Wspólny przyjaciel/Część druga/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol Dickens
Tytuł Wspólny przyjaciel
Wydawca Biblioteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1914
Druk L. Bogusławski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Our mutual friend
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


CZĘŚĆ DRUGA.

ROZDZIAŁ I.
Szkoła i pedagog.

Szkoła, w której Karol Hexham pobierał pierwsze nauki, była to tak zwana szkoła analfabetów, to znaczy szkoła mieszana, pod względem płci i wieku. Była to szkoła, prowadzona z najlepszemi zresztą chęciami przez nauczycieli ochotników, nie mających najmniejszego wyobrażenia o sztuce nauczania. Pomieszczenie było nad wyraz nędzne. Izba szkolna mieściła się w brudnem, cuchnącem podwórku, uczniowie zamknięci w niej, cierpiąc na brak powietrza, drzemali przeważnie, lub walczyli ze snem. Uczniowie ci byli mieszani, to jest znajdowali się tam dorośli i dzieci, ale ochotnicy-nauczyciele opierali swój system na śmiesznem przypuszczeniu, że wszyscy bez różnicy ich uczniowie, mają naiwną, dziecięcą duszę.
Hipoteza ta stawała się źródłem potwornych niedorzeczności. Czytano więc kobietom dojrzałym powiastkę o pięcioletniej Margit, która mieszkała przy młynie. Margit owa była wzorowem dzieckiem i obsypywała z tego powodu tysiącem morałów pięćdziesięcioletniego młynarza, który zapominał przy niej języka w gębie. Wzruszająca owa Margit dzieliła się chlebem z ptaszkami i nie przyjęła ofiarowanego sobie nankinowego kapelusza, odpowiadając, że rzepy nie noszą kapeluszów, ani też baranki, które jedzą rzepę. Zdumiewające to dziewczę plotło samo kapelusze i wypowiadało przy każdej sposobności, a nawet bez sposobności, sążniste i ciężkie kazania.
Tak było z kobietami, bo kobiety uczyły się osobno,
Mężczyźni i chłopcy, zgromadzeni we własnym oddziale, karmieni byli historyą małego Tomcia, który nie ukradł dobroczyńcy swemu osiemnastu pensów, mimo, że mógł to zrobić. Wymieniony Tomcio został wynagrodzony za ten czyn kwotą trzech szylingów i sześciu pensów, które stały się początkiem jego dobrobytu. W tym samym stylu utrzymane były wszystkie inne opowieści, a czytelnicy wysnuć z nich mogli ten tylko wniosek, że należy być dobrym nie dlatego, że dobro jest dobrem samo w sobie, lecz dlatego tylko, że można z tego mieć korzyść.
Karol Hexham był właśnie takiem dzieckiem, z tego też powodu nauczył się tam czytać i pisać, a potem przejść mógł do szkoły średniej. Tu kierownik szkoły wyróżnił go odrazu z powodu jego zdolności i postanowił zjednać go sobie i zatrzymać, uważając go za przyszłą chlubę swej szkoły. Kierownik ów nazywał się Bradley Headstone i był swego rodzaju znakomitością. Posiadał najwyższe dyplomy naukowe i otrzymywał wysoką pensyę, stosownie do swych zasług.
— Czy chcesz odwiedzić dziś twoją siostrę? — spytał pewnego dnia swego ucznia.
— Tak jest, panie profesorze, jeżeli pan pozwoli,
— I owszem, bardzo chętnie, sam nawet pragnąłbym ją poznać.
— Siostra moja nie ma jeszcze stałego mieszkania, panie Headstone, wolałaby, jak sądzę, abyś ją pan odwiedził, gdy już będzie u siebie.
— Słuchaj, Hexham — rzekł na to wysoko dyplomowany nauczyciel — czy siostra twoja jest dla ciebie właściwem towarzystwem?
— Więc pan wątpi o tem?
— Tego nie powiedziałem, ale widzisz, Hexham — dodał, biorąc go za guzik od spencerka — ty będziesz kiedyś jednym z naszych, zostaniesz niezawodnie jednym z członków szanownego ciała nauczycielskiego. Czy nie lepiejby więc było zerwać zawczasu stosunki, które ci mogą kiedyś ciężyć?
— Opuścić moją siostrę, panie?
— Tego nie powiedziałem. Nie znam jej przecie, Stawiam tylko kwestyę warunkowo. Poddaję ją twojej rozwadze. Wiesz przecie, jakie mieć będziesz u mnie stanowisko.
— Ostatecznie — rzekł Karol Hexham z widocznym wysiłkiem, — ona sama tego chciała.
— Jeżeli tak — rzekł na to Bradley — to widocznie rozumie sama, że rozłączenie wasze jest niezbędne.
Chłopak walczył z sobą widocznie, potem rzekł nagle, podnosząc głowę:
— Siostra moja nie mieszka wprawdzie jeszcze u siebie, ale mimo to możeby pan zechciał zobaczyć ją? Wtedy mógłby pan sam osądzić, jaka jest. Moglibyśmy pójść do niej zaraz.
— A czy nie lepiej byłoby dla niej, abyś ją wpierw uprzedził o naszej wizycie?
— Moja siostra — odparł z niejaką dumą Karol — nie ma nic do ukrywania. Nie potrzebuje się obawiać nieprzewidzianych odwiedzin.
Ufność, jaką miał do Lizy od lat dziecinnych, brała w nim górę coraz bardziej i równoważyła wrodzony egoizm, który doradzał mu wyrzec się jej dla karyery.
— A więc — rzekł po namyśle nauczyciel — mam dziś po południu wolny czas i mogę pójść z tobą dla poznania twej siostry.—
— Dziękuję panu.
Bradley Headstone był człowiekiem nawskroś poprawnym. Wszystko w nim było poprawne, począwszy od stroju. Koszula z krochmalonym przodem, węzeł czarnej krawatki wzorowo związany, garnitur popielaty nakrapiany czarno, srebrny zegarek na takiejże dewizce — wszystko to było bez zarzutu poprawne i przyzwoite. Słowem, pan Bradley Headstone był dwudziestoośmioletnim kawalerem, nadzwyczaj poprawnym i przyzwoitym, Był także wzorowym pedagogiem, a tylko cały obfity zapas nauki, który zdobył pilną pracą, był ulokowany niejako mechanicznie w jego mózgu. Materyałem tym mógł rozporządzać dowolnie. Mógł rozwiązywać na zawołanie zadania arytmetyczne. Umiał na zawołanie odczytać głosem z nut daną melodyę lub też zagrać ją na organach. Miał w mózgu swoim osobne szufladki na każdy przedmiot. W jednej ulokowana była historya, w drugiej geografia, w trzeciej nauki przyrodnicze i t. d., a wszystko we wzorowym porządku. Cały ten ładunek pedagogiczny, zdobyty z olbrzymim nakładem pracy i utrzymywany we wzorowym ładzie, ciężył mu jednak widocznie, tak dalece, że brakło mu zupełnie wewnętrznej swobody, co też malowało się na jego twarzy. Wyglądał na człowieka, żyjącego w nieustannym strachu, aby nie uronić coś z zebranych bogactw i zdawaćby się mogło, że je wciąż oblicza, aby się upewnić, że niczego nie braknie.
W tych warunkach byłoby dla niego niesłychanie trudną rzeczą wypróżnienie danej szufladki dla wypełnienia takowej nowym materyałem. A przecież pod tym pozornym ładem i spokojem drzemała, jak żar pod popiołem, burzliwa, gorąca natura.
To też, gdyby zamiast iść do szkoły nauczycielskiej, młody Bradley poszedł był do marynarki i zaciągnął się do załogi okrętowej, to tam czułby się z pewnością w swoim żywiole i nie byłby pewnie ostatnim w swym zawodzie. Zamiast tego, wtłoczono go w szablon szkolny, z którego wyszedł wzorcowym nauczycielem.
Był on wogóle człowiekiem bardzo ambitnym. Dzieciństwo miał ciężkie i przebijał się o własnych siłach. Pamiętał o swem ubogiem pochodzeniu więcej od innych, którzy się o nic nie troszczyli, Skutkiem tego był draźliwy i urażał się łatwo. Stał obecnie, mimo młodego wieku, na czele dwóch szkół i miał u siebie rodzaj internatu, do którego ściągnął Karola Hexhama, przeczuwając, że taki uczeń przyniesie mu chlubę. Karol był mu też niezmiernie oddany.
Obie szkoły Bradleya podobne były bliźniaczo do wszystkich szkół, rozsianych w tej dzielnicy, a szablon ten powtarzał się wszędzie z taką wiernością, że możnaby mniemać, że te białe domki są jednym i tym samym budynkiem, przenoszącym się cudownie z miejsca na miejsce, jak pałac Aladyna.
Szkoły te, zbudowane według najnowszego systemu, mieściły jednak tu i owdzie w swych murach istoty ludzkie, skonstruowane podług dawnego, a wiecznie nowego wzoru, stworzone zarówno dla dobra i zła, dla szczęścia i nieszczęścia ludzkiego.
W szkole Bradleya przedstawicielką tej niezniszczalnej rasy była młodziutka i milutka nauczycielka, nazwiskiem Peecher. Była to drobna, zręczna osóbka, świeża jak wisienka, schludna, skrzętna i zawsze uśmiechnięta.
Wszystko dokoła niej było, jak ona sama, milutkie i miniaturowe. Małe stoliczki, malutka poduszeczka na szpilki, malutkie koszyczki, skrzyneczka, małe okazy wag i miar.
Ona sama była małą kobietką, wykształconą podług metody Bradleya Headstone i była w stanie napisać w każdej chwili na zadany temat malutkie wypracowanie; a gdyby Bradley Headstone napisał kiedy do niej, prosząc o jej rękę, opracowałaby także dany temat, ale odpowiedziałaby z pewnością twierdząco, bo kochała go bardzo.
Czarny, wzorowo związany krawat, który otaczał kołnierzyk pana kierownika, był nieraz przedmiotem jej skrytej zazdrości. Jakże chętnie oplotłaby, jak on, szyję niewdzięcznika swemi drobnemi ramionkami dla zatrzymania go przy sobie. Ale ambitny i wzorowy pan kierownik nie zdawał sobie sprawy z uczuć swej koleżanki, ponieważ jej nie kochał.
W chwili, gdy Karol i Bradley Headstone wybierali się do Lizy, miss Peecher polewała kwiaty malutką koneweczką. Pomagała jej w tem ulubiona uczennica, która rozumiała wybornie stan serca swej mistrzyni, a chcąc się do niej dostroić, kochała się też skrycie w Karolu Hexham, który mieszkał już od pół roku w internacie pana kierownika. To też podwójne wzruszenie zawrzało wśród zapachów lewkonii, gdy pan kierownik ze swym uczniem zatrzymali się przed bramą ogródka.
— Ładny dziś mamy wieczór, panno Peecher.
— Bardzo ładny, panie Bradley, pan idzie na spacer?
— Tak, pani, wybieramy się nawet na dość daleką wędrówkę,
— Wspaniała pogoda na wycieczkę,
— Nie idziemy dla przyjemności, miss Peecher, a raczej z obowiązku.
Miss Peecher wypróżniła koneweczkę i zażądała wody od wzorowej uczennicy, która gruchała tymczasem z Karolem Hexham.
— Żegnam panią, miss Peecher.
— Do widzenia, panie Bradley.
Po odejściu obu młodych ludzi, wzorowa uczennica podniosła rękę w górę, obyczajem przyjętym w klasie.
— Co chcesz powiedzieć, Mary?
— Proszę pani, pan Karol mówił mi, że pan kierownik i on idą dziś do jego siostry.
— To być nie może — odrzekła miss Peecher. — Przecież pan Bradley nie zna siostry Karola Hexham.
Ulubiona uczennica podniosła znów w górę dwa paluszki na znak, że nie wyczerpała przedmiotu.
— Cóż tam jeszcze, Mary?
— Pan kierownik poszedł do niej dla rozmówienia się z nią w sprawie pana Karola.
— To niema żadnego znaczenia.
Uczennica nie opuszczała jednak ręki,
— Co mówisz, Mary?
— Chciałam powiedzieć, proszę pani, że oni mówili, że siostra Karola Hexham jest bardzo ładna.
— Och, Mary! Mary! — przerwała jej malutka nauczycielka, kiwając główką — jak ty się wyrażasz? Ileż razy mówiłam ci, że należy wyrażać się poprawne i gramatycznie. Odpowiedz mi, co rozumiesz przez „oni“, jaka to część mowy?
Dziewczyna skrzyżowała ręce z tyłu i stanęła w szkolnej postawie.
— „Oni”, to zaimek osobisty.
— W której osobie?
— W trzeciej.
— W jakiej liczbie?
— W liczbie mnogiej.
— Ileż zatem osób miałaś na myśli, mówiąc o siostrze Karela Hexham?
— Przepraszam panią — tłómaczyła się zawstydzona dziewczynka — ja chciałam tylko powiedzieć, że pan Karol tak mówił.
— A zatem „on“, a nie „oni“ — rzekła z godnością mała miss Peecher. — Właśnie chciałam cię doprowadzić logicznie do zrozumienia twego błędu. Karol Hexham mówić mógł o swej siostrze, nie zaś pan Bradley, który jej nigdy nie widział. Zatem użyłaś zaimka „oni” zupełnie niewłaściwie.
Przekonawszy tak gruntownie ulubioną uczenicę o popełnionym przez nią błędzie, miss Peecher wróciła do polewana kwiatków, poczem zabrała się do krajania bluzki, którą sobie miała uszyć.
Pan kierownik Bradley szedł tymczasem wraz z Karolem Hexham wzdłuż Tamizy do dzielnicy Millbank. W dzielnicy tej znajdowało się wówczas mały placyk, zwany Smith-Square, w średku którego wznosił się stary kościołek pod cieniem jednem starego drzewa. Po jednej strone owego placyku dostrzegł nauczyciel z uczniem kuźnię, po drugiej pracownię cieśli i skład drzewa, dalej jeszcze sklep ze starem żelaziwem. Nie silili się odgadnąć, dlaczego przed tym ostatnim sklepem znajdował się stary zniszczony kocioł nawpół wkopany w ziemię i zapuścili się w krętą uliczkę, zwaną Kościelną, na której stały szeregiem z jednej tylko strony małe domki. Nie było tu najmniejszego ruchu, cała uliczka drzemała, jak ktoś, co zażył laudanum.
— Tu właśnie mieszka moja siostra — rzekł Karol, wskazując na drzwi, prowadzące do jednego z domków.
— Często bywasz u nej? — spytał Bradley.
— Nie byłem jeszcze, odkąd się tu przeniosła — odparł po niejakiem wahaniu Karol.
— Czem się zajmuje twoja siostra?
— Moja siostra jest szwaczką w wielkiej pracowni krawieckiej, która dostarcza ubrań marynarzom.
Zastukali do drzwi, a gdy te otworzyły się prawie same, weszli obaj do małej izdebki, w której na starym, wysokim fotelu siedziało dziwne jakieś stworzenie. Była to niby dziewczynka, dziecko lub karlica, istotka drobna i szczupła.
— Nie mogę wstać — rzekła do wchodzących, — bo mam słabe nogi i plecy mnie bolą. Wejdźcie, panowie, i zamknijcie drzwi.
Weszli więc, ona zaś spytała:
— Czego panowie sobie życzą?
— A czy niema tu kogo jeszcze? — spytał Karol trochę zdziwiony.
— Nikogo, prócz mnie, ja tu jestem gospodynią — rzekła dziwna istotka.
— Przyszedłem tu do mojej siostry — rzekł po chwili Karol.
— Jest przecież na świecie dużo braci i dużo sióstr. Kto pan jesteś?
Zabawna mała osóbka mówiła trochę uszczypliwie, a mała jej twarzyczka, która nie była wcale brzydka, jaśniała dowcipem. Twarzyczka ta ożywiona była szaro-niebieskiemi oczyma, błyszczącemi życiem i miała subtelne delikatne rysy, bardzo jednak zaostrzone. Podobnież i kontury szczupłej jej figurki, łokci i rąk, przedstawiały kombinacyę ostrych linii, przecinających się pod kątem. Było zupełnie naturalne, że słowa i gesty tak zbudowanej istoty musiały być ostre i cięte.
— Nazywam się Hexham — objaśnił — ją Karol.
— A! w takim razie dowiedz się pan, że siostra pańska nadejdzie tu wkrótce. A któż jest ten drugi pan? — dodała, wskazując na Bradleya.
— To jest pan Bradley Headstone, kierownik szkoły.
— Siadajcie, panowie. Przysuńcie sobie krzesła. Ja nie mogę wstać, bo mam nogi słabe i plecy mnie bolą.
Usłuchali tej rady, mała zaś osóbka zabrała się do roboty. Smarowała klejem mikroskopijne płytki z kartonu i drzewa, poczem sklejała je papierem i spajała bardzo zwinnie i zgrabnie, posługując się kilku gatunkami nożyczek i małych nożyków. Dokoła niej na stole pełno było kolorowych skrawków materyi, wstążek, jedwabiów i aksamitek.
Mała robotnica pracowała zdumiewająco szybko, strzelając niekiedy oczkami w stronę swych gości.
— Ręczę, że panowie nie zgadują, jakie jest moje rzemiosło?
— Pani klei pudełeczka — zaczął Karol.
— A prócz tego?
Poduszeczki do szpilek.
— A dalej?
— Motylki do ocierania piór.
— Niezupełnie. A pan, panie Headstone, wszak tak się pan nazywa? Pan, jako nauczyciel, odgadniesz może łatwiej, co ja robię?
— Coś, do czego wchodzi słoma — rzekł Bradley, wskazując na snopek słomy, leżący pod stołem.
— Brawo! — zawołała mała robotnica — już prawie pan zgadłeś. Robię wprawdzie pudełeczka, poduszeczki i wycieraczki do piór, ale to tylko z resztek, które mi pozostają od mego głównego zajęcia. Ale do czego używam słomy?
— Robi pani materacyki ze słomy.
— Materacyki? Cha, cha! nieszczególna odpowiedź, jak na kierownika szkoły. Powiem panu zagadkę. Albo nie, zagrajmy lepiej w literę K. Moja przyjaciółka nazywa się Karolina, lubię ją, bo jest Kędzierzawa, nie lubię, bo jest Kapryśna, umieszczę ją w gospodzie Pod Złotym Kawalerem, daruję jej Kapelusz, dam jej na imię Kokietka i poślę ją do Konstantynopola. Cóż, rozumie pan teraz?
Bradley nie rozumiał jeszcze, ale rzekł na chybił trafił.
— Jest pani modniarką?
— Prawie pan zgadł.
— Robi pani kapelusze dla dam?
— O tak i to dla pięknych dam, a nietylko kapelusze. Jestem krawczynią i modniarką lalek.
— Lalek?
— Tak jest, ubieram lalki.
— Czy to popłatne zajęcie?
Kobieta-dziecko wzruszyła ramionami.
— Nie — rzekła — nie, to liche zajęcie, źle płatne, a przytem moje klijentki są niecierpliwe i bardzo naglące. Nieraz muszę w noc długo pracować, aby im dogodzić. Niedawno, naprzykład, robiłam wyprawę dla jednej lalki, która wychodziła zamąż. Musiałam się bardzo śpieszyć, pracowałam kilka nocy, a to niedobrze dla mnie, bo nogi mam słabe i plecy mnie bolą.
Bradley i Karol Hexham patrzyli na miniaturową istotkę coraz bardziej zdumieni.
— Przykro mi za te panie — rzekł wreszcie Bradley — są naprawdę zbyt wymagające.
— Wszystkie, wszystkie są takie — mówiła modniarka lalek — a przytem tak nie umieją szanować sukien, zmieniają je co tydzień. Pracuję, naprzykład, dla jednej lalki, która ma trzy córki. Boże drogi, jak te dzieci niszczą ubranie, zrujnują stanowczo matkę.
Tu mała istotka wybuchnęła ostrym, przenikliwym, choć niezbyt głośnym śmiechem i posłała znów wymowne spojrzenie swoim gościom.
— Czy zawsze miewa pani tak wiele pracy, jak dziś? — spytał Bradley.
— O! zwykle miewam jej daleko więcej — odparła mała osóbka, — przedwczoraj, naprzykład, musiałam szyć żałobę dla jednej z moich klijentek. Lalka ta straciła swego kanarka, tak jest, kanarka — powtórzyła, śmiejąc się znów swym cieniutkim głosikiem.
— Musi pani mieć jakieś towarzystwo, stosowne do siebie. Może są tu jakie dzieci w sąsiedztwie?
— Na miłość Boga, nie mówcie mi, panowie, o dzieciach, ja nie znoszę dzieci — rzekła z przekonaniem modniarka lalek, zaciskając groźnie swoją małą piąstkę. — Biega to wiecznie, krzyczy, hałasuje, skacze, skacze bez końca.
Mimo, że Bradley i jego towarzysz nie odznaczali się zbytnią subtelnością, odczuli jednak w słowach małej kaleki gryzący ból, jaki budzić w niej musiał widok zdrowych, skaczących istot.
— Tak, tak — mówiła dalej — nie znoszę dzieci. Podpatruje to przez dziurkę od klucza, a potem przedrzeźnia starsze osoby, zwłaszcza, jeżeli mają słabe nogi i plecy bolące. O, znam ja dobrze te złośliwe stworzenia. Gdybym mogła, zepchnęłabym je wszystkie do czarnej piwnicy, tam, pod naszym kościołem i zamknęłabym je na cztery spusty, a potem nasypałabym im pieprzu przez dziurkę od klucza.
— Pieprzu? a to na co? — spytał Karol.
— Bo musiałyby wtedy kichać, a jabym się śmiała z nich. Śmiała, jak one z drugich.
Uspokoiła się po chwili i rzekła z mocą:
— Nie, nie, żadnych dzieci, lubię tylko dorosłe osoby.
Trudno było określić jej wiek. Biedne jej, ułomne ciało nie dawało pod tym względem żadnych pewnych przesłanek, podobnież i szczupła twarzyczka, jednocześnie dziecinna i zwiędła. Mogła mieć dwanaście lub piętnaście lat, mogła też mieć mniej lub więcej.
— Zawsze wolałam dorosłe osoby — mówiła znów kaleka — rozsądne są, spokojne, dorzeczne. Nie brykają wciąż, nie skaczą, nie wywijają koziołków, skoro wyjdę za mąż, to chciałabym mieć odrazu dorosłe dzieci.
W tej chwili dały się słyszeć kroki na chodniku, malutka robotnica nastawiła uszki, a chorobliwa, ale ładna jej twarzyczka rozpromieniła się.
— Oto właśnie nadchodzi dorosła osoba, jedna z tych, które lubię.
Drzwi otworzyła się i weszła Liza, ubrana czarno. Zobaczywszy Karola, objęła go ramionami i całowała, ale on czuł się tem zażenowany.
— Daj pokój — powtarzał — uspokój się, jest tu ze mną pan kierownik Headstone, który był łaskaw przyjść, aby cię poznać,
Oczy Lizy spotkały się wtedy ze wzrokiem Bradleya, który stał zdumiony. Nie spodziewał się widocznie, że jest tak piękna. Nigdy nie czuł się zmieszany i skrępowany, jak w tej chwili, co prawda, nie czuł się on nigdy naprawdę swobodny.
— Mówiłem panu Headstone, że nie mieszkasz jeszcze u siebie. Mimo to, był tak dobry i przyszedł tu ze mną. Jak ty dobrze wyglądasz!
Bradley podzielał w zupełności to mniemanie,
— Nieprawdaż? — zawołała wtedy mała osóbka, siedząca na fotelu. — Nieprawdaż, że Liza teraz ślicznie wygląda. No, proszę, mówcie do niej, nie krępujcie się mną.
Mówiąc to, pokazywała kolejno długim, cienkim paluszkiem każdą z trzech osób, obecnych w pokoju:

Raz, dwa, trzy

Każdy z was patrzy

Ale nie na mnie.

Po tej okolicznościowej improwizacyi, zabrała się znów do roboty, mimo, że mrok już zapadał.
— Nie spodziewałam się, byś przyszedł tu do mnie — mówiła Liza do brata — myślałam, że wyznaczysz mi znów miejsce spotkania na ulicy, obok naszej pracowni. Rozumie pan — dodała, zwracając się do Bradleya — że łatwiej mu spotkać się ze mną na ulicy, niż przychodzić tak daleko do me$o mieszkania.
— Nie odwiedzał więc pani dotąd? — pytał Bradley, zawsze mocno zmieszany.
— Nie — odparła trochę smutno. — Czy zadowolony pan z niego, panie Headstone?
— Nie można być pilniejszym. To też karyerę ma przed sobą otwartą, byle sam chciał.
— On chciał zawsze, a i ja także. Jakże wdzięczni jesteśmy panu, panie Headstone.
Bradley, który przed poznaniem Lizy, doradzał sam Karolowi, aby z nią zerwał, czuł się teraz w fałszywem położeniu. Zwłaszcza, gdy Liza dodała, że nie chce krępować brata, ani też zagradzać mu drogi do karyery.
— Brat pani — mówił — musi pilnie pracować, ma rzeczywiście nie wiele wolnego czasu. Później, gdy już zdobędzie stanowisko, będzie mógł oczywiście częściej panią odwiedzać.
— Mówiłam mu zawsze to samo — odparła Liza, uśmiechając się łagodnie.
— Nie mówmy o tem — przerwał Karol. —
Jakże ci się powodzi Lizo?
— Bardzo dobrze, niczego mi nie brakuje.
— Mieszkasz tu?
— Tak, tu na górze mamy bardzo ładny i widny pokoik.
— A prócz tego salon — podchwyciła mała robotnica — tak jest, ten salon, w którym przyjmujemy gości, ilekroć nas ktoś odwiedzi. Nieprawdaż, kochanie, że salon mój jest zawsze na usługi twoich gości.
Zwinęła w trąbkę swą małą kościstą rączkę i przyłożyła ją do oczu jak lornetkę.
Liza skinęła ręką, jakby nakazując jej milczenie,
Gest ten nie uszedł uwagi Bradleya. Zauważyła to natychmiast mała osóbka, a, zmrużywszy figlarnie oczy, zawołała do niego:
— Ho! ho! Pan ją szpiegujesz.
Mogło to nie mieć żadnego znaczenia, a jednak Liza, która nie zdjęła dotąd kapelusza, zaproponowała nagle bratu, aby się z nią przeszedł po skwerze i nagliła o to z pośpiechem, jakby chciała uniknąć jakiejś niedyskrecyi ze strony małej robotnicy.
Wyszli więc wszyscy troje, a Bradley rzekł:
Rozmawiajcie sobie państwo, a ja przejdę się tymczasem nad rzekę.
Znalazłszy się sam na sam z Lizą, Karol dał wyraz swemu niezadowoleniu.
— I kiedyż wreszcie, Lizo, nauczysz się dobierać sobie towarzystwo, czemu nie zamieszkałaś w jakim przyzwoitym domu?
— Tu mi jest bardzo dobrze, Karolku.
— Dobrze? Wstyd mi teraz, żem przyprowadził tu pana Headstone. Co znaczy ta mała wiedźma? to straszydło, z którem się sprzęgłaś. Jakim sposobem zawarłaś z nią znajomość?
— Całkiem przypadkowo, chociaż to ma pewien związek z naszą przeszłością. Pamiętasz topielców naszego ojca? Pamiętasz afisze, rozwieszone w naszej izbie? Otóż jeden z nich...
— Poco, u dyabła, wspominasz o tem wszystkiem. Chciałbym zapomnieć, zapomnieć na zawsze.
— Bo widzisz, ta dziewczyna jest wnuczką tego pijaka.
— Jakiego pijaka?
— No! tego wiesz, którego ojciec nasz wyłowił kiedyś w nocnem ubraniu, a potem, wiesz dobrze, jego pieniądze.
— Wiem, wiem. Ale co to wszystko ma do rzeczy? To mi nie tłomaczy jeszcze wcale, dlaczego ty mieszkasz z jego wnuczką.
— Czyż nie rozumiesz jeszcze? Zadośćuczynienie, pokuta. A zresztą gdybyś wiedział, jakie to dzielne stworzenie! Ojciec jej był krawcem i pracuje w tej samej co ja fabryce. Zna nawet wybornie swoje rzemiosło, ale jest nałogowym pijakiem, prawie zidyociałym, drży na całem ciele z pijaństwa, każdy grosz przepija. Mała Jenny wyrosła pośród nich, taka biedna, kaleka, chora, od kolebki prawie musiała sobie radzić, wyuczyła się sama swojej roboty.
— Wszystko to bardzo pięknie, ale poco ty mieszkasz nad rzeką, czy miłe ci te wszystkie wspomnienia?
— Nasz ojciec zginął tu, Karolu.
Jeżeli się spodziewała, że wywoła w tem oschłem sercu żal lub wzruszenie, to była w błędzie,
— Ja tu robię wszystko, co w mojej mocy, aby dojść do czegoś, a ty stajesz mi wciąż na drodze, jak zapora.
— Ja, Karolku?
— Tak, ty Lizo. Bo i poco przypominasz wciąż to, co było. Trzeba już raz z tem zerwać, jak mówi pan Headstone. Musimy oboje obrać nową drogę i iść prosto do celu, nie oglądając się poza siebie.
— Nawet aby naprawić zło?
— Ee! ty zawsze byłaś marzycielką — przerwał jej pogardliwie chłopak. Jesteś wciąż taka, jak dawniej, kiedy siedziałaś przed ogniem i roiłaś Bóg wie co, myśląc o niebieskich migdałach.
Liza patrzyła uważnie na brata i odrzekła ze spokojem:
— Mój kochany, jeżeli ci się zdaje, że wybrałam przez samolubstwo mieszkanie nad rzeką, to się mylisz. I dla mnie te wspomnienia są przykre. Ale zostanę tu, bo uważam to za swój obowiązek.
— Ty zawsze śnisz na jawie, Lizo. Sama jesteś winna, żeś wybrała to wstrętne mieszkanie, u jakiegoś krawca pijaka i u tej małej czarownicy. Proszę cię, abyś się stąd wyniosła, a ty mówisz o jakichś urojonych obowiązkach. Nie! doprawdy mogłabyś wreszcie nauczyć się praktyczności,
Liza mogłaby mu odpowiedzieć, że była jednak dość praktyczna dla niego, hodując go przez całe dzieciństwo, a potem posyłając go do szkoły. Nie użyła wszakże tego argumentu, a tylko położyła mu ręce na ramieniu, tym samym ruchem, jak dawniej, gdy uśmierzała jego chłopięce wybryki.
Chłopak zrozumiał znaczenie tego gestu i łzy mu nabiegły do oczu. Otarł je rękawem.
— Lizo — rzekł innym zupełnie tonem. — Przysięgam ci, że będę dla ciebie dobrym bratem i nie zapomnę nigdy, ile ci jestem winien. Czy gniewasz się na mnie Lizo?
— Ależ nie, cóż znowu!
— Ale zrobiłem ci przykrość.
— Nie, Karolu.
Ta druga odpowiedź była mniej szczera.
— Nie chciałem, doprawdy, że nie chciałem cię urazić. Ale oto pan Headstone zatrzymał się, znudził się już zapewne czekaniem.
Uściskali się na zgodę i zeszli się z Bradleyem Headstone, który czekał na nich przy moście,
— Odprowadzimy twoją siostrę — rzekł łaskawie nauczyciel i podał niezgrabnie ramię pięknej dziewczynie.
Liza wsunęła pod nie rękę, ale wnet wysunęła ją nagłym ruchem, jakgdyby lękała się, aby ktoś tego nie dostrzegł.
— Dziękuję panu za grzeczność, ale nie chcę, abyście nakładali drogi przezemnie. Wrócę sama do domu.
Bradley podał jej rękę, dotykając zaledwie końców jej palców, Liza podziękowała mu raz jeszcze za dobroć jego dla brata.
Weszli obaj na most, prowadzący na drugi brzeg Tamizy i szli w milczeniu przez całą jego długość. Na drugim końcu mostu, spotkali się twarzą w twarz z dżentlmenem, który szedł niedbale z papierosem w ustach, krokiem człowieka, który nie ceni swego czasu. Był to Eugeniusz Wrayburne, a brat Lizy poznał go odrazu. Zachował był do niego urazę, zmarszczył też brwi na jego widok, a gdy się wyminęli, obejrzał się za nim raz i drugi.
— Czy znasz tego pana? — spytał Bradley,
— Ach! to ten Wrayburne, adwokat bez klientów — odparł z niechęcią Karol. — Ciekawy jestem, poco się tu włóczy?
— Nie lubisz go? — spytał jeszcze Bradley.
— O tak, wcale go nie lubię.
— Czy obraził cię?
— Naturalnie — odparł chłopak, czerwieniąc się z gniewu. — Widząc mnie po raz pierwszy, wziął mnie pod brodę w bardzo niegrzeczny sposób.
— Dlaczegóż to zrobił?
— Powiedziałem o mojej siostrze coś, co mu się nie podobało.
— Więc on zna twoją siostrę? — spytał niezwykle żywo Bradley.
— Wtedy nie znał jej jeszcze.
— A teraz?
— Teraz zna ją — odparł Karol powoli, ważąc coś w myśli.
— Jestem pewny, że szedł teraz do niej — zauważył nauczyciel.
— O nie, to niemożliwe, nie zna jej tak dobrze, aby miał u niej bywać. Gdybym go na tem złapał...
Milczeli jakiś czas, idąc szybko obok siebie,
— Jak się nazywa ten dżentlmen?
— Eugeniusz Wrayburne — odparł Karol. — Przyszedł do nas pierwszy raz z drugim adwokatem, wcale nie w swojej sprawie, bo on nie ma żadnych spraw. Było to wtedy, gdy mój ojciec znalazł trupa Harmona. Wtedy właśnie zobaczył moją siostrę.
— Czy widywał ją i potem?
— Tak, widział ją jeszcze w dniu śmierci mego ojca. On pierwszy powiedział jej o tem razem z panną Abbey, właścicielką gospody „pod sześciu tragarzami“.
— A czy i potem widywał ją?
— Nie, sądzę, że nie; Liza by go nie przyjęła.
Bradley Headstone puścił ramię swego ucznia, które ściskał mocno w czasie powyższej rozmowy.
— Myślę — rzekł po długiem milczeniu — że twoja siostra musi mieć trochę wykształcenia.
— Nie, panie, nie była nigdy w szkole.
— A! tak, przypominam sobie teraz, że stało się to skutkiem dziwacznych uprzedzeń twego ojca, a przecież nie wygląda ona wcale na osobę nieoświeconą.
— Ona, widzi pan, dużo myślała, zastanawiała się nad wielu rzeczami. Nieraz przesiadywała nad ogniem długie godziny, a wtedy takie dziwne myśli przychodziły jej do głowy.
— Nie podoba mi się to — rzekł Bradley.
Wyrzekł te słowa tak gwałtownie, że uczeń jego spojrzał na niego z niejakiem zdziwieniem.
— Wie pan co? — rzekł po chwili. — Ja myślę, że Liza mogłaby i teraz jeszcze wiele się nauczyć. Pan rozumie, że jeśli kiedy zostanę profesorem, byłoby mi bardzo przykro, gdybym musiał rumienić się za swoją siostrę z powodu jej ciemnoty, tembardziej, że była zawsze dla mnie bardzo dobra.
— To jeszcze nic — rzekł żywo nauczyciel ty jesteś tylko bratem, ale człowiek wykształcony i ze stanowiskiem, który chciałby się z nią ożenić, znalazłby się w jeszcze trudniejszem położeniu. Byłoby to dla niego prawdziwem utrapieniem, gdyby, wziąwszy ją za żonę, pomimo nierówności stanu, musiał się jeszcze wstydzić za jej nieuprawny umysł.
— To samo właśnie i ja myślę — rzekł Karol.
— Ty, jako brat, nie miałeś wyboru, urodziłeś się jej bratem, ale odpowiedzialność męża byłaby stokroć poważniejsza, bo mąż przecież wybiera.
— To też, panie — mówił Karol — ponieważ po śmierci ojca Liza ma swobodę, mogłaby się teraz uczyć. Możeby miss Peecher zechciała jej dawać lekcye?
— Nie, nie, miss Peecher nie byłaby właściwą dla niej nauczycielką.
— W takim razie?
— Poczekaj, pomyślę jeszcze o tem.
Powrócili do domu, gdy było już zupełnie ciemno, w jednem tylko oknie internatu dla dziewczynek paliło się małe światełko, Zaczajona przy tem oknie, czuwała Mary, ulubiona uczenica.
— Proszę pani! — wyszeptała, podnosząc w górę dwa paluszki.
— Co chcesz, Mary?
— Pan kierownik i pan Karol powracają ze spaceru.
— Proszę pani — szepnęła znów dziewczynka po upływie paru sekund.
— Cóż tam jeszcze?
— Pan Headstone i pan Karol weszli już do siebie i zamknęli drzwi.
Miss Peecher stłumiła westchnienie i złożyła bluzkę, której szyciem była zajęta, wspinając igłę w miejscu, w którem biłoby jej serduszko, gdyby włożyła bluzkę na siebie.

ROZDZIAŁ II.
Znowu pedagogia.

Wieczór zapadał. Modniarka lalek, zostawszy sama po odejściu Lizy, nuciła cicho aż do powrotu swej przyjaciółki.
— Mizzie Lizzie Wizzie! — rzekła, przerywając śpiew w chwili, gdy Liza stanęła w progu — wiesz co ci powiem?... nie weszłabym nigdy za twojego brata,
— Doprawdy?
— Nie, nie! — zaprzeczyła mała istotka, po trząsając główką — ten chłopak nie podoba mi się.
— A jego nauczyciel?
— Nauczyciel? Ten jest tem właśnie, na co wygląda.
Liza bawić się zaczęła włosami swej małej przyjaciółki, które były niezwykle bujne i spadały w obfitych splotach na jej chude, ułomne ramionka.
— No, a teraz — rzekła kaleka, — pokaż mi świat Boży.
Liza odwróciła do drzwi wysoki fotel i otworzyła te drzwi, wychodzące na ulicę. Sama też przysunęła sobie krzesło tuż obok fotelu i wzięła za rękę modniarkę lalek. W ten sposób spędzały zwykle wieczory, patrząc na ruch uliczny.
— Najlepsza to godzina dnia dla Jenny, która cię kocha — rzekła mała istotka.
Nazywała się Fanny Cleawer, ale przezwała się niewiadomo dlaczego, imieniem Jenny Wren.
— Myślałam sobie właśnie — mówiła dalej — że ty Lizo musisz zostać ze mną, aż dopóki za mąż nie wyjdę, a przynajmniej, dopóki nie będę miała narzeczonego. No i ten się będzie miał z pyszna, a i tak wiem już z góry, że on nie potrafi tak mi usłużyć, jak ty, ani tak mi włosów uczesać. Za to będę go posyłała z robotą i po robotę.
Te rozmowy o przyszłym mężu były ulubionym tematem dla Jenny Wren. Na szczęście miała o sobie niezgorszą opinię i przyrzekła, że trzymać będzie w żelaznych karbach tego problematycznego małżonka.
— Niewiem, gdzie on jest teraz i kim jest, ale jeżeli ten panicz wyobraża sobie, że mnie potrafi oszukać, to się bardzo myli. O! znam ja dobrze jego sztuki i sztuczki.
— Czy nie za sroga jesteś dla niego — zauważyła Liza, gładząc ją po włosach.
— Nie — odparła mała osóbka z wielką determinacyą. — Nie można postępować inaczej z tymi hultajami. O, ja ich znam. Słowem, bardzo bym chciała, abyś została przy mnie do chwili mego ślub.
— Nie opuszczę cię, kochanie.
— Nie mów tak, o, ja wiem, że odeszłabyś zaraz, gdyby...
— Jakto, nie liczysz na mnie?
— Więcej niż na srebro i złoto. Ale... — Tu przerwała sobie i zaczęła nucić.

Kto idzie tu

Tra la la la
Przyjaciel twój
Gosposiu ma
I prosi Gosposi

O ziarneczko prosa.

