparła tamta.
Ale wówczas nieposkromiona młodsza opatrywać zaczęła siostrę od stóp do głowy i dotykała rękami jej sukni, jakby chcąc upewnić się, że się nie myli.
— Właśnie chciałam wam wszystko powiedzieć w chwili, gdyś mi przerwała. Wyniosłam się dziś całkiem od państwa Boffenów i nigdy tam już nie wrócę.
Pani Wilfer spojrzała na córkę strasznemi oczyma, a potem wstała od stołu i usiadła w najciemniejszym kącie, tak sztywna, jak zamrożone ryby, sprzedawane na rosyjskich targach.
— Słowem — oświadczyła Bella, zdejmując swój mały kapelusik i potrząsając hardo czarnymi lokami — pokłóciłam się o pewną rzecz z panem Boffenem i kłótnia ta skończyła się zerwaniem.
— Muszę dodać — wyrzekł nieśmiało Rumty — że w tym wypadku Bella miała słuszność i postąpiła sobie, jak przystało prawej i szlachetnej dziewczynie.
Po krótkiej ciszy zabrała głos Lawy, tonem, przypominającym żywo uroczyste intonacye matki.
— Jerzy! powiedz sam, co ci mówiłam o tych Boffenach?
Jerzy Simpson, widząc wątłą swą łódkę, rzuconą na rozbujałe fale waśni rodzinnych, postanowił nie zatrzymywać się przy żadnej rafie, lecz odżeglować na pełne morze, ograniczając się do nieokreślonego „tak“, wygłoszonego zaledwo dosłyszalnym tonem.
— Mówiłam Jerzemu, co on sam przed chwilą potwierdził, że ci Boffenowie skorzystają z pierwszego, lepszego pretekstu i pokłócą się z Bellą, skoro tylko straci ona w ich oczach urok nowości. Powiedz sama Bello, czy nie tak z tobą postąpili i co myślisz teraz o twoich Boffenach?
— Nie mówmy o tem. Jestem w tak pysznym humorze, że nie mam ochoty sprzeczać się z nikim. Mam nadzieję, że nie gniewacie się na mnie z powodu, że tu przyszłam.
Uściskała matkę i siostrę i zabrała się do przyrządzania herbaty.
— Proszę cię Ma, kolacya już gotowa — zapraszała po chwili. Pani Wilfer wstała w milczeniu, a Lawy zawołała:
— Jerzy! krzesło dla Ma.
Posłuszny młodzieniec rzucił się spełnić rozkaz i niósł krzesło za panią Wilfer, a skoro je za nią postawił, majestatyczna Ma udarowała go spojrzeniem, które zniewoliło go do zwrócenia się na miejsce w największej konfuzyi.
Rumty także był tak przerażony, że nie śmiał przemówić do swej małżonki, lecz uciekał się w tym celu do pośrednictwa córek.
— Bello! — mówił — przysuń półmisek twej matce. Lawy, włóż na talerz Ma trochę sałaty.
Ma przyjmowała te usługi z twarzą skamieniałego automatu. Przełykała też w podobny sposób kąski, kładąc niekiedy nóż i widelec, jakby pytając samej siebie, co właściwie robi. Rzucała też co pewien czas współbiesiadnikom spojrzenia, które działały na nich magnetycznie, odejmując im natychmiast chęć do jadła. Lawy zato stała się naraz dziwnie uprzejma dla Jerzego Simpsona, przyczem uczuła się w obowiązku objaśnić Bellę o naturze stosunku, jaki ich teraz łączy.
— Nie mówiłam ci o tem, dopóki żyłaś w sterze towarzyskiej, od nas odległej, będąc pewna, że cię to wcale nie zajmie, ale trzeba ci wiedzieć, że Jerzy mnie kocha i jesteśmy już po słowie.
