Wspólny przyjaciel/Część pierwsza/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol Dickens
Tytuł Wspólny przyjaciel
Wydawca Biblioteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1914
Druk L. Bogusławski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Our mutual friend
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


CZĘŚĆ PIERWSZA[1].

ROZDZIAŁ I.
Poławiacz trupów.

W pewien wieczór jesienny, którego daty nie widzimy potrzeby bliżej określać, stare, zczerniałe, zamulone czółno, kołysało się między dwoma mostami na wodach Tamizy.
W czółnie tem znajdowały się dwie osoby: mężczyzna w sile wieku, z nosem krogulczym, bujną szpakowatą czupryną i cerą, opaloną prawie na brązowo i młoda dziewczyna, tak uderzająco do niego podobna, że nie można było wątpić, iż była jego córką. Dziewczyna wiosłowała z wielką wprawą, mężczyzna siedział przy sterze z rękoma założonemi za pas, a oczy jego patrzyły pożądliwie na rzekę. Nie miał przy sobie sieci, ani wędki, nic zgoła, coby mogło nasunąć przypuszczenie, że jest rybakiem. Nie był też przewoźnikiem, bo czółno jego było za małe, za nędzne, nie miało przytem na sobie żadnego numeru, ani napisu. Trudno było odgadnąć, czego szuka na rzece, natomiast oczywistem było, że szuka, że wypatruje czegoś bardzo pilnie i uważnie. Od godziny już łódź kołysała się to tu, to tam, obracana dziobem, to sterem do brzegu przez zręczną wioślarkę, stosownie do rozkazów, jakie wydawał jej ojciec, który rewidował niejako wzrokiem najlżejszą zmarszczkę na wodzie. Dziewczyna, nie przestając wiosłować, śledziła twarz ojca równie uważnie, jak on powierzchnię rzeki, z tą różnicą, że oczy jej wyrażały przytem coś jakby lęk i grozę. Wszystko to działo się widocznie dziś jak zawsze. Ojciec i córka znajdowali się tu dziś, jak codzień. Omszałe, zamulone czółno, które przystawałoby dako lepiej do dna rzeki, niż do jej powierzchni, odbywało zapewne codzień taką wędrówkę, a osoby które w niem siedziały, szukały czegoś, za czem się już nieraz musiały uganiać. Zwichrzone włosy i broda, zakasane rękawy, odsłaniające żylaste ręce, odzież tak pokryta błotem, jakby była z niego zrobiona, nadawały człowiekowi siedzącemu w czółnie pozór zdziczały.
— Lizo! — rzekł do córki — odwróć czółno. Prąd tu jest zbyt wartki, nie daj się porwać fali.
Dziewczyna usłuchała, a on tak ufał jej umiejętności, że nie troszczył się prawie o ster. Przechylony przez krawędź łodzi, patrzył. W tej chwili słońce wyszło z za chmur, a jeden z zachodnich promieni, który padał prosto na dno czółna, napotkał tam odcisk jakby ciała ludzkiego, owiniętego płaszczem lub całunem i zabarwiał go krwawą czerwienią. Dostrzegła to Liza i zadrżała.
— Co ci jest, Lizo? — zapytał ojciec, który spojrzał na nią i zdał sobie sprawę z jej wzruszenia. — Czy zobaczyłaś co? bo ja nic nie widzę.
Światłość czerwona zgasła, Liza przestała drżeć, a człowiek z czółna zwrócił znów całą baczność na rzekę. Wzrok jego zatrzymywał się na wszystkich punktach, gdzie tylko fale natrafiały na jaką przeszkodę, uderzając o bale mostu, pływające belki, lub dzioby statków. Trwało to dość długo, aż wreszcie w godzinę po zachodzie słońca czółno zawróciło ku prawemu brzegowi rzeki. Lecz nagle, prawie w połowie drogi, łódź zatrzymała się i zakołysała, jakby utknąwszy na czem. Liza narzuciła szybko na głowę kaptur, który zakrył jej twarz do połowy, a ojciec przechylił się połową ciała i szukał. Po chwili czółno puściło się w dół rzeki i płynęło z prądem bardzo szybko. Czarna masa mostu londyńskiego i jego latarnie, których światła odbijały się w Tamizie, pozostały wkrótce daleko za nim i czółno sunęło już tylko pomiędzy dwoma szeregami statków, stojących po prawej i lewej stronie rzeki. Wtedy dopiero ojciec Lizy wyprostował się i usiadł wygodnie, umywszy sobie poprzednio ręce, zamulone po łokcie. W prawej dłoni trzymał coś, przedmiot jakiś, potrzebujący także obmycia. Były to pieniądze.
— Patrz Lizo, mieliśmy dziś szczęście.
Mówiąc to, podrzucił pieniądze na dłoni, dmuchnął na nie, a potem zakrył je lewą ręką.
— Odwróć się Lizo i zrzuć kaptur.
Usłuchała, ale twarz, którą zwróciła ku niemu, była trupio blada. Patrzyła na ojca, którego głowa ze swym orlim nosem, błyszczącemi oczyma i rozwichrzoną czupryną przypominała zadziwiająco głowę jakiegoś drapieżnego ptaka.