W tej chwili właśnie postać męska zatrzymała się przed drzwiami.
— Nie jest że to pan Wrayburne? — spytała mała robotnica.
— On we własnej osobie — odparł młody człowiek.
— W takim razie niech będzie tak uprzejmy i raczy wejść.
— Nie jestem wcale uprzejmy, ale wejdę.
Rzekłszy to, Eugeniusz uścisnął ręce obu dziewczętom i stanął obok Lizy, opierając się plecami o drzwi.
— Błąkałem się bez celu — rzekł, wyjmując papierosa z ust — no i zaszedłem tu powiedzieć paniom dobry wieczór.
Liza milczała.
— Brat panią odwiedził? — spytał jej.
— Tak — odparła trochę zmieszana.
— Proszę! więc raczył, jakże to uprzejmie z jego strony. A kto to z nim był?
— Kierownik szkoły, w której się uczy mój brat,
— Tak? domyśliłem się tego.
Liza starała się być swobodna, ale nie trudno było odgadnąć, jak silne wzruszenie kryje się pod tym pozornym spokojem.
Eugeniusz zachowywał się ze zwykłą swą niedbałą opieszałością, a tylko gdy Liza spuściła oczy, patrzył na nią ze skupioną uwagą, jakiej nie obudziła w nim dotąd żadna inna osoba.
— Nie dowiedziałem się nic nowego — rzekł po chwili — a tylko chciałem powiedzieć pani, że mam zawsze oko na Riderharda, jak to pani przyrzekłem.
— Wierzę panu.
— Źle pani robi, bo mnie nie trzeba nigdy wierzy.
— I czemuż to? — spytała uszczypliwie Jenny,
— Bo jestem leniwy, jak znarowiony pies,
— A czemużby pan nie miał się stać pracowitym psem.
— Bo, moja droga, nie mam nikogo, dla kogoby warto się trudzić... Lizo! — rzekł następnie; zniżając głos, nie tyle dlatego, aby nie być słyszanym przez Jenny, ale ponieważ chciał być wyjątkowo poważny, — czy namyśliłaś się już co do sprawy, o której ci mówiłem,
— Nie mogę się zgodzić, panie, doprawdy, że nie mogę.
— Fałszywa duma — odparł.
— Spodziewam się, że pan tego nie myśli, panie Wrayburne.
— Fałszywa duma — powtórzył Eugeniusz — inaczej dlaczegożbyś mi pani miała odmawiać. Proponuję pani taką prostą rzecz, kilka nędznych szylingów za lekcye, które pani będzie pobierała. Dla mnie to będzie przyjemność i nie zrobi żadnej różnicy. A przytem chodzi tu nietylko o panią, ale i o pannę Wren. Sama przecie Lizo uznałaś, że nauka jest dobrą rzeczą, skoro starałaś się o nią tak usilnie dla twego brata. Gdybym sam chciał dawać ci te lekcye, to rozumiałbym jeszcze twoje skrupuły. Ale ja nie mam zamiaru mięszać się do niczego. Proszę cię tylko, abyś mi pozwoliła opłacać lekcye za ciebie i za pannę Wren. Sama musisz czuć potrzebę wykształcenia, bo inaczej brat twój, który jest niewdzięcznikiem, wstydzić się ciebie będzie. A i dla pamięci ojca nie powinnaś mi odmawiać.
— Mego ojca?
— Naturalnie, bo przedłużasz w ten sposób po za grób krzywdę, jaką wyrządził ci w swej nieświadomości, nie pozwalając ci się uczyć.
Struna, jakiej dotknął, mówiąc te słowa, była najdraźliwsza w uczuciach Lizy. A zresztą czuła ona, słuchając Eugeniusza, że on, traktujący zazwyczaj wszystko lekko i obojętnie, odczuwa jednak wybornie wszystko, co ona czuje, rozumie każdy odruch jej dumy, żalu, czy pragnienia.
Jakie miała prawo ona, stojąca tyle niżej od niego, wątpić o szlachetności jego zamiaru. Biedna dziewczyna doznała nagle olbrzymiej skruchy z powodu, że mogła go tak zapoznawać, a uczucie to znalazło wyraz we łzach.
— Niech pani nie płacze — rzekł z niewysłowioną słodyczą — niech pani nie płacze. Chciałem tylko przedstawić pani rzecz we właściwem świetle, Przyznaję zresztą szczerze, że było też w tem nieco egoizmu. Ułożyłem sobie, że zrobię dla pani i panny Wren coś pożytecznego, to mi się tak rzadko zdarza, abym się komu na co przydał. Dlatego może pomysł ten miał dla mnie może tyle powabu, dlatego odmowa pani zrobiła mi przykrość, ale za parę dni zapomnę o tem, taki już jestem. Niech więc pani nie troszczy się wcale o moje uczucia. To był nietakt z mej strony, że zwróciłem się z tem do pani, trzeba było zacząć najpierw od panny Wren.
Mówił dalej w ten sposób lekko, od niechcenia, wyrzekając się niby swego zamiaru, to znów do niego powracając. Czytał wybornie w sercu tej pięknej dziewczyny, wymieniał wszystkie prawie wątpliwości, jakie jej się mogły nasunąć.
— Nie cierpię pustych frazesów — rzekł w końcu — nie przechwalam się też nigdy, przypisując sobie jakieś szlachetne, dobroczynne zamiary, ale o jednem mogę panią upewnić, że miałem w tym wypadku najlepsze chęci i zupełnie uczciwe.
— Nie wątpię o tem, panie Wrayburne.
Doznawała coraz silniejszych wyrzutów sumienia.
— Wierzę ci Lizo, a przecież, gdybyś mi naprawdę ufała, nie odmówiłabyś mi z pewnością.
— Nie umiem się jasno wysłowić — odparła zakłopotana — a przytem pan wie zawsze z góry, co mam zamiar powiedzieć i przewiduje najdalsze skutki.
— Więc przyjmij pani te skutki — rzekł śmiejąc się Eugeniusz — a w ten sposób oszczędzisz mi zawodu. Jak prawdą jest, że szanuję cię i poważam, tak upewniam cię, że nie rozumiem zupełnie, dlaczego nie chcesz się zgodzić na te lekcye.
Wyrzekł te słowa z takim akcentem prawdy i szczerości, że Liza nietylko uczuła się gotowa zgodzić na wszystko, ale wstydziła się w duszy głupiej i szalonej, jak ją nazwała, dumy, która podyktowała jej poprzednią odmowę.
— Przyjmuję — rzekła — i spodziewam się, panie Wrayburne, że nie weźmiesz mi pan za złe, żem się tak długo wahała. Przyjmuję za siebie i za Jenny. Nieprawdaż, kochanie, że pozwalasz mi mówić i w twojem także imieniu?
Mała osóbka, siedząca z twarzą opartą na łokciach w swym wielkim fotelu, odpowiedziała twierdząco i to z takim pośpiechem, że owo „tak“ wybiegło z jej ust jak mały kamyk, rzucony z procy.
— A zatem sprawa ubita — rzekł na to Eugeniusz, podając rękę Lizie. — A teraz nie mówmy już o tem, szkoda doprawdy czasu na takie drobiazgi.
Rzekłszy to, zaczął się przekomarzać z małą Jenny.
— Chcę kupić u ciebie lalkę — rzekł do niej.
— Nie rób pan tego.
— Dlaczego?
— Bo byś pan ją zaraz popsuł, jak robią zwykle dzieci.
— Cóż to szkodzi moja droga. W ten sposób właśnie handel idzie.
— Nie znam się na handlu, ale zdaje mi się, że lepiejby pan zrobił, kupując u mnie motylka do wycierania piór i używając go niekiedy.
— Ależ moja droga, gdyby każdy człowiek chciał być tak pracowity, jak ty, musiałby zabierać się do roboty od kolebki, pełzając jeszcze na czworakach... a to nie wyszłoby mu na zdrowie.
— Zapewne — odrzekła, czerwieniąc się, mała robotnica — bo miałby wtedy, jak ja, słabe nogi i plecy bolące.
— Nie, nie, nie to miałem na myśli — przerwał Eugeniusz, który nie chciał jej żadną miarą urazić. — Myślę tylko, że nie byłoby to z korzyścią dla własnych pani interesów. Za dużoby się namnożyło wówczas modniarek lalek.
— Jest w tem trochę prawdy — odrzekła Jenny — pan miewasz czasem trafne pomysły.
— Czy wiesz Lizo, — mówiła dalej — że gdy siedzę przy robocie tak sama, samiuteńka, czuję nieraz dokoła siebie zapach prześlicznych kwiatów, Sama nie wiem, zkąd to pochodzi.
— Pochodzi to ztąd — odparł Eugeniusz z odcieniem nudy — że czuje pani zapach kwiatów ponieważ kwiaty pachną.
— Nie, nie, to nie to — zaprzeczyła Jenny — niema tu wcale kwiatów w naszej dzielnicy, to nie to. A przecież, gdy szyję suknię dla lalek, czuję nieraz taki mocny, taki odurzający zapach róż, jakby cała podłoga była niemi usypana. Zdaje mi się wówczas, że dośćby mi było rękę wyciągnąć, a uczułabym pod palcami miękkie, aksamitne dotknięcie puszystych róż i innych kwiatów, kwiatów, których nie znam, bo, co prawda, mało w życiu widziałam kwiatów,
— Ładne sny, ładne miewasz widzenia — rzekła na to Liza, patrząc na Eugeniusza, jakby mu chciała powiedzieć, że Bóg zsyła te piękne wizye małej robotnicy w zamian za jej kalectwo.
— Masz słuszność, Lizo... miewam bardzo ładne sny. Słyszę także śpiewające ptaszki. Jak one śpiewają! Och! gdybyście wiedzieli, jaki to śpiew!
Rzekłszy to, wzniosła oczy ku niebu z wyrazem zachwytu, który robił ją prawie piękną. Opuściła następnie główkę i mówić zaczęła, patrząc gdzieś w przestrzeń:
— Zdaje mi się, że moje ptaszki i kwiaty są daleko piękniejsze od tych, które są na ziemi. Przynajmniej pamiętam, że, gdy byłam mała, dzieci, które widywałam we śnie, były daleko piękniejsze od tych, które mnie otaczały, gdym się zbudziła. Te dzieci z moich snów nie były wcale do mnie podobne. Nie było im głodno ani chłodno, nikt ich nie bił, a przytem nie wytykały mnie palcami, jak dzieci z naszej ulicy i nie wyśmiewały się ze mnie. Było ich dużo, dużo, a wszystkie miały białe sukienki i jakiś blask koło główek i u dołu sukienki... Otaczały mnie wieńcem i mówiły wszystkie razem: „Gdzież jest ta, która cierpi”, a gdy wymówiłam imię moje, zabierały mnie z sobą i odlatywały ze mną. Tak mi było z niemi dobrze, tak miło. A gdy odniosły mnie na miejsce, mówiły do mnie: „Nie bój się, wrócimy jeszcze”.
Jenny mówiła to wszystko pod wpływem wspomnień, które wprawiły ją znów w rodzaj ekstazy. Zapomniała na chwilę, że nie jest sama, ale opanowała się potem i powróciła do rzeczywistości.
— Co ja tu wygaduję? Nieprawdaż, panie Wrayburne? musiałam pana okropnie znudzić. Ale doprawdy przepraszam, żem pana tak długo zatrzymała.
— To znaczy, że pani chce, abym już sobie poszedł — rzekł na to Eugeniusz, który już rzeczywiście zamyślał o odwrocie.
— Dziś jest sobota — rzekła Jenny — mój syn powraca dziś do domu, szkaradny chłopak, nie ma pan pojęcia, co ja mam z nim kłopotu.
Eugeniusz spojrzał pytająco na Lizę.
— Mówi o swej lalce — szepnął półgłosem.
— Nie, o swym ojcu — odparła również cicho Liza.
Usłyszawszy to, Eugeniusz zrejterował na dobre. Słyszał już o tym ojcu i nie miał ochoty go spotkać.
Odszedł natychmiast i zatrzymał się na zakręcie ulicy za węgłem domu, chcąc zapalić papierosa. Zamyślił się przez chwilę nad tem, co dziś postanowił i spytał siebie, dlaczego to robi? Ale odpowiedzi nie znalazł, jak człowiek, któremu wszystko w świecie jest obojętne.
Na rogu ulicy wpadł prawie na niego jakiś obszarpaniec, zataczający się na chodniku. Eugeniusz powiódł za nim wzrokiem, gdy się oddalił, i ujrzał go, zatrzymującego się przed mieszkaniem. Był to właśnie ów ojciec modniarki lalek.
Skoro tylko wszedł do izby, Liza powiedziała dobranoc swej przyjaciółce i chciała odejść.
— Nie odchodź pani, panno Hexham — bełkotał pijaczyna — nie uciekaj od biedaka, który tak bardzo ceni sobie zaszczyt twojej kompanii. Nie odchodź pani, panno Lizo.
Liza wymówiła się jakiemś pilnem zajęciem i wymknęła się cichaczem do siebie na górę.
Pijak, zostawszy sam na sam z małą kaleką, spoglądał na nią trwożliwie.
— Jak się masz Jenny? — rzekł wreszcie ochrypłym drżącym głosem. — Jak się masz córko wybrana, jedyna pociecho złamanego serca?
Mała kaleka wyciągnęła rękę gestem rozkazującym i rzekła dość ostro:
— Siadaj ojcze! Siadaj tam w twoim kącie...
A wtedy nędzarz, którego ciało stanowiło jedną kupę brudnych łachmanów, osunął się, zataczając, na krzesło. Twarz jego zużyta przedwcześnie, postarzała, skrzywiła się, jak twarz dziecka, które chce płakać, dolna warga opadła bezsilnie. Wyciągnął ręce przed siebie, jakby chciał uprosić swą córkę, aby mu oszczędziła napomnień. Nie zdawał sobie sprawy z tego przeciwnego naturze przestawienia wartości.
— Skąd przychodzisz ojcze? — syknęła Jenny. — Ho, ho! myślisz, że się dam oszukać? Znam twoje sztuki i sztuczki, Wiem, żeś był znów w szynku. Czy ci nie wstyd ojcze? Czy ci nie wstyd?
Pijak nie odrzekł nic, a tylko świszczący jego oddech, przesycony wyziewami wódki, świadczył o słuszności robionych mu zarzutów.
— Pracować cały tydzień jak niewolnik po to tylko, aby się w sobotę tak sponiewierać! Co ci w głowie, mój ojcze, co ci w głowie?
Ile razy mała Jenny wyrzekła „co ci w głowie”, pijak drżał na całem ciele, jakby te słowa miały jakieś magiczne, a przerażające znaczenie.
— Tak, tak, co ci w głowie? — powtórzyła mała robotnica — zasługiwałbyś doprawdy, aby cię zamknięto w jakiej czarnej dziurze, gdzie biegają szczury, pająki i inne szkaradne stworzenia. Zasłużyłeś na to z pewnością.
— Och, moja córko! — jęknął żałośnie pijak — gdybyś wiedziała? Okoliczności mocniejsze są odemnie.
— Okoliczności? proszę! Dam ja ci okoliczności. Zobaczysz! Zaskarżę cię sama do policyi i skazany będziesz na 5 szylingów kary, których ja za ciebie nie zapłacę. I owszem, niech cię zamkną do „ula, niech cię tam trzymają całe życie. I owszem.
— Wiesz dobrze, jak słabe mam zdrowie — użalał się starzec — niedługo już będę ciężarem dla ciebie.
— No, no, daj pokój, a lepiej zrób, co należy. Pokaż mi, ile ci zostało pieniędzy z tygodniowego zarobku? No! śpiesz się, dawaj pieniądze.
Sterroryzowany w ten sposób pijak grzebać zaczął po kieszeniach, a Bóg jeden wie, z jaką mu to przychodziło trudnością. Wygrzebał wreszcie z brudnych szmat kilkanaście srebrnych i miedzianych monet i ułożył je na stole.
— I to już wszystko? — spytała Jenny.
— Nie mam już nic więcej.
— Poszukaj-no, poszukaj, może się coś znajdzie.
Usłuchał tego wezwania ze służalczą uległością, śmieszną i odrażającą zarazem.
— Boże jedyny — krzyknęła Jenny — więc zostało ci tylko te 7 szylingów i 8 pensów? I za to mam cię wyżywić przez cały tydzień? Za to? Chcesz chyba z głodu umrzeć.
— Nie, nie, nie chcę być głodny — zaprotestował łkając, a łzy pijackie potoczyły się po jego policzkach.
— Cha! cha! za to mogłabym cię chyba nakarmić ochłapami, które sprzedają dla psów i kotów, rozumiesz. No, ale dość już tego. Dobranoc ci, idź spać.
Stary już nie opierał się i powlókł się na górę do swego pokoju, słychać było na schodach chwiejne jego kroki. Po chwili Liza zeszła znów na dół.
— A więc będziemy wieczerzać — rzekła do swej małej przyjaciółki. — Boże wielki — rzekła Jenny, wzruszając ramionami — trzeba coś zjeść, prosta rzecz, że trzeba, aby sił nie stracić.
Liza nakryła białym obrusem mały stoliczek i podała na stół skromny posiłek, Próbowała rozweselić swą przyjaciółkę, ale się to jej nie udało.
— Wiesz, co ja myślę — mówiła do Lizy mała Jenny — myślę sobie, co ja zrobię, jeśli się będzie tak dalej rozpijał.
— Umiesz go przecie powstrzymywać — pocieszała Liza.
— Ale gdzietam, coraz z nim gorzej. Wiesz co, jeśli będzie tak dalej pił, jak bydlę, ja mu coś zrobię, ja mu wleję do ust gorącej oliwy, jak będzie spał, albo coś podobnego.
— Nigdy nie zrobisz takiej okropności.
— Doprawdy? a no, może... ponieważ ty tak mówisz. A szkoda, bo by mi to zrobiło wielką przyjemność.
— Przekonana jestem, że sama nie wierzysz w to, co mówisz.
— Myślisz tak, doprawdy, tylko widzisz, ty nie wychowałaś się między pijakami i nie masz słabych nóg i pleców bolących.
Liza próbowała znów rozpogodzić ją i naprowadzić na zwykłe jej marzenia. Ale czar nie działał już. Odbiegły wizye anielskie, a natomiast mała Jenny była już tylko złą, zgryźliwą i zgorzkniałą gosposią, z głową, przepełnioną cyframi, Rachowała, liczyła, odliczała, powracała na ziemię i nie marzyła już o niebie.
A tam na górze przewracał się w śnie pijackim ten, który był wstydem i zgryzotą jej życia. Ileż to razy, gdy Jenny była małem dzieckiem, ręka, która winna była brać ją w opiekę, wlokła ją w błoto, poniewierała, sprowadzając ją z drogi przedwiecznego dobra. Cóż dziwnego, że nie mogła być zawsze aniołem, biedna mała modniarka lalek.

ROZDZIAŁ III.
Trzeba działać.

Wielka Brytania (pojęta tak, jak ją wyobrażają na monetach państwowych) uświadomiła sobie pewnego pięknego dnia, że Weneering może jej oddać ważne usługi, stając się członkiem parlamentu. Wielka Brytania odkryła w panu Weneering zalety reprezentacyjne, które to zalety nie podlegały absolutnie żadnej wątpliwości, skutkiem czego sfery miarodajne doszły do przekonania, że izba posłów byłaby czemś niekompletnem, gdyby nie zawezwała na członka swego pana Weneeringa. Wielka Brytania więc poleciła pewnemu, ukwalifikowanemu do takiej czynności osobnikowi, aby zawiadowił pana Weneering, że jeśli zechce przelać do kasy wyborczej 5 tysięcy funtów, to może liczyć na pewno, iż zostanie członkiem parlamentu, a dwie literki C, P, (członek parlamentu) zjednoczone zostaną na zawsze z jego nazwiskiem, co będzie go kosztować po 2500 funtów od litery. Prosta rzecz, że nikt nie dotknie złożonych przez niego pieniędzy, a tylko po wyborach rozwieją się one i ulotnią, jakby pod wpływem magicznego zaklęcia.
Ukwalifikowany dżentlmen udał się zatem do pana Weneeringa i powtórzył mu zlecenie Wielkiej Brytanii.
Weneering uczuł się mile połechtany tak zaszczytną propozycyą, odrzekł jednak, że przed powzięciem ostatecznego postanowienia, naradzić się musi ze swymi przyjaciółmi.
Na to delegowany jegomość dał mu zaledwie cztery godziny czasu do namysłu, oświadczając mu, że istnieje inny dżentlmen, który gotów jest wyłożyć na swe wybory sześć tysięcy funtów, czyli o tysiąc funtów więcej, niż pan Weneering i że w razie zwłoki będzie się musiał zwrócić do owego dżentlmena.
Na takie dictum pan Weneering pobiegł do żony, wołając:
— Trzeba działać. — Następnie zaś kazał zawołać dorożkę.
Anastazya Weneering, która piastowała właśnie swoje niemowlę, oddała je natychmiast mamce, a, przycisnąwszy do czoła 10 krogulczych palców, stała przez chwilę, z nawpół obłędnym wyrazem twarzy, zapożyczonym częścią od Ofelii, częścią zaś od jednej z heroin klasycznych, słynnych ze swej małżeńskiej wierności.
— Trzeba działać — powtórzyła, przyciskając rękami rozpalone skronie, trzeba działać.
Tymczasem Weneering wskoczył do fiakra, a dorożkarz, który go wiózł, otrzymał rozkaz szarżowania na przechodniów z niemniejszą zapalczywością, jak to uczyniła gwardya pod Waterloo. Przelecieli więc, jak wicher, kilka ulic, przedzielających ich od Duke-street, w dzielnicy Saint James, to jest od miejsca, gdzie mieszkał Twemlow. Dżentlmen ten wyszedł był właśnie z rąk artysty-fryzyera, który, dla niewyjaśnionych bliżej celów, namaścił mu włosy żółtkami jaj, a ponieważ zabieg ten leczniczy domagał się dwugodzinnego suszenia włosów, uczesanie pana Twemlow usposobiło go bardzo odpowiednio do wysłuchania piorunującej nowiny, gdyż włosy stały mu dosłownie na głowie. W tej fryzurze przypominał zarówno kolumnę na Fish-street[1], jak i króla Pryama, uchodzącego z murów płonącej Troi.
— Drogi mój Twemlow, — zawołał pan Weneering, ściskając obie dłonie małego dżentlmena — ty, który jesteś najdawniejszym i najlepszym z moich przyjaciół! (tym razem zdaje się być tego pewny, pomyślał Twemlow).
— Drogi przyjacielu — powtórzył pan Weneering, — jak myślisz, czy kuzyn twój lord Snigsworth zechce podpisać się na mojej liście? Nie wymagam wcale, aby jego lordowska mość raczył sam przybyć, wystarczy mi, gdy się podpisze na liście komitetu.
— Sądzę, że kuzyn mój nie zechce podpisać się na tej liście — odparł z przygnębieniem Twemlow.
— Moje opinie polityczne — rzekł na to Weneering, który dotąd nie miał żadnych opinij — są przecież zupełnie zgodne z przekonaniami lorda Snigsworth, to też nie dla mnie może, ale ze względu na dobro publiczne, nie odmówi mi lord Snigsworth swego podpisu.
— Może, może... — odparł ze zwątpieniem Twemlow — chociaż...
W zakłopotaniu swem zapomniał o żółtkach, które miał we włosach i podrapał się niebacznie w głowę, — to zmieszało go bardziej jeszcze.
— Mówmy otwarcie — rzekł dalej pan Weneering, — przecież między nami niema ceremonij, jak między prawdziwymi przyjaciółmi. Jeśli tylko to, o co pana proszę, jest panu niemiłe lub przedstawia jaką trudność, powiesz mi pan to całkiem szczerze, przyrzekasz mi to pan?
Mały Twemlow przyrzekł to z całą gotowością, a wówczas pan Weneering zaproponował mu, aby napisał do lorda Snigsworth, w jego interesie, przedstawiając całą sprawę w jaknajlepszem świetle, ze stanowiska publicznego dobra. Ale Twemlow, ośmielony przyrzeczeniem, jakie wydarł od niego jego przyjaciel, rzekł stanowczo:
— Jeżeli mam być szczery, to wołałbym nie zajmować tą sprawą lorda Snigsworth.
Odpowiedź ta zmartwiła mocno pana Weneeringa. A przecież Twemlow miał zupełnie poważne powody do tej odmowy. Jego stryjeczny brat, Snigsworth, był to stary, podagryczny jegomość, obdarzony bardzo przykrym charakterem. Twemlow był od niego zależny, pobierając od jego lordowskiej mości małą rentę, wzamian za co poddawać się musiał wszystkim kaprysom starego hipohondryka, Odwiedzając naprzykład swego kuzyna, ulegał niewzruszonemu regulaminowi etykiety, przypominającemu dawne instytucye feudalne.
Musiał naprzykład wieszać kapelusz w oznaczonem miejscu, siadać na pewnem oznaczonem krześle, poruszać w rozmowie tylko pewne oznaczone przedmioty, mówić tylko do niektórych osób, a przedewszystkiem opiewać za każdym razem z nowym zachwytem wartość nagromadzonych w rezydencyi lorda pamiątek rodzinnych, a zwłaszcza obrazów. Nie wolno mu było uchylić się ani na jotę od tych obowiązujących przepisów. Musiał także wstrzymywać się w czasie tych wizyt od picia starych, kosztownych win, chyba, że go specyalnie do tego upoważniono.
— Mogę wszelako usłużyć panu w inny sposób — rzekł po namyśle Twemlow — to jest będę sam działał.
Pan Weneering podziękował mu za tak dobre chęci, ściskając jego dłonie,
— Tak jest, będę działał — powtórzył Twemlow, zapalając się do tej myśli — która godzina?
— Pięć minut po jedenastej.
— Za dziesięć minut idę do klubu i będę tam siedział do wieczora.
— Dziękuję, stokrotnie dziękuję — zawołał Weneering, zachwycony tym projektem, — Wiedziałem, że mogę liczyć na pana. Powiedziałem to nawet pani Weneering przed wyjazdem z domu, bo, mój drogi Twemlow, jesteś pierwszy, do którego się zwróciłem, Anastazya poświadczy, że wyraziłem się zupełnie, jak pan przed chwilą, mówiąc: „trzeba działać“.
— A pani Weneering, czy działa już?
— O! naturalnie i to z całej mocy.
— Wybornie! Skoro płeć nadobna jest z nami, możemy być pewni zwycięstwa.
— Ale nie powiedziałeś mi jeszcze, drogi przyjacielu, co myślisz o mojem wejściu do parlamentu?
— Myślę — odparł wzruszonym głosem pan Twemlow — że będziesz pan ozdobą klubu.
Weneering podziękował mu raz jeszcze, poczem wypadł na schody, a rzuciwszy się w głąb fiakra, rozkazał dorożkarzowi szarżować na City, z zupełną pogardą dla bezpieczeństwa przechodniów.
Twemlow próbował po jego odejściu oczyścić swe włosy z żółtka, które ścięło się tymczasem na jego głowie, pokrywając ją rodzajem skorupy, skutkiem czego głowa ta podobną się stała do świeżo upieczonej babki. Udało mu się po niejakim czasie usunąć tę ozdobę za pomocą szczotkowania, poczem udał się istotnie do klubu, a wziąwszy w posiadanie największe okno, stał się celem spojrzeń wszystkich przechodniów. Spełniał on swoją misyę w następujący sposób: skoro kto wchodził do klubu, Twemlow zadawał mu pytanie:
— Czy znasz pan Weneeringa?
Odpowiedź “ wypadała zwykle przecząco. Twemlow mówił wówczas: — Weneering kandyduje, czy pan wie? Kandyduje na Wide-Pocket.
— Czy tak? Życzę mu szczęścia za jego pieniądze — odpowiadał z lekkiem ziewnięciem dany osobnik.
Około szóstej godziny Twemlow uczuł się wyczerpany swą działalnością, dziwiąc się w duchu, że parlament nie mianował go dotąd swym agentem wyborczym.
Weneering dopadł tymczasem mieszkania Podsnapów, gdzie zastał pana Podsnapa dziwnie wzburzonego, gdyż, czytając gazety, dżentlmen ów doszedł w cudowny prawie sposób do świadomości, że Włochy nie chcą się uważać za Anglię. Wyzyskał też wizytę pana Weneeringa dla wypowiedzenia na ten temat piorunującego protestu.
Weneering ośmielił się przerwać mu potoki wymowy, uwiadamiając go o swej kandydaturze. Upewnił go następnie, że przekonania ich są zupełnie jednakie, a zarazem dał do zrozumienia, że jego własne opinie polityczne powstały pod wpływem światłych wskazówek pana Podsnapa.
— Czy pytasz mnie pan o radę? — zagadnął go surowo pan Podsnap.
Weneering mówić zaczął o nieocenionej pomocy tak wyjątkowego przyjaciela.
— A więc nie o radę panu chodzi, lecz o moje poparcie.
Pan Weneering nie przeczył temu.
— Słuchaj mnie, Weneering — rzekł na to Podsnap, marszcząc brwi — parlament nie obchodzi mnie wcale, bo przecież rozumiesz sam, że gdyby było inaczej...
Weneering rozumiał wybornie, że gdyby pan Podsnap zapragnął być członkiem parlamentu, to zostałby nim w oka mgnieniu.
— A więc nie odmawiam panu swego poparcia, dziś właśnie mamy wolny czas, przyjdę więc do was na obiad, tam naradzimy się, co mamy robić. Zdałoby się nam paru energicznych ludzi obytych w świecie, którychbyśmy mogli posyłać tu i owdzie.
— Boots i Brewer — zaproponował Weneering.
— Ci panowie, których poznałem u was? bardzo dobrze.
Pomysł wprawienia w ruch Bootsa i Brewera oczarował Weneeringa. Pożegnawszy więc Podsnapa, udał się w pełnym galopie do mieszkania tych dwóch panów i zamówił dla każdego z nich osobną dorożkę.
Boots i Brewer zgodzili się z zachwytem na rolę agentów wyborczych i popędzili w swych dorożkach każdy w przeciwnym kierunku.
Weneering udał się następnie do konfidenta Wielkiej Brytanii, z którym załatwił parę delikatnych tranzakcyi finansowych i ułożył z jego pomocą mowę kandydacką do niezależnych wyborców miasteczka Wide-Pocket. W mowie tej wyrazić miał Weneering, że powraca do Wide-Pocket z uczuciem żeglarza, który po długiej wędrówce przybywa skąpać się w atmosferze stron rodzinnych. Ściśle biorąc, Weneering nigdy nie był w Wide-Pocket i nie wiedział dokładnie, gdzie leży to miasteczko. Pani Weneering nie traciła czasu ze swej strony i pojechała własnym powozem do lady Tippins. Sędziwa trzpiotka mieszkała w dzielnicy arystokratycznej nad gorseciarką, w której oknie wystawowem stała figura kobieca naturalnej wielkości, w niebieskiej spódnicy, ze sznurówką w ręku. Dama ta spoglądała przez ramę na przechodniów z wyrazem nawpół zdumionym, nawpół naiwnym i zdziwiona widocznie sama, że kazano jej ubierać się w miejscu publicznem. Lady Tippins była u siebie, a salon jej był w mroku graniczącym z ciemnością nocną. Przyjęła panią Weneering, siedząc plecami do okna. Nadobna staruszka zdziwiła się niemało, widząc u siebie panią Weneering w porze tak niezwykłej, dowiedziawszy się wszakże o co chodzi, przyrzekła jej swą pomoc. Pani Weneering opowiedziała jej w przerywanej wzruszeniem mowie, że mąż jej kandydować będzie w dzielnicy Wide-Pocket, że zatem ona, jako małżonka i matka, oddać się musi całą duszą agitacyi na jego korzyść, z tego też powodu zwraca się do lady Tippins, która ma tak rozległe stosunki. Pani Weneering dodała jeszcze, że przyjechała tu własnym powozem, który gotowa jest oddać na wyłączny użytek lady Tippins, sama zaś powróci do domu pieszo, bo niema ofiary, którejby nie poniosła dla szczęścia swego małżonka. Ekwipaż jej jest zupełnie nowy, ale odda je go bez wahania razem z końmi i stangretem dostojnej swej przyjaciółce, sama zaś gotowa jest brodzić, jeśli trzeba, w błocie ulicznem, choćby miała zakrwawić sobie stopy o twarde bruki i paść później bez sił przed kolebką niemowlęcia.
— Bądź spokojna, moja droga — odrzekła na to wszystko lady Tippins — będziemy agitowali na korzyść twego męża i wprowadzimy go niezawodnie do parlamentu.
Agitowała też istotnie, a zwłaszcza wprowadziła w żywą agitacyę konie państwa Weneering. Jeździła nimi od rana do nocy, składając wizyty, odwiedziła wszystkich znajomych, roztaczając znany czar swego umysłu i zielone pióra olbrzymiego wachlarza.
— Drogi panie! — mówiła kolejno do licznych swych znajomych — zgadnij pan, czem teraz jestem i czem się zajmuję? Wyborami, drogi panie, tak jest, wyborami. Jestem agentem wyborczym i agituję za swym kandydatem, który stawać będzie w Wide-Pocket. Chcesz pan wiedzieć, kto kupił ten okręg wyborczy? Niejaki Weneering, najlepszy mój przyjaciel, nie mówiąc o żonie jego, która się także uważa za moją najlepszą przyjaciółkę. A co najciekawsze, że nikt właściwie nie zna tych Weneeringów, nikt nie wie, skąd się wzięli. To pewne, że wydają Lukullusowe obiady, na które każdy może przychodzić, jak w bajkach „Z tysiąca i jednej nocy“. Ułożyliśmy też w naszem kółku, żeby popierać niby jego kandydaturę, Będzie to pyszna farsa, zabawimy się wybornie. Ten Weneering jest prawie moją własnością, przyjdź pan do niego jutro; stół wyborny, trzymać się będziemy, we własnem kółku, a upewniam pana, że gospodarze zostawią nas w spokoju, W każdym razie liczymy na pański głos, a także i na wpływy pańskie, to się oczywiście na nic niezda, ale musimy coś zrobić dla ocalenia pozorów.
A jednak czarująca lady Tippins nie miała racyi, przypuszczając, że się to na nic nie zda. Ileż to opinii, zwłaszcza parlamentarnych, powstało tylko dzięki temu, że kilkanaście osób jeździło dorożkami po mieście. Iluż to posłów wprowadzono w ten sposób do parlamentu, lub usunięto z niego. Ilekroć chodzi o poparcie jakiej kandydatury, lub przemycenie jakiej afery kołowej, wystarczy zupełnie, aby kilkanaście osób miotać się zaczęło po mieście w dorożkach i to właśnie nazywa się agitacyą. To też gdy adherenci pana Weneeringa zeszli się u niego wieczorem w godzinie obiadowej, zatrzymano i nadal dwa fiakry, zamówione dla Bootsa i Brewera. Przyniesiono natychmiast dwa wiadra wody i postawiono je przed końmi, tuż pod mieszkaniem kandydata, nakazując woźnicom, by trzymali się w pogotowiu, gdyż lada chwila jakaś nagląca potrzeba zmusić może obu agitatorów do nowej wycieczki. Boots i Brewer powiesili całkiem osobno swoje paltoty i kapelusze i zalecili służącemu, aby czuwał nad tem, by nie potrzebowali ich szukać w chwili, gdy będą odchodzili.
Zasiedli następnie do stołu i jedli obiad z miną strażaków ogniowych, oczekujących lada moment sygnału, wzywającego ich do ugaszenia strasznego pożaru. Przy zupie pani Weneering oświadczyła, że jeśli przyjdzie jej spędzić kilka jeszcze dni podobnych do dzisiejszego, siły jej zostaną zupełnie wyczerpane.
— I my także namordowaliśmy się niemało — rzekł pan Podsnap — ale zato przyjaciel nasz wejdzie do parlamentu.
— Wprowadzimy go tam z pewnością! Niech żyje Weneering! — zawołała lady Tippins, rozkładając wachlarz.
— Wprowadzimy go! — powtórzył Twemlow.
— Tak jest, wprowadzimy go! — wtórowali mu Boots i Brewer.
Szczerze mówiąc, nie było o co robić tyle hałasu, bo wejście Weneeringa do parlamentu było rzeczą postanowioną od chwili, gdy targ został zawarty i suma wyborcza wypłacona. Wszelako goście Weneeringa uznali za stosowne działać i agitować nadal z możliwym rozgłosem. Na razie wszakże musieli wszyscy odświeżyć wyczerpane siły, co się odbiło przedewszystkiem na piwnicy pana Weneeringa. Lokaj-chemik przyniósł, acz niechętnie, kilka flaszek wina, stanowiących kwiat jego produktów chemicznych, a po wypróżnieniu ich, objawy solidarności z Weneeringami stały się niezwykle głośne i serdeczne, a języki trochę splątane. Nagle Brewer natchniony został szczęśliwą myślą, którą podzielił się natychmiast ze swem otoczeniem. Wyjął z kieszeni zegarek, a spojrzawszy na wskazówki, rzekł uroczyście:
— Jadę natychmiast do Izby sejmowej i zostanę już tam. Proszę mi przysłać dorożkę jutro o dziewiątej.
— Doskonała myśl! — rzekł Podsnap.
— Stać będę w kuluarach — mówił dalej Brewer — tuż obok sali obrad i mieć będę w ten sposób oko na to, co się tam dzieje.
Weneering nie miał słów dla wyrażenia swej wdzięczności pomysłowemu Brewerowi. Pani Weneering miała łzy w oczach. Natomiast Boots czuł się upokorzony. Po raz pierwszy Brewer zdystansował go oryginalnym pomysłem i postanowił coś bez jego współudziału.
Całe towarzystwo odprowadziło Brewera do drzwi, chcąc patrzeć na jego odjazd.
— Przyjaciela — rzekł Brewer do dorożkarza — czy koń twój odświeżył się już trochę?
— Świeży jest, panie, jak masło — odparł woźnica.
— W takim razie jedź, bracie, żywo do gmachu parlamentarnego — rozkazał Brewer.
Dorożkarz wskoczył na kozioł, Brewer skoczył do fiakra i odjechali co koń wyskoczy, żegnani okrzykami.
— Ten Brewer, to zdolny chłopak — zauważył Podsnap. — Zobaczycie, że zajdzie wysoko.
Nazajutrz pan Weneering udać się musiał do Wide-Pocket dla wygłoszenia mowy kandydackiej do swych wyborców. Wsiadł więc do pociągu w towarzystwie Podsnapa i Twemlowa.
Przybywszy na miejsce trzej dżentlmeni zastali na dworcu w Wide-Pocket konfidenta Wielkiej Brytanii, który zabrał ich zaraz do otwartego powozu, zalepionego plakatami, zalecającymi kandydaturę pana Weneeringa. Jechali tak przez miasteczko wśród śmiechów pospólstwa i przybyli przed nędzny ratusz, górujący nad paru lepiankami, w których sprzedawano cebulę i sznurowadła do trzewików.
Całość ta stanowiła, zdaniem konfidenta W. Brytanii, plac targowy miasteczka Wide-Pocket.
Z okna ratusza przemawiać miał pan Weneering do wyborców, a właściwie do wyludnionego placu.
W chwili, gdy miał nastąpić ten popis oratorski, Podsnap, który prawdopodobnie umówił się w tym względzie z panią Weneering, wysłał do tej małżonki i matki krótką depeszę, składającą się ze słów: „zaczyna mówić“. Powrócił zresztą natychmiast na swoje miejsce i stanął obok mówcy wraz z panem Twemlow.
Weneering zatonął w krasomówczej ekstazie, a ilekroć zabłąkał się nieco w labiryncie słów, pan Podsnap i Twemlow wołali jednogłośnie:
— Słuchajcie! słuchajcie!
A jednak w przemówieniu pana Weneeringa znalazły się dwa ustępy niezwykle silne, które podszepnął mu, prawdopodobnie, konfident Wielkiej Brytanii w czasie ich krótkiej narady.
Po pierwsze, mówca przeprowadził niezmiernie ciekawe porównanie pomiędzy ustrojem państwa a nawą okrętu, którego sterem kierują wysokie ministerya. Posługując się tą przenośnią, Weneering uświadomił wyborców z Wide-Pocket, że stojący przy boku jego czcigodny Podsnap jest posiadaczem znacznej fortuny.
— Gdyby więc, panowie, nawa państwowa zagrożona została w najżywotniejszych swych interesach, gdyby człowiek, stojący u steru, uczuł się na chwilę bezwładny i niezdolny do kierowania tą nawą, kto? jak myślicie, podpisałby polisę asekuracyjną, zabezpieczającą byt owej nawy? Nie uczyniłby tego z pewnością żaden z naszych wielkich asekuratorów, słynnych w całym świecie narówni z książętami naszego handlu. Skoro zaś jeden z nich stoi przy mnie (pan Podsnap zrobił majątek na ubezpieczeniach morskich), to widać, że się czuje odpowiedzialny w imieniu wszystkich przedstawicieli tej znakomitej i wielkiej klasy społeczeństwa, której jest członkiem.
Następnie pan Weneering uczuł potrzebę zaznajomienia swych wyborców z faktem bliskiego pokrewieństwa, jakie łączy drugiego przyjaciela jego, pana Twemlow, z członkiem rodowej arystokracyi, jego lordowską mością hrabią Snigsworth. Przy tej sposobności mówca zaznaczył, że sprawy publiczne przybrały charakter anormalny, a ustrój społeczny może się za chwilę rozpaść (a może się nawet już rozpada), o ile się nie zmieni w porę programu politycznego.
— Tak jest, panowie — mówił — gdybym zalecił dotychczasowy program jakiejkolwiek klasie społeczeństwa, przyjętyby on został ze słuszną pogardą... wytykanoby mnie palcami, gdybym poważył się narzucić taki program któremukolwiek z czcigodnych przedstawicieli stanu kupieckiego tego miasta, chcę mówić naszego miasta. Każdy z was, czcigodni panowie, odpowiedziałby mi z całkiem usprawiedliwonem oburzeniem: „Precz z takim programem“. — Przypuśćmy teraz, panowie, że, wstąpiwszy o kilka stopni wyżej na drabinie społecznej, ująłbym pod rękę tu obecnego przyjaciela mego i udał się wraz z nim do starożytnej rezydencyi, która była kolebką jego rodu, a przeszedłszy pod cieniem niebotycznych lip i marmurowych krużganków, stanąłbym przed obliczem mego przyjaciela, lorda Snigsworth i przedstawił ów program. Czy wiecie, coby mi odpowiedział ten czcigodny przedstawiciel rodowej arystokracvi?
— Precz z takim programem! — zawołałby lord Snigsworth. — Przecz z tym, który poważa się narzucać mi taki program. Tak jest, panowie. Jego lordowska mość w słusznem oburzeniu wyraziłby je z pewnością tymi samymi wyrazami, jakich użyli przed chwilą dzielni i zacni przedstawiciele naszego miasta i odpowiedziałby mi: „Precz z takim programem!“
Na tym efekcie oratorskim zakończył pan Weneering swoją mowę wyborczą, skutkiem czego Podsnap zatelegrafować mógł do jego żony: „Skończył i siadł“.
Następnie konfident Wielkiej Brytanii zaprosił wszystkich na obiad do hotelu, gdzie nastąpiło obliczenie głosów, które wypadły oczywiście na korzyść pana Weneeringa.
To też przed odejściem jeszcze pociągu do Londynu, Podsnap zatelegrafować mógł do pani Weneering: „Jest posłem“.
Na miejscu oczekiwał ich w domu państwa Weneering wspaniały obiad, przy którym zasiedli wszyscy dawni i nowi przyjaciele nowego członka parlamentu. Znalazła się tam oczywiście lady Tippins, w towarzystwie Bootsa i Brewera.
Rozmawiano wiele o wyborach, przyczem każdy podnosił skromnie swoje zasługi. Ostatecznie wszakże zgodzono się jednomyślnie, że pomysł Brewera udania się do parlamentu i stróżowania na korytarzach, był jednym z najszczęśliwszych, był poprostu mistrzowskiem pociągnięciem na szachownicy wyborczej. Pod koniec obiadu nastąpił wzruszający epizod, wywołany przez panią Weneering, która, będąc z natury skłonna do łez, rozpłakała się parę razy w tym dniu uroczystym.
— Może mnie pani nazwać szaloną — rzekła do lady Tippins, która siedziała obok niej na honorowem miejscu, — ale muszę pani opowiedzieć, co mi się zdarzyło: Wczoraj w godzinie wyborów siedziałam obok kolebki małego Dzidzi, które rzucało niespokojnie rączkami i nie mogło usnąć.
Lokaj-chemik, który przysłuchiwał się temu opowiadaniu ze zwykłym sceptycyzmem, orzekł w myśli, że wiatr nie dawał dziecku spać, ale nie wypowiedział głośno tej opinii, któraby mogła przyprawić go o utratę piastowanego stanowiska; pani Weneering zaś opowiadała dalej:
— Nagle maleństwo przestało się rzucać i otarło rączki jedna o drugą, a potem uśmiechnęło się nagle, czy uwierzy pani, uśmiechnęło się.
Tu Anastazya urwała, chcąc dać słuchaczom swym czas do oswojenia się z nadzwyczajnością tego zjawiska. Pan Podsnap jednak czuł się w obowiązku zapytać, dlaczego się dziecko uśmiechnęło,
— Przeczuło drogie maleństwo, przeczuło, że ojciec jego zostaje właśnie w tej chwili członkiem parlamentu, podszepnęły mu to może jakie wróżki dobroczynne.
Tu pan Weneering, który śledził pilnie wzruszenie, odbijające się na twarzy jego małżonki, porwał się z miejsca i podbiegł do niej, roztrącając biesiadników, dość na czas, aby podtrzymać bezwładne jej ciało, które usunęło się jak martwe w jego ramiona. Niósł z wysiłkiem omdlałą, której nogi wlokły się po dywanie, wywołując ogólne wzruszenie. Pozostało więc tylko niepewne, czy wróżki dobroczynne podszepnęły także niemowlęciu, że dziedzictwo jego uszczuplone zostało w tym dniu o kwotę 5,000 funtów.
Twemlow, wzruszony wypadkami, powrócił do swego mieszkania nad stajnią na Dake-Street i rozważał ze zwykłym niepokojem zjawisko, które spędzało mu sen z powiek, po każdej wizycie u Weneeringów.
— Na miłość Boską — mówił — podnosząc rękę do czoła. — Ten Weneering nie znał jeszcze do wczoraj trzech czwartych ludzi, którzy byli dziś u niego na obiedzie. Nie! ten człowiek przyszedł za późno w mojem życiu, nie zdołam go nigdy zrozumieć.