Bella powiedziała, że się ogromnie cieszy, na co Jerzy zaczerwienił się mocno i uczuł się w obowiązku objąć ramieniem kibić nadobnej Lawy, ale natrafił na szpilkę, która mu rozdarła skórę na palcu. Krzyknął więc z bólu, co zapaliło błyskawicę gniewu w oczach Ma.
— Jerzy znajduje się w tej chwili w doskonałych warunkach (trudno się było tego domyśleć), pobierzemy się więc w tych dniach. Jerzy i ja zastanawialiśmy się nieraz, czy mamy ci o tem powiedzieć, ale dopóki mieszkałaś u twoich Boffenów, uważał on również, jak ja, że będziesz patrzyła na nas z góry, a może nawet zerwiesz z nami stosunki po naszym ślubie.
— Byliście oboje w błędzie.
— Jerzy ma teraz nową posadę, zapewniającą mu świetne widoki na przyszłość. Wczoraj jeszcze nie mówiłam ci o tem, ale dziś czuję się ośmielona.
— Od kiedyż to stałaś się nieśmiała? — spytała z uśmiechem Bella.
— Tu nie chodzi o nieśmiałość, ale nie chciałam, aby małżeństwo nasze... Jerzy! bo się znów ukłujesz — nie chciałam więc narażać projektowanego małżeństwa na pośmiewisko w oczach wysoko położonej siostry. Ale dziś mogę ci już śmiało oznajmić, że jestem dumna z Jerzego.
Widząc, że nie może w żaden sposób wciągnąć Belli w sprzeczkę, nieposkromiona Lawy zwróciła się przeciw dostojnej Ma i to w bardzo ostrej formie.
— Ma! — zawołała gwałtownie — proszę mnie tak nie świdrować oczyma, bo to może człowieka do waryacyi doprowadzić. Jeśli mam sadze pod nosem, to mi o tem powiedz, jeśli nie, zechciej patrzeć gdzieindziej.
— Jak śmiesz tak mówić do matki, zarozumiała i niesforna dziewczyno!
— Co to ma do zarozumiałości, a zresztą panna w moim wieku, która już jest zaręczona, może wymagać, aby nie wpatrywano się w jej twarz, jak w cyferblat od zegara.
— Gdyby która z córek mówiła takim tonem do twej babki, to odesłanaby została niezawodnie do czarnego gabinetu.
— Przedewszystkiem babka moja nie przewiercała z pewnością ludzi oczyma w celu doprowadzenia ich do szału, a gdyby odesłała kogo w podobnych warunkach do czarnego gabinetu, toby tylko dowodziło, że sama rozum straciła.
— Milcz! — krzyknęła dostojna dama.
— Ani myślę — odparła zimno nieposkromiona — ani myślę milczeć, dopóki ktoś patrzeć będzie na mnie i na Jerzego takiemi oczyma, jakgdybyśmy to my powrócili nagle do domu, wyrzuceni przez Boffenów.
Ten ostatni pocisk miał na celu zrobienie wyłomu w obronnem dotąd stanowisku Belli, z czego też pani Wilfer skorzystała niezwłocznie.
— Córko zbuntowana — rzekła do Lawinii — czy myślisz, że gdybyś, lekceważąc uczucia twej matki, poddała się pod protekcyę takich Boffenów, po to, aby spędziwszy długi czas w tym domu niewoli...
— Niechże mama da pokój — przerwała Lawinia.
— Co mówisz, moja córko?
— Że niema żadnego sensu używać w tym wypadku takich określeń, jak dom niewoli.
— Gdybyś zatem — mówiła dalej z godnością pani Wilfer, niezrażona tą przerwą — spędziwszy dłuższy czas pod jarzmem tych ludzi, wpadła nagle bez zapowiadania się do mego domu, czy myślisz, że uczucia moje wyraziłyby się tylko spojrzeniami?
— Myślę tylko, że spojrzenia takie powinny się zwracać do tych, którzy na nie zasługują, nie zaś do mnie i do Jerzego.