— Usiądź na mojem miejscu, zmienię cię trochę przy wiosłach — rzekł do córki.
— Nie, nie, nie mogę doprawdy... byłabym za blisko tego...
Nie dokończyła, ale ojciec jej wiedział, o czem mówi. Nie chciała widzieć przedmiotu, który wlókł się za czółnem, holowany na powrozie.
— Cóż ci to szkodzi? — rzekł do niej, powracając do steru.
— Nie szkodzi mi nic, tylko nie mogę; to silniejsze odemnie.
— Patrzcie! obrzydła ci, jak widzę, nasza rzeka.
— Nie lubię jej.
— A przecież rzeka cię karmi... Daje ci jeść, pić.
Dziewczyna przestała na chwilę wiosłować i zdawała się być bliską omdlenia.
— Jak możesz być tak niewdzięczna. Rzeka była ci karmicielką. Kto ci dawał węgle, które rozgrzewały cię, gdy byłaś mała? — rzeka. Skąd się wziął koszyk, który ci służył za kołyskę i drzewo, z którego wystrugałem do niej bieguny?... rzeka je wyrzuciła.
Na te słowa twarz Lizy wypogodziła się, podniosła rękę do ust i przesłała ojcu pocałunek, poczem zabrała się znów do wiosłowania.
Wtedy właśnie wynurzyło się z ciemności drugie czółno, bardzo podobne do pierwszego, tylko w cokolwiek lepszym stanie. W czółnie tym siedział człowiek, którego kose oczy świeciły w mroku.
— Powiodło ci się znów, Gafferze — rzekł kosooki człowiek, który siedział sam w swojem czółnie. — Poznałem to zaraz po bruzdach, jakie orze za sobą twoja łódź, że też dopisuje ci zawsze połów.
— Aity wybrałeś się, jak widzę, na rzekę — zauważył sucho Gafter.
Blado żółty księżyc oświecał teraz Tamizę i pozwolił nowoprzybyłemu obejrzeć dokładnie połów szczęśliwego współzawodnika.
— No! temu już i wiosło po łbie nie dogodzi — rzekł, pochylając się nad holowanem ciałem, — obił już sobie chyba boki o wszystkie skały. Że też ja na niego nie wpadłem. Musiał się prawie o mnie otrzeć, czatowałem przecie pod mostem; ale ty, Gaffer, jesteś chyba z rodu sępów, poznajesz ich po zapachu.
Mówił cicho, rzucając niekiedy ukradkowe spojrzenia na Lizę. Obaj zresztą z Gafferem patrzyli na zwłoki topielca z zainteresowaniem, które miało w sobie coś dyabelskiego.
— Chcesz, to pomogę ci wyciągnąć go na brzeg? — zaproponował Kosooki.
— Nie! — odparł Gaffer tonem tak twardym, że go tamten odczuł, jak uderzenie. — Co ci jest kolego? czyś się opił octem, żeś taki kwaśny?
— Jest mi to, że mam już do syta koleżeństwa z tobą.
— To nie zmienia rzeczy, żeś był moim wspólnikiem przez całe lata, wielmożny panie Gaffer i od kiedyż to przestałeś mnie uważać za godnego.
— Od kiedy zacząłeś okradać żywych — odparł z obrzydzeniem Gaffer.
— A gdybym okradał umarłych?
— To niemożliwe.
— Nawet dla ciebie, Gafferze?
— Dla wszystkich. Nikt nie może okradać umarłych, bo umarli nie mają nic. Na cóż umarłemu pieniądze? Czy kupi co za nie, czy ich potrzebuje, czy prosi o nie? To też ten tylko jest podły, kto okrada żywych, a ty właśnie tak robiłeś i dlatego nie możesz być moim kolegą.
— Powiem ci, jak to było.
— Wiem, nie potrzebujesz mi tego opowiadać.
Pracowaliśmy dawniej razem, nie mogę temu za przeczyć, ale to się już skończyło. A teraz, kiedy wiesz co chciałeś, ruszaj w swoją stronę.
— Myślisz, że się mnie tak łatwo pozbędziesz, Gafferze?
— Jeśli ci tego za mało, coś usłyszał, to mogę ci to lepiej jeszcze wrazić do głowy. Chcesz dostać po łbie? Nie? To ruszaj, pókiś cały, a Lizo wiosłuj do domu, a tylko żwawo.
Liza odepchnęła czółno, które przegoniło wkrótce znacznie natręta, Gaffer zaś usiadł, zadowolony z siebie, jak człowiek, który, wygłosiwszy wysoce etyczną zasadę, czuje się obwarowanym przeciw wszelkim zarzutom. Zapalił też z niezmąconym spokojem fajkę, a, puszczając z niej dym, nie spuszczał wzroku ze złowrogiej zdobyczy, wlokącej się za czółnem.
Zdobycz ta, natrafiając niekiedy na nieprzewidzianą przeszkodę, zatrzymywała się nagle, tak, że zdawało się, iż zamierza urwać się z powroza, ale trwało to zwykle krótko i, po chwilowym buncie, uwiązany przedmiot płynął znów za czółnem z całkowitą uległością. Nowicyusz, nie przywykły do podobnego widowiska, doznaćby mógł złudzenia, że fale rzeczne, przepływające po twarzy topielca, przypominają, z przerażającą wyrazistością niejasne wrażenia, odbijające się na twarzach ludzi ślepych, ale Gaffer nie był nowicyuszem i nie posiadał przytem żadnej wyobraźni.