ROZDZIAŁ IV.
Podszepty Amora.

Pani Alfredowa Lammie zaprzyjaźniła się dziwnie szybko z jedynaczką domu Podsnapów. Ona i Georgiana, zjednoczone były teraz duchem i sercem, jak się wyrażała poetycznie pani Lammie, i nie mogły żyć bez siebie. Ilekroć Georgiana uchylić się chciała od żelaznego regulaminu szkoły Podsnapów i wyjść po za obręb zaklętego koła, w którem paradowała jej matka, prosiła o pozwolenie odwiedzenia swej przyjaciółki, a nie stawiano temu żadnych przeszkód. Pani Podsnap, której koścista uroda oceniana była jeszcze należycie przez starych osteologów, uczęszczających na jej obiady, obchodziła się wybornie bez towarzystwa swej córki.
Ze swej strony pan Podsnap traktował przyjaźń, jaką okazywała pani Lammie jego córce, jako rodzaj starania się o jego potężną protekcyę,
Nie mogąc się podnieść do jego wysokości, Alfredowie Lammie uchwycili skwapliwie kraj jego szaty, a nie mogąc korzystać bezpośrednio z jarzącego słońca jego wielkości, poprzestawali na skromnych promieniach, odbijających pośrednio jego blaski. Podniosło to nawet jego dobre mniemanie o młodej parze, która umiała ocenić należycie zaszczytne stosunki z domem Podsnapów. Nie skąpili też im swojej protekcyi, bo szkoła Podsnapów wyznaje jeszcze jedną zasadę: „Ci, których raczyliśmy dopuścić do współżycia z nami, są tem samem nietykalni”.
Przyjaciele i znajomi, bywający w domu Podsnapów, otrzymywali niejako patent, zatwierdzony ręką Podsnapa i nikt odtąd nie miał prawa podawać w wątpliwość ich kwalifikacyj społecznych. To też, gdyby ktoś poważył się w przytomności Podsnapa wątpić o wypłacalności Alfreda Lammie, Podsnap zmusiłby do milczenia tego śmiałka.
Państwo Lammie, którzy zajmowali skromne mieszkanie na Sackwill street, upewniali wszystkich znajomych, że jest to chwilowa tylko instalacya i poszukiwali nieustannie wspaniałej kamienicy, którą zamierzali nabyć w najarystokratyczniejszej dzielnicy Londynu. Całe towarzystwo brało żywy udział w tych poszukiwaniach i co parę dni ktoś odkrywał piękny pałacyk, willę, lub kamienicę i donosił o niej młodym małżonkom.
Państwo Alfredowie Lammie zwiedzali natychmiast od piwnic do strychów wzmiankowany budynek, namyślali się dni parę, ale zawsze odkrywali w końcu jakiś brak, niemożliwy do usunięcia, który paraliżował ich decyzyę. Doznali z tego powodu tylu rozczarowań, że postanowili wreszcie sami wybudować książęcą rezydencyę, która odpowie ich wymaganiom.
Postanowienie to podniosło bardziej jeszcze świetność ich w opinii, a wiele osób zbrzydziło sobie własne domy, na myśl o wymarzonym pałacu państwa Lammie.
Tymczasem małe ich mieszkanko na Sackwill street zastawione było eleganckimi meblami, zawieszone draperyami i dywanami, których pochodzenia nikt nie badał. Meble były na szczęście dyskretne i nie zdradziły nikomu tajemnicy swego pochodzenia, to też i panna Georgiana Podsnap zachwycała się w dobrej wierze eleganckiem i gustownem urządzeniem mieszkania swej przyjaciółki. Bardziej jeszcze oczarowana była szczęściem domowem państwa Laminie i doskonałą harmonią, panującą między nimi.
— Jestem pewna — mówiła do pani Lammie — że pan Alfred kocha panią, jak kochanek i myślę...
— Georgiano! moje życie — upomniała ją pani Lammie — nie uważasz dość na to, co mówisz.
— Boże jedyny, czy ja co złego powiedziałam? — Powiedziałaś, „pan Alfred“, a przyrzekłaś mi przecie, że odrzucisz ceremonialny przydomek „pan“, mówiąc o moim mężu.
— Więc tylko to? Chwała Bogu, myślałam, że powiedziałam coś daleko gorszego, bo ile rozmawiam z Ma, zawsze mi się wymknie coś okropnie niestosownego.
— Ale ze mną, kochanie, możesz mówić wszystko swobodnie.
— Tak! pani nie jest moją Ma, co za szkoda. Jakby to było dobrze, gdyby pani była moją Ma.
Sofronia obdarzyła swą przyjaciółkę najsłodszym w świecie uśmiechem, poczem zaprosiła ją na podwieczorek do swego buduaru,
— A więc — rzekła, nawiązując rozmowę — Alfred odpowiada pojęciu, które sobie wytworzyłaś o kochanku?
— Och nie, ja o tem nie myślałam — broniła się panna Podsnap, kryjąc, o ile mogła, swe odkryte łokcie — ja tylko chciałam powiedzieć, że musi panią bardzo kochać, że jest dla pani taki dobry, taki uważający.
— Z pewnością — odrzekła mistres Lammie, uśmiechając się dziwnie — Alfred kocha mnie tyle właśnie, co ja jego.
— Co za szczęście! — zawołała miss Podsnap.
— Georgiano droga — odpowiedziała jej pani Lammie — czy wiesz, że zaczynam być niespokojna, słysząc te zachwyty dla Alfreda.
— O, błagam panią, niech pani tak nie mówi — broniła się Georgiana, czerwieniąc się, jak piwonia. — Chwalę pana Alfreda dlatego, że jest pani mężem i że ja panią tak kocham.
Nagłe światełko zamigotało w oczach Sofronii, ale zgasło wnet, pokryte zimnym uśmiechem.
— Źle mnie zrozumiałaś, kochanie, nie to miałam na myśli. Chciałam tylko powiedzieć, że niepokoi mnie twoje serduszko, które odczuwa pustkę i tęskni już za czemś.
— Nie, nie — broniła się biedna dziewczyna. — Za wszystkie skarby świata nie chciałabym, aby się stało to, o czem pani mówi.
— Czego byś nie chciała? — badała Sofronia z tym samym zimnym uśmiechem.
— Pani wie dobrze, o czem mówię. Gdyby ktoś poważył się mówić mi o takiej rzeczy, zwaryowałabym chyba ze wstydu i gniewu. Lubię patrzeć na waszą miłość, ale to zupełnie co innego. Nie chciałabym za nic w świecie, żeby mnie coś podobnego spotkało. Znienawidziłabym takiego człowieka, zabiłabym go.
Alfred Lammie wsunął się tymczasem cicho do buduaru i stanął za krzesłem Sofronii. Georgiana spostrzegła go, podniósłszy oczy. Wtedy ten dżentlmen podniósł do ust pukiel włosów swej małżonki, a następnie przesłał od ust pocałunek Georgianie.
— Co ja słyszę? — rzekł. — Mówi się tu o nienawiści i o mężach.
— Widzisz, jak to źle słuchać pod drzwiami. A czy dawno tu jesteś?
— Wszedłem dopiero co.
— W takim razie szkoda, żeś się spóźnił, bo usłyszałbyś pochwały, jakie oddawała ci Georgiana.
— Nie wiem, czy to były pochwały — rzekła młoda osoba z widocznem wzruszeniem — mówiłam tylko, że pan jest taki oddany mojej przyjaciółce.
W odpowiedzi na to, Alfred ucałował rękę żony, która odwzajemniła mu się, całując jego dewizkę od zegarka.
— Mam nadzieję, że to nie mnie chciano znienawidzieć i zamordować — mówił Alfred.
— Spytaj o to Georgiany.
— Ależ ja nie mówiłam o nikim, — Jeśli ci mam prawdę powiedzieć, mój najmilszy — rzekła Sofronia — to Georgiana wyrażała się w ten sposób o przyszłym konkurencie do swej ręki.
— Naprawdę? — spytał poważnie Alfred.
— Sądzę, mój drogi, że Georgiana nie mówiła tego seryo, powtarzam ci jednak wiernie jej słowa.
— Dziwny zbieg okoliczności, bo właśnie szedłem tutaj w zamiarze pomówienia z tobą o pewnym wielbicielu panny Georgiany. Daję ci słowo, że tak było.
— Wiem, co warte twoje słowo — odparła znacząco Sofronia.
— Wiesz także zapewne, kogo mam na myśli?
— Fledgeby? — rzekła Sotronia.
— Właśnie on. Opowiedz, proszę, o nim Georgianie.
— Nie chcę, nie chcę wcale o nim słyszeć — wołała miss Podsnap, zatykając sobie uszy.
Ale Sofronia zmusiła ją, śmiejąc się, do opuszczenia rąk i wysłuchania tego, co jej chciała powiedzieć.
— Słuchaj, najmilsze ptaszątko — mówiła jej. — Pan Fledgeby jest to kawaler młody, bogaty, z bardzo dobrej rodziny. Otóż pan Fledgeby, który jest także dawnym znajomym Alfreda i Sofronii, zobaczył pewnego dnia w ich loży, w teatrze, pewną młodą panienkę, której imię...
— To nie ja. — Protestowała miss Podsnap — to nie mnie on zobaczył. — Właśnie, że ciebie, aniołku — objaśniła ją Sofronia, biorąc ją pieszczotliwie za obie ręce i rozkładając je, to składając. — Zobaczył w naszej loży Georgianę Podsnap i powiedział Alfredowi...
— Nie cierpię go za to — zawołała gwałtownie Georgiana.
— Za, co dziecko? Nie wiesz przecie, co po= wiedział Alfredowi.
— Wszystko jedno i tak go nie cierpię.
— Moja śliczna — mówiła Sofronia ze swym usidlającym uśmiechem — powiedział tylko, że widok twój oczarował go aż do utraty równowagi.
— Boże jedyny, jakiż on głupi.
— Biedak uprosił Alfreda, aby go z tobą zapoznał. Będzie więc u nas jutro na obiedzie, a potem weźmiemy go do naszej loży i ciebie także, to rzecz umówiona. Wyobraź sobie przytem, że ten biedny młodzieniec jest tak onieśmielony, że się ciebie boi daleko więcej, niż ty jego.
Usłyszawszy to, Georgiana, która wyłamywała sobie palce z rozpaczy, nie mogła się przecież wstrzymać od śmiechu na myśl, że jest na świecie ktoś, co się jej boi.
Korzystając z tak pomyślnego zwrotu, Sofronia podwoiła pieszczoty i namowy i skłoniła swą młodą przyjaciółkę do zgody na swe projekty. Ułożono więc, że Georgiana przyjdzie jutro do państwa Lammie, aby poznać pana Fledgeby, który ją podziwia.
Miss Podsnap pożegnała wreszcie swoich przyjaciół i odeszła do domu pod eskortą mrukliwego lokaja, wysokiego na sześć stóp; nie wypuszczano jej bowiem inaczej na ulicę. Po jej odejściu pani Lammie rzekła do swego małżonka:
— Jeśli się nie mylę, twój nieprzeparty urok wywarł głębokie wrażenie na tej małej; podbój ten przynosi ci może więcej korzyści, niż zaszczytu, w każdym razie czuję się w obowiązku uwiadomić cię o tem.
Wyrzekłszy te słowa, Sofronia spojrzała w lustro i spotkała w niem uśmiech swego małżonka, wyrażający zadowolenie. Odpłaciła mu za to pogardliwem spojrzeniem zawsze w lustrze, poczem odwrócili się oboje i spojrzeli na siebie tak spokojnie, jakgdyby twarze ich nie brały żadnego udziału w niemej grze spojrzeń, odbitej w zwierciadle.
Sofronia czuła, że nie jest szczera, obniżając wartość młodziutkiej Georgiany, która obdarzała ją takiem zaufaniem, a może chciała tylko zagłuszyć wyrzuty sumienia, z powodu sposobu, w jaki odpowiadała na nieopatrzną ufność młodej dziewczyny.
Nie zamieniła już zresztą ani słowa z mężem, jakgdyby, uknuwszy raz brzydki spisek, nie chcieli rozbierać jego szczegółów.
Nazajutrz Georgiana Podsnap przyjechała istotnie na obiad, przy którym spotkać miała owego pana Fledgeby. Znała już wtedy prawie wszystkich gości, bywających u państwa Lammie, prócz owego młodego kawalera.
Goście owi, po za godzinami obiadu, spędzali lwią część czasu w tak zwanym gabinecie Alfreda. Była to duża, trochę ciemna sala, z oknami, wychodzącemi na dziedziniec, w której nie było książek, ale za to znajdował się duży bilard i dekoracye w stylu wyścigowym. Ludzie, zbierający się w tym gabinecie, mieli wszyscy pewne wspólne cechy — dużo błyskotek, dużo gwary kawalerskiej, dużo dymu tytoniowego i rozmów końskich.
Rozmowa o koniach powracała wciąż na usta przyjaciół Alfreda Lammie i była im równie niezbędna, jak rozważanie kursów giełdowych, które zajmowały ich namiętnie. Wśród przyjaciół tych znajdowali się tacy, którzy jechali do Francyi lub z niej powracali, a zawsze w sprawach giełdowych, śledząc kursy hiszpańskich, tureckich, włoskich, greckich lub meksykańskich losów. Inni krążyli z tych samych powodów w londyńskiem City, obliczając najdrobniejsze ich fluktuacye ruchu giełdowego. Wszyscy żyli w nieustannej gorączce, mówili wciąż o pieniądzach, posługując się cyframi bez wymieniania walorów.
Zwykli byli naprzykład mawiać: „Joe stoi na sto tysięcy, Tom na dwakroć lub 85“ i t. d. Zdawali się dzielić wszystkich ludzi na ziemi na dwie kategorye, zbogaconych i zrujnowanych. Żyli w wiekuistym pośpiechu, a nigdy nic nie robili, z wyjątkiem paru astmatycznych indywiduów, obdarzonych grubymi, obwisłymi wargami. Ci ostatni, uzbrojeni w notatniki i ołówki, którymi posługiwali się z trudnością z powodu olbrzymich pierścieni, błyszczących na ich palcach, wykładali innym za pomocą cyfr, sztukę robienia majątku. Dla uzupełnienia charakterystyki tych panów dodać jeszcze należy, że klęli jak parobcy stajenni i że ich własna służba stajenna była nieokrzesana i nieobyta ze swem rzemiosłem, odbiegając od typu dobrego stangreta, w tym samym stopniu, co ich panowie od typu dżentlmena. Ów Fledgeby, którego państwo Lammie zamierzali swatać z bogatą panną Podsnap, był młodzieńcem trochę innego pokroju, niż wyżej wzmiankowani panowie. Szczupły, niezgrabny, żółtowłosy, twarz miał rumianą, jak brzoskwinia, dojrzewająca na tle czerwonego muru. Marzeniem jego było dojść do posiadania wąsów i faworytów, których się żadną miarą nie mógł doczekać, stąd przyzwyczajenie szukania ich nieustannie ręką pod nosem i na policzkach. Gest ten stał się jego nałogiem, a męczące oczekiwanie wprawiało go w nieustanne przewroty duchowe, w czasie których przechodził z dziwną łatwością od nadziei do rozpaczy.
— Na Jowisza, już są! — wołał, stając przed lustrem, a po chwili zaczynał wątpić, czy w ogóle twarz jego ozdobi się kiedy zarostem. W tym ostatnim wypadku miewał wygląd tak przygnębiony, że widok jego budzić musiał współczucie. Dziś wyglądał całkiem inaczej, gdy wspaniale wystrojony, z szapoklakiem pod pachą, zjawił się w salonie Sofronii Lammie. Miał on własny system prowadzenia rozmowy, krótkiemi, urywanemi zdaniami. Oddając hołd należny temu lapidarnemu wysławianiu i takiemuż wzięciu się, przyjaciele młodego Fledgeby nazywali go uosobionym czarem i nie nazywali go inaczej, w jego nieobecności zwłaszcza. Zasiadłszy więc naprzeciw pani Lammie, Czar rozpoczął z nią rozmowę, zwykłym swym skoncentrowanym stylem.
— Gorąco dziś, pani Sotronio?
— Mniej, niż wczoraj — odparła pani Lammie.
— Możliwe — zgodził się Czar, który nie zwlekał nigdy z odpowiedzią — za to jutro będzie dyabelnie gorąco.
Puściwszy parę jeszcze podobnych fajerwerków, Czar stałby się zupełnie rozmowny, gdyby nie wejście do salonu panny Podsnap.
Sofronia pobiegła na spotkanie swej drogiej Georgiany, obsypała ją pieszczotłami i przedstawiła jej pana Fledgeby.
Podano do stołu i Alfred Lammie zasiadł w całym blasku na zwykłem swem miejscu, mając za krzesłem służącego, dręczonego nieustanną trwogą o los swej miesięcznej pensyi. Fledgeby i Georgiana, których posadzono naprzeciw siebie, zachowywali się w najszczególniejszy sposób i utracili zupełnie mowę.
Georgiana usiłowała napróżno ukryć swoje łokcie i wykonywała poruszenia, nie dające się pogodzić z poprawnem używaniem widelca. Siedzący naprzeciw niej Czar, robił wszystko, co było w jego mocy, aby na nią nie patrzeć, a w zamieszaniu tem szukał niefortunnie na swej twarzy wąsów, ręką, widelcem, chlebem, albo nawet szklanką.
Widząc to zakłopotanie młodych, pan i pani Lammie wzięli na siebie rolę Amora, podszeptującego im obopólne ich role i wywiązali się z tego w następujący sposób:
— Georgiana — rzekł z uśmiechem Alfred Lammie — nie jest dziś taka, jak zwykle.
Młoda osoba wyjąkała parę słów, twierdząc, że jest owszem taka, jak zwykle.
— Co to, to nie — zaprzeczyła Sofronia, — Gdzież podziała się dziś twoja żywość i ta wesołość, tak szczera, która jest dla nas prawdziwem wytchnieniem po zawrotnym wirze zabaw światowych.
Miss Podsnap spojrzała na drzwi, jak osoba, która chce uciec.
— Niech Fledgeby nas osądzi — rzekł na to Alfred, podnosząc głos.
— Daruj, mój drogi, — przerwała mu Sofronia, — ale nie odstąpię ci pana Fledgeby, dopóki nie skończymy naszej dysputy.
Fledgeby musiał chyba znać wybornie alfabet niemych dla prowadzenia owej dysputy, bo nikt dotąd nie słyszał, aby jakie słowo padło z jego ust.
— Zacznę chyba być zazdrosny o pana Fledgeby i o czemże to rozprawiacie tak zawzięcie?
— Czy mam powiedzieć o czem? — spytała Sofronia milczącego Fledgeby.
— Tak — odparł krótko Czar, przybierając minę człowieka, który rozumie.
— W takim razie powiem wam, że pan Fledgeby, tak samo, jak Georgiana, nie jest dziś taki, jak zwykle.
— Czy to prawda, Fledgeby? — spytał Alfred.
— Nie wyobrażaj sobie, mój drogi, że ja i pan Fledgeby zwierzymy ci się tak łatwo, powiedz nam lepiej, co myśli Georgiana.
— Georgiana twierdzi, że jest dziś taka, jak zawsze, ale ja temu stanowczo przeczę,
— To samo właśnie mówił mi przed chwilą pan Fledgeby.
Ta nadzwyczajna rozmowa trwała jeszcze czas jakiś, nie odnosząc żadnego skutku, bo Fledgeby i Georgiana milczeli dalej zawzięcie i nie chcieli na siebie spojrzeć.
Państwo Lammie nie dali się tem zrazić i postanowili wprowadzić przemocą na scenę ociągającego się Amora.
Alfred zaczął przekomarzać się żartobliwie ze swą małżonką z powodu koloru jej sukni, który mu się jakoby nie podobał.
— Co mówisz, Alfredzie? — broniła się pani Lammie — suknia, która ma taki delikatny różowy ton? Biorę wreszcie za sędziego pana Fledgeby.
— A ja Georgianę.
— Georgiano, kochanie, proszę cię, nie przechodź do wrogiego mi obozu.
— A pan, panie Fledgeby?
— Ta suknia jest różowa — zaopiniował małomówny młodzieniec.
— A widzisz! — rzekła do męża pani Lammie.
Czar zdobył się wówczas na twierdzenie, że róża jest królową kwiatów.
— Bajeczny pomysł, mój drogi Fledgeby — pochwalił go Alfred.
Wówczas Czar wygłosił jeszcze mniemanie, że gusta bywają rozmaite.
— Och, panie Fledgeby! — zawołała z wyrzutem Sofronia. — Więc pan mnie zdradzasz, zdradzasz moją biedną, różową suknię na korzyść niebieskiej. A ty, Georgiano?
— Georgiana twierdzi, — podchwycił szybko Alfred — że podziwia cię w każdej sukni. To też nie jej to jest wina, że pan Fledgeby przekłada nad wszystko kolor niebieski, który jest jej kolorem.
Georgiana miała dnia tego niebieską suknię.
— Prosta rzecz — pospieszyła dodać Sofronia, gładząc pieszczotliwie ręką niebieską suknię swej przyjaciółki. — Predylekcya, jaką ma pan Fledgeby do niebieskiego koloru, nie jest wcale z jego strony pustym komplementem, lecz objawem gorących uczuć, których nie umie pohamować. I nie dziwię się mu, wcale się mu nie dziwię.
To sztuczne wciąganie do rozmowy dwojga młodych nie zdało się wszakże na nic.
Fledgeby i Georgiana nie spojrzeli ani razu na siebie. Alfred Lammie był wściekły i żywił w duszy nieprzepartą chętkę wzięcia ich obojga za głowy dla stuknięcia niemi jedną o drugą.
Zamiast tego wszakże zapytał stosunkowo spokojnie młodego Fledgeby, czy zna dzisiejszą operę.
— Nie znam z niej ani jednej nutki.
— A ty, Georgiano? — spytała Sofronia.
— Ja, nie... — wyjąkała dziewczyna ogromnie zmieszana.
— To znaczy — zawołała Sofronia — że nie znacie jej oboje, ani ty, ani pan Fledgeby.
Fledgeby uczuł, że należy mu powiedzieć coś bardzo uprzejmego.
— Jestem bardzo szczęśliwy — zaczął — że wybrany zostałem przez...
Tu uciął i nie mógł zdobyć się na dalszy ciąg mowy.
— Przez los — podpowiedział mu Alfred Lammie, zagarniając ręką swe bujne faworyty, które mu przysłoniły twarz, jak krzew rosochaty.
— Nie — zaprzeczył Fledgeby — nie los, lecz przeznaczenie zapisało w swojej księdze, że usłyszę tę operę w tak pamiętnej okoliczności, to znaczy razem z panną Podsnap.
Słuchając tego, Georgiana splotła nerwowo dwa małe palce i rzekła, patrząc w talerz:
— Bardzo panu dziękuję, ale my zwykle chodzimy do teatru same tylko z Sofronią i ja to daleko wolę.
Na razie trzeba było poprzestać na takiej wymianie słów i Alfred musiał pozwolić na odejście Georgiany do przyległego salonu.
Podano tam czarną kawę, na którą Alfred przyprowadził niebawem młodego Fledgeby i doprowadził go nawet do podania miss Podsnap filiżanki kawy.
Przy tej sposobności Czar zauważył, że zielona herbata jest napojem podniecającym, na co Georgiana wyjąkała.
— Doprawdy? Jakimże sposobem to się dzieje?
Tego już Czar nie umiał wytłómaczyć. Poszli wreszcie do teatru.
— Panie Fledgeby, — mówiła, wychodząc, pani Sofronia — nie zajmuj się pan mną, bo muszę i tak nieść wachlarz mój i tren od sukni. Podaj pan lepiej ramię Georgianie.
Fledgeby spełnił to życzenie i szedł na czele pochodu, mając u boku swego pannę Podsnap; za nimi postępowała Sofronia, a z tyłu Alfred nasępiony, z twarzą człowieka, pędzącego przed sobą niesforne stado.
Znalazłszy się w loży, państwo Lammie zaczęli znów z sobą rozmowę w zastępstwie Georgiany i młodego Fledgeby.
— Drogi Alfredzie! — mówiła Sofronia — pan Fledgeby zrobił mi właśnie uwagę, że prawdziwa miłość obywa się bez sztucznej podniety, jakiej wymagają od niej w teatrze.
— A mnie zwierzyła się właśnie Georgiana, że bohaterka dzisiejszej sztuki nie ma słusznych powodów do uwierzenia w miłość swego partnera.
— Georgiana ma słuszność — odparła na to Sofronia — ale pan Fledgeby jest zupełnie innym typem człowieka, niż ten, ze sceny.
— Być może, drogi skarbie, ale Georgiana prosi mię właśnie...
I tak w dalszym ciągu Georgiana i Fledgeby prowadzili niby z sobą wyczerpującą rozmowę, mimo, że nie puścili pary z ust.
Po skończonem przedstawieniu Fledgeby pożegnał państwa Lammie, wsiadających do powozu, poczem małżonkowie odwieźli pannę Podsnap do jej mieszkania.
Po drodze Sofronia ograniczyła się do wypowiedzenia pod adresem Georgiany paru niewinnych zdań, jak naprzykład:
— Oj! ty filutko, ty filutko! zawróciłaś do reszty głowę temu biednemu Fledgeby.
Wróciwszy do siebie, Sofronia opadła bezsilnie na fotel i patrzyła gniewnie na swego męża i pana, który próbował ulżyć sobie odkorkowaniem flaszki wody selcerskiej, zamierzając przyrządzić napój „whisky soda“. Dokonywał tego aktu z zapalczywością człowieka, ukręcającego łeb jakiejś hydrze, której krew zamierza wyżłopać.
— I cóż? — zapytał znowu, wycierając zwilżone faworyty.
— Czy nie mogłeś wynaleźć dla niej kogo innego, przecież to skończony kretyn.
— Nie jest wcale taki głupi, jak się wydaje.
— Tak, może jest geniuszem?
— No, w każdym razie wiem co robię, a ty nie zaimponujesz mi swemi pogardliwemi minami. Dowiedz się przytem, że ten kretyn, jak go nazwałaś, staje się bardzo mądry tam, gdzie wchodzi w grę jego interes. Wpija się, mówię ci, jak pijawka, gdy mu chodzi o pieniądze, potrafi wtedy stawić czoło dyabłu samemu i zaszachuje każdego.
— Nawet ciebie?
— Nawet mnie. Tak! mówię ci, że jest godnym mnie partnerem, tak prawie, jak ty. Nie ma wprawdzie żadnych zalet, żadnych cech młodości, taki jest, jakim go dziś widziałaś, ale zacznij z nim tylko mówić o interesach, głupota jego znika w oka mgnieniu, a jeśli jest tępy w czem innem, to tępość ta służy mu nawet w jego spekulacyach.
— Ale czyż ona ma posag, który go zadowolni?

— Ma własny kapitał, dobrze zabezpieczony. Pracowałaś dziś nad nim tak produktywnie, że na razie nie odmawiam ci wyjaśnień, ale na przyszłość zaniechaj pytań, bo wiesz, że tego nie lubię. Dobranoc, musisz być znużona.

ROZDZIAŁ V.
Podszepty Merkurego.