— I gdybyś — ciągnęła dalej pani Wilfer — gardząc przeczuciami memi, które ostrzegały mię od razu, że zbrodnicza twarz tej Boffenowej, wróży nieszczęście, przełożyła mimo to nademnie tę kobietę, a następnie zdeptana przez nią i sponiewierana, powróciła na łono rodziny...
W tem miejscu Bella wstała, mówiąc:
— Dobranoc Pa! Jestem ogromnie zmęczona i pójdę się położyć.
Postępek ten stał się hasłem dla rozejścia się. Jerzy Simpson pożegnał także towarzystwo, a Lawinia odprowadziła go do sieni, na ganek, a następnie do furtki przez ciemny dziedziniec. Pani Wilfer, umywszy sobie ręce, jak lady Makbet, odeszła do siebie. Został więc tylko Rumty przy szczątkach kolacyi, pogrążony w smutnej zadumie.
Gdy się jednak wszystko uciszyło w domu, ktoś wszedł do jadalni i stanął przy nim, kładąc mu rękę na ramieniu. Obejrzał się i zobaczył Bellę w szlafroczku, boso i z rozpuszczonemi włosami.
— Z ciebie jest naprawdę śliczna kobietka — rzekł mimowoli — dotykając jej bujnych pukli.
— Na pamiątkę mego ślubu dostaniesz odemnie, Pa, łańcuszek upleciony z moich włosów.
Czy będziesz cenił tę pamiątkę?
Biblioteka T. — 856 40 — Tak, mój skarbie. Ale ty nie będziesz się źle czuła w naszym domu, gdzie masz taki brzydki pokoik, a w dodatku towarzystwo Lawy?
— Cóż to szkodzi, Pa?
— Bo dawniej skarżyłaś się na to, a teraz jeszcze odwykłaś.
— Zniosłabym daleko gorsze rzeczy.
— Ty się jednak bardzo zmieniłaś i... poprawiłaś.
— To nie to Pa, tylko widzisz, jestem taka szczęśliwa.
Objęła go za szyję, zasypując mu twarz czarnymi zwojami swych włosów, których koniuszczki wchodziły mu w oczy, usta, nos a gdy kichał z tego powodu, zatykała mu usta rączką, a potem spoważniała nagle.
— Posłuchaj Pa, — rzekła — ten ktoś, co odprowadzał mię dziś, powiedział mi, że ma na widoku posadę, która przyniesie mu na początek 150 funtów rocznie. Ten ktoś powiedział mi także, że skoro tylko mieć będziemy własne mieszkanie, znajdzie się tam mały, wygodny, zaciszny kącik, dla pewnego pana blondyna, małego wzrostu. Jak myślisz Pa? co to będzie za pan?
— Nie wiem droga — odparł Rumty, mrugając filuternie — może służący.
— Tak, tak służący rodu Wilferów. A gdybyś wiedział Pa, jak się ładna kobietka ucieszyła, skoro jej ten ktoś to powiedział. Trzeba też, ażeby i ten blondyn małego wzrostu cieszył się także i myślał za każdym razem, kiedy go w domu po turbują: „to nic, przystań niedaleko“.
— Przystań niedaleko — powtórzył Rumty.
— Tak, ślicznie powiedziane, a teraz dobranoc ci raz jeszcze, mój ty blondynku, ojczulku najdroższy, gdybyś wiedział, jaka jestem szczęśliwa i wdzięczna, wdzięczna i szczęśliwa!

ROZDZIAŁ XIII.
Chór społeczny.

Sprzedaż sprzętów i wszelkich ruchomości, należących do państwa Lammie, sprzedaż z licytacyi, po zajęciu ich przez władze sądowe, ogłoszona została we właściwym czasie i miejscu, budząc zdumienie, osłupienie i zśrozę w kołach towarzyskich, do których para ta należała dotąd. Nikt wszakże nie był tak mocno zgorszony i zdumiony, jak Hamilton Weneering esquire i członek parlamentu. Zarówno on sam, jak wierna mu zawsze Anastazya, przekonali się nagle, że Alfred i Sofronia nie byli nigdy najdawniejszymi i najdroższymi ich przyjaciółmi. Nie mogli jednakże zaprzeć się niewątpliwie stwierdzonego faktu, że weselna uczta małżonków Lammie odbyła się w ich domu. Wobec tego oboje państwo Weneering uważali za niezbędne wydać obiad rehabilitacyjny dla swych pozostałych przyjaciół, skutkiem czego zaczęło rozsyłać zaprosiny. Obecność lady Tippins na takich zebraniach przeszła już w stan chroniczny, a nawet rzec można, ostro zapalny, ona pierwsza otrzymała kartę zapraszającą. Po za tem Boots i Brewer krzątali się po mieście, zbierając biesiadników. Pan Weneering zaś zaczepiał w kuluarach parlamentu wszystkich prawie swych kolegów, wysławiając wśród nich przyszłych swych gości. Ostatecznie większość zaproszonych przyrzekła stawić się w dniu uroczystym, nietyle w celu odwiedzenia Weneeringów, co dla spotkania znajomych i tworzenia małych grup, z których każda zabawiać się miała i posilać na własną rękę, nie troszcząc się wcale o gospodarzy. Wiedziano powszechnie, że Weneering wydaje obiad przy każdej sposobności i twierdzono, że musi mieć w tem przecież jakiś swój interes i ciągnie z nich zapewne znaczne korzyści.
Wielki Podsnap tylko nie pozwalał w swojej obecności na żadne lekceważące uwagi o ludziach, którzy otrzymali niejako od niego świadectwo czcigodności. Uczucia jego zdawały się wyrażać następnemi słowami: „Złote i srebrne wielbłądy, jako też cała zastawa Weneeringów jest bardzo etektowna, a skoro ja, Podsnap, nie waham się obiadować u tych ludzi i zasiadam przy ich stole, to wara komubądź szydzić z ich wielbłądów. Wprawdzie firma moja jest zbyt solidna, abym ja sam urządzał w moim domu podobną ostentacyę, ale skoro raz promień mojej świetności padł na karawanę Weneeringów, nikt nie ma prawa nie doceniać jej wartości“. Wobec tego karawana, wyjęta z kredensu, ustawiona została na stole w należytym porządku w oczekiwaniu gości. Do liczby zaproszonych należał oczywiście i Twemlow, który zażył nawet dwie pigułki, reklamowane przez ogłoszenia, jako środek zapobiegawczy dla tych, którzy zamierzają korzystać z rozkoszy gastronomicznych. Mały dżentlmen leżał na kanapie w swym pokoiku nad stajnią, w celu ułatwienia tem lepszego działania owych pigułek, gdy zapukał do niego stróż domu, oznajmiając przybycie jakiejś lady, która czeka na schodach.
Mały dżentlmen zerwał się natychmiast, a przygładziwszy na prędce włosy, oświadczył stróżowi, że gotów jest przyjąć tę panią, jeśli tylko raczy wejść.
Izdebka Twemlowa umeblowana była skromnie sprzętami, które za lepszych swych czasów służyły, jak się zdaje, klucznicy dostojnego lorda. Jedynem dziełem sztuki, zdobiącem ściany pokoju, była rycina, przedstawiająca wymienionego lorda, stojącego naprzeciw korynckiej kolumny i wpatrzonego w zwój papierów, leżących u jej podnóża. Pani Lammie obrzuciła roztargnionym wzrokiem całe to urządzenie i przyjęła ofiarowane sobie przez Twemlowa krzesło.
— Musiałeś pan słyszeć o naszem niepowodzeniu majątkowem, takie wieści rozchodzą się szybko, zwłaszcza między przyjaciółmi.
Pan Twemlow nie zaprzeczył temu.
— Dla pana, jak sądzę, ruina nasza nie jest niespodzianką, po zwierzeniu, jakie pan usłyszałeś kiedyś odemnie; pozwoliłam też sobie przyjść tutaj dla dodania małego jeszcze uzupełnienia.