Alfred Lammie nie mylił się w charakterystyce swego przyjaciela Fledgeby. Młodzieniec ten nie był głupi, ale za to był podlejszy od najpodlejszych psów, bo, jak wiadomo, podłość zwierząt nie jest nigdy tak doskonała, jak nikczemność podłego człowieka. Ojciec Fledgebego był lichwiarzem, który, pożyczając na wysokie procenty, oplątał, między, innemi, pewną wdowę, która, nie mogąc się mu uiścić z długu w terminie, musiała zostać jego żoną. Owocem tego małżeństwa był Fledgeby, który inaczej nie ujrzałby zapewne światła dziennego. Matka jego obraziła całą swą rodzinę tem zamążpójściem (gdyż, jak wiadomo, rodzina obraża się, jeśli chce pozbyć się kłopotu opiekowania którymś ze swych członków). I tu więc gniewano się na biedną kobietę za jej niepowodzenia majątkowe i nie przebaczono jej, gdy stała się prawie bogata przez małżeństwo swe ze starym Fledgeby.
Pani Fledgeby pochodziła, jak to mówią, z dobrej rodziny i była nawet w dalekim, co prawda, stopniu, kuzynką lorda Snigsworth. Czcigodny lord wymazał ją wprawdzie z grona swych krewnych, co jednak nie przeszkodziło jej pozostać i nadal jego kuzynką. W tych warunkach pożycie państwa Fledgeby było bardzo burzliwe. Stary Fledgeby zaraz po ślubie umorzył dług swojej żony, intabulując go na całym jej majątku, co wywołało krańcową rozbieżność zdań pomiędzy małżonkami.
Przyszło wskutek tego między nimi do bardzo energicznych rozpraw, przy których rzucano sobie do głowy obuwie, talerze i inne w tym rodzaju pociski. Prócz tego żona robiła wszystko, co było w jej mocy, aby wydawać jak najwięcej pieniędzy, czemu małżonek jej, mimo najlepszych chęci, nie mógł wcale przeszkodzić.
Wśród tych scen upłynęło pierwsze dzieciństwo małego Fledgeby, ale stopniowo czas zrobił swoje, a niezgodni małżonkowie zeszli do grobu.
Fledgeby pozostał sam i powodziło mu się nie najgorzej. Był młody i zamożny, mieszkał elegancko i robił dobre interesy. Nazajutrz po spotkaniu się swem z panną Podsnap, Fledgeby ugaszczał u siebie Alfreda Lammie.
Siedzieli razem przy stole, na którym stało dużo starej porcelany, kupionej na licytacyi. Co się tyczy przyjęcia, składało się ono z dwóch bardzo cienkich plasterków szynki, dwóch, równie cienkich, krążków masła i z dwóch jaj wątpliwej świeżości.
Prócz tego był tam jeszcze chleb.
— Jakże ci się podoba Georgiana? — spytał Alfred.
— Zaraz ci powiem — odparł Fledgeby.
— Mów więc chłopcze.
— Bardzo się mylisz, jeśli ci się zdaje, że ci naprawdę odpowiem.
— Mów więc to tylko, co ci się podoba.
— Omyliłeś się raz jeszcze, bo ja nic nie powiem.
Alfred spojrzał na niego z ukosa i zmarszczył brwi.
— Słuchaj! — rzekł wtedy Fledgeby — jesteś głębszy odemnie, ale zanadto prędki. Ja przeciwnie, nie jestem może głęboki, ale zato umiem panować nad sobą i milczeć.
— Masz kwadratowy łeb, mój Fledgeby.
— Być może, ale zato nie mam długiego języka i mówię ci panie Lammie, że nie odpowiadam z zasady na zadawane mi pytania.
— Moje było przecie tak proste.
— Na pozór tak, ale pozory często mylą. Byłem raz na rozprawie sądowej, gdzie sędzia zadawał oskarżonemu pytania bardzo proste, a przecież każda odpowiedź na nie była szkodliwa. Oskarżony uniknąłby był wielu przykrości, gdyby był trzymał język za zębami.
— Gdybym ja trzymał się podobnej zasady — odparł Alfred — nie poznałbyś wcale panny Podsnap.
— Próżne trudy — odciął Fledgeby, szukając zarostu pod nosem. — Nie próbuj wyciągać mnie na słówka.
— Tak, tak, — rzekł wtedy Alfred, próbując go ułagodzić — umiesz panować nad sobą. Ileż to razy zauważyłem, że gdy innym wino rozwiązuje języki, ty stajesz się coraz bardziej milczący, im bardziej tamci się wywnętrzają.
— Nie mam nic przeciw temu, by mnie odgadywano, nie lubię tylko, gdy mnie ktoś wprost o coś pyta — odparł z wewnętrznym uśmiechem Fledgeby.
— Słowem, my wszyscy opowiadamy o sobie różne rzeczy, ale o tobie nie wiemy ani słowa.
— Nie dowiecie się i nadal — odrzekł Fledgeby z tym samym wewnętrznym śmiechem.
— Z pewnością! — zawołał Alfred, rozwierając szeroko ramiona, jakby chciał powołać się na świadectwo całej ludzkości, co do wysokiej przebiegłości swego przyjaciela. — Gdybym nie wiedział, co wart jest mój Fledgeby, nie byłbym go wybrał dla zawarcia z nim naszej małej tranzakcyi.
— Panie Laminie — odrzekł spokojnie Fledgeby. — Nie weźmiesz mnie pan na to, nie jestem wcale próżny i nie lubię komplementów, bo to nie procentuje.
Alfred odsunął talerz, co nie było zbyt wielkiem poświęceniem wobec skromnej ilości szynki. Zasunął się potem głębiej w fotel i zagarnął ręką swe cynamonowe faworyty, co stworzyło mu krzaczasty ekran, z poza którego obserwował swego przyjaciela.
— Co ci jest u dyabła? — rzekł po namyśle.
— Widzisz! — odrzekł na to Fledgeby, mrugając oczkami, osadzonemi bardzo blisko siebie. — Wiem bardzo dobrze, że wczoraj nie przedstawiłem się w korzystnem świetle tej panience. Ty i twoja żona przeciwnie, zwłaszcza twoja żona. To bardzo zręczna kobieta, ogromnie przyjemna. Wy doskonaleście się zachowali, byliście coprawda na swoim gruncie, ale nie wynika jeszcze z tego, żebym się stal waszym manekinem. Nie byłem nim i nie będę.
— Phi! — zawołał Alfred, patrząc na tego łotrzyka, który, przyjąwszy z ochotą nikczemny układ, mający na celu usidlenie młodej dziewczyny, pozwalał sobie jeszcze na okłamywanie swych sprzymierzeńców. — Więc mówisz mi to wszystko z powodu jednego pytania?
— Należało ci czekać, abym ci sam je zadał. Nie podoba mi się, gdy rzucacie mi na głowę tę Georgianę, jakgdybyśmy byli, ja i ona, waszą własnością.
— Bardzo dobrze — odparł Alfred — zatem skoro będziesz w lepszym humorze, raczysz może wypowiedzieć się dokładniej.
— Właśnie powiedziałem już, że ty i twoja żona zachowaliście się wczoraj bez zarzutu. Róbcie tak dalej, a wtedy i ja potrafię odegrać moją rolę. Czy mogę ci służyć drugiem jajkiem?
— Dziękuję.
— Może i słusznie, jajko to nie przysporzyłoby ci zdrowia, a i szynka jest bardzo słona, ale może pozwolisz jeszcze kawałek?
— Dziękuję.
— To może chleba z masłem?
— Dziękuję.
— W takim razie ja go trochę zjem — odparł Czar znacznie już ułagodzony, bo gdyby Alfred przyjął był zaprosiny, on sam musiałby się wstrzymać od jedzenia.
Ten młodzik, nie liczący jeszcze dwudziestu trzech lat, skąpy był, jak zgrzybiały sknera, a nikt nie mógł orzec, czy poza tą namiętnością tliła w nim jakabądź iskra upodobań i gustów, właściwych młodości. Wiedział, co warte są pozory i dlatego trzymał eleganckie mieszkanie, ale poza tem wszystko, co go otaczało, począwszy od ubrania, aż do porcelany, wydarte było komuś z krzywdą, wyzyskiem; każdy przedmiot przypominał mu czyjąś ruinę. Podawał się za dżentlmena, żyjącego z renty, a prowadził pokątne spekulacye, wkładał swój kapitał w różne wysoko procentujące przedsiębiorstwa i faktorował pokryjomu. Wszyscy zresztą jego przyjaciele, nie wyłączając Alfreda Lammie, należeli do tegoż typu, wszyscy byli niejako przemytnikami w nieprzebytym gąszczu lasów giełdowych.
— Myślę — rzekł Fledgeby do Alfreda, spożywającego chleb z masłem — że ty musiałeś dużo obcować z kobietami.
— Dosyć — odrzekł Lammie, trochę zachmurzony opornem zachowaniem się swego pupila,
— Z upodobania? — spytał jeszcze Fledgeby.
— One znajdowały w tem upodobanie — odparł niechętnie Alfred tonem człowieka, który nie mógł przeszkodzić danemu faktowi.
— Małżeństwo jest ładną rzeczą, takie naprzykład, jak twoje.
Alfred uśmiechnął się złośliwie. Fledgeby mówił dalej.
— Bo małżeństwo mego ojca naprzykład nie było wcale wesołe. Ale ta Ge... Ge... jak ją nazywacie?
— Georgiana — odparł Alfred.
— To imię nie podoba mi się, właśnie myślałem o tem wczoraj. Należałoby mówić Georgina.
— Dlaczego? — spytał Lammie.
— Dlatego — odparł z namysłem Czar — że ten ma szkarlatynę, kto jej dostał. Słowem nie chcę, żeby nosiła to imię. Już lepiej będzie nazywać ją Zorzetą.
Tu umilkł, a gdy milczał tak pewien czas, Alfred rzekł:
— Mówiłeś o niej?...
— Mówiłem — rzekł z dąsem, że go zmuszono do wypowiedzenia się — mówiłem, że ta Georgiana nie ma, zdaje się, gwałtownego charakteru.
— Słodycz gołąbki — objaśnił Alfred.
— Prosta rzecz, że ty nie powiesz inaczej, — odrzekł Czar, który odzyskiwał natychmiast pewność siebie, gdy dotykano jego interesów. — Ale widzisz, ważne jest nie to, co ty mówisz, ale to, co ja o tem myślę. Myślę więc, że nie chciałbym, aby pożycie moje z żoną było takie, jak moich rodziców. Ona, Zorzeta, nie jest, zdaje się, kłótliwa...
Rozmowa ta nie była miła Alfredowi Lammie. Fledgeby traktował go wciąż z góry i sypał mu afront za afrontem. Widząc, że trwa dalej w takim nastroju, postanowił go uśmierzyć. Powstał więc i spojrzał ostro w oczy żółtowłosemu młodzikowi. Wtedy małe, chytre oczka konkurenta Georgiany mrugnęły niepewnie, bo Fledgeby był także skończonym tchórzem. Alfred wiedział już, jak postąpić i grzmocić zaczął pięścią w stół, aż porcelana zabrzękła.
— Co to znaczy? — krzyczał podniesionym głosem — pan się zrobiłeś arogantem, pan odpowiadasz mi wciąż impertynencko. Czekaj no chłystku! ja cię nauczę!
— Mówiłem tylko... — wyjąkał Fledgeby, mocno zmieszany.
— Gburze bezczelny, włóczęgo, awanturniku! Gdyby tu był twój lokaj, zażądałbym od niego sześciu pensów z twojej kasy na oczyszczenie mi butów, bo nie wart jesteś, aby przychodzić do ciebie w czystem obuwiu. A potem dostałbyś odemnie nogą w grzbiet, jak na to zasługujesz.
— Nie zrobiłbyś pan tego — jęknął Fledgeby.
— Owszem, owszem, możesz być pan pewny, że skarcę cię, jak należy. Dajno mi tu twój nos, ja ci go przytrę.
Fledgeby zakrył instynktowo ręką zagrożony organ.
— Widzicie go! jaki łotrzyk — grzmiał dalej Alfred, prostując się w całej okazałości. — Wybrałem go z pomiędzy tysiąca innych, aby mu ułatwić doskonały interes, a on mi tu miny pokazuje. Myślisz, że daje ci do tego prawo ten głupi dokument, opatrzony twoim podpisem, który mam u siebie w biurku? Myślisz, że ta mizerna kwota, którą wypłacisz mi po ślubie twym z panną Podsnap powstrzyma mnie od traktowania cię, jak na to zasłużyłeś? Poczekaj, zaraz obaczysz!
— Niech się pan nie unosi, przepraszam pana.
— Co pan mówisz? — ryczał Alfred, udając szalony gniew.
— Przepraszam pana — powtórzył Fledgeby.
— Mów pan głośniej! nie słyszę! — wrzasnął Alfred.
— Przepraszam pana — powtórzył pracowicie Fledgeby.
Gniew Alfreda Lammie opadł wtedy równie nagle, jak się był zapalił.
— No, już dobrze, przebaczam ci i jako człowiek honoru, gotów jestem zapomnieć o twych przekroczeniach.
Rzekłszy to, Alfred Lammie usiadł na dawnem miejscu. Uczynił to samo i Fledgeby, ale ostrożniej, zasłaniając sobie wciąż nos ręką, nos, o którego los drżał nieustannie w ciągu tej rozprawy. Po niejakim czasie dopiero pozwolił sobie na utarcie organu, który odegrał przed chwilą tak drażliwą rolę.
— Alfredzie! — rzekł potem ze służalczą pokorą — spodziewam się, że jesteśmy znów dobrymi przyjaciółmi?
— Nie mówmy o tem.
— Jeśli cię uraziłem, to przepraszam cię raz jeszcze, nie miałem wcale tego zamiaru.
— Nie mówmy o tem — powtórzył wspaniałomyślnie Alfred Lammie. — Podaj mi rękę, Fledgeby.
Fledgeby zadrżał, ale wysunął ostrożnie rękę, którą Alfred uścisnął i zgoda przywrócona została ku obopólnemu zadowoleniu obu godnych przyjaciół, bo buńczuczny Alfred był w gruncie tchórzem nie gorszym od Fledgebego i nie zdobyłby się może na tyle energii, gdyby nie błysk trwogi, który dojrzał był w oczach przeciwnika.
Dokończyli więc obaj śniadania w najlepszej harmonii i umówili się raz jeszcze, że pan i pani Lammie ułatwiać będą i nadal konkury nieśmiałemu młodzieńcowi i mówić będą za niego, aż do chwili decydującej, w której Fledgeby oświadczy się o rękę Georgiany.
Jakiemże oburzeniem zawrzałby czcigodny pan Podsnap, gdyby był w stanie przeczuć, że jego latorośl jest przedmiotem tak gminnych targów. Na szczęście nie domyślał się tego wcale i przekonany był, że wzorowo wychowana młoda osoba oczekiwać będzie pod sklepieniem przybytku rodu Podsnapów, aż zjawi się jakiś znakomity Fitz Podsnap, który obdarzy ją ręką swą i majątkiem, co najmniej równym jej bogactwu. Czar tak był wstrząśnięty sceną, jaką wyprawił mu Alfred Lammie, że odzyskał równowagę w dobrą chwilę dopiero po jego odejściu. Potem, mimo, że była to niedziela, udał się na City a rozminąwszy się z nieprzebraną falą ludzi, zawrócił w ciasną uliczkę i stanął przed wysokim żółtym domem, gdzie widniał nad bramą szyld, opiewający firmę „Pubsey i Spółka“. Fledgeby pociągnął za dzwonek i czekał jakiś czas, ale nikt mu nie otwierał. Powtórzył to kilka razy, aż wreszcie przeszedł zniecierpliwiony na przeciwległy chodnik i spojrzał w górę. Dostrzegł widocznie kogoś, bo powrócił i szarpnął znów za dzwonek.
Drzwi zaskrzypiały wreszcie i w progu ukazał się stary żyd, z łysą głową i kosmykami siwych włosów po obu stronach twarzy. Na widok wchodzącego pochylił się nisko ze wschodnią uniżonością, jak człowiek, który wita swego przełożonego.
— Czemu nie otwierałeś? — spytał gniewnie Fledgeby.
— Wielmożny panie — odparł żyd. — Dzisiaj niedziela, nie spodziewałem się, żeby kto przyszedł. To przecie wasze święto.
— Bierz dyabli wszystkie święta, — mruknął Fledgeby — a zresztą, cóż ciebie obchodzą nasze święta? Zamykaj drzwi.
Żyd spełnił rozkaz i weszli następnie obaj do przestronnej izby, zastawionej pudłami i pakami. Fledgeby otwierał pudełka i zaglądał do ich wnętrza. Były tam różne bezwartościowe drobiazgi, sztuczne perły, sztuczne kwiaty, liche zegarki i inne fatałaszki, przysłane tu jako próbki zagranicznych fabryk.
— Nie powiedziałeś mi jeszcze coś robił, kiedy tu przyszedłem.
— Wyszedłem trochę na świeże powietrze, wielmożny panie.
— Gdzie, do piwnicy?
— Na dach, wielmożny panie.
— Cóż to? czy to na dachu handlujesz, czy tak pilnujesz moich interesów?
— Dziś, wielmożny panie, niedziela, to niema żadnych interesów. Żeby robić interesy, trzeba dwie osoby, a ja byłem sam.
— Tak, dobrze mówisz — odparł Fledgeby nieco ułagodzony — do interesu trzeba dwóch osób, tego, co sprzedaje i tego, co kupuje, tak u nas mówią.
— Mówią tak, wielmożny panie i to jest prawda.
— Prawda, jak prawda, bo wy żydzi zwykle kłamiecie.
— Kłamstwo, wielmożny panie, jest pospolite między ludźmi w różnych narodach.
Mimowolnie zmieszany Fledgeby, podrapał się w głowę.
— Naprzykład — rzekł po namyśle — niektórzy z was podają się za ubogich, a nikt przecież nie słyszał o ubogim żydzie.
— Żydzi słyszą nieraz o tem, wielmożny panie, i spieszą wtedy z pomocą biedakowi.
— No a teraz przyznaj sam, że nikt nie wierzy w twoje ubóstwo.
— To prawda, wielmożny panie. Nikt nie chce wierzyć, że ten dom i wszystko, co w nim jest, to nie moje, a gdybym powiedział komu, że nie mam tu prawa do najmniejszej nawet pacioreczki szklanej, toby mnie wyśmieli, wielmożny panie.
— Więc nie domyślają się?
— Skoro im mówię, że nie mogę zrobić tego, albo tamtego, lub, że jestem biednym człowiekiem i nie mogę sam o niczem decydować, wpadają w gniew i przeklinają mnie w imię Jehowy.
— Wybornie! doskonale! — ucieszył się Fledgeby.
— Inni znowu mówią mi; I po co ty, żydzie, kręcisz? chcesz pożyczyć, to dawaj pieniądze, nie chcesz, nie dawaj, ale po co te wykręty?
— Znakomicie! doskonale! — zawołał Fledgeby.
— A są tacy, co mówią do mnie: Dosyć spojrzeć na was, panie Riah, żeby wiedzieć, coście za ptaszek.
Fledgeby obrzucił go wzrokiem i przyznał w duchu, że ten jego żyd wygląda tak właśnie, jak trzeba, że musi pozostać taki, jak jest, bo jedna zmarszczka więcej lub mniej, inny układ włosów, mniej wytarty chałat i kij mniej sękaty umniejszyłyby doskonałość jego typu. Ten żyd był jego dziedzictwem po ojcu lichwiarzu, którego Riah był niegdyś dłużnikiem.
Fledgeby darował mu ten dług, niewielki zresztą i osadził go tu, jako podstawione narzędzie do różnych spekulacyj. Płacił mu skąpo i ściągał z niego najściślejsze rachunki.
— Słuchaj Riah — rzekł po namyśle — zakupisz mi więcej jeszcze tych ostatnich walorów, to dobry interes, sprawdziłem to, przeglądając książki. Zrozumiałeś mnie?
— Tak jest, wielmożny panie.
— Możesz rozgłosić tam, gdzie należy, że chcesz zakupić masowo te papiery, potem wybieraj najlepsze oferty.
— Dobrze panie.
— To już wszystko. Tylko na przyszłość postaraj się, abym nie potrzebował tak długo dzwonić na ciebie, jak dziś. Gdzieżeś to używał świeżego powietrza, w kominie?
— Na dachu, wielmożny panie. Jest na nim kawałek płaski, trochę zabudowany. Posadziłem tam parę kwiatków.
— I zakopujesz pod nim swój skarb.
— Jaki tam skarb, wielmożny panie! Dwanaście szylingów tygodniowo, niema z czego oszczędzać.
Fledgeby pieścił jednak uparcie fikcyę, że jest ktoś, co się wzbogaca jego kosztem i na jego usługach.
— W każdym razie, pokaż-no mi ten twój dach, chciałbym to widzieć na własne oczy.
— Kiedy-bo — rzekł Riah, nieco stropiony — tam siedzą teraz moi goście.
— Twoi goście? co to ma znaczyć? Do kogo należy ten dom?
— Do wielmożnego pana, którego jestem tylko sługą.
— Zdawało mi się, żeś zapomniał o tem — rzekł Fledgeby, szukając na swej twarzy zarostu, którego brak odczuwał silniej jeszcze na widok długiej brody starego Riah.
— Więc pozwalasz sobie przyjmować w moim domu swoich gości?
— Wielmożny pan przekona się sam, że to goście nieszkodliwi.
Poszli więc obaj po schodach, aż do wysokości strychu, gdzie, schylając się pod okapem, wynurzyli się na ów płaski dach, gdzie Fledgeby ujrzał dwie młode dziewczyny. Były to: Liza Hexham i Jenny Wren.
Siedziały one pochylone nad książką i uczyły się pilnie. Twarzyczka Jenny wyrażała więcej bystrości, zaś Lizy wielkie skupienie woli.
Podniósłszy oczy dla powtórzenia tego z pamięci, co się uczyła, Liza spostrzegła wchodzących i wstała. Jenny dostrzegła także Fledgebego i rzekła do niego natychmiast bez cienia szacunku:
— Nie wiem, kim jesteś, ale nie myślę wstawać, bo mam słabe nogi i plecy mnie bolą.
— To mój pan — podchwycił szybko Riah.
— Nie wygląda na to — powiedziała sobie w duchu mała Jenny, kiwając dowcipnie główką.
— Ta panienka, wielmożny panie — objaśniał Riah — kupuje u nas materyał do swej roboty, ona jest modniarką.
— Modniarka i krawczyni lalek — stwierdziła sucho Jenny — bardzo trudne zajęcie. Klientki moje mają takie złe figury, niepodobna odgadnąć, gdzie jest ich wcięcie do talii.
— A ta panienka — mówił dalej stary żyd, wskazując na Lizę — jest także robotnicą w dużej pracowni. Bardzo pracowita panienka. One obie są bardzo porządne i pracowite panienki. W powszednie dni szyją, a w święta uczą się z książek.
— To ostatnie nie jest zbyt korzystne.
— Jak dla kogo — odcięła Jenny, ale stary Riah wpadł jej natychmiast w mowę, obawiając się widocznie jej ostrego języczka.
— Panna Jenny kupuje od nas różne gałganki i szmatki niepotrzebne i robi z tego dla swoich lalek takie śliczne suknie i kapelusze, że lalki jej mają wielki odbyt. Niektóre dostały się nawet na dwór królewski. Bardzo ładne delikatne lalki.
Fledgeby zrozumiał, a spostrzegłszy stojący obok Jenny mały koszyczek, zapytał podejrzliwie:
— Czy i to kupiła u nas?
— Kupiłam i zapłaciłam — odparła Jenny, patrząc mu śmiało w oczy.
Ale on, niezaspokojony tą odpowiedzią, podniósł wieko koszyczka i grzebać zaczął w szmatkach, skrawkach wstążek i materyj.
— Ile zapłaciła za to? — spytał Riaha.
— Dwa szylingi w gotówce — stwierdziła mała robotnica.
— Czy tyle naprawdę? — dodał Fledgeby, zwracając się do Riaha, a gdy otrzymał od niego potwierdzenie, zamknął koszyk, mówiąc:
— Nieźle sprzedane, ale też i miarę dostałaś dobrą, panno, nie wiem, jak imię?
— Powiedz pan miss Wren — poddała mu Jenny.
— A ta panienka, czy także kupuje coś u nas? — spytał jeszcze Fledgeby, patrząc na Lizę.
— Nie, panie — odparła Liza.
Wtedy Jenny przerwała jej i mówić zaczęła z odcieniem egzaltacyi:
— My jesteśmy bardzo wdzięczne, że wolno nam tu przychodzić, tu jest tak miło, tak cicho, tak spokojnie i tyle powietrza.
— Spokój? powietrze? — rzekł Fledgeby, patrząc na okoliczne kominy.
— A przytem tak wysoko, daleko do tych brudnych, ciasnych ulic. Obłoki płyną sobie cichuteńko, nie dbając o to, co się dzieje na ziemi. Tu ma się takie same wrażenie, jakiego doznawać muszą umarli.
— Umarli? Cóż odczuwać mogą umarli? — spytał Fledgeby.
— Przedewszystkiem odczuwać muszą spokój, ogromny spokój i wdzięczność za to, że pękł wreszcie ciężki łańcuch, który przytrzymywał ich przy ziemi. Słyszą, jak tam na dole ludzie biegają, trudzą się i nawołują i czują tylko nad nimi ogromną litość. Tak samo my, skoro przyjdziemy tutaj, jesteśmy umarłe. On także był umarły — dodała, wskazując na starego Riaha — poco pan go zawołałeś, poco go pan przywołałeś do życia?
— I tak dość długo kazał mi czekać na siebie — mruknął Fledgeby, któremu nie przypadła do smaku La rozmowa o śmierci.
— Pan co innego, pan jesteś stworzony do życia i powinieneś do niego powrócić — rzekła dość pogardliwie Jenny.
Fledgeby uznał, że rada ta jest trafna i wyszedł istotnie razem z żydem.
Skoro zeszli na dół. Fledgeby poprawił kapelusz i rzekł.
— Ta wysoka to ładna dziewczyna, ale fa druga to waryatka.
— Bardzo są dobre obie te dziewczyny — odparł Riah.
— W każdym razie — zauważył sucho Czar — czuwaj nad tem, aby nie wprowadziły tu jakiego młodego hultaja, który mógłby mi się tu dobrać do zamków i pootwierać je wytrychem. Miej oko na obie i nie waż mi się na przyszłość zawierać nowych znajomości, chociażby z najładniejszemi dziewczętami.
— Wielmożny pan może być spokojny.
— A gdyby się spytały, jak się nazywam, powiedz im, że jestem Pubsey i nie waż się mówić im prawdziwego mego nazwiska.
— To się rozumie, wielmożny panie.
Fledgeby wyszedł wreszcie, a stary Riah powrócił na swój wysoki posterunek, gdzie mała Jenny powitała go słowami: „Chodź tu, panie Riah i stań się umarły“.

ROZDZIAŁ VI.
Rywale.

Eugeniusz Wrayburne i Mortimer Lightwood siedzieli w mieszkaniu swein, znanem nam już z poprzednich rozdziałów. Mieszkanie to zostało właśnie świeżo odnowione i umeblowane, co uderzało odrazu w oczy wchodzącego. Obicia mebli, tapety i dywany miały barwy zbyt jaskrawe, aby można było wierzyć w ich trwałość. A zresztą nie można było wątpić, że klientela obu przyjaciół doprowadzi do normalnego stanu blask tej przesadnej trochę świeżości i przyćmi ją w miarę.
— Zadowolony jestem z naszego urządzenia — rzekł Eugeniusz — mam nadzieję, że i tapicer doświadcza podobnych uczuć.
— Dlaczegóż miałoby być inaczej? — odparł Mortimer.
— To prawda — potwierdził Eugeniusz — tapicer nie zna stanu naszej kieszeni, to też być może, że nie doświadcza niepokoju.
— Zapłacimy go przecie.
— Doprawdy? — spytał niedbale Eugeniusz.
— Ja przynajmniej mam szczery zamiar zapłacić — rzekł Mortimer nieco urażony.
— Ja także myślę o tem ustawicznie i to tak szczerze, że prawdopodobnie potrwa to do końca mego życia.
— Pocóż w takim razie obciążyłeś swój budżet wydatkiem na sprzęt kuchenny. Skąd przyszedł ci ten kaprys?
— Kaprys? Ten człowiek nazywa kaprysem objaw cnót domowych — odrzekł Eugeniusz, podnosząc wzrok na sufit.
— Po co meblować kuchnię, w której się nie gotuje?
— Mój drogi! Mówiłem ci tyle razy, że dla mnie wartość materyalna przedmiotów nie ma żadnego znaczenia i chodzi mi tylko o wpływ moralny.
— Wpływ moralny kuchni? — spytał Mortimer.
— Mój drogi, zrób mi, proszę, tę łaskę i chodź ze mną zwiedzić szczegółowo naszą kuchnię, a sam się o niej przekonasz.
Mówiąc to, wziął do ręki świecę i przeszedł wraz ze swym przyjacielem do małej, czystej kuchenki, zaopatrzonej sowicie w naczynia i sprzęty gospodarskie.
— Patrz tylko — mówił — to baryłka na mąkę, to młynek do kawy, rożen do pieczystego, wałki do ciasta, a tu masz całą bateryę rondli i garnków. Czy to wszystko nie przemawia do ciebie? bo we mnie na ten widok zaczynają kiełkować najprzedniejsze cnoty domowe. A teraz chodź do mego gabinetu, pokażę ci moje nowe biurko, solidne, mahoniowe biurko. Patrz tylko, mam tu tyle szufladek, ile jest liter w alfabecie. Odbieram naprzykład list od Jana, kładę go pod literę J, od Edwarda — pod E. Powiedz tylko, czy to nie jest wspaniale pomyślane i czy biurko takie nie może nauczyć człowieka porządku i metody. Teraz rozumiesz, co znaczy wpływ moralny przedmiotów i otoczenia.
— Mój Eugeniuszu, gdybyś mógł choć przez minutę być poważny, powiedziałbym ci coś.
— Powiedz w każdym razie.
— Eugeniuszu! — rzekł wtedy Mortimer, kładąc mu rękę na ramieniu — tobie coś jest, a przytem ty coś ukrywasz przedemną.
Eugeniusz spojrzał milcząco na przyjaciela.
— Tak, tobie coś jest i to już od pewnego czasu. Przedewszystkiem uciekasz wciąż odemnie pod pretekstem, że lękasz się, abyśmy nie znużyli się sobą wzajemnie. Mogłem temu wierzyć pierwszy, drugi, dziesiąty raz. Ale wreszcie musiało mi przyjść na myśl, że kryje się w tem jakaś głębsza przyczyna. Czy nie mógłbyś mi powiedzieć, dlaczego naprzykład nie chcesz wiosłować ze mną po Tamizie, mimo, że z początku cieszył cię ten projekt mocniej, niż co bądź innego. Nie pamiętałem wprost u ciebie takiego zapału.
Eugeniusz zamyślił się przez chwilę, a potem rzekł:
— Słowo daję, że nie umiem ci odpowiedzieć.
— A jednak jestem prawie zupełnie pewny, że zaprząta cię jakaś sprawa, która pochłania cię wyłącznie.
— Tak sądzisz?
— Interes życiowy, który nie istniał dla ciebie dawniej.
— Nie wiem — odparł Eugeniusz. — Czasem myślę tak, czasem inaczej. Raz pociąga mnie pewien cel, to znów czuję sam, że to niedorzeczność i przestaję o nim myśleć, a przedewszystkiem czuję się znużony. Zresztą znasz mnie o tyle, aby wiedzieć, że ja sam dla siebie jestem zagadką, a ilekroć próbuję ją rozwikłać, czuję się poprostu ogłupiały i daję za wygranę.
Rzekłszy to, Eugeniusz zapalił cygaro i usiadł przy otwartem oknie, a Mortimer poszedł za jego przykładem.
— Jeśli znajdę słowo zagadki w dymie mego cygara, powiem ci o tem niezawodnie.
Okno, przy którem siedzieli obaj przyjaciele, wychodziło na dziedziniec, oświecony w tej chwili blaskiem księżyca. Eugeniusz zapatrzył się w krąg świetlny, padający od tego blasku i począł rzucać w to miejsce małe grudki ziemi, którą czerpał z jakiegoś wazonu, stojącego na oknie. Celował z wielką precyzyą i trafiał w upatrzone punkty, nie przerywając rozmowny z Mortimerem.
— Nic; powiadam ci. nic nie odkryłem w kłębach mego dymu, nic nie przychodzi.
— Byleby nie przyszło coś przykrego dla ciebie — rzekł Mortimer, — albo...
— Albo? — powtórzył Eugeniusz.
— Albo dla kogoś drugiego.
— Dla kogo? — spytał Eugeniusz, rzucając nową grudkę ziemi — dla kogo?
— Nie wiem — odparł Lightwood.
— Patrz tylko — rzekł wtedy Eugeniusz — jacyś Zapóźnieni interesanci błąkają się po labiryncie sądowym, szukając widocznie czyjegoś adresu. Mam ochotę uczęstować jednego z nich moją kulką. Rzekłszy to, wycelował nową grudkę w kapelusz jednego z przechodniów i musiał go trafić, bo z dołu dał się słyszeć gniewliwy pomruk.
— Ciekawy jestem, kogo szukają — zastanowił się Eugeniusz, nie domyślając się, że chodziło tu właśnie o ich mieszkanie; a jednak po paru minutach, dało się słyszeć mocne pukanie do drzwi.
— Ja otworzę — rzekł Mortimer — to dziś mój dzień.
Eugeniusz nie sprzeciwiał się temu i pozostał przy oknie, paląc cygaro — a przecież Mortimer dotknął po chwili tego ramienia.
— Czy znasz tego kawalera? — zapytał go, ukazując na Karola Hexhama.
— Tak, — odparł chłodno Eugeniusz, który poznał odrazu brata Lizy.
— Ten młody człowiek chce o czemś zawiadomić...
— Zapewne ciebie — przerwał mu Eugeniusz.
— Nie, właśnie ciebie.
Eugeniusz przesunął niedbale wzrokiem po twarzy Karola Hexhama i spojrzał następnie na stojącego za nim Bradleya.
— Aten pan czego sobie życzy, Mortimerze? — spytał z najwyższą nonszalancyą.
— Jestem przyjacielem Karola Hexhama i jego nauczycielem, — oznajmił Bradley.
— Panie Wrayburne — zawołał Karol, występując naprzód. — Pan doskonale wiesz, pocośmy tu przyszli.
— Mój dobry panie — rzekł do Bradleya Eugeniusz — jako nauczyciel tego chłopca, powinienbyś pan nauczyć go przyzwoitego zachowania się.
Rzecz godna uwagi, że tak Eugeniusz, jak Bradley, zaczęli zupełnie ignorować Karola, uświadamiając sobie wybornie, że oni to właściwie mają z sobą do czynienia, jako rywale.
— Są okoliczności, panie Wrayburne — mówił Bradley drżącym od gniewu głosem, — w których uczucia mego ucznia mówią głośniej od moich nauk.
— Prawdopodobnie dzieje się to raczej bez względu na okoliczności — odparł Eugeniusz, delektując się wciąż swojem cygarem. — A przytem pan, jak widzę, wymawiasz bardzo płynnie moje nazwisko, podczas, kiedy ja nie znam wcale pańskiego
— Co pana obchodzi moje nazwisko? — wybuchnął gwałtownie Bradley.
— Czy tak? A więc istotnie nie obchodzi mnie ono wcale i będę się starał bez niego obchodzić, tytułując pana kierownikiem szkoły; tytuł bardzo zaszczytny.
Odpowiedź ta dotknęła Bradleya tem mocniej, że wywołał ją sam swem gburowatem postępowaniem.
— Panie Wrayburne — wmieszał się Karol Hexham — to ja właściwie chciałem z panem mówić, wyszukałem też adres pana w roczniku adresowym, a nie znalazłszy pana w sądzie, przyszedłem tutaj wraz z panem Bradleyem.
— Zadałeś pan sobie za wiele trudu, panie kierowniku szkoły — zauważył Eugeniusz, nie zwracając wcale uwagi na Karola i strzepując, na pozór obojętnie, popiół z cygara.
— Chciałem też mówić z panem w obecności pana mecenasa Lightwood, ponieważ to on zapoznał pana z moją siostrą.
Eugeniusz odwrócił na chwilę wzrok od twarzy Bradleya i spojrzał na Mortimera, chcąc obaczyć, jakie wrażenie robi na nim ta mowa, ale Mortimer odwrócił głowę i patrzył w ogień.
— Pan Lightwood przyprowadził pana z sobą w dniu śmierci mego ojca, dlatego też zastałem pana u Lizy i wiem, że od tego czasu odwiedzałeś ją pan bardzo często. Chcę wiedzieć, dlaczego pan to robisz?
— To nic jeszcze nie tłómaczy, dlaczego pan przyszedłeś tu, panie kierowniku i powtarzam raz jeszcze, że szkoda było zachodu — rzekł do Bradleya Eugeniusz.
— Dlaczego pan zwracasz się wyłącznie do mnie? — przerwał z wściekłością Bradley.
— Jeśli tylko o to chodzi, mogę do pana wcale nie mówić — odparł niedbale Eugeniusz,
Istotnie zapadł od tej chwili w milczenie i stał nieruchomo w oknie, paląc cygaro. Wtedy Karol zabrał znowu głos.
— Panie Wrayburne! — zaczął — wiemy już wszystko, mimo, że siostra moja nie powiedziała ani słowa i nie domyśla się wcale, że tu jesteśmy. Dowiedzieliśmy się z panem Bradleyem, że Liza bierze lekcye, a lekcyj nikt nie daje zadarmo. Pan Bradley, który lepiej się zna na tem, niż ktokolwiek inny, bo jest człowiekiem fachowym, chciał pokierować sam nauką mej siostry, ale pan Wrayburne wmięszał się w to i sam opłaca lekcye mej siostry? Kto mu dał do tego upoważnienie? Jakiem prawem zajmuje się Lizą? Co mu do niej?
Karol zwracał się teraz do Mortimera, widząc, że nie zdoła w żaden sposób zwrócić na siebie uwagi Eugeniusza.
— Niech pan Wrayburne się dowie, że ja mu nie pozwolę chodzić do mojej siostry. Niech tylko nie myśli, że Liza dba o niego. Niema wcale o to obawy.
Stwierdziwszy ten fakt, Karol zaśmiał się gburowato, a Bradley mu zawtórował. Eugeniusz zdmuchnął raz jeszcze spopielały koniuszek cygara i nie powiedział ani słowa.
— Niech pan Wrayburne dowie się, że ja zabronię mojej siostrze widywania się z nim. Liza jest dobrą dziewczyną, ale ma głowę przewróconą. Niech pan Wrayburne nie myśli, że z jego powodu, wcale nie. Ona wyobraża sobie, że ma jakieś obowiązki dla pana Wrayburne, z powodu, że był przy niej w chwili śmierci mego ojca, ale ja jej to wyperswaduję. Wcale nie życzę sobie, żeby pan Wrayburne kierował jej nauką, skoro pan Bradley gotów jest ją sam uczyć.
— Panie kierowniku — odezwał się wreszcie Eugeniusz, przypatrując się uważnie swemu cygaru, które wyjął poprzednio z ust — czy nie uważasz pan, że czasby już był wielki wyprowadzić stąd twego ucznia?
— Panie Lightwood — wykrzyknął Karol, czerwony od gniewu — pan jesteś świadkiem naszej rozmowy i spodziewam się, że pan ją zapamiętasz, bo to pan jest wszystkiemu winien przez to, że pan zaprowadził pana Wrayburne do mej siostry, zresztą powiedzieliśmy już wszystko i możemy odejść.
— Wyjdź stąd Karolu i poczekaj na mnie na dole — syknął Bradley.
Karol usłuchał i wyszedł jak mógł najhałaśliwiej.
— Pan masz mnie za coś równie marnego, jak proch swego obuwia — rzekł Bradley, hamując się stosunkowo, gdyż inaczej głos-by mu uwiązł w gardle.
— Upewniam pana, że wcale, ale to wcale nie zajmuję się panem.
— Pan wiesz dobrze, że to nieprawda.
— Żałuję mocno, ale się pan myli.
Wiem tylko jedno, panie Wrayburne, że panu nikt nie dorówna w arogancyi.
— Być może.
— Ale ja nie jestem dzieckiem i przyzwyczajony jestem, aby mię słuchano, gdy mówię.
— Jako nauczyciel, zapewne.
— Czy pan sobie wyobrażasz, że ponieważ spełniam uczciwie obowiązki swego stanu, nie mam już żadnych uczuć ludzkich?
— Myślę tylko, że pan jesteś za popędliwy na kierownika szkoły.
— Nie jestem takim wobec moich uczniów.
— Zatem wobec innych, panie kierowniku.
— Nazywam się Bradley Headstone.
— Sam pan przecie mówiłeś, że nazwisko pańskie nie powinno mnie obchodzić.
Bradley drżał od stóp do głów i otarł sobie chustką twarz, zroszoną potem. Rozpacz go brała na myśl, że nie umie zachować zimnej krwi wobec tego przeciwnika, który panował nad sobą z takiem mistrzostwem.
W tej chwili nienawidził prawie sam siebie i zrobił taki gest, jakby się sam chciał poszarpać na sztuki.
Przez chwilę milczeli obaj, poczem Eugeniusz odezwał się pierwszy trochę niecierpliwie:
— A więc, łaskawy panie, powiedz pan wreszcie, co chcesz i pozwól sobie przypomnieć, że pański uczeń oczekuje na dole.
Ale Bradley odzyskał już równowagę.
— Chciałem panu powiedzieć, że ten młody człowiek, który stąd wyszedł, a którego pozwoliłeś sobie pan traktować z góry, miał zupełną słuszność, a uczucia, które mu podyktowały słowa, do pana wyrzeczone, były szlachetne i sprawiedliwe.
— Czy to już wszystko? — spytał chłodno Eugeniusz.
— Nie panie; dodam jeszcze, że Karol ma zupełną słuszność, wzbraniając siostrze swej przyjmowania pana u siebie i nie pochwalając usług, które jej pan oddajesz.
— Czy to już wszystko? — powtórzył raz jeszcze Eugeniusz.
— Nie, panie; dodać jeszcze muszę, że ubliżasz pan pannie Hexham, prześladując ją swymi zabiegami.
— Czy pan jesteś opiekunem panny Hexham, czy dopiero zamierzasz nim zostać? — spytał szyderczo Eugeniusz — a może chcesz pan poprostu zrobić z niej swą uczenicę?
— Co pan przez to rozumiesz? — wyjąkał Bradley, którego twarz pokryła się krwistym rumieńcem.
— To tylko, że panna Hexham jest osobą tak niepospolitą i tak wyższą od swego nieokrzesanego otoczenia, że nie dziwi mnie z pana strony chęć, którą pan wyraziłeś poprzednio.
— Czy pan i mnie zaliczasz do tego nieokrzesanego otoczenia? Czy pan mi wymawiasz moje niskie pochodzenie?
— Nie mogę wyrokować o tem, czego nie znam.
— Owszem, widzę to doskonale, że pan lekceważysz mnie, z powodu, że sam sobie utorowałem drogę i szedłem o własnych siłach.
— Mówiłem panu, że nic o tem nie wiem. A zresztą, czy to już wszystko?
— Nie panie, wracając do tego młodego człowieka...
— Który nudzić się musi tam na dole — przerwał grzecznie Eugeniusz.
— Niech pan nie myśli, że stoi on sam bez oparcia, Wziąłem go pod opiekę i jestem jego przyjacielem. Karol Hexham może na mnie liczyć i potrafię panu tego dowieść.
— Tymczasem pozwalasz mu pan czekać na schodach.
— Jeżeliś pan sądził, że Karol Hexham jest dzieckiem niedoświadczonem i nie rozumie wartości pańskiego postępowania, to się pan grubo omylił. A zresztą będziesz pan miał do czynienia nietylko z nim, ale i ze mną, a gdyby zaszła tego potrzeba, potrafię zmusić pana do dania mu zadośćuczynienia, serce moje i ręka otwarte są dla niego.
— Te drzwi także — rzucił od niechcenia Eugeniusz.
— Drwię sobie z pańskich słówek i półsłówek. Pan sądzisz się lepiej odemnie urodzonym, a masz niską i nikczemną naturę. Nie zajmowałbym się też panem wcale, gdyby nie to, żeś pan obraził mego przyjaciela. Dlatego tylko gotów jestem traktować pana tak, jakgdybyś mnie pan obraził.
Wyrzekłszy to, Bradley zawrócił sztywnie do drzwi i wyszedł, zdając sobie wybornie sprawę, jak niefortunnie wypadło jego wystąpienie, jak był niezręczny i grubijański.
— Ciekawy maniak — rzekł Eugeniusz, gdy, ciężkie drzwi zatrzasnęły się za odchodzącym, — wyobraża sobie, że cały świat zna jego rodziców.
Lightwood, który przez dyskrecyę usunął się był w zagłębienie okna, zaczął teraz chodzić po pokoju.
— Obawiam się, że znudziła cię ta wizyta — zauważył Eugeniusz — w takim razie spróbuj rozerwać się, zalecając się do lady Tippins.
— Eugeniuszu! Eugeniuszu! — rzekł wtedy Mortimer, zatrzymując się przed nim — wszystko to nie podoba mi się wcale, teraz dopiero widzę, jak byłem ślepy.
— Niby w czem?
— Powinienem był odrazu się domyśleć prawdy już wtedy, gdyś mi powiedział, że zbrodnią jest wciągać tę dziewczynę do sprawy Harmona.
— Tak, przypominam sobie, zdaje mi się ten frazes...
— Cóż ty właściwie myślisz o niej? — spytał Mortimer.
Zamiast odpowiedzieć odrazu na to pytanie, Eugeniusz puścił jeszcze trochę dymu z papierosa, a potem rzekł z prostotą:
— Niema w całej Anglii dziewczyny szlachetniejszej od niej, niema też czystszej i lepszej w mojej, ani w twojej rodzinie.
— Zgoda na to, ale cóż dalej?
— A! co do tego — odrzekł Eugeniusz, patrząc na przyjaciela z wyrazem niepewności — jest to dla mnie zagadka, której nie silę się rozwiązać.
— Czy chcesz ją uwieść, a potem porzucić?
— Nie, mój drogi.
— Czy chcesz się z nią ożenić?
— Nie.
— Czy chcesz i nadal bywać u niej?
— Mój drogi, wiesz dobrze, że ja nie tworzę nigdy z góry żadnych zamysłów: gdybym nawet powziął kiedy jaki zamiar, to z pewnością zabrakłoby mi sił dla wykonania go.
— Eugeniuszu! Eugeniuszu!
— O, proszę cię, nie rób tylko grobowych min i nie rób mi żadnych wyrzutów. Powiedziałem ci o sobie tyle, co wiem, to jest wyznałem ci moją nieświadomość. Przypomnij sobie piosenkę, którą śpiewaliśmy niegdyś, a która jest najsmutniejszą z wesołych piosnek, jakie znam:

Niechaj się cień melancholii

Do naszych szaleństw nie wtrąca;
Wolni od tego, co boli
Śpiewajmy tra-la do końca,

Śpiewajmy tra-la.