— Droga pani! — zawołał mały dżentlmen, składając ręce — całe życie starałem się nie wchodzić nikomu w drogę i chciałbym, aby tak było do końca, to też błagam, aby pani nie raczyła mnie obarczać powtórnie zleceniem podobnem do tego, jakie wówczas od pani otrzymałem.
— Bądź pan spokojny, dziś żądam od pana tylko neutralności. — Zachowanie się jej było stanowcze, a głos twardy, co onieśmielało małego pana Twemlowa.
— Chodzi mi tylko o to — mówiła Sofronia zawsze tym samym tonem — abyś pan nie wyrażał o nas żadnej opinii, zwłaszcza, gdybyśmy ja i mój mąż zdobyli zaufanie pewnej rodziny, wspólnie znanej.
Słysząc to, Twemlow przesunął ręką po czole.
— Polegam na honorze pańskim i nie potrzebuję żadnych zapewnień, pańskie milczenie mi wystarczy.
Mały dżentlmen ukłonił się, zapewniając ją, że może liczyć na jego dyskrecyę.
Sofronia spojrzała na niego z pewną ulgą, zwilżając sobie spieczone wargi.
— Słówko jeszcze pani, — rzekł Twemlow — nie zaczynałbym tej sprawy, gdyby nie to, że pani ją pierwsza poruszyła. Dlaczego pani zwróciła się o pomoc do pana Fledgebyego, nie mając go za przyjaciela i po tem, co mu pani zrobiła?
— Zkądże pan wie, że go o coś prosiłam?
— Sam mi powiedział.
— Tak? a gdzieżeś go pan spotkał?
— To było całkiem przypadkowo, — zeszlisię w kantorze niejakiego pana Riah, izraelity.
— Więc i pan znasz tego żyda?
— Tak, pani.
— I znajdujesz się w jego rękach?
— Niestety pani, jedyny weksel, jaki w życiu podpisałem, znajduje się w rękach owego Riaha.
— A Fledgeby, cóż tam robił Fledgeby?
— Przyszedł tam właśnie, aby wstawić się u przedstawiciela firmy za panią, jej mężem, i przyznam się nawet pani, że doznałem z jego powodu silnych wyrzutów sumienia, bo ten uczynny młodzieniec ofiarował mi się oddać tę samą przysługę, co państwu.
— I udało mu się tak samo, jak z nami?
— Nie udało mu się tak samo, jak z państwem.
— Panie Twemlow, — rzekła wtedy Sofronia, zatapiając wzrok w twarzy małego dżentlmena, który napróżno próbował tego uniknąć, — pański weksel znajduje się w rękach Fledgebyego. Ten żyd jest podstawiony, ten żyd to jego maska. Mówię to panu, aby pana ostrzedz, a zrób pan z tego ostrzeżenia, jaki chcesz, użytek.
— To niepodobna! — zawołał Twemlow, — i skąd pani wie o tem?
— Mnóstwo okoliczności złożyło się na wytworzenie we mnie tego mniemania.
— Ależ w takim razie, pani nie ma dowodów.
— To szczególne, — rzekła zimno i pogardliwie Sofronia, — to szczególne, jak wszyscy mężczyźni są do siebie podobni w pewnych wypadkach. Trudno przecież o dwóch ludzi, tak różnych od siebie, jak pan i mój mąż, a odpowiadacie mi w tym wypadku zupełnie w ten sam sposób i temi samemi słowami.
— Bo też, — zauważył nieśmiało pan Twemlow, — pani istotnie nie ma dowodów.
— Mężczyźni są może inteligentni na swój sposób, — odparła Sofronia, — ale brak im niektórych władz umysłowych. Na 10 kobiet, 9 przyznałoby mi słuszność, nie żądając dowodów, a mój mąż, który przecież nie należy do niewiniątek, jest na punkcie tego Fledgebyego zupełnie zaślepiony. Mniejsza z tem, potrafię ja mu już znaleźć te dowody, chociażby dla ukarania tego lichwiarza za jego zdradę.
— Mam nadzieję, że interesy pana Lammie poprawią się, — rzekł jeszcze Twemlow.
— Nie wiem, może się uda znaleźć jaki ratunek, w przeciwnym razie ogłosimy bankructwo i wyjedziemy za granicę.
— Można i tam żyć bardzo przyjemnie.
— Nie wiem, czy przyjemne jest wieczne tułanie się po brudnych restauracyach, i utrzymywanie się z kart i bilardu.
Pan Twemlow, lubo urażony w swych uczuciach tym brutalnym obrazem przyszłości, próbował ją pocieszać. — W każdym razie wielkie to szczęście dla pana Lammie, że będzie miał przy sobie wierną i rozumną towarzyszkę, której wpływ zbawienny...
— Mój wpływ? ależ, mój drogi panie, trzeba przecież jeść i odziewać się i znaleźć dach nad głową. Niema zresztą z mojej strony zasługi, że zostanę przy nim. Cóż innego począć mogę w moim wieku. Musimy już dźwigać razem ten ciężar, dopóki nas śmierć nie rozdzieli.
Z temi słowy wyszła z mieszkania pana Twemlow, który powrócił na swą kanapę i, oparłszy rozpalone czoło na skórzanej poduszce, stwierdził ze smutkiem, że nieprzyjemna rozmowa nie może wpływać dodatnio na działanie spożytych pigułek. Skoro wszakże nadeszła godzina udania się do państwa Weneering, mały dżentlmen włożył swój odświętny, staroświeckiego kroju garnitur i poszedł pieszo na Dukestreet, oszczędzając sobie sześcio-pensowego wydatku na fiakra. Zastał już tam całe towarzystwo, które właśnie zasiadało do stołu. Rozkoszna lady Tippins zasypywała zalotnymi żarcikami Eugeniusza, który przyjmował te żarciki posępniej, niż zazwyczaj. Mówiono też oczywiście o bankructwie małżeństwa Lammie, tych ludzi, których miano za bogaczy, a którzy jak się okazało, nie mieli domu ni łomu.
— Wstydź się, Mortimerze — powiedziała lady Tippins, uderzając po ramieniu młodego adwokata. — Wszakże to ty byłeś drużbą tych, zapomniałam, jak się nazywają.
Wachlarz, przeznaczony dla Mortimera, spotkał po drodze innych i spadał na nich z łoskotem, przypominając taniec szkieletów. Nowe serye przyjaciół gromadziły się teraz przy stole Weneeringów, a wśród nich znajdował się niejaki Buffer, który starał się bezskutecznie robić konkurencyę Bootsowi i Brewerowi. Prócz niego znajdowało się kilka osób ze świata finansowego, przedstawiających grube cyfry. Jeden z nich zatrudniał w swych fabrykach pięćkroć sto tysięcy robotników, drugi, będąc prezesem niezliczonej ilości towarzystw akcyjnych, przejeżdżał koleją w ciągu tygodnia nie mniej, jak jakie 3.000 mil. Wszyscy ci kapłani dywidendy, przedstawieni zostali lady Tippins, która, obejrzawszy ich przez lornetkę, zapytywała z kolei Bootsa, Brewera i Buffera, czy ci wybitni mężowie nie zechcieliby jej wzbogacić, w zamian za miłość jej, którą gotowa jest ich udarować. W ogóle jednak wszyscy biesiadnicy czuli, że głównem ich zadaniem jest wyrazić dziś zdumienie swe i osłupienie, gdyż w tym celu jedynie zaproszono ich na ten obiad.
Boots, chcąc podtrzymać swą ustaloną reputacyę, otworzył chór społeczny, mówiąc:
— Wziąłem dziś dorożkę i pojechałem do hali licytacyjnej.
— Ja także — wtrącił niezwłocznie Butter.