— Śpiewajmy więc tra-la; to znaczy, nie zaprzątajmy sobie głowy tem, czego zrozumieć nie zdołamy.
Ale Mortimer nie dał się zbyć tak łatwo.
— Więc ty doprawdy chodzisz do tej dziewczyny, jak twierdził jej brat?
— Mam zaszczyt odpowiedzieć twierdząco na pytanie mego szanownego przyjaciela.
— Ale co z tego wyniknie? Dokąd cię to w końcu zaprowadzi?
— Czy udziela ci się mania śledcza tego kierownika szkoły? Mortimerze! Wypal poprostu cygaro, a to ci zrobi dobrze i odzyskasz spokój.
A zresztą zapomniałeś o moich przyborach kuchennych i o umoralniającym ich wpływie na moje cnoty domowe, Zostaw mnie pod ich zbawiennym działaniem i nie troszcz się o resztę.
— Będę się troszczył, dopóki mi nie odpowiesz, co zamierzasz, do czego dążysz i dokąd cię to zaprowadzi.
— Żapytywałem siebie o to nieraz — odparł Eugeniusz, dotykając czoła ręką — i na honor, nie otrzymałem żadnej odpowiedzi.

ROZDZIAŁ VII.
Układ przyjacielski.

Pomimo zasadniczych zmian, jakie zaszły w życiu złoconego śmieciarza, nie przestał on słuchać czytania Silasa Wegya i śledził z równem zawsze zajęciem przebieg upadku cesarstwa rzymskiego. Czytanie to odbywało się czasem w nowym, arystokratycznym pałacu, częściej jednak Boffen zachodził do swego dawnego mieszkania i, zasiadłszy na starej ławie, słuchał z natężeniem dziejów ostatecznej ruiny dawnych władców świata. Gdyby Silas Wegg był godniejszy względów, jakimi go obdarzano, to te wizyty jego chlebodawcy sprawiałyby mu przyjemność — ale on był już tak rozzuchwalony swem nowem położeniem, że, zamiast wdzięczności, czuł raczej głuchy żal do swego poczciwego dobroczyńcy. Jestto zresztą objaw dość pospolity, że sługa źle uzdolniony, szuka pretensyi do tego, który korzysta z jego usług i obwinia go o własną nieudolność. Zdarza się nietylko w prywatnej, ale i w publicznej służbie,
Ileż to razy widziano ludzi wysoko położonych i piastujących odpowiedzialne stanowiska, przechodzących do skrajnej opozycyi z chwilą, gdy wychodziły na jaw ich niedołęstwo i nieudolność. Ludzie tacy zwracają się zwykle z największą zawziętością przeciw tym, którym służyli i nie cofają się przed oszustwem, potwarzą i najbrudniejszą arogancyą, a powtarza się to zarówno w publicznych, jak w prywatnych stosunkach. Otóż Silas Wegg, który, dzięki wyniesieniu go przez pana Boffena, przychodził teraz jako gość do wspaniałego domu, pod którego murami handlował przez lat tyle, przybierał często ton podupadłej wielkości i dawał do zrozumienia, że tak on sam, jak dom (nasz dom, jak go nazywał), zdegradowani zostali niejako przez zmiany, jakie zaszły w ostatnich czasach.
— Ach panie — mawiał on do Boffena, kiwając melancholijnie głową — ten dom, ten pałac rodowy, w którym widziałem tyle razy miss Elżbietę, lorda Jerzego, wuja Parkera i ciotkę Joannę, gdy pomyślę, na co to zeszło, Boże jedyny. — Mówił te rzeczy z tak głębokiem rozżaleniem, że w naiwnem sercu pana Boffena rodziło się przypuszczenie, że wyrządził komuś ciężką krzywdę, kupując wspaniały pałac. Próbował też pocieszać swego lektora, który jednak trwał w swej roli pokrzywdzonego przyjaciela fikcyjnej ciotki Joanny i wuja Parkera. Pozatem wszakże, szanowny Silas Wegg nie zaniedbywał swych interesów, a przedewszystkiem przeprowadził ze znanym już nam panem Wenus tranzakcye o kupno swej nogi.
— Przyniesiesz mi pan ją do domu — rzekł po ostatniej swej wizycie do preparatora anatoma, — zostaniesz pan u mnie na cały wieczór.
— Pan wiesz dobrze, że nie wesoły ze mnie towarzysz, — odrzekł Wenus, ale mimo to, niech się stanie, jak sobie pan życzy.
Wskutek tej rozmowy, mister Wenus zadzwonił w pewien dzień sobotni do furty dawnej willi Boffenów, — Silas Wegg otworzył mu sam, a wzrok jego padł z upodobaniem na przedmiot, mający kształt kija, który jego przyjaciel niósł pod pachą.
— Myślałem, że pan przywieziesz to dorożką, — rzekł z urazą.
— I panie! — odparł na to Wenus, nie mam sobie za uchybienie, żem przyniósł sam ten pakunek.
— To też nie chodzi mi o pana, ale właśnie o pakunek, który wart był tego, aby go przewieźć dorożką — odparł z godnością Silas.
— Kupiłeś go pan, więc go panu odnoszę — rzekł na to Wenus — i rad jestem, że ta rzecz powraca do źródła, z którego wyszła.
Rzekłszy to, podał Silasowi owinięty w papier piszczel.
— Ale wiesz pan co — rzekł wtedy Silas — teraz, kiedy sprawa jest już ubita, mogę panu powiedzieć po przyjacielsku, że, gdybym się był udał do adwokata, musiałbyś mi pan zwrócić tę nogę bez żadnego wynagrodzenia.
— Co nie, to nie, panie Wegg, wiesz pan przecie dobrze, że kupiłem ją niegdyś od pana po uczciwej cenie i za wzajemną zgodą.
— A czy pan wiesz, że nie wolno jest handlować ciałem ludzkiem, przynajmniej u nas, w Anglii, a z tego wynika, że pan nie miałeś prawa kupować mojej kości, spytaj się pan adwokata, co mówi na to prawo?
— Nie wiem, co mówi na to prawo — odrzekł preparator anatom, czerwieniąc się z gniewu i podnosząc głos — ale zato znam wybornie moje prawo do tej piszczeli i żałuję mocno, że...
— Niech się pan nie unosi, panie Wenus — przerwał mu pojednawczo Silas Wegg.
— Żałuję mocno, że nie wziąłem od pana pieniędzy wprzód, zanim panu oddałem pańską nogę.
Wenus był wogóle drażliwy, zapewne skutkiem swych utrapień sercowych, a że nie leżało w interesie Silasa draźnić go bardziej jeszcze, zmienił więc ton i zaczął mówić ze słodyczą:
— Nie bierz tego zbytnio do serca, panie Wenus, bo ja zrobiłem tylko taką hipotezę, czyli przypuszczenie.
— Zrób pan lepiej z tego uczciwe zapłacenie — odparł Wenus, zawsze jeszcze rozdraźniony.
Wtedy Silas, chcąc go do reszty ułagodzić, wprowadził go do byłego salonu państwa Boffenów, gdzie palił się na kominku wesoły ogień, a na stole stały przybory do przyrządzania grogu.
Widok ten rozchmurzył nieco anatoma, który powinszował Silasowi możności korzystania z tak pięknej rezydencyi.
— Przepowiadałem panu odrazu, że skoro się pan dostaniesz do willi Boffenów, będzie się panu dobrze działo.
— Nie mogę się skarżyć — odparł z westchnieniem Silas Wegg — chociaż pan sam wiesz, że nie wszystko jest złotem, co się świeci. Siadaj pan tymczasem i przyrządź sobie szklankę $rogu.
Zasiedli obaj, pociągając naprzemian ze szklanek, to znów puszczając dym ze swych łajek.
— Mówisz pan więc, że pańskie złoto świeci fałszywym blaskiem? — spytał Wenus.
— Kto to może wiedzieć? — odparł sentencyonalnie Wegg — w każdym razie nie jest mi przyjemnie, gdy sobie pomyślę, że dawni mieszkańcy tego domu zeszli z tego świata śmiercią gwałtowną i tajemniczą.
— Czy masz pan kogo w podejrzeniu? — panie Wegg.
— Nie, ale wiem, komu zbrodnia przyniosła pożytek.
Wyrzekłszy te słowa, Silas Wegg umilkł, a twarz jego wyrażała niezłomne postanowienie nie uchybienia miłości bliźniego, która to cnota zdawała się go nagle opuszczać, tak, że przytrzymywał ją zaledwie za kraj szaty.
— Mógłbym podzielić się z panem kilku spostrzeżeniami, bo naprzykład pomyśl pan tylko: Olbrzymia fortuna spada nagle, jak z nieba, pewnej osobie, której nazwiska nie chcę wymieniać, a mnie co się dostaje? Mała pensya tygodniowa, mieszkanie i opał, A przecież, który z nas jest więcej wart, ja czy ten, którego nazwiska nie chcę wymienić? Taki jest świat.
— To chwalebnie, że pan przyjmujesz swój los z takim spokojem — zauważył Wenus.
— A teraz, posłuchaj pan dalej. Ten pan, wiesz, o kim mówię, jest to człowiek ograniczony i łatwowierny, którego łatwo opanować. Ale ja z tego nie skorzystałem, mimo, że byłem ciągle przy jego boku. Tymczasem zjawił się drugi jakiś przybłęda i dla niego odsunięto mnie, bo nie umiałem tak pochlebiać, jak tamten. A tymczasem, kto z nas jest więcej wart? Czy ten sekretarz potrafi tak, jak ja, czytać historyę rzymską? Czy potrafi tak, jak ja, opisywać wszystkich cywilów i wojskowych rzymskich, co mają, panie, takie nazwiska, że gdy je pan wymawiasz, to jakbyś wióra łykał? A przecież ja siedzę w tej starej ruderze, a tamten mieszka w pałacu, ma tam swój własny pokój, dostaje tysiąc funtów pensyi rocznie. A mnie wyrzucili tu, jak grat nieużyteczny. Ale ja mimo to widzę, co się święci, mam, Bogu dzięki, dobry węch. Czy znałeś pan dawniej tę willę?
— Nie, pierwszy raz tu jestem.
— Ale przechodziłeś pan zapewne tędy?
— Tak jest, panie Wegg, nawet zatrzymywałem się tu nieraz i patrzyłem z ciekawością na dziedziniec.
— I cóżeś pan dostrzegł?
— Nic, prócz śmiecia.
— A jednak — badał go dalej Wegg — żyłeś pan w przyjaźni ze starym Harmonem.
— Nie, panie, to nie była przyjaźń. Widywałem go czasem, ale mało go znałem. Szperał on wiecznie w swoich śmieciach, ale nie robił mi żadnych zwierzeń, to był wogóle człowiek skryty.
— Skryty? — zawołał Wegg — pan mówisz, że był skryty?
— Przynajmniej wyglądał na to.
— Ach panie! — mówił Wegg, rzucając oczyma po ścianach, — jeżeli był skryty, to z pewnością musiał coś ukryć. Jak pan myśli, czy nie ukrył on czego w swoich śmieciach?
— To się mogło zdarzyć.
Silas Wegg włożył na nos okulary i spojrzał z podziwem na swego gościa; wszystko, co tamten mówił, zgadzało się tak dobrze z jego własnymi domysłami.
— Przyjacielu! — rzekł, ujmując go uroczyście za rękę — powiedz mi z zaufaniem, jakie winien jest bliźni bliźniemu i brat bratu, jak myślisz, co mógł zagrzebać w śmieciach stary Harmon?
— Nie wiem. Mógłbym się co najwyżej domyślać tego lub owego.
— A więc z ręką na sumieniu (tamten miał właśnie rękę na szklance z grogiem) powiedz mi, czego się domyślasz.
— Zdaje mi się — rzekł Wenus, połknąwszy wprzód zawartość swej szklanki, — że dżentlmen tego pokroju, co stary Harmon, mógł był zakopać w śmieciach pieniądze, klejnoty, papiery.
— Ozdobo ludzkości — krzyknął z ekstazą Wegg — powiedziałeś papiery. Ale jakie? Czy nie był to naprzykład testament?
— Mogło i to być — odparł preparator szkieletów — jeśli zważymy, że ten stary dżentlmen wydziedziczał kolejno wszystkich swoich krewnych, mógł więc pisać w różnych czasach różne testamenty i kodycyle, a potem je zakopywać.
— Duchu pokrewny! — mówił Wegg, chwytając rękę anatoma i przyciskając ją do siebie, jakby chciał z niej wróżyć — napij się jeszcze grogu.
Dolał mu pełną szklankę, a potem przysunął się do niego, jak mógł najbliżej, wraz ze swym drewnianym stołkiem i drewnianą nogą.
— Mówię ci, panie Wenus, — rzekł poufnie — że jesteśmy do siebie bliźniaczo podobni i dlatego zaproponuję ci pewną umowę.
— Jaką? — spytał Wenus, mrugając swemi znużonemi oczyma.
— Będziemy szukali, słyszy pan, będziemy razem szukali, a skoro znajdziemy coś, podzielimy się lojalnie zyskiem.
Wenus wzniósł oczy do góry i zanurzył palce w swoją rudą czuprynę, jakby tylko z rękami na głowie mógł powziąć jakie postanowienie.
— Ależ przecie to, co znajdziemy, nie będzie naszą własnością — zauważył po chwili namysłu.
— Dlaczego? — zaprzeczył energicznie Wegg — przecież będzie to coś, o czem nikt nie wie, co zatem do nikogo nie należy.
— A jeśli to będą papiery? — spytał anatom — jak z nimi postąpimy?
— To już będzie zależne od ich zawartości. Poznawszy ich treść, odprzedamy je temu, dla kogo będą pożyteczne.
— A jeśli ten ktoś zrobi z nich zły użytek?
— To już będzie jego wina, a nie nasza,
Tu Silas Wegg roztoczył przed swym gościem cały plan działania. Zaczął mu przedstawiać, że on jedynie może się stać w tym interesie wymarzonym wspólnikiem, bo ma rękę lekką, doskonałą znajomość różnych tkanek kostnych i nie kostnych, nawyknienie do pracy, cierpliwość, delikatność i t. p.
— Ja, panie Wenus, mam ciężką rękę, nie potrafiłbym robić w tem, bez zostawienia dotykalnych śladów, a przy tem mam drewnianą nogę, panu zaś przyjdzie to daleko łatwiej.
Artysta-anatom uchwycił się znów obu rękami za swe rude kędziory, w ten sposób, że utworzył sobie z nich rodzaj psich uszów. Wysłuchał uważnie całej przemocy Silasa Wegga, ale nie dał mu żadnej odpowiedzi.
— Ja nie mogę — powtórzył Wegg, powołując się raz jeszcze na swoją drewnianą nogę.
— A jednak próbowałeś już pan — rzekł wreszcie Wenus.
— Nie można tego nazwać próbą. Drasnąłem tylko coś nie coś te pagórki śmiecia.
— W każdym razie przekonałeś się pan, że to trudne zajęcie.
Wegg skinął głową twierdząco.
— Nie wiem jeszcze, czy się zgodzę — rzekł Wenus.
— Ależ zgódź się pan, zgódź — zachęcał go właściciel drewnianej nogi.
— Gdybym nie był tak zgorzkniały skutkiem odpowiedzi, jaką mi dała dama mego serca, tobym się stanowczo nie zgodził. Ale w stanie ducha, w jakim się obecnie znajduję, to jest bliski będąc szaleństwa i rozpaczy, może się zgodzę.
Usłyszawszy to, Silas Wegg nalał z pośpiechem nową szklankę grogu i poczęstował nią towarzysza, pijąc sam za zdrowie młodej osoby, której odmowa uczyniła zbolałego anatoma tak podatnym dla jego zamiarów.
— Słyszę kroki! — rzekł nagle pan Wenus.
— Gdzie? — spytał z drżeniem Wegś.
— Na dziedzińcu.
Spiskowi odsunęli się od siebie instynktownie i rozmawiać zaczęli o rzeczach obojętnych. Kroki zbliżały się tymczasem, nie do drzwi jednak, a do okna. Po chwili ktoś zastukał w szybę.
— Proszę wejść! — zawołał Wegg.
Ale gość nie skorzystał z tego zaproszenia, a tylko otworzył od zewnątrz okno, które widocznie nie przystawało należycie i wsunął przez nie głowę. Gdyby był nawet wszedł normalną drogą, to jest przez drzwi, to i tak niespodziane ukazanie się jego o tak późnej godzinie wywołałoby pewną trwogę w obecnych, tem większy lęk wzbudziła w nich też ta twarz, wsuwająca się nagle przez otwór okna. Wenus zwłaszcza cofnął się na jej widok wraz z krzesłem i wpatrzył się w nią z pewnem przerażeniem. Po głowie chodziły mu niejasne wspomnienia, których nie umiał uporządkować.
— Dobry wieczór panu, panie Wegg — prze mówiła twarz. — Okno było niedomknięte, zechciej pan sam zobaczyć.
— Ach, to pan, panie Rokesmith! — wybełkotał eks-straganiarz.
— Tak, to ja we własnej osobie, powiem tylko parę słów i zaraz odejdę.
— To on — szepnął Wegg, pochylając się nad anatomem — człowiek, dla którego mnie usunięto.
— Pan masz gości, panie Wegg? — spytał Rokesmith.
— Tak panie, to jeden z mych przyjaciół przyszedł mnie odwiedzić.
— Nie przeszkadzam panom, chcę tylko powtórzyć zlecenie pana Boffena, który prosi pana, abyś nie oczekiwał go wieczorem. Pan Boffen nie chce pana w niczem krępować, o ile więc zastanie pana w domu bez uprzedniego zawiadomienia, skorzysta z pańskich usług, w przeciwnym razie odłoży czytanie na inny raz.
Wypowiedziawszy to, Rokesmith zamknął okno, życząc dobrej nocy obu przyjaciołom. Skoro odszedł, Silas Wegg ponowił swoje skargi.
— Widziałeś pan jego twarz? — rzekł z goryczą.
Ale pan Wenus nie zdawał jeszcze sobie dokładnie sprawy ze swoich wrażeń, bo wyrzekł tylko:
— To jakiś szczególny człowiek.
— Hipokryta! obłudnik dwulicowy — biadał dalej Wegg — upewniam cię, panie Wenus, że on ma czarny charakter.
— Czy przemawia co przeciw niemu? — spytał anatom.
— Ależ wszystko. Wszystko przeciw niemu przemawia — twierdził z zapałem Wegg, który uczuł dziwną ulgę, wyposażając sekretarza w ujemne cechy, które były jego niezaprzeczoną własnością. — I pomyśleć tylko, że to wspaniałe niebo, wyiskrzone gwiazdami, znosi pod swem sklepieniem zarówno łotrów, jak uczciwych ludzi. — Mówiąc to, Silas Wegg znajdował się już na dziedzińcu, odprowadzając przyjaciela swego do furtki. Wypili obaj tyle grogów, że draźliwość ich doszła do potęgi, przybierając jednak rozbieżny kierunek.
— Gdy patrzę na te konstelacye — mówił Wenus, zadzierając głowę tak gwałtownie, że mu aż kapelusz zleciał na ziemię — tem boleśniej przypominają mi się okrutne słowa jej listu, w którym mówi, że nie chce być uważana za materyał da spreparowania szkieletu.
— A mnie — odpowiedział Silas — błyszczące te gwiazdy przypominają potworną niesprawiedliwość tego, którego imienia nie chcę wymienić. Nie jestem złym człowiekiem, a przecież czuję do niego coraz gorszą nienawiść. Czy wiesz pan, o czem mówią te gwiazdy? — panie Wenus,
— Wiem — odparł anatom — mówią, że ona nie chce służyć za materyał do spreparowania szkieletu.
— A mnie mówią one o ciotce Joannie, wuju Parkerze, miss Elżbiecie i panu Jerzym, których utraciłem, odkąd Boffen rozsiadł się w naszym wspaniałym domu.

Zataczając się, doszli wreszcie obaj do furtki.

ROZDZIAŁ VIII.
Nieszkodllwe porwanie.

Wybraniec fortuny, gagatek losu, dziecko szczęścia, czyli, mówiąc prostszemi słowy, wzbogacony świeżo Nikodem Boffen, przyzwyczaił się stosunkowo szybko do swego wspaniałego pałacu i wszystkich ciężarów, jakie pociągał za sobą nowy tryb życia. Ciężary te poczytywał niejako za haracz niezbędny, związany z bogactwem, a znosił je tem chętniej, że małżonka jego i Bella zachwycone były światowym wirem, w jaki je wciągnięto. Bella była w tym wypadku bardzo cennym nabytkiem dla państwa Boffenów. Nie dość, że czarująca jej piękność, podniesiona strojem, budziła ogólny podziw, ale i spryt wrodzony, z jakim młoda ta panna zastosowała się do poziomu nowego swego otoczenia, oddawała im nie małe usługi. Bella podjęła się z własnej woli wykształcenia pani Boffen we wszystkich subtelnościach towarzyskich, jakich domaga się od członków swoich szkoła Podsnapów. Co więcej, przejęła się tak mocno swą misyą, że ilekroć poczciwa jej opiekunka popełniła jaki nietakt, czyli, innemi słowy, potknęła się na śliskiej powierzchni, na której łyżwuje się stale cała Podsnaperya, Bella cierpiała tak mocno, jak gdyby sama popełniła jakiś błąd, narażający ją na śmieszność. A jednak niepokój ten był całkiem zbyteczny, bo piękny świat stolicy przyjął bogatych Boffenów, bez żadnych zastrzeżeń, a całe towarzystwo zgodziło się jednomyślnie na przyznanie poczciwej parze czarująco patryarchalnej prostoty. Bella była zresztą wogóle zbyt młoda, aby zdawać sobie sprawę ze swego nowego położenia, a ponieważ dawniej ubolewała zawsze nad skromnymi warunkami, w jakich żyć musiała w domu, nie dziw, że zachwycona była książęcą rezydencyą, w jakiej mieszkała teraz i przekładała ją o wiele nad lichy przytułek w ojcowskiej suterenie.
— Dziwny człowiek ten Rokesmith — rzekł dnia pewnego pan Boffen do swej czarującej pupilki; — nieoszacowany jako sekretarz, ale postępuje często tak, że go wcale zrozumieć nie mogę.
Bella nadstawiła uszka, bo i ona także znajdowała, że sekretarz państwa Boffen jest dziwnym człowiekiem.
— Nie mogę wątpić, że jest mi szczerze oddany — mówił dalej pan Boffen — pracuje za pięciu, a jednak jest w nim coś, co nie dopuszcza do prawdziwego zbliżenia. — Czasem zdaje mi się, że go już prawie mam, ale on w tejże chwili wymyka się na nowo.
— Na czemże to polega? — spytała Bella.
— Ileż to razy zapraszałem go do naszych salonów, wtedy gdy mamy gości, ale on nie chce, unika stanowczo ludzi i oprócz nas, nie chce nikogo widzieć.
— Jeśli sobie wyobraża, że jest za wielkim panem, — zauważyła Bella, wydymając usteczka.
— Nie to, nie to — odparł pan Boffen — jestem pewny, że nie robi tego przez dumę.
— Więc, jeśli się ma za człowieka niższej sfery, to już jego rzecz.
— Och nie! — zaprzeczył żywo Boffen — Rokesmith nie ma się wcale za gorszego od ludzi, którzy tu bywają.
— W takim razie, czemuż unika towarzystwa? — spytała Bella.
— Niech mnie powieszą, jeśli wiem, co to znaczy — zaklął Boffen. — Z początku myślałem, że unika tylko pana Lightwooda, teraz nie chce widzieć nikogo.
— O! już wiem, co to znaczy — pomyślała wtedy Bella. Poczyniła już ona na tem tle swoje własne kobiece spostrzeżenia. Mortimer Lightwood spotykał ją w towarzystwach, do których uczęszczała, bywał także dość często u państwa Boffenów. Bella zdawała sobie wybornie sprawę z wrażenia, jakie jej ładna twarzyczka robiła na młodym adwokacie. Wpadła mu w oko niezawodnie, a sekretarz był zazdrosny. Proszę! taki sekretarz, taki tam lokator jej rodziców.
Było to trochę zapewne dziwaczne, że Bella odczuwała tak wyniosłą pogardę dla lokatora swych rodziców i czuła się o tyle od niego wyższa, skoro jednak uprzytomnimy sobie, że była to dziewczyna, psuta od dzieciństwa, wpierw za uboga, obecnie za bogata, to przewrót, jaki się dokonał w jej główce, wyda się nam mniej anormalny.
— To za wiele! — myślała dalej ładna miss, której oburzenie wzrastało. — Ten sekretarz chciałby odsuwać odemnie ludzi przyzwoitych. Dzikie pretensye ma ten człowiek.
A przecież tak niedawno jeszcze Bella doznawała niemałego wzruszenia na myśl, że lokator Pa może się w niej zakochać. — Prawda, że wtedy nie mieszkała jeszcze w arystokratycznym pałacu państwa Boffenów i nie ubierała się u najlepszej krawcowej.
— Okropny nudziarz z tego sekretarza — myślała dalej Bella. — Niby to odsuwa się od towarzystwa, a właściwie umie być natrętny. — Na poparcie tego zarzutu przypomniała sobie, że ilekroć powracała z teatru lub z wizyty z panią Boffen, Rokesmith potrafił zawsze upatrzyć stosowną chwilę, aby wyjść na ich spotkanie i podać im ramię przy wysiadaniu z powozu. Pani Boffen przyjmowała to zawsze z takim zachwytem, że on mógł sobie Bóg wie co pomyśleć, ten nieznośny sekretarz. Tegoż dnia Rokesmith znalazł się w salonie sam na sam z panną Wilfer.
— Czy nie da mi pani jakich poleceń dla swej rodziny? — spytał jej.
— Co pan przez to rozumie? — spytała Bella, spuszczając leniwie powieki.
— Nie wątpię, że pani im często przysyła wiadomości o sobie, ale ponieważ bywam tam codziennie, czułbym się szczęśliwy, służąc pani za pośrednika, a wiem, że serdeczne słówko od pani ucieszyłoby ich bardzo.
— Nie potrzebuje mi pan tego przypominać — przerwała wyniośle Bella — a zresztą oni mi wcale nie przesyłają serdecznych słówek. — Mówiąc to, czuła wybornie, że się źle broni, Rokesmith nie zdawał się tego widzieć.
— Rodzice pani pytają mnie często o panią, powtarzam im wiadomości, na jakie mnie stać.
— Spodziewam się, że informacye, jakich pan im udzielasz, są autentyczne.
— Gdyby pani wątpiła o tem, nie przyniosłoby to pani zaszczytu.
— Przepraszam pana, panie Rokesmith, zasłużyłam na to surowe słówko.
— Niech pani tego tak źle nie bierze, to ja przepraszam panią; wracając zaś do rodziców pani, to rzeczywiście nie raz mi dają dla pani zlecenia, ale wobec tego, że pani nigdy o nich nie pyta, nie śmiem doprawdy...
— Pójdę do nich jutro — rzekła nagle Bella z rodzajem skruchy.
— Czy mam im to oznajmić?
— Jeśli pan uważa za stosowne.
Rokesmith zaczekał jeszcze czas jakiś, w nadziei, że rozmowa się przeciągnie, ale Bella nie okazywała do tego ochoty, pożegnał ją więc i odszedł. Zostawszy sama, Bella zmuszona była przyznać, że usprawiedliwiała się przed sekretarzem i że rozmowa z nim skłoniła ją do odwiedzenia rodziców, o czem wpierw wcale nie myślała.
— Cóż to znaczy? — pytała siebie. — Ten człowiek wyobraża sobie pewnie, że ma na mnie jakiś wpływ! Bądź co bądź, zapowiedziała swym opiekunom swój zamiar odwiedzenia rodziców, a pani Boffen wymogła na niej przyrzeczenie, że uda się tam powozem. Skutkiem tego nazajutrz wspaniały ekwipaż, wiozący Bellę, zatrzymał się przed wrotami skromnego domku. Matka jej i siostra, uprzedzone już przez Rokesmitha, przypatrywały się temu z po za zapuszczonej firanki, nie pokazywały się umyślnie długi czas, aby sąsiedzi ich zbudowali się należycie widokiem majestatycznego zaprzęgu.
Wreszcie Bella dostała się do znanej już nam sutereny, a kontrast, jaki stanowiło to nędzne mieszkanie ze wspaniałym pałacem, uderzył ją mocno,
— Jakim sposobem ja mogłam tu egzystować? — myślała w duchu.
Ponury majestat matki i uszczypliwa arogancya siostry nie ułatwiły położenia. Bella potrzebowała zachęty, której tu nie znalazła.
— Wyrządziłaś nam wielki zaszczyt, moja córko — rzekła pani Wilfer, podając jej do ucałowania policzek sztywny, jak grzbiet łyżki stołowej — czy nie uważasz, że siostra twoja wyrosła?
— Bardzo mama dobrze robi, przyjmując ją, jak na to zasłużyła, — rzekła Lawinia — ale co ma do tego mój wzrost, wyszłam już z wieku, w którym się rośnie.
— Ja, moja córko, urosłam jeszcze po ślubie.
— Możliwe, ale niema się mama czem chwalić. Jak się masz Bello i jak się mają twoi Boffenowie.
— Dość tego, moja córko, nie zniosę dłużej tak lekkomyślnego sposobu wyrażania się.
— Lekkomyślnego? Więc będę mówiła Boffeny, jak się mają twoje Boffeny?
— Niepoprawna sroczko!
— Niepoprawna? być może, w każdym razie nie chcę rosnąć jeszcze po ślubie.
— Nie chcesz? nie chcesz? — spytała surowo matka.
— Nie chcę, Ma, i nic w świecie nie skłoni mnie do tego.
— Mogłam się tego spodziewać — rzekła ponuro pani Wilfer. — Przykład idzie z góry. Starsza córka opuszcza mnie dla ludzi bogatych i pysznych, młodsza lekceważy mnie i znieważa; jedno jest przyczyną drugiego.
— Ależ mamo — rzekła wreszcie Bella, państwo Boffenowie są bogaci, ale nie są pyszni i nigdy nimi nie byli.
— Cóż-to mamo, zapominasz, że jej Boffeny są doskonałością — zawołała czupurna Lawy.
Zadowolona z tego poparcia pani Wilfer, zawarła wnet przymierze ze swą młodszą córką.
— W istocie — rzekła — zdaje mi się, że Bella domaga się od nas takiej opinii o tych ludziach. Ale, nie mówiąc już o tem, że ta Boffenowa ma twarz, o której nigdy nie mogę myśleć bez wewnętrznego drżenia, nie żyjemy z sobą ta pani Boffenowa i ja na tak zażyłej stopie, aby mówić o sobie tak poufnie. Nie przypuszczam, aby ta pani, mówiąc o mnie, nazywała mnie Wilferową i dlatego wolę trzymać ją w należytej odległości. Czy zrozumiałaś mnie, moja córko?
Lawy nie siliła się wcale udawać, że zrozumiała cobądź z matczynej przemowy, lecz zapytała raz jeszcze Belli:
— Powiedz-że wreszcie, jak się mają ci ludzie, o których pytałam przed chwilą?
— Ci ludzie, jak ich nazywacie — odparła z oburzeniem Bella — są przedewszystkiem zbyt dobrzy i szlachetni, abym ich chciała mieszać do waszych rozmów.
— Powiedz lepiej odrazu, że cenisz ich daleko wyżej od nas — odrzekła gorzko pani Wilfer. — Nie krępuj się moja córko i mów otwarcie.
— Ależ Ma — krzyknęła Bella, tupiąc nogą, — ty i Lawy potrafiłybyście i świętych z cierpliwości wyprowadzić.
— Biedna moja Lawy — rzekła pani Wilfer ze współczuciem — zawsze niesłusznie prześladowana.
Ale Lawy zerwała w tej chwili przymierze z matką.
— Proszę cię, Ma, nie wtrącaj się do mnie, potrafię się wybornie sama obronić.
— Jedno mnie tylko dziwi — zaczęła pani Wilfer, zwracając się znowu do Belli — że znalazłaś czas i ochotę do odwiedzenia nas i opuszczenia na chwilę państwa Boffenów, z którymi wiążą cię węzły, potężniejsze od uczuć rodzinnych. To też upewniam cię, że czuję się dumna z tego chwilowego tryumfu, odniesionego nad panią Boffenową.
Wymawiając znienawidzone nazwisko, matka Belli podwajała z zasady początkowe jego litery, jakby to właśnie owo „B“ wyrażało wszystkie okropne cechy, jakie przypisywała tym ludziom, stokroć dobitniej, niż gdyby się nazywali Pofenami, Kofenami albo Dofenami.
— Ma! — krzyknęła Bella — zmuszasz mnie do powiedzenia ci, że żałuję bardzo, że tu przyszłam. Nie powrócę tu i noga moja tu nie postanie, chyba wtedy, kiedy Pa będzie w domu. Pa jest dobry, szlachetny, delikatny, Pa nie mówiłby mi takich rzeczy i nie obsypywałby obelgami moich dobroczyńców i ja daleko lepiej kocham Pa, niż ciebie, niż Lawy, niż was wszystkich.
Dawszy raz upust swym żałosnym uczuciom, Bella nie znalazła już pociechy, nawet w swej pięknej sukni i wybuchnęła głośnym płaczem.
— O Wilferze — rzekła wtedy szlachetna Ma, podnosząc oczy w górę i wyciągając rękę w próżnię, — co za męka dla ciebie, gdybyś był świadkiem, jak córka twoja znieważa w twem imieniu tę, która jest twoją małżonką i matką twych dzieci. Na szczęście, los oszczędził ci tej goryczy.
Tu głos szanownej damy zadrżał, a łzy popłynęły strumieniem po jej policzkach.
— Nie cierpię tych Boffenów — zawołała Lawy — i będę ich zawsze nazywała Boffenami i powiem im w oczy, że są ohydni, marni, podli i głupi.
Wypowiedziawszy to wszystko, Lawy dała z kolei upust obfitym łzom.
W tej samej chwili ktoś otworzył z hałasem furtę od wejścia i rodzina Wilferów ujrzała przez okno śpieszącego do domu Rokesmitha.
— Pójdę mu otworzyć — rzekła pani Wilfer, podnosząc się z rezygnacyą — nie mamy przecie służby, któraby mogła mię wyręczyć, a jeśli nasz lokator dojrzy na twarzy mojej ślady wylanych łez, niech wysnuje z tego wnioski, jakie mu się tylko podoba.
Wyszła więc i powróciła po chwili, obwieszczając tonem średniowiecznego herolda: — Mister Rokesmith przynosi zlecenie dla miss Izabelli Wilfer. — Tuż za nią ukazał się sekretarz, który poznał odrazu, że wizyta Belli u rodziców nie poszła pomyślnie. Udał jednak, że nie zdaje sobie z tego sprawy i wręczył jej małą paczkę, mówiąc:
— Pan Boffen miał zamiar oddać to pani sam jeszcze w domu, że jednak pani wyjechała wcześniej, nie zdążył tego zrobić i mnie zlecił naprawienie tego zapomnienia.
— Dziękuję panu — odparła Bella, biorąc z jego rąk małą paczkę. — Jak pan widzi, pokłóciłyśmy się na dobre, pan wie zresztą, jak my tu z sobą żyjemy. Jadę już! jeszcze chwila, a pan by mnie nie zastał.
Zamieniła krótkie uściski z matką i siostrą. Rokesmith chciał ją odprowadzić, ale pani Wilfer stanęła między niemi.
— Daruje pan — rzekła — ale jako matka mam prawo towarzyszyć mej córce.
Rokesmith usunął się więc z drogi szlachetnej damie, która doszła aż do furty, prowadzącej na ulicę, a otworzywszy ją szeroko — zawołała, powiewając rękawiczkami:
— Lokaj państwa Boffenów!
Skoro zaś wymieniony służący stanął przed nią, pani Wilfer rozkazała:
— Powóz panny Wilfer.
Powóz nadjechał a dostojna dama asystowała odjazdowi swej córki w postawie dozorcy więziennego, wydającego komu należy ważnego więźnia stanu. Ceremoniał ten przeciągnął się do blisko dziesięciu minut ku osłupieniu i olśnieniu sąsiadów. Siedząc już w powozie, Bella otworzyła paczkę i znalazła w niej prześliczną sakiewkę, zawierającą 500 franków w złocie.
— Jak to dobrze! — ucieszyła się — pojadę do Pa i zrobię mu niespodziankę.
Nie znała coprawda miejsca, w którem pracował jej ojciec, nie była nigdy w tych ciemnych, sklepionych biurach. Kazała więc tylko stangretowi jechać na ulicę, gdzie znajdował się kantor Weneeringa i, nakreśliwszy kilka słów na kartce z notatnika, posłała okazałego lokaja z misyą do swego Pa. Ukazanie się tego posła zrobiło w biurze tem większą sensacyę, że lokaj oświadczył na głos, że pewna dama oczekuje na ulicy pana Wilfera.
Skoro Rumty (jak go nazywali koledzy) wyszedł, posłano za nim na zwiady za wspólną zgodą jednego z młodszych pracowników, a ten powrócił wnet z wieścią, że dama, z którą rozmawia Rumty, jest skończoną pięknością, „pierwszy sort“, tak pod względem urody, jak elegancyi i że ekwipaż jej jest poprostu olśniewający. Rumty, który wybiegł z biura, mając pióro za uchem, wciągnięty został niemal przemocą do powozu i na wpół uduszony w uściskach przez córkę.
— Boże jedyny! — mówił — jakaż z ciebie wspaniała lady, moja Bello. A ja, co prawda, myślałem, żeś już o nas całkiem zapomniała, że wyrzekłaś się matki i siostry.
— Byłam u nich przed chwilą Pa.
— Czy tak? — spytał Rumty trochę zmieszany — i jakże cię przyjęły.
— Bardzo źle, zarówno Ma, jak Lawy.
— Tak, to się im czasem zdarza — zauważył cierpliwie Rumty. — Spodziewam się, żeś się na nie nie obraziła.
— Owszem, byłam kubek w kubek taka, jak one, to jest okropnie nieprzyjemna. Mniejsza o to zresztą, skoro mam ciebie. Zabieram cię Pa i jedziemy razem na obiad.
— To zbyteczne, moja droga, ja już jestem po obiedzie. Co prawda, zjadłem tylko kiszkę, bo to widzisz, najtaniej wypada.
— To ci jeszcze nie odbierze apetytu. Słowem, musisz jechać ze mną.
— To prawda — zgodził się Rumty — że kiszka nie zawsze nasyci, ale skoro niezależne od nas okoliczności nie pozwalają na inny wybór, dobrze zjeść i kawałek kiszki.
Mówił to zniżonym głosem, jakby onieśmielony świetnym ekwipażem córki.
— Biedny mój Pa! — zawołała Bella i, zrzuciwszy mu kapelusz z głowy, zaczęła mu po dawnemu gospodarować we włosach, podnosząc mu je do góry. — Prawda Pa! — mówiła pieszczotliwie — że chociaż ja plotę czasem jak na mękach, to przecież nie uchybiłam ci nigdy na seryo.
— Przyznaję ci to chętnie, ale tymczasem być czesanym w miejscu publicznem przez ładną kobietę, to ściąga spojrzenia ludzkie.
Bella roześmiała się i włożyła mu z powrotem kapelusz na głowę.
— Idźże Pa — nagliła go — powiedz, że chcesz mieć urlop na dzisiaj, muszą cię puścić przez cały dzień, musisz należeć do mnie.
Skoro jednak oddalił się, spełniając jej życzenie, Bella, patrząc za nim, zauważyła jego nędzne, wytarte ubranie i serce ścisnęło się jej żalem.
— Biedny Pa! Jak śmiał mówić ten wstrętny sekretarz, że ja o nim zapomniałam.
A przecież głos wewnętrzny ostrzegał ją, że sekretarz mówił prawdę. Po chwili Rumty powrócił, otrzymawszy bez trudności żądany urlop.
— Posłuchaj, Pa! — zawołała Bella, która przez ten czas ułożyła już sobie cały plan. — Odwieziesz mnie do ogrodu Tower-Hill, gdzie odprawimy powóz. Ja zaczekam tam na ciebie, ty zaś udasz się do najpierwszego magazynu i wybierzesz tam sobie najlepszy, najdroższy garnitur, kapelusz, najpiękniejsze kamaszki, wszystko to kupić sobie musisz w najlepszym gatunku, rozumiesz Pa? Wybierać musisz najdroższe, najładniejsze rzeczy.
— Ależ Bello!
— Ani słowa Pa! Masz tu oto 50 funtów w złocie, to ci wystarczy.
Oszołomiony Pa zgodził się na wszystko, a po upływie pół godziny stawił się w alejach ogrodu Tower Hill wystrojony jaknajwspanialej, tak, że Bella obchodzić go zaczęła naokoło z niekłamanym podziwem.
— Wspaniały jesteś Pa! No, a teraz podaj rękę ładnej kobiecie, bo ja jestem ładną kobietą, nieprawdaż Pa? i pójdziemy we dwoje zjeść obiad w restauracyi.
— Gdzie naprzykład?
— W Greenwich, Pa! — odparła walecznie — pójdziemy do Greenwich i każemy sobie podać, co tam mają najlepszego.
Po drodze Rumty spytał nieśmiało córki, czy nie należałoby zabrać na ten obiad pani Wilfer i Lawinii.
— Za nic na świecie, Pa. Tak nam przecie dobrze we dwoje. Nie zapieraj się, byłam zawsze twoją faworytką. Nie pierwszy to raz zresztą wymykamy się z domu we dwoje. Pamiętasz, Pa?
— Rozumie się, że pamiętam. Nieraz w niedzielę, gdy matka twoja była tak trochę tego... wychodziliśmy na spacer.
— Byłam, co prawda, uprzykrzonem dzieckiem. Jak ci dokuczałam, Pa! Musiałeś mnie nosić na rękach, bo nie chciałam iść; to znów bawić się ze mną w konia wtedy, gdy wolałbyś siedzieć sobie na ławce i czytać gazetę.
— Czasem tak bywało, ale najczęściej byłaś najmilszą towarzyszką, a przytem śliczne z ciebie było dziecko. Twoja matka także mogłaby być wyborną towarzyszką dla kogoś, coby mógł dotrzymać jej kroku, to jest iść zawsze równym tempem prosto przed siebie. Ale widzisz, jeśli człowiek lubi czasem zboczyć, powałęsać się trochę, odpocząć, ten już z matką twoją zgodzić się nie może.
— Rozumiem to wybornie, Pa.
— Albo wiesz, znasz naprzykład muzykę marsza ze „Saula”, jest to śliczna melodya, bardzo uroczysta, poważna. Ale jeśli ci każą maszerować całe życie przy dźwiękach tej pogrzebowej muzyki, jeśli po całodziennej pracy, przyszedłszy do domu, nie słyszysz nic, prócz tej surowej muzyki, to wreszcie psuje to trochę pogodę myśli.
— Biedny Pa!
Biedny Pa był dziś najszczęśliwszym w świecie człowiekiem, a dzień ten, który spędził z Bellą, był bodaj najweselszy z jego życia, nie wyłączając owego dnia, w którym heroiczna jego małżonka poszła z nim do ołtarza przy dźwiękach żałobnego marsza.
Siedzieli oboje na słonecznej werandzie, wychodzącej na Tamizę, Bella kaprysiła umyślnie i wybierała co najwymyślniejsze potrawy, byleby napchać swego Pa najlepszymi przysmakami. Patrzyli na wielomasztowe statki, stojące na kotwicy lub odpływające z portu, a wyobraźnia Belli bujała szeroko, wymyślając dla Pa najwspanialsze karyery. To robiła go właścicielem olbrzymiego ładunku węgla, z którym popłynąć miał do New Castle, dla wymienienia go na czarne dyamenty. To wyprawiała go do Chin, gdzie miał zrobić olbrzymią fortunę, handlując opium, poczem powracał do Anglii, przywożąc córce swej piękne jedwabie i szale wschodnie. Rumty słuchał z zachwytem tego obrazowego szczebiotu, a wreszcie zapytał:
— Przecież i tak jesteś szczęśliwa i lepiej ci z pewnością, niż w domu.
— Nie wiem — odparła Bella, potrząsając główką, — Dogadzają mi wprawdzie we wszystkiem, ale gdybyś wiedział Pa, jaka ja się zrobiłam chciwa.
— Nie zdaje się — zaprzeczył ojciec, spoglądając na swój nowy garnitur.
— Zechciej zrozumieć mnie Pa, nie jestem skąpa, ale chcę mieć pieniądze, aby je wydawać.
— Wszyscy mniej więcej chcą je mieć z tegoż powodu.
— Nie, nie wszyscy. To, co ja czuję, jest okropne. Czy wiesz Pa, że nie myślę o czem innem, jak tylko o pieniądzach i chcę koniecznie dojść do posiadania ich.
— W jaki sposób?
— Tobie jednemu powiem Pa, bo ja się ciebie całkiem nie wstydzę. Jesteś dla mnie, jak młodszy brat. Powiem ci więc wszystko, tylko nie zapominaj dochować mi sekretu, bo inaczej zdradzę przed Ma, żeś był ze mną dziś w restauracyi.
— Lepiej nie mów jej tego, moje dziecko.
— A co? wiedziałam dobrze, że się jej boisz. Otóż dowiedz się Pa, że ja koniecznie muszę mieć pieniądze, a ponieważ nie chcę prosić o nie, ani też pożyczać, wyjdę za mąż dla pieniędzy.
— Bello! — rzekł Rumty z wyrzutem — ty, taka młoda!
— Szukam więc dokoła kandydata a właściwie fortuny, którą poślubię.
— Bello!
— Tak jest, papo, jestem taka; szukam majątku i chcę wyjść za mąż dla pieniędzy, wiem doskonale, że to ohydne.
— Z pewnością nie wierzysz sama w to, co mówisz.
— Kiedy ja nienawidzę ubóstwa Pa, brzydzę się niem. Nie mów mi Pa o miłości, to chimera, podczas, gdy ubóstwo i bogactwo, to rzeczy realne. A zresztą, ty naprzykład, ożeniłeś się bez majątku i cóż ci z tego.
Zagwizdała marsza z „Saula”, a potem, widząc, że Pa posmutniał, objęła go za szyję i zaczęła całować, co było nieomylnym sposobem przywrócenia mu wesołości.
— Nie zważaj Pa, na to, co mówiłam o twem małżeństwie, to był przecie żart. Lepiej przyrzeknij mi, że nikomu nie powiesz o moich zwierzeniach, a w zamian za to i ja cię nie wydam przed Ma.
Pa zadzwonił i zapłacił kelnerowi, poczem Bella wydobyła z kieszeni ofiarowaną sobie przez państwa Boffenów sakiewkę, w której było jeszcze sporo monety, przytłukła ją małą piąstką, aby ją lepiej spłaszczyć i wsunęła ją do kieszonki swego Pa. Następnie ściągnęła mocno obie poły tużurka i zapięła je na wszystkie guziki, mówiąc:
— Uważasz Pa, wszystko co zostało w twym woreczku, to twoje. Użyj tych pieniędzy, jak sam zechcesz i kup za nie prezenty dla Ma i Lawy.
Dokonawszy tego czynu, Bella nasunęła następnie na uszka swoją kapotkę, związała sobie pod brodą jej wstążki w uczony węzeł i wsunęła rękę pod ramię Pa, który odprowadził ją aż do bram wspaniałego pałacu. Tu Bella wyściskała go raz jeszcze z takim ferworem, że aż uderzył parę razy głową o drzwi, a potem pożegnała go wesoło. Ale po odejściu jego posmutniała znów — szepcząc do siebie — biedny, biedny mój Pa. — I nie miała prawie odwagi zadzwonić do drzwi, a potem, gdy weszła, zdawało się jej, że zbytkowne sprzęty jej mieszkania patrzą na nią bezczelnie i urągają ubogiej prostocie ruchomości ojcowskich; znalazłszy się aż w swoim pokoju, pupilka państwa Boffenów uczuła się rozpaczliwie smutna i zalała się łzami, pragnąc w duszy, aby jej złocony śmieciarz nigdy nie znał, lub aby zabity John Harmon powrócił i ożenił się z nią. Były to życzenia napozór sprzeczne, ale w życiu jej było tyle sprzeczności, a przedewszystkiem, tak szalona sprzeczność zachodziła pomiędzy upodobaniami jej a fortuną, że już to samo zwalniało ją od konsekwencyi w myśleniu.