Ale na niego nikt nie zważał, wszyscy zwrócili się do Brewersa i Bootsa, żądając wyjaśnień.
— Jakże się to odbyło? — spytał Weneering.
— Było trochę ładnych rzeczy — odparł Brewer — ale nikt nie podbił ceny.
— Tak i ja słyszałem — zauważył Lightwood.
— Pan byłeś, jak się zdaje, doradcą prawnym tych państwa.
Zwrócili się do mnie w ostatniej chwali, ale, nie widząc sposobu przeszkodzenia licytacyi, nie podjąłem się tej sprawy.
— Jakim sposobem ci ludzie doszli do tego?
— Prawdopodobnie wydawali więcej, niż mogli.
— Ależ — zawołał Weneering — jak można wydawać więcej, niż się ma, to dla mnie całkiem nie do pojęcia.
Lokaj chemik, który wnosił wino szampańskie, zrobił minę człowieka, który wybornie pojmuje takie rzeczy i mógłby o nich wiele powiedzieć.
Anastazya wypuściła z rąk widelec, a, zacisnąwszy kurczowo palce, zwróciła się do jednego z kapłanów dywidendy, tego, który robił po trzy tysiące mil na tydzień koleją, i spytała tego dygnitarza, jak spojrzeć może na niemowlę swoje kobieta, która wydaje więcej pieniędzy, niż jej mąż ma dochodu.
Tu Eugeniusz zauważył nawiasowo, że pani Lammie nie mogła popełnić tego błędu, nie mając niemowlęcia, któremuby musiała spojrzeć w oczy.
— To prawda! — odparła Anastazya — ale w każdym razie zasada pozostaje ta sama.
— Z pewnością — potwierdził Brewer.
— Naturalnie — pospieszył dodać Buffer.
Było jednak przeznaczeniem tego ostatniego szkodzić każdej sprawie, którą zamierzał poprzeć. Dopóki Brewer lub Boots stawiali jakieś twierdzenie, wszyscy się na nie zgadzali, skoro jednak Buffer potwierdził ich zdanie, całe towarzystwo zwracało się przeciw niemu. Tak się stało i teraz. Przy stole powstał szmer nagany, a chór społeczny stwierdził, że kobieta z niemowlęciem i bez niemowlęcia, to dwie różne zasady.
— Tego tylko nie rozumiem, — rzekł jeden z giełdowych dygnitarzy, który posiadał okrągłe 375.000 funtów rocznego dochodu bez żadnych szylingów i pensów, — tego tylko nie rozumiem, jakim sposobem ludzie, należący do pewnej sfery towarzyskiej... bo ci ludzie należeli do towarzystwa...
Pan Weneering nie mógł zaprzeczyć, że jadali przy jego stole.
— Otóż chcę powiedzieć, że ludzie, należący do pewnej sfery towarzyskiej, mogą ponieść dotkliwe straty, lecz nie mogą być do gruntu zrujnowani.
Na to Eugeniusz, który był dzisiaj stanowczo w czarnym nastroju, zapytał wprost owego dygnitarza, coby zrobił, gdyby nie posiadał nic, a jednak musiał coś wydawać.
Prosta rzecz, że dygnitarz, posiadający okrągłe 375.000 funtów szterlingów bez żadnych szylingów i pensów, nie podjął tak nierozwiązalnego pytania, nie podjęli go też inni biesiadnicy, przez szacunek dla siebie samych. Za to szukali wszyscy zrozumiałych przyczyn, które mogły zrujnować ludzi, należących do ich sfery.
— Karty! — rzekł jeden z kapłanów dywidendy.
— Spekulacye finansowe, prowadzone nieumiejętnie, — dodał drugi.
— Konie! — wyrzekli Boots i Brewer.
— Kobiety! — szepnęła zalotnie lady Tippins, zasłaniając usta wachlarzem.
Pan Podsnap, którego spytano o zdanie, nie wyraził żadnego przypuszczenia, a tylko wyciągnął prawe ramię i uczynił ruch, zmiatający z powierzchni ziemi niepojęte istoty, wydające więcej pieniędzy, niż miały dochodów.
— Nie mówcie mi o nich, — rzekł — to mnie obraża, to mnie oburza, nie chcę słyszeć o podobnych rzeczach.
Eugeniusz, rozparty w krześle, rzucił potężnemu potentatowi spojrzenie niedość czołobitne i miał już na ustach jakąś uwagę, którą mu przerwał widok cichej walki, jaką staczał w tej chwili właśnie lokaj chemik ze stangretem, który usiłował wtargnąć da jadalnego pokoju. Stangret trzymał w ręku tacę, z którą miał ochotę zbliżyć się do biesiadników, jak gdyby zamierzał wykwestować coś u nich na rzecz swej rodziny, ale lokaj chemik udaremnił ten zamiar, zagradzając mu drogę przy bufecie. Majestat chemika, a może i wyższa ranga, bo cóż ostatecznie znaczy stangret poza swym kozłem, sprawiły, że ten ostatni ustąpił, lokaj odebrał od niego tacę i zlustrował leżący na niej papier z miną urzędowego cenzora. Przesunął go następnie na środek tacy i, upatrzywszy stosowny moment, podał go Eugeniuszowi.
— Patrzcie tylko! — rzekła na głos rozkoszna Tippins, — lord kanclerz umarł i proponują Wrayburnowi zajęcie jego miejsca.
Eugeniusz przetarł z flegmą szkło swej lornetki, i przyłożył ją do oczu, czytając nazwisko, które poznał był i tak od pierwszego rzutu oka.
— Czy ten pan czeka? — spytał półgłosem przez ramię, lokaja chemika.
— Tak jest, panie.
Eugeniusz, usprawiedliwiwszy się paru słowami przed panią Weneering, wstał od stołu i znalazł w przyległym pokoju młodego Blighta, pomocnika Mortimera.
— Poleciłeś mi pan przyprowadzić go do pana bezzwłocznie bez względu na to, gdzie byś się pan znajdował.
— Genialny jesteś, mój chłopcze; gdzież on jest?
— W dorożce, przywiozłem go w niej, bo trzęsie się, jak galareta.
— Genialny jesteś, — powtórzył Eugeniusz, który wyszedł natychmiast na ulicę, gdzie oczekiwał na niego w dorożce niemożliwy syn modniarki lalek.
— Przebudź się panie od lalek, — zagadnął go, oparłszy się niedbale o krawędź drzwiczek dorożki, z której wnętrza buchały wyziewy alkoholiczne, jak z baryłki araku.
— Pan Wrayburne? — wybełkotał pijak.
— Masz adres:
— Mam! 15 szylingów, będę je miał — zachichotał, wyciągając rękę, w której podawał brudny, zmiętoszony papier.
Eugeniusz wziął go, a odczytawszy go uważnie, wsunął do bocznej kieszeni kamizelki. Następnie wyliczyć chciał na dłoń pijakowi przyobiecaną zapłatę, ale był to krok nierozważny, bo pieniądze podskakiwały na tej drżącej pijacko ręce i staczały się na bruk. Wobec tego Eugeniusz złożył je na przedniej ławeczce dorożki i zalecił młodemu Blight’owi, by odwiózł rozklekotaną tę ruinę człowieka do mieszkania modniarki lalek. Powróciwszy do sali jadalnej, Eugeniusz zatrzymał się w przedpokoju i usłyszał poprzez brzęk nożów i widelców falsetowy głos lady Tippins.
— Po co go wywołano? umieram z ciekawości.
— To się gotuj na śmierć, bo się niczego nie dowiesz, a ja zostanę, dzięki temu, dobroczyńcą ludzkości.
Wygłosiwszy w myśli ten monolog, Eugeniusz wziął za kapelusz i wyszedł w zamyśleniu, niedostrzeżony nawet przez lokaja chemika.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol Dickens i tłumacza: anonimowy.