ROZDZIAŁ IX.
Testament sieroty.

Nazajutrz wczesnym rankiem, gdy sekretarz rozpoczął właśnie codzienny proces nurzania się w bagnie korespondencyi, zwróconych do pana Boffena, służący zameldował mu młodego człowieka, imieniem Salop, który chciał go widzieć.
Wyrzekłszy imię Salopa, dystyngowany służący zrobił przyzwoitą pauzę, dając do zrozumienia, że przenika go naturalny wstręt przy wymawianiu takiego imienia i że, gdyby wymieniony młody człowiek miał trochę rozsądku i delikatności, oszczędziłby swoim bliźnim tak niewdzięcznej próby.
— Wprowadź go — rzekł sekretarz — pani Boffen zobaczy go z przyjemnością.
Wprowadzono więc Salopa, który stanął przy drzwiach, ukazując oczom widzów nieskończoną ilość guzików, rozmieszczonych w niepojęty sposób w różnych, nieodpowiednich do tego punktach jego odzieży.
— Cieszę się, że cię widzę, mój kawalerze, czekaliśmy tu na ciebie oddawna — rzekł Rokesmith.
Salop objaśnił, że i on chciał od dawna przyjść, ale nie mógł, z powodu, że mały Jonny zachorował.
— Ale teraz ma się zapewne lepiej — spytał sekretarz.
— Nie — odparł Salop i począł opowiadać, że mały sierota ma wysypkę na całem ciele, że plamy te są czerwone, a niektóre z nich są tak wielkie, że nie możnaby ich zakryć nawet sześcio-pensową monetą, że jednak lepiej, iż to wysypało na wierzch, niż gdyby miało pójść do wnętrza.
— To zapewne odra — stwierdził sekretarz.
Ale Salop zaprotestował, że jest to coś dużo cięższego i gorszego, a wypowiedział to takim tonem, jak gdyby fakt ów przynosił zaszczyt zarówno jemu, jak małemu choremu.
— Pani Boffen zmartwi się tem — rzekł sekretarz.
Salop odrzekł na to, że babka małego Jonny myślała to samo i dlatego nie dawała znać o chorobie wnuka w nadziei, że malec wyzdrowieje. Babka Higden nie spuszcza z rąk małego Jonny, piastując go dniem i nocą, a obowiązek obracania magla spadał wyłącznie na Salopa, co napawało poczciwego chłopaka niemałą dumą. Dodał jeszcze, że malec dusi się nieraz tak, że babka musi go podnosić i trzymać w postawie stojącej.
— To niedobrze — rzekł sekretarz. — Poczekaj tu na mnie, bo muszę uwiadomić o wszystkiem panią Boffen.
Salop oczekiwał na przybycie pani Boffen, wpatrując się z rodzajem osłupienia, w kwiaty, wymalowane na ściennych tapetach, których piękność olśniła go, poczem przeniósł wzrok na towarzyszącą pani Boffen Bellę, która wydawała mu się piękniejsza jeszcze od kwiatów.
— Mój biedny mały Jonny, — zawołała poczciwa dama — cóż mu się stało?
Za całą odpowiedź, Salop, przypomniawszy sobie, jak smutnych wieści jest posłem, wybuchnął krótkiem, lecz rozgłośnem łkaniem.
— Więc już tak źle! tak bardzo z nim źle? i czemu babka Higden nie uwiadomiła nas o tem.
— Ona się bała, proszę pani, — odparł po krótkim namyśle Salop.
— Bała się i czego? Nie poskąpilibyśmy przecież niczego drogiemu maleństwu.
— Bała się, aby nie zrobiono krzywdy małemu Jonny, nie chciała też mówić nikomu, że jest chory. Ona przecież wie, co robić z ludźmi chorymi.
Salop miał słuszność. Babka Higden czuła instynktową potrzebę ukrywania choroby wnuka. Podobnie, jak ranne zwierzęta wloką się do swej nory, by umrzeć w spokoju, tak i stara ta kobieta poczytywała za swój obowiązek zataić chorobę dziecka, jakby choroba ta była zbrodnią, odgrodzić je od wszelkiej pomocy, prócz własnej cierpliwej i tkliwej pieczołowitości.
Nie dziwcie się wy, lordowie i dżentlmeni. Haniebne, a codzienne prawie przykłady nieludzkiego obejścia się władz urzędowych z chorymi przechodzą niepostrzeżenie. Lud pamięta je i stąd te upadłe, zaciekłe, fatalne często dla nich samych, przesądy biednych ludzi, wprowadzające w takie zdumienie dostojnych przedstawicieli naszej dobroczynności.
— Musimy zabrać stamtąd biedne dziecko, pojedziemy tam natychmiast, panie Rokesmith — rzekła pani Boffen.
Sekretarz pomyślał już o wszystkiem i kazał sprowadzić powóz, do którego wsiadł sam w towarzystwie pani Boffen i Belli.
Po drodze ekwipaż zatrzymał się przed sklepem z zabawkami, w którym pani Boffenowa zakupiła wielkiego konia na biegunach, żółtego ptaka, wydającego ze siebie bardzo ciekawy gwizd, arkę Noego, wypełnioną zwierzętami i wspaniałego gwardzistę, przybranego w mundur, tak wiernie naśladujący strój żywych oficerów gwardyi, że ci ostatni nie odróżniliby go zapewne od innych członków swego wyborowego korpusu, gdyby znalazł się nagle wśród nich, doszedłszy do wzrostu normalnego człowieka. Przybywszy na miejsce, weszli do mieszkania pani Higden, niosąc przed sobą wszystkie te cuda. Stara Higdenowa siedziała w najciemniejszym kącie pokoju, trzymając małego Jonny na kolanach,
— Jakże się miewa drogie biedactwo? — spytała pani Boffenowa, siadając obok babki.
— Źle, bardzo źle, — odparła biedna kobieta. — Nie będzie on już, zdaje się, ani moim, ani niczyim, pójdzie za tamtymi, co już są w niebie. Wie pani, że oni go wołają do siebie i zabiorą go nam z pewnością.
— Och nie, nie, pani Higden, proszę tego nie mówić.
— A przecież, niech no pani popatrzy, jak on to zacisnął mocno prawą rączkę, zupełnie jakby kogoś trzymał za palec.
Tu staruszka odgarnęła kołdrę, którą dziecko było zakryte i odsłoniła małą zaciśniętą piąstkę, którą trzymał na piersiach.
— Tak ciągle robi, niech pani sama powie, dlaczego?
— Czy on śpi? — spytała pani Boffenowa.
— Nie! powiedz dziecko, czy śpisz?
— Nie śpię, — odpowiedział Jonny takim głosikiem, jakby sam czuł litość nad sobą.
— Przyszła tu pani i przyniosła ci konia.
Dzieciak, który wysłuchał z zupełną obojętnością wiadomości o przyjściu pani, ożywił się nieco na wieść o koniu. Otworzył nawet oba oczka i spojrzał na tę fenomenalnie wspaniałą zabawkę. — Koń był za duży, aby go mógł wziąć w objęcia, postawiono go więc przy nim na krześle. Jonny uchwycił rączką za koniec ogona, ale i to znużyło go wprędce. Zamknął znów oczka i wyszeptał coś tak cicho, że go pani Boffenowa nie mogła usłyszeć, — Wtedy babka, pochyliwszy się nisko nad nim, dowiedziała się, że oprócz konia mały Jonny obaczył Bellę i zapytywał o imię tej ładnej pani. Wzruszona tem Bella osunęła się na kolana przy dziecku i uściskała je, a Jonny odwzajemnił się jej pieszczotami z naiwnym podziwem, jaki widok pięknej twarzy budzi nieraz w dzieciach. Następnie pani Boffenowa, uznawszy moment ten za odpowiedni, położyła rękę na ramieniu babki i zaczęła mówić, jak mogła najoględniej i najserdeczniej.
— Przyjechaliśmy tu, aby go zabrać i przewieżć do miejsca, gdzie mu będzie lepiej, rozumie pani?
Ale Higdenowa nie dała jej skończyć — zerwała się i uniosła w górę małego Jonny, przyciskając go mocno do siebie.
— Już wiem, po co przyszliście — zawołała — nie, nie, nie dam go wam, wolę, żeby umarł!
— Zechciej pani posłuchać — rzekł łagodnie Rokesmith. — Nie rozumiała pani, o co nam chodzi.
— Owszem, zrozumiałem bardzo dobrze... Chcecie go zabrać do szpitala, Ja wiem, co to znaczy, całe życie tam nie byłam i nie dałam nikogo z moich. Nie chcę tego ani dla siebie, ani dla dziecka i nie dostaniecie nas, dopóki będzie dość wody w rzekach, aby zatopić nasze ciała.
Przestrach, wstręt i prawie obłędna groza, malująca się na tej sędziwej twarzy, byłyby niewymownie przykre w takim nawet razie, gdyby wdowa Higden była jedynym wyjątkowym okazem. A przecież, milordowie i dżentlmeni, są to uczucia prawie powszechne u znacznej części waszych ubogich bliźnich.
Czy nie warte to zastanowienia?
— Gdybym wiedziała, z czem przychodzicie do mnie — mówiła dalej wdowa Higden — zamknęłabym przed wami drzwi i okna i nie wpuściłabym was do siebie.
Po niejakim czasie wszakże staruszka ochłonęła. Uczciwa, łagodna twarz pani Boffenowej budziła w niej mimowolną ufność. — Usiadła obok drzwi, zawsze mając chore dziecko na kolanach i rzekła znacznie łagodniej:
— Może się zresztą mylę... to widzi pani ze strachu o małego. Niech mi Bóg wybaczy, jeśli zgrzeszyłam. Ja, widzi pani, łatwo się przestraszam, a przytem nie śpię już tyle nocy przy tem biedactwie.
— Ależ droga pani — rzekła Boffenowa — niech się pani nie usprawiedliwia, bo ja czułabym to samo, co pani, w jej położeniu.
— Niech Bóg panią błogosławi za te słowa — odparła stara kobieta.
— Widzi pani — mówiła dalej pani Boffenowa — my nie chcemy przewieźć małego Jonny do zwykłego szpitala, lecz do domu, który jest zbudowany umyślnie dla chorych dzieci. Tam wszystko jest urządzone bardzo dobrze i wygodnie, lepiej niż u mnie, bo inaczej zabrałabym dziecko do siebie. Gdzie miałam rozum, że nie powiedziałam tego pani odrazu.
— Czyż są takie domy? — spytała z niedowierzaniem Higdenowa.
— Zobaczy go pani sama, bo pani z nami pojedzie, nieprawdaż? Zobaczy pani sama, że mu tam będzie dobrze.
— Nie jestem już tak zatwardziała, żebym nie rozumiała, że pani jest naprawdę dobra — rzekła Higdenowa — pani jednej wierzę.
Trzeba się było śpieszyć; Rokesmith myślał z żalem, że strącono już tyle drogiego czasu. Posłał więc Salopa po powóz, podał sam babce Higden kapelusz i płaszcz, uspokoił małego Jonny, upewniając go, że pojedzie do ładnego domu wraz ze wszystkiemi zabawkami. W parę minut później byli już wszyscy w drodze, zostawiwszy w chałupie samotnego tylko Salopa, który ulżył żalowi swemu, obracając energiczniej jeszcze korbę od magla.
Koń na biegunach, żółty ptak, arka Noego i gwardzista przyjęci zostali w dziecinnym szpitalu równie uprzejmie, jak mały sierota; oglądnąwszy jednak chorego, doktór szepnął do Rokesmitha:
— Trzeba go było przewieźć wcześniej; teraz już jest zapóźno.
Mimo to, przeniesiono dziecko do dużego widnego pokoju i ułożono go na czystem białem łóżeczku, gdzie Jonny obudził się ze snu, czy odrętwienia, w jakie popadł w czasie przejazdu. Tuż obok łóżka zawieszony był drewniany blacik, na którym ustawiono wszystkie zabawki malca. Nad łóżkiem wisiał ładny kolorowany obraz, przedstawiający Anioła, który trzymał na kolanach chore dziecko, Jonny patrzał na to wszystko i dostrzegł kilka innych jeszcze białych łóżeczek, zupełnie podobnych do tego, na którem sam odpoczywał. Przy każdem znajdowały się takie same blaciki, na których ustawione były różne zabawki. Domy dla lalek, kudłate psy, umiejące szczekać takim prawie głosem, jakim śpiewał żółty ptak, pajace w arabskich strojach, gospodarstwa drewniane, żołnierze z ołowiu, słowem wszystkie skarby świata dziecięcego. Widząc, że Jonny porusza usteczkami, dozorczyni pochyliła się nad nim i usłyszała kilka pytań. Jonny zapytywał, czy wszystkie te dzieci są jego braciszkami, czy Pan Bóg ich tu zebrał? i czy wszyscy wyzdrowieją. Na wszystkie te pytania odpowiedziano mu twierdząco. Ale trzeba go było oczyścić, ułożyć, dokonać przy nim różnych zabiegów lekarskich — znużyło by go to bardzo, gdyby nie to, że jednocześnie wyprowadzono na jego cześć z arki wszystkie zwierzęta, których był właścicielem, począwszy od słonia, aż do muchy. Mały jego sąsiad, który miał nóżkę złamaną, aż usiadł na łóżeczku, chcąc przyjrzeć się wszystkim tym skarbom, a podziw ten jego pomnażał jeszcze wartość zabawek. Wreszcie usnęli obaj.
— Nie lęka się więc pani zostawić go tutaj? — spytała pani Boffenowa Higdenowej.
— Nie, nie, i dziękuję pani z całego serca. Ucałowały obie dziecko i odeszły, nie wiedząc, jaki wyrok wydał na nie lekarz. Rokesmith powrócił tegoż jeszcze dnia wieczorem, niespokojny o malca. Nie wszystkie dzieci spały, ale wszystkie leżały spokojnie przy świetle przyćmionych lamp. Między łóżeczkami snuła się cichym krokiem kobieta o twarzy łagodnej i zrównoważonej. Gdy przechodziła obok łóżeczek — podnosiła się tu i owdzie z poduszek mała twarzyczka, chcąc być ucałowana, bo maleństwa były przeważnie pieszczotliwe.
Rokesmith usiadł obok łóżeczka, w którem leżał Jonny. — Tam zastał go doktór, w czasie swej wizyty lekarskiej. Patrzyli obaj ze współczuciem na malca, który się właśnie zbudził.
— Czego chcesz dziecko — spytał Rokesmith, unosząc główkę małego pacyenta wraz z poduszką.
— Jemu wszystko — wyszeptał Jonny, Doktór, oswojony z dziećmi, zrozumiał o co mu idzie i przeniósł żółtego ptaka, konia i inne zabawki na stoliczek sąsiada ze złamaną nogą. — Jonny uśmiechnął się słabo, a potem wyciągnął się w całej długości, jakby chciał zasnąć. Rokesmith pochylił się nad nim, a wtedy malec poszukał ustami jego twarzy i wyszeptał jeszcze:
— Pocałuj odemnie ładną panią.
Były to ostatnie słowa, jakie usłyszał Rokesmith z ust małego sieroty, który w godzinę potem zeszedł cicho z tego świata, rozporządziwszy wpierw wszystkiem, co posiadał.

ROZDZIAŁ X.
Następca.

Wielebny pastor Milwey poprowadził sam na cmentarz kondukt pogrzebowy, wiozący trumienkę małego Jonny. Stojąc nad rozwartą mogiłką, w której spocząć miały zwłoki sieroty, zacny ten człowiek nie myślał o swem ubóstwie, lecz o własnej gromadce sześciorga dzieci i oczy jego zwilżyły się łzami.
Pamięć zmarłego Jonny rozważana była w rozmaity sposób. Płakano po nim w arystokratycznym pałacu państwa Boffenów, natomiast w dawnej ich willi, w której królował obecnie Silas Wegg, śmierć ta nie wywołała wcale przygnębiającego wrażenia.
Silas Wegg doszedł do przekonania, że państwo Boffenowie trudzili się niepotrzebnie szukaniem, skoro on sam nie miał rodziców.
Poco szukać daleko, skoro się ma pod ręką człowieka osieroconego, który w dodatku poświęcił dla nich swoje stosunki z ciotką Joanną i wujem Parkerem.
To też śmierć małego Jonny sprawiła mu żywą radość. Naoczny świadek opowiadał potem, że na wieść o niej, Silas Wegg wywinął pirueta na swej zdrowej nodze, podnosząc jednocześnie w górę drewnianą swą stopę, na wzór tancerzy z baletu.
Pani Boffen, serdecznie zmartwiona tą śmiercią, znalazła bardzo współczującego i dyskretnego pocieszyciela w osobie swego sekretarza.
John Rokesmith otoczył ją prawie synowską pieczołowitością, okazując jej serdeczną życzliwość, której dowody dawał jej zresztą i przedtem, od chwili objęcia swych obowiązków.
Nie gorszyły go nigdy drobne śmiesznostki poczciwej kobiety, a jeżeli uśmiechnął się czasem na widok jakiejś dziwacznej toalety, lub uchybienia etykiecie światowej, to w uśmiechu tym przebijała się raczej jakby rzewność, niż chęć do drwin.
I teraz więc brał żywy udział w smutku pani Boffenowej, a ta ze swej strony odpłacała mu się najszczerszą wdzięcznością.
— Dziękuję panu, panie Rokesmith — mówiła do niego nazajutrz po pogrzebie. — Pan musisz lubić dzieci.
— Któż ich nie lubi?
— Tak być powinno — odparła — ale nie zawsze ludzie robią to, co robić powinni.
— Za to inni robią za siebie i za innych — odrzekł Rokesmith, — pani naprzykład, mówił mi pan Boffen, byłaś zawsze bardzo dobrą dla dzieci.
— Nie lepsza od niego, upewniam pana. Gdyby wierzyć temu, co on powiada, to tylko ja byłam dobra dla małego Johna Harmona, tymczasem on był jeszcze lepszy odemnie, Ale zdaje mi się, że ta rozmowa zasmuca pana.
— Nie, pani.
— Czy pan ma liczną rodzinę?
— Miałem niegdyś siostrę, która umarła.
— A inni krewni?
— Sam nie wiem, czym ich miał kiedy.
W tej chwili Bella weszła do pokoju i zatrzymała się w progu, przez nikogo niedostrzeżona.
— Może będę niedyskretna — mówiła dalej pani Boffen, — a w takim razie nie zważaj pan na paplaninę starej kobiety, lecz czy pan przypadkiem nie kocha się nieszczęśliwie?
— Nie, pani.
— Czy pan jest tego pewny?
— Najpewniejszy.
W tej chwili Bella zakaszlała, chcąc dać znać o sobie, a potem oświadczyła, że nie chce przeszkadzać i zaraz odejdzie.
— Nie, nie, zostań, kochanko, — zatrzymała ją pani Boffen. — Chciałam właśnie naradzić się z wami wszystkimi.
Na żądanie jej sprowadzono jeszcze pana Boffena, aby nie brakło nikogo do kompletu.
— Siadaj tu, Noddy, naprzeciw mnie i pan, panie Rokesmith — mówiła poczciwa dama, obejmując ramieniem siedzącą przy niej Bellę — i posłuchajcie, co wam powiem. Pani pastorowa Milwey napisała do mnie, proponując mi nowego sierotę. Otóż powiem wam, jaki mi pomysł przyszedł teraz do głowy.
— Ależ z ciebie prawdziwa maszyna do pomysłów — wyszeptał z zachwytem pan Boffen — sypiesz je jedne za drugimi, jak z mechaniki,
— Przyszło mi więc do głowy — mówiła pani Boffen, rozpromieniona pochwałą męża, — że najpierw nie śmiałabym nazwać po raz drugi obcego dziecka imieniem i nazwiskiem Johna Harmona, bo imię to przynosi, jak się zdaje, nieszczęście. Nie darowałabym więc sobie nigdy, gdyby i temu drugiemu dziecku stać się miało coś złego.
Master Boffen zauważył wtedy, że mniemanie takie jest może przesądem i odwołał się w tej mierze do zdania sekretarza.
— Jest to tylko kwestya uczucia — odparł Rokesmith — i ja sam podzielam zdanie pani Boffen, że imię to było zawsze nieszczęśliwe. Wiąże się z niem tyle przykrych wspomnień, że najlepiej będzie usunąć je z ludzkiej pamięci, podobnie, jak usunęła się z niej osoba, która je nosiła. A co pani o tem myśli, panno Wilfer?
— Ja więcej, niż kto inny, mam prawo twierdzić, że z imieniem tem wiążą się bolesne wspomnienia — rzekła, rumieniąc się Bella — a przytem ten biedny mały Jonny okazał mi tyle serdeczności, że z przykrością słyszałabym imię jego nadawane innemu dziecku.
— Czy i pan myślisz tak samo? — spytał Rokesmitha master Boffen.
— Powtarzam raz jeszcze, że jest to kwestya uczucia, oceniona w tej chwili przez pannę Wilfer z czysto kobiecą subtelnością.
— A teraz — zabrała znów głos pani Boffen — powiem wam jeszcze jedno. Wybierając sierotę dla wychowania go na pamiątkę Johna Harmona, rządziliśmy się zanadto własnem tylko upodobaniem, chcieliśmy sobie dogodzić, szukając koniecznie ładnego dziecka.
— Ależ to było całkiem naturalne — przerwała jej Bella, jakby lekko urażona, z powodu może niedoszłych więzów, jakie łączyły ją z zamordowanym Johnem Harmonem. — Nie chcieliście przecie państwo podstawiać na miejsce dziecka, które wam było drogie, sieroty pozbawionego wszelkich zalet.
— No! ale teraz, kiedy nie damy wychowańcowi naszemu tego imienia...
— Chcecie państwo wziąć na wychowanie sierotę, pozbawionego urody? — spytał Rokesmith.
— Tak — odparła mężnie pani Boffen.
— I niezbyt wykwintnego? — dodał Rokesmith.
— Tak i to niepotrzebne — potwierdziła pani Boffen — znamy tu wszyscy chłopca, który jest wprawdzie nieładny, można powiedzieć prawie upośledzony brakiem urody, ale ma przytem tak dobry charakter, tak jest uczciwy, pracowity, szlachetny, że musimy mu dopomódz, tembardziej, że brzydota jego nie może mu przeszkodzić w zrobieniu karyery. Nie chcąc więc być samolubną, jego właśnie wybrałabym.
W tej chwili ukazał się elegancki lokaj, którego uczucia delikatne były już raz dotknięte wymawianiem gminnego imienia i zaanonsował niemożliwego Salopa, Uczestnicy rady familijnej spojrzeli po sobie pytająco.
— Czy mam go tu wprowadzić? — spytał lokaj.
— Ależ naturalnie — rozkazała pani Boffen.
Lokaj spełnił rozkaz z oznakami najwyższego obrzydzenia.
Dzięki szczodrobliwości pp. Boffenów, Salop przybrany był w czarny, żałobny garnitur, a krawiec, który mu go uszył, spróbował, na wyraźny rozkaz Rokesmitha, zamaskować wszystkie guziki, służące do zapinania; ale, na nieszczęście, przyszły pupil państwa Boffenów obdarzony był tak wadliwą budową, że guziki te ukazywały się bezwstydnie oczom ludzkim, czyniąc z niego istnego Argusa.
Dzięki fantazyi artystycznej kapelusznika, kapelusz Salopa otoczony był zwojami czarnej krepy, zakończonej z tyłu sutym kwastem.
Nowe spodnie zdążyły już podnieść się powyżej kostek i sfałdować na kolanach, to samo stało się z rękawami. Dodawszy zaś do tego biały pas koszuli pomiędzy spodniami a kamizelką, zdamy sobie sprawę z całości, jaką przedstawiał Salop, stanąwszy przed zgromadzonym areopagiem.
— Jakże się ma Betty Higden? — spytała pani Boffen.
— Dziękuję pani za pamięć — odpowiedział Salop — ona się ma zupełnie dobrze i kazała podziękować państwu za herbatę i inne rzeczy, któreście jej państwo przysłali.
— A czy jadłeś już obiad?
— Jeszcze nie, ale pamiętam dobrze, że pani kazała mi kiedyś dać wyborny obiad z zupą i mięsem, a prócz tego były jeszcze jarzyny, pudding i piwo — odparł Salop, śmiejąc się rozkosznie,
Pani Boffen spojrzała wtedy na członków rady, a potem skinęła na Salopa, prosząc go, aby przystąpił bliżej.
— A czy chciałbyś jadać taki obiad codziennie? — spytała go.
— Obiad z czterech potraw? — zawołał Salop, którego wzruszenie objawiło się gwałtownem zgnieceniem kapelusza i podniesieniem prawej nogi.
— Tak jest, Salopie, a jeżeli zasłużysz na to, zajmiemy się tobą, jak własnem dzieckiem. Czy pragnąłbyś tego?
— Tak, pani... — zawołał Salop, ale wnet urwał i zaczął kiwać głową z wielką powagą. — Nie — rzekł potem — nie mogę odejść od pani Higden, która była dla mnie tak dobra, jak nikt na świecie. Któż jej będzie obracał magiel? i z czego żyć będzie pani Higden, jeżeli magiel stanie?
— Masz słuszność, mój chłopcze, stokrotną słuszność, ale znajdziemy i na to sposób. Damy pani Higden kogo innego do obracania magla, a ty znajdziesz niejedną sposobność usłużenia jej lepiej jeszcze, niż gdybyś obracał magiel.
— Ależ po co szukać kogo innego — zawołał Salop — mogę przecież obracać w nocy, a w dzień przychodzić do państwa, mogę przecież wybornie spać przy maglu, zdarzało mi się to już nieraz.
Uniesiony wdzięcznością, ucałował rękę pani Boffen, a potem wydał z siebie rodzaj radosnego wycia, wskutek czego dystyngowany lokaj otworzył drzwi i zajrzał do salonu, a widząc, że go nikt nie potrzebuje, oznajmił, że zdawało mu się, że w Salonie miauczą koty i wyszedł z godnością.

ROZDZIAŁ XI.
Sprawy sercowe.
Sprawy sercowe

Malutka miss Peecher siedziała w swym malutkim domku, przy małem okienku, przypominającem uszko od igły i śledziła z tego stanowiska tego, który był przedmiotem jej miłości. Jakkolwiek oskarżana o częstą ślepotę, miłość bywa przecież najczujniejszym szpiegiem, a panna Peecher posługiwała się chętnie tym środkiem wywiadowczym w stosunku do Bradleya Headstone’a.
Nie miała wprawdzie żadnych skłonności do szpiegostwa i pokątnych intryg, nie była skryta, zdradliwa, ani obłudna, ale kochała nieczułego nauczyciela całą pierwotną, żywiołową siłą niezużytego jeszcze uczucia, wypełniającego niepodzielnie młode jej serduszko. To też, gdyby jej tabliczka i kredowy ołówek posiadały własności chemicznego atramentu, piszącego niewidzialnem pismem, powstałyby stąd zapewne krótkie traktaty na dany temat, a treść takowych wprowadziłaby w nielada zdumienie uczennice panny Peecher, gdyby wyczytały ją między kolumnami cyfr, na lekcyach matematyki. Bo w czasie tych i innych jeszcze godzin szkolnych przesuwał się przed oczami młodej nauczycielki wyśniony obraz, gdzie na tle przesyconego aromatami wiosny ogrodu, dwie ludzkie postacie spacerowały pod cieniem drzew kwitnących. Jedna z nich postać męzka, okazałego wzrostu, pochylać się miała nad drobną o zaokrąglonych kształtach kobiecinką, szepcąc jej następujące wyrazy:
— Czy chcesz zostać moją żoną, Emmo Peecher?
Głowa kobietki osuwała się wówczas na ramię wysokiego mężczyzny, a słowik śpiewał bez przerwy nad ich głowami.
Uczennice miss Peecher nie przeczuwały wcale, że Bradley Headstone obcuje z ich mistrzynią, aczkolwiek niewidzialny w czasie lekcyi i wykładów. Na godzinach geografii wytryskał tryumfalnie z rozwartych kraterów wulkanicznych Wezuwiusza lub Etny, wychodził nietknięty z gorących źródeł Islandyi, lub żeglował majestatycznie na świętych wodach Nilu i Gangesu. Na lekcyach historyi wszyscy znakomitsi królowie i bohaterowie przybierali na siebie postać Bradleya Headstone’a i nosili tak samo, jak on, garnitur popielaty nakrapiany czarno i srebrny zegarek na czarnej dewizce,
Uczniowie, przykładający się do kaligrafii, celowali przedewszystkiem w pisaniu wielkich liter B. i H. a ci, którzy nie znali jeszcze alfabetu, uczyli się ich o kilka tygodni wcześniej, niż innych liter.
Zadania arytmetyczne zaopatrywały zwykle obficie Bradleya Headstone’a w rozmaite części garderoby, obdarzając go naprzykład 85-ciu kołnierzykami po dwa szylingi, dziewięć pensów i 12 penny, lub też 40-stu czarnymi kapeluszami po osiem szylingów sztuka.
Mimo to wszystko, czujny amorek nie omieszkał zwrócić uwagi panny Peecher na zmianę, jaka zaszła od pewnego czasu w zachowaniu się wzorowego kierownika szkoły. Bradley Headstone błąkał się w wolnych od lekcyj godzinach, zadumany o zagadnieniach, które nie miały żadnego związku z pedagogią.
Zestawiwszy fakty, do których należała także niezwykła przyjaźń, łącząca teraz nauczyciela z Karolem Hexhamem, miss Peecher nabrała pewności prawie, że siostra ulubionego ucznia odgrywać musi poważną rolę w dumaniach Bradleya.
— Chciałabym wiedzieć — rzekła dnia pewnego biedna miss do ulubionej uczenicy — jakie imię nosi siostra Hexhama?
— Proszę pani! — odezwała się natychmiast uczenica, zajęta pilnie szyciem.
— Co chcesz powiedzieć, Mary?
— Zdaje mi się, że jej na imię Liza.
— Liza? — spytała nauczycielka tonem profesorskim — powiedz mi, proszę, Mary, czy to jest imię, które ta dziewczyna otrzymała na chrzcie świętym?
— Nie — odparła uczenica, odłożywszy robotę. — Liza jest zdrobniałą odmianą imienia Elżbiety, lub Elizy.
— Bardzo dobrze, Mary, rozumiesz sama, że w kościele chrześcijańskim niema takiego imienia, zatem siostra Karola nie nazywa się w gruncie Liza.
— Tak, pani.
— A teraz — rzekła miss Peecher, która znajdowała niemałą przyjemność w tym fikcyjnym egzaminie, — cobyś mi odpowiedziała, gdybym zapytała cię, gdzie mieszka ta dziewczyna?
— Ulica Kościelna, Smith-square, obok Mill-Bank — wyrecytowała jednym tchem dziewczyna — a Charley mówił mi...
— Jak go nazwałaś, Mary?
— Pan Karol Hexham — poprawiła się dziewczynka.
— Bardzo dobrze, że sprostowałaś swój błąd, a co się tyczy te,, tej siostry, czem się ona zajmuje?
— Pracuje w zakładzie krawieckim na City.
— Pan Bradley idzie do nas! — zawołała młoda nauczycielka, nie panując już nad sobą. — Jestem z ciebie zadowolona, Mary, nauczyłaś się już porządkować swe wrażenia.
Dyskretna uczenica usiadła na swem miejscu i zaczęła znów szyć pilnie, nie podnosząc oczu od roboty.
Bradley wszedł tymczasem do mieszkania nauczycielki i powitał ją ze zwykłą sztywnością,
— Dobry wieczór, miss Peecher.
— Dobry wieczór, panie Bradley. Mary, podaj krzesło panu kierownikowi.
— Dziękuję pani, wstąpiłem tu właściwie po drodze.
— Po drodze?
— Chcąc prosić panią o sąsiedzką przysługę.
— Po drodze na ulicę Kościelną, obok Mill-Bank — pomyślała nauczycielka.
— Karol Hexham powróci zapewne do domu wcześniej odemnie, chciałem więc prosić, aby pani oddała mu klucz, który tu zostawię.
— Bardzo chętnie, panie Headstone. Pan idzie na daleki spacer?
— Raczej w interesie,
„Ulica Kościelna, obok Mill-Bank“ — zaśpiewało smutnie w duszy miss Peecher.
— Żałuję bardzo, że muszę już panią pożegnać — rzekł Bradley, kładąc klucz na stole, — czy nie da mi pani jakiego zlecenia?
— Dziękuję, nie chcę panu przyczyniać kłopotu. A w którą stronę pan idzie?
— Ku Westminster.
„Ku Mill-Bank“ stwierdziła raz jeszcze miss Peecher i, pomimo pozornego spokoju, odczuła żywy ból, żegnając swego kolegę. Przeczucie jej było aż nadto trafne. Bradley Headstone udawał się rzeczywiście na ulicę Kościelną obok Mill-Bank i szedł do mieszkania modniarki lalek najkrótszą drogą, na jaką pozwalała mu mądrość przodków jego, którzy nakreślili niegdyś plan ulic Londynu. Szedł z głową spuszczoną, pochłonięty jedną jedyną myślą. Była to niejako mania, której uległ od pierwszego spojrzenia, rzuconego na Lizę. Myśl o niej wyrwała mu z duszy wszystkie inne myśli i przywiodła w nim do milczenia wszystko, co nie miało związku z tą piękną dziewczyną. Czuł, że od tej przełomowej chwili stracił władzę nad sobą.
Znane jest powszechnie określenie, mianujące miłość taką uderzeniem piorunu, a piorun zapalił w tym wypadku ogień, tlejący oddawna w sercu tego namiętnego człowieka. A pożar ów, jakby rozniesiony wichurą, ogarnął niszczącym ogniem całe jego jestestwo, tłumiąc w nim wszystkie inne uczucia. Szedł więc pogrążony w myślach, a twarz jego wyrażała mękę wewnętrzną, jaką mu sprawiała ta walka z samym sobą, w której czuł się już z góry pokonany. Widząc się tak bezsilny, doświadczał rodzaju wstydu, zmieszanego z gniewem, a jednocześnie skupiał całą siłę woli, całą inteligencyę swą dla obmyślenia środków zdobycia miłości tej, którą sam tak ukochał.
Modniarka lalek siedziała sama w swej izdebce, w chwili, gdy Headstone stanął przed nią.
— Oho! — pomyślała, ujrzawszy go — mam cię ptaszku i wiem, po coś przyszedł.
— Siostra Karola Hexham nie wróciła jeszcze? — rzekł Bradley.
— Jesteś pan naprawdę czarodziejem — odparła miss Wren.
— Poczekam tu na nią, jeśli pani pozwoli, bo muszę z nią pomówić.
— Musi pan — spytała mała osóbka — a czy i ona także odczuwa tę potrzebę?
Bradley spojrzał nieufnie na przebiegłą twarzyczkę, która pochyliła się znów nad robotą.
— Czy pani przypuszcza, że wizyta moja będzie źle przyjęta przez siostrę Karola Hexham?
— Znowu to samo — zawołała Jenny, — przestań że pan nazywać ją w ten sposób; pański Karol Hexham wcale mi się nie podoba.
— Doprawdy?
— Wcale, ale to wcale, mówię panu, — odparła, marszcząc nosek, w dowód najwyższej odrazy. — To egoista, samolub, jak wy wszyscy zresztą.
— My wszyscy? W takim razie i ja się pani nie podobam?
— Pan! przecież ja pana wcale nie znam.
— Wszyscy — powtórzył nauczyciel nieco dotknięty, — chciałaś pani powiedzieć niektórzy mężczyźni.
— Wszyscy, prócz pana — zaśmiała się Jenny. Patrz pan na tę lalkę — dodała, stawiając przed nim lalkę świetnie ustrojoną, której zaszyła przed chwilą stanik na plecach. — Jest to Wielmożna Pani Prawda we własnej osobie. Stawiam ją pod ścianą, tak, aby oczy jej mogły pana nawskroś przeniknąć. Po co więc przyszedłeś pan tutaj?
— Aby rozmówić się z siostrą Karola Hexham w jej własnym interesie.
— W jej własnym interesie? — powtórzyła mała robotnica, — czy słyszysz pani Prawdo, ten pan przyszedł tu w interesie Lizy.
— Tak jest — potwierdził Bradley, zapalając się, — w jej własnym interesie i jak człowiek całkiem jej oddany.
— Skoro tak stoimy, pani Prawdo, możesz odwrócić się na razie twarzą do ściany, — rzekła Jenny, odwracając swą lalkę plecami do Bradleya. W tej chwili weszła do izdebki Liza, która okazała niejakie zdziwienie na widok swego gościa.
— Słuchaj kochanie — rzekła do niej Jenny, — przyszedł tu ten pan, który ci jest całkiem oddany i chce się z tobą rozmówić w twoim własnym interesie. Rozmowa taka powinna się oczywiście odbyć bez świadków, bądź więc tak dobra i wyprowadź stąd trzecią osobę, która tu jest co najmniej zbyteczna.
Liza wzięła ją za rękę z uśmiechem.
— Wiesz dobrze, że ta trzecia osoba kuleje straszliwie — dodała Jenny — nie będzie mogła oddalić się z należytą gracyą, jeśli jej odmówisz pomocy.
— Niech więc nie odchodzi, lecz pozostanie na miejscu — odparła Liza, gładząc pieszczotliwie po włosach małą robotnicę. — Pan przychodzisz od Karola, panie Headstone?
— Niezupełnie, — odparł nauczyciel. — Brat pani wie o mojej wizycie, ale to nie on mnie do niej nakłonił. — Usiedli oboje, Jenny patrzyła na nich przenikliwie. — Bradley czuł dziwną suchość w gardle, tak, że trudno mu było przemówić. Mimo to przystąpił wprost do przedmiotu, który go zajmował.
— Karol Hexham, jak się spodziewam, nie ma żadnych tajemnic przedemną, to też powierzył mi całą tę drażliwą sprawę. — Liza spytała go, o jakiej sprawie chce mówić. Bradley spojrzał na nią, lecz spuścił oczy, skoro tylko spotkał się z jej wzrokiem.
— Nie chcę — rzekł — kłaść zbytniego nacisku na moment drażliwy, wspomnę też jedynie o projektach brata pani, nad które pani przełożyła propozycyę tego... zdaje mi się, że nazwisko jego jest Wrayburne.
Próbował spojrzeć jej w oczy, lecz spuścił wzrok natychmiast. Liza milczała, a on czuł się coraz mocniej zakłopotany.
— Faktem jest — zaczął, czując zawsze przykrą suchość pod językiem, — że Karol powiedział mi wszystko. Miałem szczerą chęć poprzeć go w jego zamiarach kształcenia pani. Byłby to dla mnie wielki zaszczyt i wielka przyjemność. To też, widząc, że dobre moje chęci zostały odrzucone, doznałem żywego zmartwienia.
Wyznanie to przyniosło mu widocznie ulgę, bo mówił dalej śmielej już i mniej sztywnie:
— Brat pani tak wziął do serca całą tę historyę, że udał się do tego pana... Wrayburne i robił mu wymówki, ale ten pan, jak się można było zresztą po nim spodziewać, nie zrozumiał, jak się zdaje.
Mówiąc to — mienił się na twarzy — blednąc, to czerwieniejąc. Przy ostatnich słowach szkarłatna fala rumieńca ustąpiła śmiertelnej bladości.
Podobnież i Liza — słuchając go — rumieniła się, to bladła, a twarz jej wyrażała z kolei stłumiony gniew, obrazę i wstyd. Mimo to, odpowiedziała dosyć spokojnie:
— Byłeś pan zawsze tak dobry dla mego brata, że nie mam prawa wątpić o szczerości pańskich pobudek, ale proszę powiedzieć Karolkowi, że zanim jeszcze on pomyślał o mojej nauce, ofiarowano mi pomoc skądinąd z wielką delikatnością, za którą powinien być wdzięczny na równi ze mną.
Bradley słuchał tej odpowiedzi z drżącemi wargami. Zrozumiał, że Liza usuwa go niejako po za nawias.
— Gdyby brat mój zapytał mnie sam o te lekcye — dodała jeszcze Liza — powiedziałabym mu, że nauczycielka, która nas uczy (bo miss Wren korzysta z tych lekcyj), jest to osoba bardzo cierpliwa i łagodna i że wkrótce będziemy już umiały tyle, by obchodzić się bez jej pomocy. Wtedy będziemy się uczyły same.
— Chciałbym wiedzieć — rzekł na to Bradley, wyłuskując z trudnością każde słowo, tak, jakby je musiał mleć w zardzewiałym młynie, — chciałbym wiedzieć, czy moja oferta przyjętą zostałaby łaskawie, czy nie obraziłoby pani, gdybym oddał na usługi pani całe moje doświadczenie i skromne me talenty.
— Bardzo panu dziękuję.
— Ale, — przerwał jej Bradley, usiłując napróżno zgnieść krzesło, na którem siedział i patrząc na Lizę ukradkiem z pod spuszczonych powiek, — tu właściwie nie o to chodzi.
Liza milczała, a on nieszczęsny wpatrywał się w nią wciąż z nieopisanym bólem. Wydobył z kieszeni chustkę od nosa i otarł nią czoło, a potem ręce.
— Tu wchodzi w grę powód inny, daleko ważniejszy, bardziej osobisty. Nie mogę się teraz jaśniej wytłómaczyć, przyjdę tu innym razem, jeśli pani pozwoli.
— Z Karolem?
— Niech będzie z Karolem, skoro pani sobie tego życzy. Ale pani musi, musi pani mnie przyjąć, w warunkach odpowiedniejszych.
— Nie rozumem pana.
— Niech się pani nie stara rozumieć nic, prócz tego, że sprawa ta musi być pani raz jeszcze przedstawiona.
— Jaka sprawa?
— Dowie się pani, dowie się pani później, — powtórzył z rozpaczą prawie, — teraz nie mogę. To czar, to jakieś uroki — bełkotał prawie do siebie. — Żegnam panią, — wyszeptał, jakby wołając ratunku.
Po chwili wahania, Liza dotknęła jego palców, a wtedy Bradley zadrżał od stóp do głowy i pobladł śmiertelnie, jakby pod wpływem dojmującego bólu. Gdy Liza podniosła oczy, nie było go już przed nią. Jenny, która była niemym świadkiem tej sceny, siedziała nieruchomo, z oczyma utkwionemi w drzwi, po za któremi znikł Bradley.
Po chwili dopiero modniarka lalek przechyliła się w tył na poręcz fotela i skrzyżowała ręce na piersiach.
— Ho! ho! — rzekła, — jeśli mój przyszły pan mąż będzie miał taki charakter, jak ten pan, który stąd wyszedł, to niema co zaczynać; zapali się od pierwszej iskry i wyleci w powietrze.
— Uwolni cię w ten sposób od swej obecności, — zaśmiała się Liza.
— Kto wie — szepnęła Jenny — czy nie zechciałby i mnie wysadzić razem z sobą.
— Nie byłby tak okrutny.
— Niechcący, kochanie, mógłby to zrobić bezwiednie.
Umilkły obie.
— To dziwny człowiek — szepnęła potem Liza.
— Stokroć byłoby lepiej, gdybyśmy go wcale nie znały — odparła jej przyjaciółka.
— Uczeszę cię — rzekła Liza, wyjmując szpilki z włosów Jenny. Włosy te rozsypały się złocistym płaszczem, na biedne koszlawe plecy, potrzebujące tak bardzo jakiejś osłony. Ze swej strony Jenny rozplotła krucze włosy Lizy, które opadły dwoma ciężkimi pasmami na śliczną twarz dziewczyny. Jenny rozsunęła te ciemne strugi i przytrzymała je dłońmi, sama zaś przysunęła twarz swą do twarzy Lizy, a jej błyszczące przenikliwe oczka zaświeciły z pod złotej gęstwiny i śledziły badawczo twarz przyjaciółki.
— Pomówmy o panu Wrayburne — rzekła nagle,
— Dlaczego właśnie o nim? — odparła Liza.
— Tak jakoś przyszła mi ochota. Powiedz mi, czy on jest bogaty?
— Wcale nie.
— Więc jest ubogi?
— To jest... widzisz, jak na pana, to jest ubogi.
— Ach prawda, on jest panem, to jest czemś zupełnie innem, jak my; zupełnie innem.
Jedną ręką objęła Lizę, drugą odrzucała w tył włosy, które jej spadały na oczy.
— Ten, co się ze mną ożeni, nie będzie panem, a gdyby nim był, kazałabym mu precz się wynosić. No, ale to nie ja oczarowałam pana Wrayburne. Jak myślisz, droga, kto go usidlił?
— Nie wiem — odparła Liza — zapewne jaka piękna i rozumna pani, jakaś lady.
— Nic o tem nie wiem, ale gdybyś ty naprzykład była tą piękną panią?
— Ja! — zamyśliła się Liza, — ja panią!... Wiosłowałam na łodzi mego ojca tego samego dnia, gdy on spojrzał na mnie po raz pierwszy, a ja zmięszałam się tak pod jego wzrokiem.
— Nie byłaś panią, a przecie spojrzał na ciebie — zauważyła Jenny.
— A przytem ta plama, która cięży na pamięci mego ojca.
— Nie myśl o tem, wyobraź sobie lepiej, że jesteś panią, prawdziwą lady.
— Wyobraźnia unosi cię za daleko, moja Jenny.
— Zrób to dla mnie, proszę cię, albo wiesz co, spróbuj wywróżyć przyszłość, jak to robiłaś dawniej, siedząc przed ogniem w waszym starym młynie. Zrób to, proszę cię, dla dogodzenia mi, jestem taka biedna, tyle dziś miałam przykrości. Spójrz i teraz w ogień. No i cóż, czy widzisz tam już kogoś czy znalazłaś prawdziwą lady? — Liza skinęła głową twierdząco. Twarz jej, oświecona odblaskiem ognia, miała wyraz marzący, rozchylone usta uśmiechały się.
— A więc widzisz ją?
— Tak jest, — odparła Liza, — a czy ma być bogata?
— Naturalnie — potwierdziła Jenny, — skoro on jest ubogi.
— I piękna? — spytała jeszcze Liza.
— Z pewnością; ten warunek możesz i ty spełnić.
— Jest więc bardzo piękna — wyszeptała Liza.
— A co myśli o nim?
— Myśli, że cieszy się swojem bogactwem, ponieważ jemu je odda, że cieszy się urodą swoją, ponieważ on będzie się nią pysznił; a biedne jej serce...
— Cóż biedne jej serce?
— Należy do niego, całkiem, z całą swą miłością i wiarą. Myśli jeszcze, że czułaby się szczęśliwa, gdyby mogła umrzeć z nim razem, a jeszcze bardziej, gdyby mogła umrzeć za niego. Zna jego wady, ale wie, że wypływają one z pustki i osamotnienia, w jakiem żyje, a gdyby jej było wolno, powiedziałaby mu: — Pozwól, abym ci wypełniła tę pustkę, a wówczas zobaczysz, ile potrafię dokazać, co potrafię wycierpieć dla ciebie i staniesz się lepszy, żyjąc obok mnie, mimo, że jestem nic nie znaczącem stworzeniem i nie ma we mnie nic, coby zasługiwało na uwagę, prócz wielkiego umiłowania, jakie mam dla ciebie,
Przy ostatnich słowach twarz Lizy powlekła się wyrazem niezwykłej ekstazy. Jenny patrzyła na nią, odrzuciwszy w tył swoje złote włosy, a oczy jej wyrażały coraz to żywszy niepokój — wreszcie opuściła głowę z głuchym jękiem.
— Cierpisz Jenny? — spytała Liza, zbudzona z zadumy.
— Tak — odparła Jenny — ale inaczej, jak zwykle. Nie chodź jeszcze, zostań przy mnie, dopóki mię do snu nie ułożysz.
— Biedna, biedna Liza! — szeptała do siebie później, odwróciwszy się od przyjaciółki. — Przybywajcie dzieci anielskie nie dla mnie, ale dla niej, ona dziś więcej odemnie potrzebuje ratunku i pociechy.

ROZDZIAŁ XII.
Drapieżne ptaki.

Riderhood mieszkał nad Tamizą w portowej dziurze, zwanej Limehouse. Roiło się tu od najstrów okrętowych, fabrykantów masztów, wioseł, żagli i innych rzeczy, związanych z żeglugą.
Ludność ta, mimo, że niezbyt wybredna w doborze towarzystwa, trzymała się przecież zdaleka od Riderhooda od czasu, gdy ten wniósł oskarżenie przeciw Jessemu Hexham.
Nikt nie podawał mu ręki, nikt nie pił z nim, o ile zresztą on sam nie fundował, słowem pogardzano donosicielem.
W tych warunkach Riderhood z trudnością by się utrzymał nad rzeką, gdyby nie to, że miał córkę, która zdołała stworzyć sobie samoistne stanowisko społeczne. Utrzymywała ona bez koncesyi, na małą zresztą skalę, rodzaj banczku zastawniczego i stołowała marynarzy.
Interes ten odziedziczyła po matce, która umarła z pijaństwa, przekazawszy jej poprzednio kapitalik piętnastu szylingów, zaszytych w poduszce.
Miss Riderhood nosiła imię Placencyi i nie dowiedziała się nigdy, dlaczego mianowicie matka obdarzyła ją tem właśnie imieniem, Fakt był faktem i musiała się z nim pogodzić. Odziedziczyła też po ojcu oczy trochę zezowate, mimo to nie była brzydka. Szczupła, wysoka, z ciemnymi włosami i twarzą wiecznie niespokojną.
Podobnie, jak psy gończe, rzucające się na jedną tylko zwierzynę, którą uważają za należny sobie łup, tak i córka Riderhooda poczytywała majtków, goszczących na wybrzeżu, za swą uprawnioną zdobycz. Skoro tylko dojrzała niebieską kurtkę marynarza, rzucała się na nią natychmiast, oczywiście w przenośni. A przecież nie była to zła dziewczyna, gdy uwzględnimy zwłaszcza warunki, w jakich wzrosła i doświadczenie życiowe, które ukazywały jej wszystkie zjawiska pod pewnym tylko kątem.
Patrząc na przechodzące wesele, wiedziała z góry, że będzie to związek dwojga ludzi, uprawniających ich do wiecznych swarów i bójek. Dziecko nowoochrzczone było w jej oczach bezbronnem stworzeniem, którego nikt nie potrzebuje i które wszyscy będą bili i poniewierali, dokąd samo nie urośnie na tyle, aby bić i poniewierać innych. Każdy ojciec rodziny był w jej oczach sobowtórem jej własnego ojca, od którego nie zaznała nic, prócz kułaków i razów, zadawanych jej rzemiennym pasem.
To też przyznacie sami, że, uwzględniwszy to wszystko, Placencya Riderhood miała raczej dobrą naturę. Tkwił w niej nawet pewien pierwiastek romantyczny, a gdy stała w letni wieczór, oparta o drzwi swej chałupy, widok zachodzącego słońca budził w niej dalekie marzenia.
Przed oczyma przesuwała się może świetlana wizya jakiejś dalekiej wyspy, rzuconej na oceanie, skąpanej w słońcu i przesyconej aromatem bujnego kwiecia. Myślała wtedy, jak słodko byłoby błąkać się tam pod cieniem rzadkich i osobliwych drzew, w towarzystwie miłego sobie człowieka, oczekując na przybycie okrętu z Europy, któryby przywiózł wielu majtków, bo marynarze stanowili niezbędny składnik wymarzonego raju Placencyi Riderhood. W pewien wiosenny, lecz chłodny wieczór, miss Riderhood stała, jak zwykle, oparta o swoje drzwi, nie wiedząc, że przypatruje się jej pilnie nieznany marynarz, stojący pod przeciwległym domem. Wiatr był chłodny i rozwiewał włosy Placencyi, które układała w jeden wielki węzeł, przypięty w środku głowy, usuwający się wciąż i wciąż na nowo skręcany. Był to zwyczaj tak powszechnie przyjęty, że ilekroć zdarzył się w Limehouse niezwykły jaki wypadek, bójka lub kłótnia, te parne z nad rzeki zbiegały się wszystkie, trzymając w zębach grzebienie i skręcając rozwiane włosy swe w klasyczny węzeł. I teraz więc Placencya trzymała obu rękami włosy, chcąc je upiąć na nowo, gdy przed oczyma jej stanął nieznajomy marynarz.
Czekał on chwilę, aby skończyła uczesanie, a potem spytał:
— Ojciec pani jest w domu?
— Jest zdaje mi się — odparła Placencya, potwierdzająco. Wiedziała, że ojca niema, ale chciała zwabić gościa, który wyglądał na marynarza.
— Siądź pan, proszę, przy ogniu — zapraszała nieznajomego. — Jesteś pan zapewne majtkiem.
Wyglądał istotnie na majtka, a tylko obrzuciwszy wzrokiem całą jego postać, Placencya zauważyła, że ręce jego nie były stwardniałe od pracy.
— Szuka pan może wiktu? — spytała na wszelki wypadek.
— Nie, pani.
— A może pan chce coś zastawić?
— Także nie.
— Prawda, że nie wygląda pan na człowieka, któryby się musiał fantować, ale gdyby pan kiedy potrzebował, może się pan tu zwrócić.
— Wiem o tem, — odparł nieznajomy, — byłem już tu kiedyś.
— I zastawił pan co?
— Nie.
— Ja też nie przypominam sobie pana.
— Bo mię pani nie widziała. Była to noc, a ja stałem pod drzwiami, czekając na kolegę, który rozmawiał z pani ojcem.
— Dawno to było?
— O! kawał już czasu. Wracałem wtedy właśnie z ostatniej mej podróży.
— Więc pan nie był na morzu w ostatnich czasach?
— Chorowałem dość długo, a później pracowałem na miejscu.
— A więc to dlatego masz pan ręce tak wypoczęte.
— Pani, jak widzę, obdarzona jest zmysłem spostrzegawczym.
Obrzucił ją bystrem spojrzeniem, które zmięszało pannę Riderhood. — Była w tym człowieku jakaś siła utajona, która dodawała mu pewności siebie, a przytem Placencya zauważyła teraz dopiero, że jest doskonale uzbrojony. U pasa wisiał mu duży nóż z rękojeścią, ukryty w pochwie skórzanej, na szyi miał gwizdawkę, a z kieszeni wyglądała mu głowica ciężkiego boksera. Stał przed ogniem z rękoma skrzyżowanemi na piersiach i spytał od niechcenia.
— A dużo się zdarza dziś mordów i rabunków na waszej rzece?
— Niema ich teraz wcale — zaprzeczyła żywo Placencya.
— Ani jednego?
— Skarżą się trochę od strony Wappiny, ale pan wie, że ludzie chętnie przesadzają.
— To się powinno zmienić.
— Ja to samo zawsze mówię. Poco okradać marynarzy, którzy i tak łatwo puszczają pieniądze.
— Ma pani słuszność, jest przecie wiele innych sposobów wyciągnięcia z nich grosza.
— Jestem tego samego zdania — potwierdziła z zapałem Placencya. — Co innego uczciwy handel, ale te rozboje i kradzieże...
Nie skończyła jeszcze tego zdania, gdy ugodzona została w twarz starym pilśniowym kapeluszem. Czcigodny Riderhood powrócił właśnie do domu, a urywek, zasłyszany z rozmowy córki z nieznajomym, zdał mu się być specyalnie drażliwy.
— Niech mnie powieszą — krzyknął — jeśli wiem, skąd przychodzi ci do głowy to głupie mlaskanie językiem, sroko przeklęła. Pochylił się dla podjęcia z ziemi swej czapki, poczem wyprostował się i groził córce pięścią.
— Proszę zachowywać się przyzwoicie i nie napastować pani, która rozmawia ze mną.
— Proszę, co za ceregiele, nie napastować? A czy pan wiesz, że to moja córka?
— Owszem, wiem.
— A to się pan dowiedz, że nie myślę słuchać głupich andronów, ani od niej, ani od pana.
— Przedewszystkiem niech pan nie krzyczy — rozkazał stanowczo nieznajomy. Riderhood spuścił natychmiast z tonu.
— No już dobrze, dobrze, ale czego pan chce?
— A nie napiłby się pan krzynkę przedtem? — rzekł wtedy gość.
— Także pytanie. A czemużbym się nie miał napić, jeśli was stać na poczęstunek.
Nieznajomy wydobył z sakiewki pół suwerena, prosząc Placencyę, aby przyniosła z winiarni flaszkę Kseresu.
— Zakorkowaną — rzucił jeszcze za nią, wymawiając z naciskiem ten wyraz.
— Ho, ho, — mruczał Riderhood. — Wy czegoś chcecie odemnie, ani chybi.
Placencya powróciła z flaszką, którą gość wziął z jej rąk, a, przyjrzawszy się jej dokładnie pod światło, stwierdził, że korek jest nienaruszony. Wyjął go sam zardzewiałym scyzorykiem, poczem wytarł starannie szklanną lampkę, przytwierdzoną do flaszki.
— Moja córko — rzekł Riderhood — podaj mi z półki ten stary wyszczerbiony kieliszek, dla człowieka, pracującego w pocie czoła, wystarczy taki czerep.
W żądaniu tem mieścił się niewinny wybieg. Kieliszek ów miał ubitą podstawkę, wobec czego nie mógł stać na stole i pijący musiał go trzymać w ręku. Riderhood liczył też na to, że dzięki temu uda mu się przemycić na swoją korzyść większą ilość haustów i nadzieja ta nie zawiodła go. Stali obaj ze swym gościem, przedzieleni szerokością stołu. Wzrok Riderhooda, błyszczący od wina, dojrzał nagle coś niezwykłego.
— Co to jest — zawołał.
Nieznajomy spojrzał na niego z niezmąconym spokojem.
— Ten nóż! ja go znam, widziałem go u marynarza Jerzego Radfoot.
— Należał też istotnie do niego — odparł nieznajomy, dotykając rękojeści, wystającej mu z za pasa.
— Cóż się z nim stało?
— Zginął w okropny sposób.
— O kim pan mówisz?
— O trupie Jerzego Radfoot, okrutnie okaleczonym przez morderców.
— Któż go zamordował?
Za całą odpowiedź nieznajomy wzruszył ramionami i dolał znów wina do kieliszka Riderhooda.
— Wiem już — rzekł tamten, błyskając chytrze kosemi oczyma — to pan go zabiłeś? — Pochylił się, a odwinąwszy rękaw od marynarki gościa, przyglądał się podszewce.
— To jego kurtka, cała odzież Jerzego Radfoot, poznaje ją teraz, pan wlazłeś w jego skórę. Ale powiedzże wreszcie, mój panie, co to wszystko znaczy.
— Powiem ci to zaraz, panie Riderhood — rzekł bardzo poważnie nieznajomy. — Jesteś bezecnym kłamcą.
Jakkolwiek już trochę pijany, Riderhood zrozumiał uwłaczające znaczenie tych słów.
To też miał w pierwszej chwili zamiar rzucić w twarz gościowi niedopity kieliszek, ale nieznajomy imponował mu, mimo jego wiedzy tak, że ostatecznie postawił kieliszek na stole dnem do góry.
— Tak! — powtórzył gość prawie groźnie — jesteś kłamcą i wiedziałeś wybornie, że oskarżenie, jakie rzuciłeś na kolegę twego, Jessego Hexhama, było wymyślone.
— Nie wiedziałem o tem wtedy — bronił się słabo Riderhood.
— Owszem, wiedziałeś, a nawet uważałeś za sprawcę zbrodni właściciela tej kurtki i noża... słowem Jerzego Radfoot.
— Skądże u dyabła — mruknął Riderhood — miałbym o to posądzać Jerzego Radfoot?
— Bo wiedziałeś dobrze, co to za ptaszek i pomagałeś mu nieraz w jego łajdactwach. Przypomnij sobie, mości Riderhood, tego cudzoziemca, którego Radfoot przyprowadził tu, powróciwszy z ostatniej swej podróży. Wszak to ty wskazałeś mu pewną gospodę i pokój w gospodzie, ty dostarczyłeś mu pewnego trunku, który sprowadza na człowieka kamienny sen.
— Więc cóż? — mruknął niepewnie Riderhood, cofając się od stołu. — Przecież to nie wy, u dyabła, jesteście tym cudzoziemcem. Nie wy, z pewnością nie wy — dodał, mierząc uważnie swego gościa kosemi oczyma. — Co mnie zresztą obchodzi Jerzy Radfoot? Jeżeli zginął, to już jego rzecz. Czy to raz się zdarza, że taki marynarz przepada, jak kamień w wodę i niema go kilka lat, a potem znów powraca. Spytaj o to jej, tej kwoczki przeklętej, co gdakaniem swojem ściągnęła mi na łeb całą tę biedę. Gdyby mi nie żal było wina, cisnąłbym jej w gębę tę flaszkę za to babskie trajkotanie z włóczęgą obieżyświatem, który próbuje teraz rzucić cień na dobre imię biednego człowieka, pracującego w pocie czoła.
— Czy skończyłeś już? — spytał zimno nieznajomy.
— Nie jeszcze, — odparł Riderhood, dolewając sobie dla podniesienia rezonu nowy kieliszek. — Chcę wprzódy wiedzieć, skąd ty, bratku, doszedłeś do tych szmat, które nosił Jerzy Radfoot i skąd wiesz coś o jego śmierci?
— Wiem przedewszystkiem prawdę o tobie, mości Riderhood i dlatego radziłbym ci spełnić bez oporu moje żądania. Sprzedałeś za złoto krew Jessego Hexham, skuszony wysoką nagrodą, jaką obiecano za wykrycie mordercy. Oskarżyłeś fałszywie człowieka niewinnego.
— Niewinny to on znów nie był. Kradł przecie pieniądze topielców.
— W czem ty mu pomagałeś!
— A zresztą Gaffer już nie żyje. Cóż więc szkodzi mu to oskarżenie?
— Plami jego pamięć i szkodzi jego dzieciom; ile ich zostawił?
— Kto? niby Gaffer.
— Wiesz przecie, o kim mowa — krzyknął nieznajomy, tupiąc niecierpliwie nogą — Może pani mnie objaśni, panno Riderhood.
Placencya spojrzała na ojca, pytając go wzrokiem, czy wolno jej odpowiadać.
— Mówże do stu dyabłów — wrzasnął Riderhood — skoro pan się pyta. I tak wypaplałaś już przed nim wszystko, co ci ślina na ozór przyniosła, kobyło znarowiona.
Upoważniona w ten sposób przez czcigodnego rodzica, Placencya objaśniła gościa, że Jesse Hexham zostawił syna i córkę, cieszących się najlepszą sławą.
— I na nich spadłaby ta plama! To byłoby okropne — rzekł poważnie nieznajomy.
— Cóż ja na to poradzę, — mruknął Riderhood.
— Odwołasz twoje oskarżenie i to na piśmie. Ja ci przyniosę odwołanie, spisane w dwóch egzemplarzach, a ty je podpiszesz. Dokumenty te wręczone zostaną bratu i siostrze. Czy może mi pani dostarczyć adresów, panno Riderhood?
Placencya podjęła się tego chętnie.
— W takim razie powrócę tu za parę dni, — żegnam panią, panno Riderhood.
Wtedy Riderhood, nabrawszy nagle odwagi, podszedł, zataczając się, ku drzwiom i podparł je plecami, jakby chciał zagrodzić wyjście swemu gościowi.
— Za pozwoleniem! — bełkotał pijackim głosem. — Nie wychodzi się tak od ludzi, nie powiedziawszy nawet, kim się jest. Widzicie go, rozkazy wydaje, podpisywać każę jakieś papiery i jeszcze tam niewiem co.
— Ojcze! — zawołała błagalnie Placencya — wypuść tego pana, nie zaczynaj bójki, bo ściągniesz tylko na siebie nieszczęście.
— Nie o to chodzi, — mruczał Riderhood, ale ta nagroda, pewnikiem, chodzi mu o 5,000 funtów, które ja stracę.
— A więc o to ci chodzi?... bądź spokojny, jeśli ja dostanę tę nagrodę, podzielę się z tobą sumiennie. — Słowa te wyrzekł nieznajomy z dziwnym naciskiem, a potem dodał jeszcze, kiwając głową: — Co za skończony łotr.
Odsunął go bez trudności od drzwi i wyszedł, pożegnawszy Placencyę życzliwym uśmiechem. — Po jego odejściu Riderhood powrócił do niedopitej flaszki, a podniósłszy ją do ust, wychylił do ostatniej kropli resztki wina. Potem uświadomił sobie znów, że to paplanina przeklętej sroki sprowadziła mu na kark niepożądaną wizytę. — Przywołany tem wspomnieniem do poczucia tych praw i obowiązków ojcowskich, podjął z podłogi parę wysokich butów i rzucił je z impetem, celując w głowę córki, która na szczęście uchyliła się od tego ciosu. Biedna dziewczyna zapomniała na razie o upięciu na nowo swych włosów, które spadły jej na ramiona, bo ocierała nimi łzy, płynące jej obficie po twarzy.


ROZDZIAŁ XIII.
Żyć, czy nie żyć?

Wyszedłszy z mieszkania Riderhooda, nieznajomy błąkał się czas jakiś w labiryncie uliczek nadrzecznych, w tej chwili zupełnie pustych, dzięki zapewne szalonej wichurze. Schroniwszy się wreszcie w jakimś zaułku, gdzie nie było żywego ducha, zdjął z głowy czapkę, a następnie perukę blond i takież faworyty i ukrył je pod płaszczem, a twarz jego stała się naraz uderzająco podobna do twarzy Juljusza Handforda, poszukiwanego tak bezskutecznie przez Mortimera. — Na szczęście nie było tu nikogo, ktoby mógł stwierdzić jego tożsamość, mógł też opuścić bez przeszkody dzielnicę Limehouse i skręcić na plac, na którym wznosił się stary kościół, z przylegającym do niego cmentarzem. Zatrzymał się przy nim, a, oparty o kratę żelazną, przyglądał się płytom i pomnikom grobowym, wyobrażającym najczęściej wykutą w kamieniu postać zmarłych.
— Dziwny los! — szepnął do siebie — stać tak w burzliwą noc u bramy cmentarnej i wiedzieć, że wśród tych grobowców znajduje się mogiła, pod którą leży pogrzebany mój byt ziemski. Zaprawdę, gdyby upiór nikomu nieznany powrócił na ziemię, i błąkał się po świecie, nie czułby się tak samotny i obcym wśród ludzi, jak ja teraz. Czy tak ma być już wiecznie i coby było, gdyby John Harmon zmartwychwstał? — Wyszeptawszy w myśli ten monolog, wyrwał się przemocą z zadumy i szedł dalej w stronę miasta, ale obrazy przeszłości, raz poruszone, nie chciały go opuścić i towarzyszyły mu natrętnie, każąc mu przeżywać na nowo przebyte wypadki. Widział znów, jak na jawie, podróż swą statkiem i poznanie się z Jerzym Radfoot. Byli zadziwiająco do siebie podobni, tak, że brano ich często jednego za drugiego i to ich zbliżyło. Zaufał zupełnie temu człowiekowi i zwierzył mu swoje zamiary. Chodziło mu przedewszystkiem o pannę Wilfer, którą chciał widzieć, nie dając się poznać, a Radfoot przyrzekł mu to ułatwić. Opuściwszy statek, udali się obaj do mieszkania Riderhooda, który im wskazał gospodę nad rzeką. Weszli po krętych schodach na pierwsze piętro, do ustronnego pokoju, gdzie zamienili odzież. Następnie Murzyn w białym fartuchu przyniósł im kawę gorącą, jak ukrop. Dotąd wrażenia były jasne, ale potem, to jest od chwili wypicia kawy, następowała luka, a raczej splątane chaotyczne wspomnienia, przeplatane pustką. Trzeba je wszakże ująć w garść i uporządkować w miarę możności. W kawie był oczywiście narkotyk. Przypomniał sobie, że po wypiciu kawy otaczające go przedmioty zaczęły się potwornie wydłużać, a i stojący obok niego Radfoot stał się nagle olbrzymich rozmiarów człowiekiem. Pamiętał jeszcze, że uczuł wtedy nieprzemożoną chętkę rzucenia się na niego. Nastąpiło szamotanie się, bójka, nie trwająca zresztą długo. Zawrót głowy, jakby promienie tryskającego dokoła, a potem uczucie człowieka, leżącego bezsilnie na podłodze. Ciało jakieś, prawie obce, ciężkie, bezwładne, które inni szarpią, potrącają nogami, jak rzecz martwą. Nie przebudził się, aż w chwili, gdy wsunięty w rodzaj tuby czy rynny, leciał, a raczej sunął się z zawrotną szybkością w dół, w przepaść, a wreszcie runął w wodę.
Ta wilgoć otrzeźwiła go częściowo tak, że odzyskał niejako poczucie samoistnienia.
— Utopiono cię, Johnie Harmon, — pomyślał, a potem wzywał pomocy Niebios.
— Ratuj mnie Boże! — zawołał i próbował wydobyć się na powierzchnię.
Prąd unosił go; po obu stronach widział światła nadbrzeżne, uciekające mu z oczu. Nie pamiętał, ile czasu był w wodzie, której chłód oddziaływał zbawiennie na jego mózg odurzony i ociężałe członki. Wreszcie jednak wyrzucony został na brzeg, tuż obok jakiejś gospody, do której dowlókł się prawie na czworakach. Parę dni upłynęło, zanim odzyskał siły. Na szczęście miał przy sobie wartościowe papiery, zaszyte w pasie nieprzemakalnym, owiniętym naokoło ciała. Rabusie nie zauważyli tego, mniemając, że całe jego mienie zawarte jest w ręcznej walizie, którą miał w ręku w chwili, gdy wszedł do zdradzieckiej gospody. Wyszedł więc na miasto, chcąc coś przedsięwziąć, ale tu napotkał przylepione na rogach ulic afisze, ogłaszające odnalezienie zwłok Johna Harmon. Był jeszcze wtedy pod wpływem odurzającej trucizny, którą mu podano w kawie. Mózg jego nie działał prawidłowo, miewał wizye potworne, nie mógł się też na nic zdecydować. Pobiegł tylko do trupiarni, aby oglądać zwłoki. Były strasznie okaleczone, mimo Jo poznał je, jako szczątki śmiertelne Jerzego Radfoot. Ten człowiek, który wciągnął go w matnię, padł sam ofiarą zbrodni. Zamordowali go jego właśni wspólnicy. Tymczasem wypadki rozwijały się automatycznie.
Śmierć Johna Harmon została urzędowo stwierdzona. On jeden mógł zdradzić tajemnicę, dlaczego nie uczynił tego dotąd? Wiedział o tem aż nazbyt dobrze. Spróbuje raz jeszcze zrobić krok jeden, który pouczy go ostatecznie, czy John Harmon ma zmartwychwstać, czy też pozostać winien na zawsze pod zimnym marmurem, którym przywaliła zwłoki jego przyjazna szczodrobliwość państwa Boffenów.
W parę dni potem sekretarz spadkobiercy znalazł się w salonie sam na sam z panną Wilfer.
Opiekunowie jej byli w teatrze, ona zaś, nie czując się całkiem zdrowa, nie chciała im towarzyszyć. Wchodząc do salonu, Rokesmith objął wzrokiem wdzięczną postać Belli. Siedziała, pochylona nad robótką, śliczna, jak zawsze, ponętna nad wszelki wyraz.
— Co panu jest, panie Rokesmith, — spytała, podnosząc oczy — czyś pan chory? — Był w samej rzeczy blady, jak ktoś, coby powstał przed chwilą ze śmiertelnej pościeli.
— Nic mi nie jest, czuję się całkiem dobrze, chciałem właśnie panią zapytać o zdrowie, bo mówiono mi...
— Przemijająca migrena, niema o czem mówić, — przerwała Bella, — a jeśli spytałam o pana zdrowie, to dlatego, że pan jest okropnie blady.
— To nic, przepracowałem się w ostatnich dniach.
Patrzył znów na nią. Bella siedziała przed kominkiem, mając przy sobie miniaturowy stoliczek, istne cacko, zarzucone włóczkami.
— Co za życie! — myślał sobie Rokesmith, — gdyby John Harmon mógł usiąść przy niej, przytulić ją do siebie, gdyby mógł wyrzec do niej te słowa:
— Czy nie dłużyło ci się bezemnie, słodka boginko ogniska domowego, czarodziejko moja? Ale sekretarz państwa Boffen nie mógł marzyć o podobnej sytuacyi, zbyt wielki przedział istniał pomiędzy nim i tą śliczną panną.
— Chciałam już dawno pomówić z panem, panie Rokesmith — mówiła Bella, rozkładając robótkę i oglądając ją pilnie z czterech rogów.
— Słucham panią.
— Bo widzi pan, — rzekła z nagłą żywością, — nic pana nie upoważnia do kontrolowania moich postępków.
— Ja panią kontroluję? Gdyby pani wiedziała, jak wysoko panią cenię.
— Doprawdy? Nie wiem, czy to znaczy, że mię pan ceni wysoko, skoro pan mnie posądzał, żem się wyrzekła swojej rodziny, od kiedy mi jest lepiej,
— Ja panią posądzam?
— Oczywiście, to nie ulega żadnej wątpliwości.
— Czy dlatego, że poważyłem się podjąć dla pani małego zlecenia!
Właśnie! śmiem zapytać pana, dlaczego się pan poważyłeś. Niech pana nie obraża to wyrażenie, którego sam użyłeś.
— To prawda, że uczyniłem to z wielkiej, najszczerszej życzliwości, jaką do pani czuję, bo pragnąłbym widzieć panią zawsze na tym poziomie doskonałości, który jest pani wrodzony, bo... ale nie wiem, czy wolno mi mówić dalej.
— Nie, panie! nie! — przerwała mu Bella z wielką żywością, — już i tak pan sobie za dużo pozwala i gdyby pan miał choć trochę szlachetności, nie rzekłbyś pan już ani słowa.
Rokesmith spojrzał na dumną, rozpłomienioną twarzyczkę, na usta purpurowe, rozchylone od przyśpieszonego oddechu, od którego drżały też lekko czarne loki, opadające na odsłoniętą szyjkę i zamilkł. Cóż innego mógł uczynić. Ale teraz Bella zaczęła mówić, jakby zdobywając się na bohaterski wysiłek, który ją nie mało kosztował.
— Owszem, — rzekła — może się i dobrze składa, że mogę z panem pomówić. Myślałam o tem cały wieczór, i proszę pana, sama go proszę o chwilkę rozmowy.
Patrzył na nią w milczeniu, Bella zaś odwróciła jeszcze parę razy główkę, jakby nie mogąc się zdobyć na stanowcze słowa, a wreszcie rzekła z determinacyą.
— Pan wie, jakie jest moje położenie w tym domu, prócz tego, pan zna moją rodzinę i wie pan bardzo dobrze, że nie mam nikogo, ktoby chciał stanąć w mojej obronie. Muszę się też sama bronić.
— Przedemną?
— Tak panie. Czy to szlachetnie, czy to honorowo tak z kimś postępować, jak pan ze mną postępuje?
— Chyba, że nieszlachetnie jest i niehonorowo uwielbiać panią i być pod jej czarem,
— A właśnie, panie, właśnie, to jest z pańskiej strony bardzo niewłaściwe.
— Wybacz pani — rzekł Rokesmith — nie sądzę, aby pani ubliżać mogło bardzo uczciwe i szczere oświadczenie uczuć, jakie dla pani żywię.
— Uczciwe i szczere?
— Czy może pani zaprzeczyć temu, panno Bello?
— Proszę mi nie zadawać pytań, panie Rokesmith, już i tak pozwala sobie pan aż nazbyt często poddawać mnie badaniom śledczym.
Zasłaniała się sztucznie obrażoną godnością, ale w gruncie była zmieszana.
— To niezbyt miłosiernie ze strony pani, panno Wilfer; doprowadziwszy mnie do wyznania, które ostatecznie nie jest zbrodnią, każe mi pani milczeć.
— Bo, gdyby pan je powtórzył, musiałabym je odrzucić.
— Powinienem był spodziewać się takiej odpowiedzi. Trzeba było naprawdę być ślepym i głuchym, żeby jej nie przeczuć. W każdym razie, jeśli zawiniłem, to wina moja nosi sama w sobie karę.
— Jaką karę, panie?
— A czyż cierpienie moje nie znaczy nic w pani oczach?... Ach! przepraszam, zapomniałem, że mi pani zabroniła surowo zadawać sobie pytania.
— Proszę mnie nie chwytać za słówka po to, aby wystawiać mnie we własnych oczach, jako kobietę bez serca. Być może, powiedziałam coś bez myśli, nie chcąc jednak pana obrazić.
— Muszę jednak zapytać, co pani rozumiała przez moje nieszlachetne i niehonorowe postępowanie? — spytał jeszcze Rokesmith.
— A więc powiem, skoro mię pan do tego zmusza. Czy to szlachetnie, że pan wyzyskuje wpływ, jaki pan ma na oboje państwa Boffenów, aby szukać ich poparcia w zamiarach, które, jak pan wie, nie odpowiadają mi wcale. A przytem, dlaczego pan przyjął posadę w tym domu właśnie wledy, gdy i ja musiałam tu zamieszkać? Czy pan myśli, że tego nie zauważyłam?
Nastała chwila milczenia, poczem Rokesmith rzekł spokojnie:
— Pani jest w błędzie, panno Wilfer.
— Nie mam na to dowodów — odparła z uporem Bella.
— Dowody mógłbym złożyć, ale nie byłoby te dla pani przyjemne. W każdym razie spełnię pani życzenie i to, co dziś panią dotknęło, nie powtórzy się już nigdy. Żegnam panią.
— W takim razie cieszę się, że zaczęłam tę rozmowę, a jeśli uraziłam pana mimowoli, to przepraszam. Jestem może niedoświadczona i popędliwa, ale doprawdy, nie jestem tak szkaradnie zła, za jaką mnie pan uważa.
Ze zwykłą swą niekonsekwencyą, Bella wypowiedziała ostatnie słowa z niewymowną słodyczą. Mimo to Rokesmith wyszedł, a gdy już znikł za drzwiami, piękna dziewczyna rzuciła się na otomanę i leżała czas jakiś, szepcąc do siebie:
— Ktoby się spodziewał, że w ładnej kobiecie pokutuje taka jędza.
Po niejakim czasie wstała i poszła prosto do lustra, przypatrując się wiernemu swemu odbiciu.
— Nadymałaś się, jak idyotka, moja panienko — zawyrokowała ze skruchą.
Rzuciła robotę i chodziła po salonie, nie mogąc sobie znaleźć miejsca. Zasiadła do fortepianu i próbowała śpiewać, ale wzięła jakąś nutę fałszywie, co rozdrażniło ją bardziej jeszcze.
Rokesmith wyruszył na miasto i spacerował długo bez celu, a powrócił do domu dopiero o świcie, czując, że zwłoki Johna Harmon pogrzebane zostały wczorajszego wieczora stokroć głębiej, niż poprzednio. I zdało mu się, że coraz to wyższe kopce ziemi piętrzą się nad tą mogiłą, że przygniatają ją niemal Alpejskie turnie, a w uszach dzwonił mu jakoby łoskot ziemi, rzucanej na trumnę i ponury głos grabarza, powtarzającego bez przestanku: „Przysypmy go, pogrzebmy, przywalmy, aby już nigdy nie zmartwychwstał“.

ROZDZIAŁ XIV.
Heroizm ubóstwa.

Po tej burzliwej nocy, która zgasiła ostatnie iskierki jego nadziei, Rokesmith pozwolił sobie na kilka godzin snu nad ranem.
Skoro się obudził, doniesiono mu, że czeka na niego stara Higdenowa i pragnie z nim pomówić. Zaprosił ją natychmiast do swego gabinetu, posadził w fotelu i spytał, czego żąda.
— Mój dobry panie — rzekła stara kobieta — przyszłam tu z powodu Salopa. Ten chłopak uwziął się pracować na mnie i nie mogę się go pozbyć z chałupy.
— Szanuję go za to — odrzekł Rokesmith.
— Doprawdy? a ja myślę inaczej. Zresztą, nie mogę sądzić o tem, co inni robią, ale wiem, co mnie zrobić wypada. To też skoro chłopak się uparł i nie chce odejść odemnie, ja odejdę od niego.
— Jakże pani tego dokaże?
— Ucieknę z domu.
— Ucieknie pani? — spytał ze zdumieniem, patrząc na sędziwą twarz, której każdy rys wyrażał niezłomną energię.
— Tak jest, panie, a zresztą i dla mnie będzie tak lepiej. Bo widzisz kochany mój (daruj mi, że tak mówię, ale stara już jestem, a pan jest dobry, rozumiejący człowiek), otóż od śmierci mojego Jonny przychodzą na mnie takie godziny wieczorem zwłaszcza, że się zapominam. Przywiduje mi si, że huśtam dziecko na kolanach, to znowu, że to nie on, lecz jego matka, lub które z rodzeństwa, wszystko to, co już powymierało. Jeśli to dłużej potrwa, to zniedołężnieję do reszty, a oni gotowi nie zamknąć w jednym z tych swoich domów robotniczych. Nie chcę, mój panie, nie chcę stać się podobną do tych biedaków, których trzymają jak w więzieniu i czasem tylko wyprowadzają niby na spacer. Widziałam, jak to wlecze się po ulicach, zalęknione jakieś, osłupiałe. Nie, nie! potrafię jeszcze zarobić na życie. Za młodu nie było żwawszej odemnie dziewczyny i nie bałam się nigdy pracy, a i dziś zostało mi troszkę jeszcze sił. To też umyśliłam sobie, że poproszę waszej dobrej pani o pożyczenie mi jakich 20-stu szylingów, za które kupię różnych drobiazgów, włożę to do koszyka i chodzić będę z tym towarem od domu do domu. Tam u nas wszyscy mnie znają i rozkupią mi wszystko, tak, że kupić będę mogła nowy towar, a nawet oddać pożyczone pieniądze.
— A więc to pani sobie obmyśliła?
— A cóż innego kochany mój, cóż innego obmyślić można w moim wieku. Wiem ja dobrze, że wasi państwo są dobrzy ludzie i wzięliby mnie chętnie na chleb łaskawy... ale ja na to przystać nie możę.
— A jednak przyjdzie czas, że pani będzie musiała przyjąć jakąś pomoc.
— Nie! Kochany mój; spodziewam się, że wystarczę sobie do końca. A przecież nie robię tego przez pychę, ale gdybym żyła z jałmużny póki mam jeszcze trochę sił, to by mi wstyd było, już nie samej siebie, ale wszystkich moich, tych, co w ziemi leżą, to jakbym się ich zaparła.
— Ale przecież Salop ma obowiązki dla pani i powinien się wam odwdzięczyć.
— A toć wiem, mój dobry panie — odparła z uśmiechem — i właśnie dlatego przyszłam, bo nie chcę, aby się kto tak przy mnie marnował. Niepozorny on, ale ma wielki spryt w ręku i jeśli już państwo Boffen tak są dla niego dobrzy, to niechby się uczył na stolarza.
Tu Higdenowa opowiedziała szeroko, jakto Salop umiał strugać różne zabawki dla dzieci i jak się raz z dziesięcioro ludzi zebrało przed chatą, patrząc, jak doskonale naprawił katarynkę wędrownemu grajkowi. To samo było z maglem, który umiał zawsze utrzymać w wybornym stanie, słowem, zdolności miał zdecydowane w tym kierunku i należało go kształcić na stolarza.
Po namyśle Rokesmith musiał przyznać słuszność starej Higdenowej, która obmyśliła wszystko mądrze, logicznie i bez cienia egoizmu. Przełożył więc jej plan państwu Boffen tegoż jeszcze dnia, poczem cały dom zajął się gruntownie przysposabianiem towaru dla Higdenowej i ładowaniem jej koszyka. Nazajutrz zebrali się wszyscy w hali wschodniej dla pożegnania dzielnej kobiety i wyprawienia jej w drogę. Rokesmith i Bella, którzy widzieli się po raz pierwszy od czasu owej stanowczej rozmowy, trzymali się od siebie z daleka, jakby na skutek milczącej umowy i unikali swego wzroku.
— Słówko jeszcze pani Higden — rzekł Rokesmith — niech pani weźmie z sobą ten list, napisany w imieniu pana Boffen i zaopatrzony jego adresem. Gdyby zaszło coś nadzwyczajnego, to ten papier przyda się pani jako świadectwo, że państwo Boffenowie są pani przyjaciółmi. Nie nazwałem ich protektorami pani, bo tego wyrażenia pan Boffen nie uznaje.
— Spodziewam się — zawołał z zapałem stary Noddy — dosyć już mam tych protektorów i patronatów, czy jak się tam to nazywa. I rzecz sama i tytuł są jednako mało warte.
— Nie irytuj się bez potrzeby, — miarkowała go pani Boffen.
— Owszem moja stara, owszem — pozwól mi wypowiedzieć, co o tem pomyślę, perorował z przejęciem były śmieciarz. — Przecież u nas nie można poprostu krokiem stąpić, aby się wnet nie dostać pod jakiś protektorat. Biorę naprzykład bilet na wystawę kwiatów, lub na koncert, gdzie gra muzyka, biorę i płacę za to dobre pieniądze; po jakiegoż dyabła mam dostawać się z tego powodu pod protektorat jakiegoś pana Tomackick... czy lady Stygle. Jeżeli rzecz jest dobra sama w sobie, to nie doda jej wartości żaden protektor, a jeśli jest zła, to jej żaden protektor nie pomoże. Ale u nas tak, buduje się naprzykład jakiś nowy dom lub zakład dobroczynny i mói się o tem tak, jak gdyby cegły i wapno nic tu nie znaczyły wobec protektoratu. Dziwić się doprawdy należy tym protektorom i protektorkom, że pozwalają tak na poniewieranie swych nazwisk, bo dziś żadne pigułki nawet lub pomada do włosów nie mogą się obejść bez protektoratu. Ciekawa rzecz, czy jest gdzie na świecie kraj oprócz naszego, gdzieby bawiono się w podobne sztuczki.
Wylawszy w ten sposób żółć na bezpłodność patronatów, pan Boffen odzyskał swój zwykły humor i udzielił ostatnich rad starej Higdenowej.
— Nasz sekretarz — mówił do niej — miał wyborny pomysł, układając ten list. Bo przecież może się zdarzyć, że pani zachoruje. Tak jest, pani Higden, nie może pani zaprzeczyć przy całym swym uporze, że pani może nagle zasłabnąć, jak każdy inny człowiek.
Higdenowa przyznała mu słuszność i oświadczyła, że przyjmuje list z wdzięcznością i zrobi z niego użytek w razie potrzeby.
— Nie mnie należy się wdzięczność, lecz panu Rokesmithowi, — odrzekł pan Boffen, — ale czy się pani jeszcze nie namyśli na zmianę projektu? Mogłaby pani naprzykład zarządzać domem tam w naszej starej willi, gdzie osadziłem już mego literata z drewnianą nogą, niejakiego Silasa Wegg. Brak tam właśnie gospodyni. Czy nie zechciałaby pani zostać nią, pani Higden?
Ale stara kobieta oparła się tej nawet pokusie. Pożegnała wszystkich, dziękując za pomoc, a gdy przyszła kolej na Bellę, ucałowała ją, mówiąc:
— Bo on kazał pocałować „ładną panią“, mój biedny mały Jonny. — Rokesmith patrzył na to z boku, patrzył na ten pocałunek wyciśnięty na świeżej twarzyczce Belli, w imieniu dziecka, które nosiło fatalne imię Johna Harmon. Stał tak długo zapatrzony, nie zdając sobie sprawy, że stara Higdenowa odeszła już dla rozpoczęcia swej heroicznej wędrówki.

ROZDZIAŁ XV.
Odrzucony.

Bradley Headstone, pasując się bez skutku ze swą namiętną miłością dla Lizy, postanowił wreszcie wszystko jej wyznać. Postanowienie to powziął pod wpływem uczucia, bardzo zbliżonego do rozpaczy, które stało się niejako normalnym stanem jego duszy. Wybrał się więc w tym celu do dzielnicy Mill-Bank, wykradłszy się tym razem w tajemnicy przed czujnem okiem Emmy Peecher. Karol Hexham towarzyszył mu.
— Ta modniarka lalek nie lubi nas obu, — mówił po drodze do Karola.
— Zauważyłem to odrazu, — odparł brat Lizy, — to też musimy wywołać Lizę, lub też zabrać ją po drodze z fabryki, bo inaczej ta mała pokręcona wiedźma będzie się wciąż mieszała do rozmowy i nagada nam impertynencyj.
— I ja tak myślę, — potwierdził Bradley, wciągając nerwowo rękawiczki.
— Mniejsza zresztą o tego potworka, — mówił dalej Karol — wszystko to zmieni się, skoro Liza da panu odpowiedź.
— Więc spodziewasz się, że będzie mi przychylna?
— Ależ naturalnie, — upewniał z młodzieńczą żywością Karol. — Czyż może być inaczej? Wszystko przecie przemawia za panem, stanowisko, rozum, szacunek ludzki, protekcya dla mnie. Nie ulega wątpliwości, że pan masz wszystko za sobą.
— Prócz może twojej siostry, — zauważył ponuro Bradley.
— Cóż znowu! — zaprzeczył Karol, — ja przecie mam ogromny wpływ na Lizę.
— To prawda, że twoja siostra kocha cię bardzo, — potwierdził nauczyciel, chwytając się tej nadziei, jak deski ratunku.
— Ja też nie wątpię, że Liza przyjmie z radością zaszczytną pańską propozycyę i nic panu nie stanie na przeszkodzie...
— Prócz twojej siostry może, — pomyślał Bradley.
Przechodzili właśnie przez City, a niema chyba w świecie smutniejszego widoku, jak ten, który przedstawia to nasze londyńskie City, w chmurny, bezsłoneczny wieczór. Pozamykane sklepy zlewają się z szarością murów kamienicznych, a znany narodowy wstręt do barw żywych i jasnych sprawia, iż cała dzielnica ma wygląd iście żałobny. Szare są i bezbarwne stłoczone domy i kościoły ze swemi wieżycami i dzwonnicami, szare i zadymione ulice, a wszystko zlewa się z ponurym kolorytem nieba, które cięży zda się nad miastem, jak ołowiana kopuła. Stróże i stróżki zmiatają do rynsztoków różne szczątki i resztki, wyrzucone na ulicę w ciągu dnia, a na które czyhają w półcieniu, nędzne, skurczone postacie, wyrzucone także na ludzkie śmietnisko, jako szczątki i resztki. Nędzarze ci grzebią w szmatach i papierach wyrzuconych. Obracają każdy łachman w nadziei, iż odnajdą w nim coś przydatnego na sprzedaż. Wieczory takie bywają w dodatku wietrzne, skutkiem czego piaszczysty kurz zasypuje włosy i oczy przechodniów, przykrywa szarą warstwą całą ich skórę. To też najwykwintniejszy człowiek nie wygląda korzystnie, spędziwszy czas jakiś w tych warunkach na rogu ulicy, w oczekiwaniu na kogoś, co właśnie uczynili Karol i Bradley Headstone, czekając na wyjście Lizy z pracowni. — Spostrzegła ich zaraz i podeszła ku nim trochę zdziwiona.
— Co robisz tu, Karolu? — spytała brata.
— Przyszliśmy cię zabrać ja i pan Headstone, — odparł chłopak, — czy nie zechcesz przejść się z nami, oczywiście nie po tej ulicy, ale tam dalej w stronie kościoła, gdzie jest cmentarz.
Liza zgodziła się niechętnie. Bradley nie śmiał iść przy niej i trzymał się raczej Karola, postępując przy nim sztywnie i w milczeniu. Weszli na dziedziniec kościelny, prowadzący na cmentarz, który umieszczony był nieco wyżej od poziomu ulic i wznosił się ponad nie nakształt zielonego skweru, ogrodzonego kratą. Tu rozpoczęli wędrówkę, krążąc dokoła cmentarza, a rozmowa nie kleiła im się. Wreszcie Karol oznajmił bez ogródki siostrze, że Bradley ma jej powiedzieć coś ważnego i odszedł, mimo jej protestów, zostawiając ją sam na sam z nauczycielem.
Chwila upłynęła, zanim Bradley zdobył się na przerwanie milczenia. Mówić zaczął ciężko i z przymusem, bo każde zbliżenie się do Lizy, ogłuszało go niejako, odbierając mu pewność siebie.
— Przyszedłem tu wyłącznie dla pani, ale czuję sam, w jak niekorzystnem świetle przedstawiam się dzisiaj. To tak zawsze, gdy jestem przy pani. Nie umiem wyrazić tego, cobym chciał wypowiedzieć. To wszystko przechodzi moje siły. Czuję, wiem dobrze, że w pani jest moja zguba.
Liza zadrżała mimowoli na dźwięk tego głosu, tchnącego namiętnością i rozpaczą.
— Tak jest! pani mnie zgubiła. Od chwili, gdym panią spotkał, nie ma we mnie nic... w głowie mam pustkę, tracę wiarę w siebie i panowanie nad sobą i pani to wszystko sprawia, ilekroć jestem przy niej.
— Bardzo mi przykro, że wyrządziłam panu tyle złego, ale to doprawdy mimowoli, — rzekła niepewnie Liza.
— Ot widzi pani i teraz, zamiast otworzyć pani serce, zachowuję się tak, jakbym chciał robić wyrzuty, a to przecież niema sensu. Ale ja przy pani rozum tracę.
Zamilkli i okrążyli raz jeszcze cmentarz, nie mówiąc do siebie ani słowa. Bradley walczył z sobą, spoglądając na ciemne, nieoświecone okna kościoła, jakby spodziewał się z tamtąd jakiejś rady.
— Nie, nie, to się nie może tak skończyć. Pani musi uwierzyć, że nie jestem taki lichy, marny człowiek, na jakiego wyglądam. Są przecie ludzie, którzy znają moją wartość i cenią mnie wysoko, stanowisko moje budzi w niejednym zazdrość.
— Nie wątpię o tem, panie Bradley, mówił mi o tem nieraz Karol.
— A czy wie pani — mówił dalej Bradley, — że znam pewną osobę młodą, inteligentną, bardzo uzdolnioną, która przyjęłaby mnie z całą gotowością, gdybym jej oświadczył moje uczucia.
— Czemuż pan tego nie zrobi?
— Chciałem! dawniej, nim panią poznałem, to też prawdziwe szczęście, żem tego nie zrobił, bo dziś potargałbym te węzły bez wahania.
Liza spojrzał na niego ze strachem.
— Choćbym sam tego nie chciał, stargałbym te węzły i każde inne, byle zbliżyć się do pani. Zamknięty w więzieniu, przeniknąłbym przez mury z łoża śmiertelnego powstałbym, aby upaść ci do nóg.
Dzika energia, z jaką wygłaszał te wyznania miała w sobie coś groźnego: zatrzymał się, aby uderzyć ręką o mur ceglany, otaczający cmentarz, jakby go chciał pokruszyć.
— Człowiek nie zna siebie — mówił dalej. — Nikt nie wie, co w nim tkwi, dopóki godzina nie nadejdzie. Są tacy, dla których godzina ta nie nadchodzi nigdy. Szczęśliwi! o, szczęśliwi! Dla mnie chwila, w której panią ujrzałem, stała się tym momentem. Od tej chwili niema już tu spokoju — powtarzał, uderzając się w piersi. — Burza, straszna burza... to pani dzieło.
— Dosyć panie, dosyć — przerwała Liza. — Nie mówmy już o tem, będzie to lepiej i dla pana i dla mnie.
— O nie, nie, za dużo cierpiałem. Musi pani wysłuchać mnie do końca. Zaczekajmy jeszcze chwilkę, aż odejdzie latarnik.
Ustąpiła, bo czyż mogła zrobić inaczej? Płomyki latarni gazowych wytrysły tu i ówdzie w ciemności, a oni rozpoczęli znowu swój męczący spacer.
— Pani przecie dobrze wie, że ją kocham. Nie wiem, czem jest dla innych to uczucie, ale dla mnie znaczy tyle, co zupełna utrata własnej wolności. To jest straszna siła, z którą walczyłem, ale której się oprzeć nie mogę. W pani jest ta siła. Pani może mnie wciągnąć w topiel, w ogień, posłać na szubienicę, na każdy rodzaj śmierci, jakiby pani wybrała, dlatego mówiłem przed chwilą, że mnie pani zgubiła. Ale z drugiej strony, gdyby mnie pani przyjęła, mogłaby mnie pani tak samo pociągnąć do wszystkiego, co dobre; spełniałbym lepiej jeszcze swoje obowiązki, zyskałbym większy jeszcze szacunek ludzki; a pani byłaby ze mnie dumna. Brat pani znalazłby we mnie opiekę, oparcie, żylibyśmy wszyscy razem, pracowali wspólnie. Wiem, że to wszystko nie dosyć, że nie mówię tego, co należy... ale gdyby pani widziała, jakie to wszystko jest prawdziwe. Proszę nie odpowiadać zaraz. Obejdźmy jeszcze raz dokoła cmentarz.
Ustąpiła i tym razem, a gdy powracali znowu na to samo miejsce i stanęli pod latarnią — Bradley rzekł:
— A więc?
Słuchał uważnie, skupiając całą siłę woli dla usłyszenia i przyjęcia tej odpowiedzi.
— Jestem panu wdzięczna z całego serca i spodziewam się, że znajdzie pan inną kobietę godną siebie, która da panu tyle szczęścia, na ile pan zasługuje... ale ja nie mogę.
— Czy się pani dobrze zastanowiła? — szepnął głucho Bradley. — Czy nie zostawi pani sobie trochę czasu do namysłu?
— Nie panie, to zbyteczne.
— Czy jest pani pewna, że pani nie zmieni zdania?
— Zupełnie pewna.
— W takim razie — syknął, zwracając się do niej twarzą i uderzając w mur pięścią tak silnie, że zdarł sobie skórę prawie do kości — proś pani Boga, żebym go nie zabił.
Wyglądał w tej chwili tak strasznie, że Liza krzyknęła i chciała uciekać, ale on chwycił ją za ramię.
— Proszę mnie puścić!
Odwróciła głowę i na szczęście dla siebie nie widziała rysów jego, ściągniętych w straszliwym skurczu. Opanował się nadludzkim wysiłkiem woli i naraz twarz jego powlekła się kamienną niewzruszoną maską, jakby zastygłą w śmierci.
— Niech pani nie ucieka, wszak jestem już spokojny.
Zażądała znów, by ją puścił i spojrzała mu w oczy z wielkim spokojem i godnością. Nigdy jeszcze nie wydała mu się tak piękna; ale spuścił oczy przed jej wzrokiem. Puścił jej ramię i skrzyżował ręce na piersiach.
— Tak! Naturalnie — mruknął. — Wiedziałem dobrze, że to on. Ten pan... Wrayburne.
— Co! co! — przerwała mu Liza. — A więc to jemu grozisz pan w przystępie szału?
Zagryzł wargi, ale nie zaprzeczył.
— Powiedz pan wyraźnie, czy to panu Wrayburne groziłeś pan przed chwilą?
— Nie groziłem nikomu, a tylko...
Liza spojrzała mimowoli na jego rękę zakrwawioną od uderzenia o mur, spostrzegł to i otarł krew rękawem.
— Nie groziłem nikomu — powtórzył — chociaż wiem, że pani przyjmuje tego pana i słucha go pani z przyjemnością, nie tak, jak mnie.
— Pan Wrayburne okazał mi dużo dobroci i względności w dniu śmierci mego ojca.
— Tak, naturalnie, to jest bardzo względny pan i pełen dobroci.
— Zresztą pan go nie znasz, cóż panu do niego? — oburzała się Liza.
— Owszem, znam go i obchodzi mnie on bliżej, niż pani myśli.
— Dlaczego?
— Bo to dla niego i przez niego pani mnie odrzuca. Wiedziałem o tem z góry, idąc tutaj, widzę go jeszcze pomiędzy sobą a panią, wiedziałem z góry, co mi pani odpowie, a przecież przyszedłem tu i mówiłem z panią, czując, że się poniżam. Gdyby pani wiedziała, jak nisko upadłem we własnych oczach!
Liza czuła się dotknięta, ale milczała, bo żal jej było jednocześnie tego człowieka, na którego mękę musiała patrzeć.
— Godność ludzką, szacunek, jaki miałem dla siebie, wszystko podeptał ten człowiek.
— Ależ pan się myli, pan jest w błędzie.
— Wcale nie. Rozmawiałem z nim, a on już wtedy lekceważył mnie, bo wiedział co się stanie.
— Skądże znowu? ależ to obłęd.
— Nigdy nie byłem przy zdrowszych zmysłach i zdaję sobie doskonale sprawę ze znaczenia moich słów. I niech pani sobie zapamięta, że ja nikomu nie grożę... gdyby jednak coś się stało... niech mi pani winy nie przypisuje, bo ja tylko zestawiam fakty.
W tej chwili nadszedł Karol, Liza rzuciła się ku niemu z radością, a i nauczyciel oparł ciężko rękę na ramieniu swego ucznia.
— Powracam do siebie — rzekł — i nie staraj się ze mną widzieć, aż jutro rano, zastaniesz mnie w szkole, jak zwykle.
Odwrócił się i odszedł bez pożegnania.
— Co mu zrobiłaś? — spytał szorstko Karol, który zauważył odrazu, że rozmowa nie poszła pomyślnie. — Czemu nie odpowiadasz, czy straciłaś mowę?
Pociągnął ją za rękę tak brutalnie, że Liza wyrwała mu się, mówiąc:
— Uważaj na siebie Karolu i nie mów do mnie takim tonem.
— Nie zawracaj mi głowy twoimi tonami, a powiedz lepiej, dlaczego pan Headstone odszedł taki zagniewany.
— Musisz wiedzieć, co mi zaproponował.
— Naturalnie że wiem, chce się z tobą ożenić.
— Lecz ja musiałam mu odpowiedzieć, że to się stać nie może.
— Musiałaś? Dlaczego musiałaś? Czy nie rozumiesz tego, że on jest tysiąc razy więcej wart od ciebie?
— Przyznaję mu to chętnie, ale nie kocham go i nigdy za niego nie wyjdę.
— Ładna z ciebie siostra, nie ma co mówić, A czy pomyślałaś o mnie i czem byłoby to dla mojej karyery?
— Nie chcę ci robić wyrzutów Karolku, ale sam przyznasz...
— Co mam przyznać?... Widzę tylko, że chcesz shańbić mnie i robi ci to przyjemność. Człowiek, którego wszyscy nazywają ozdobą szkolnictwa, zniża się do ciebie i chce cię podnieść, wydobyć z tego błota, a ty robisz jakieś ceregiele.
— Ależ nie, Karolu, powiedziałem mu tylko, że życzę mu, aby znalazł inną, godniejszą odemnie.
Cierpliwość, z jaką Liza znosiła jego wyrzuty, a może pamięć na dawne dziecinne lata, zmiękczała na chwilę twarde serce samolubnego chłopca.
— Słuchaj Lizo, — rzekł — nie spierajmy się, i posłuchaj spokojnie, co ci powiem.
— Przecież słucham cię, nawet wtedy, gdy mówisz mi przykre słowa.
— Bo widzisz, nie doprowadzaj mnie do ostateczności swoim uporem. Bradley Headstone wszystko dla ciebie gotów poświęcić, chociaż nic nie zyska, żeniąc się z tobą.
— Właśnie to samo mówię.
— Nauczycielka z naszej szkoły, panna Peecher, młoda, ładna, wykształcona panienka, ginie poprostu za nim, wszyscy o tem wiedzą. Stokroć byłoby dla niego korzystniej ożenić się z nią, niż z tobą, a on daje tobie pierwszeństwo.
— Nie kocham go.
— Dajmy temu pokój; ale zastanów się jeszcze nad jednym, zdaje mi się, najważniejszym powodem, dla którego nie powinnaś mu odmawiać. Bradley Headstone zajdzie wysoko, wszyscy mu to przepowiadają. Skoro zostanie moim szwagrem, będzie mógł i mnie zaprotegować, on, który już tyle dla mnie zrobił. Musisz więc odwołać swoje słowa, a ja powiem panu Headstone, że zmieniłaś zdanie i że zgadzasz się wyjść za niego. No, i czemuż nie odpowiadasz? Czy mowę straciłaś?
— Wołałabym nie robić ci przykrości Karolku, ale nie zmienię ani słowa z tego, co powiedziałam panu Headstone.
— I to się nazywa dobra siostra, — krzyknął brutalnie chłopak, odpychając ją tak silnie, że się prawie zatoczyła.
— Uważaj na siebie Karolku, wszak już oto drugi raz prawie, że mnie uderzyłeś. Wiem, że nie zrobiłeś tego umyślnie, ale w każdym razie...
— Bo nie zniosę tego dłużej, rozumiesz? Wiem bardzo dobrze, co to znaczy. Chodzi ci o tego pana Wrayburne. Nie ożeni się z tobą nigdy, twój Wrayburne.
— Karolku! na pamięć lat dziecinnych, nie znieważaj mnie.
— To ty chcesz mnie i siebie wciągnąć w poniewierkę, shańbić chcesz nas oboje, ale ja na to nie pozwolę. Możesz sama nurzać się w błocie, ale mnie już w to błoto nie wciągniesz, to też pamiętaj, że od dziś wszystko między nami zerwane.
— Cofnij twoje słowa, a zapomnę o nich, — rzekła z powagą Liza, — nie potrzebujesz mnie przepraszać, powiedz tylko, że nie wierzysz sam w to, coś powiedział.
— Cofnąć moje słowa? Nigdy, powtórzę owszem po stokroć, że jesteś złą siostrą, dziewczyną do gruntu zepsutą, bez serca, bez duszy.
Mówiąc to, niewdzięczny chłopak, wyciągnął ręce, jak gdyby chciał raz jeszcze odepchnąć siostrę, poczem odwrócił się od niej i pobiegł ku miastu. Liza stała czas jakiś, patrząc za nim, dopóki nie zniknął, poczem odtajało w niej wszystko to, co było zakrzepłe pod wpływem mroźnego samolubstwa, jakiego dowiódł jej brat w całem tem zajściu, oparła się więc o mur cmentarny i zaczęła płakać. Człowiek jakiś nadszedł właśnie i przeszedł obok niej, starzec z siwą brodą, ubrany w długi, wytarty chałat i kapelusz z szerokimi brzegami. Był to stary żyd, którego Liza poznała za pośrednictwem Jenny. Nie poznał jej, mimo to zatrzymał się, widząc płaczącą kobietę.
— Co wam jest? — przemówił do niej — czy nie mógłbym wam w czem pomódz?
Liza podniosła głowę i nazwała go po imieniu. Był to bądź co bądź ktoś życzliwy.
— Panie Riah — rzekła przez łzy. Riah zadziwił się mocno.
— To pani. No! A ja myślałem, że mówię do nieznajomej. Co się pani stało?
— Brat mój poróżnił się ze mną i wyparł się mnie.
— No! to niech pani zapomni o nim, to niedobry, niewdzięczny chłopak... ja panią do domu odprowadzę.
Liza zgodziła się na to i wyszli oboje z placu, okalającego cmentarz. Zaledwie jednak znaleźli się na głównej ulicy, zjawił się, jak z pod ziemi Eugeniusz, pytając poufale:
— Co się stało, Lizo! Czekam tu na ciebie od godziny, włócząc się tu i tam, jak stary tandeciarz.
Ostatnie słowa wyrzeczone zostały pod adresem starego Riah, którego poufałe zbliżenie się do Lizy nie podobało się Eugeniuszowi. Ale Liza pod świeżem wrażeniem gróźb, rzuconych przez Bradleya Headstone, zadrżała z trwogi.
— O proszę, odejdź pan, panie Wrayburne, pan Riah odprowadzi mnie do domu.
— Odejść? ani mi się śni, czekam tu przecie umyślnie na ciebie. Zjadłem obiad w sąsiedniej restauracyi i czatuję tu od godziny. Ale czemu się tak spóźniłaś?
— Nie mogę panu teraz nic powiedzieć, panie Wrayburne, ale proszę pana na wszystko, odejdź pan i strzeż się pan, o strzeż...
— Cóż to znowu za awantury arabskie, kogo i czego mam się obawiać, a przedewszystkiem, cóż to za nowego opiekuna znalazłaś sobie, Lizo?
— To przyjaciel panie, dobry znajomy, który odprowadzi mnie do domu.
— Powiedz temu przyjacielowi, że ja go zastąpię, a po drodze opowiesz mi wszystko, Lizo.
— Chodzi tu o jej brata — rzekł wreszcie stary żyd — mieszając się do rozmowy.
— O jej brata? i cóż tam znowu zmalował ten godny braciszek?
Nikt mu na to nie odpowiedział i zatrzymali się wszyscy troje. Riah nie myślał ustępować, gotów stać tak całą noc z bierną cierpliwością, właściwą ludziom jego rasy. Eugeniusz, który spotykał go już, jak wszystkich, co wchodzili w życie Lizy — rzekł żartobliwie:
— Zechciej czcigodny panie Riah powrócić do swych obowiązków w synagodze.
— Przepraszam — odrzekł Riah — ale odejdę dopiero wtedy, gdy ta pani tego zażąda.
— Nie, nie żądam tego wcale panie Riah, a pan panie Wrayburne, nie chciej mię posądzać o niewdzięczność. Jestem tylko bardzo nieszczęśliwa. Och, na miłość Boską, pamiętaj pan o mojej przestrodze.
— A skoro niema innej rady — rzekł swobodnie Eugeniusz — odprowadzimy panią obaj. Pan Riah z jednej strony, a ja z drugiej.
Znał dobrze władzę swoją nad nią i wiedział, że nie zażąda od niego naprawdę, by od niej odszedł. Towarzyszył więc jej, nie troszcząc się o sąsiedztwo żyda, który szedł z nimi w milczeniu.
— I cóż tam Lizo? — spytał, pochylając się nad nią, przed kim to radzisz mi się wystrzegać.
— Ten nauczyciel, pan wie, on pana nienawidzi.
Eugeniusz zaśmiał się, biorąc rzecz całą bardzo lekko. Zrozumiał, że Liza boi się o niego i dlatego nie chce pokazywać się na ulicy w jego towarzystwie, że jednak niepokoiłaby się, gdyby jej znikł nagle z oczu, szedł więc obok niej swobodny, wytworny, uważny na każde jej słowo. Cóż dziwnego, że po scenie, którą przeżyła przed chwilą, wobec niskiego samolubstwa brata i brutalnej złości odrzuconego konkurenta, postępowanie Eugeniusza było dla niej jakgdyby przebłyskiem świetlanym czarodziejskiego świata, do którego wstępu broniły jej gniew, zawiść i wszystkie niskie namiętności, sprzymierzone zda się przeciw niej. Doszedłszy do mieszkania, Liza pożegnała obu swych towarzyszy i powróciła do siebie.
— Bardzo obowiązany za pańskie towarzystwo, panie Riah, — rzekł Eugeniusz do żyda, — ale teraz zmuszony jestem pożegnać pana.
— I ja także życzę panu dobrej nocy, — odparł Riah, — a i ja radziłbym, żeby pan brał życie trochę poważniej.
— Ja zaś pragnąłbym, abyś je pan brał trochę lżej, — rzekł na to Eugeniusz.
A przecież, powracając do domu, zamyślił się sam głębiej, niż tego pragnął.
Mortimer miał słuszność, powtarzał sobie w duchu, pytając, dokąd dążę i gdzie mnie to zaprowadzi. A zresztą przyszłość to pokaże.
Stary Riah tymczasem odpoczął przed mieszkaniem Jeanny Wren i ruszył w dalszą drogę, przesuwając się przez ciemne ulice, w swej długiej wschodniej sukni, jak widmo wieków minionych.





  1. Kolumna postawiona dla upamiętnienia wielkiego pożaru w Londynie.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol Dickens i tłumacza: anonimowy.