ROZDZIAŁ II.
Człowiek skądś?

Państwo Weneering byli najnowszymi mieszkańcami najnowszego domu, położonego w najnowszej dzielnicy Londynu. Wszystko też u nich było nowe: srebro, naczynia stołowe, meble, obrazy, powóz, konie i uprząż. Oni sami byli ludźmi nowymi, a przytem nowożeńcami, o ile można tak nazwać małżeństwo posiadające własne nowonarodzone niemowlę. Gdyby państwo Weneering, mogli sprowadzić sobie z przeszłości jakiego dziadka, lub pradziadka, to osobnik ten przybyłby niezawodnie do ich domu, owinięty w nowiutki papier, jako sprawunek z pierwszorzędnego magazynu, a wydobyty z opakowania, ukazałby się niezawodnie oczom ludzkim od stóp do głów odlakierowany i błyszczący. Bo też wszystko w ich domu, począwszy od krzeseł, stojących w przedpokoju i nowiutkiego herbu, zdobiącego wszystkie sprzęty, aż do długiego fortepianu i szczypiec do ognia najnowszego systemu, było gładkie, nowe, polerowane i błyszczące. Sami też państwo Weneering posiadali wszystkie wyżej wymienione cechy, a powierzchowność ich tak gładka i błyszcząca, że prawie śliska, nasuwała z konieczności myśl o przedmiotach nowozakupionych w sklepie. W tej samej dzielnicy, w małym apartamencie nad stajnią, mieszkał pewien dżentelman, dla którego małżeństwo Weneering było źródłem nieustannego niepokoju. Dżentelman ów nazywał się Twemlow i był stryjecznym bratem lorda, a ta ostatnia okoliczność sprowadzała mu nieustanne zaprosiny na obiady, Twemlow był, można powiedzieć, normalnem jądrem jadalnego stołu swoich znajomych. Państwo Weneering naprzykład wydawali obiady, biorąc za punkt wyjścia Twemlowa — i dodawali do niego innych gości. Był więc Twemlow i dwie osoby, Twemlow i 8 osób, Twemlow i 20 osób. W miarę tych przystawek do osoby Twemlowa, stół jadalny był zsuwany lub rozsuwany, tak, że Twemlow znajdował się niekiedy pośrodku stołu, to znów odlatywał daleko w jedną lub drugą stronę w kierunku bufetu lub okna. Nie to jednak było przyczyną stałej niepewności duchowej, jakiej doznawał Twemlow, znajdując się na obiedzie u państwa Weneering. Niewinny ów dżentelman zadawał sobie wówczas następujące pytanie:
— Czy jestem najdawniejszym, czy najnowszym przyjacielem państwa Weneering?
Próżno jednak łamał sobie głowę, kwestya ta pozostała zawsze dla niego ciemną, mimo, iż poświęcał rozwiązaniu jej długie godziny medytacyi.
Twemlow poznał po raz pierwszy Weneeringa w klubie, gdzie wspólnie spożyta pieczeń cielęca (przyrządzona, mówiąc nawiasem, przez kucharza klubowego ze zbrodniczem partactwem), postawiła ich odrazu na stopie poufałej zażyłości.
Weneering zaprosił z punktu Twemlowa na obiad do siebie, a Twemlow przyjął zaprosiny. Następnie obiadowali obaj u członka klubu, który ich z sobą zapoznał, gdzie spotkali liczniejsze koło biesiadników. Znajdował się tam pewien członek parlamentu, pewien inżynier, pewien poeta, pewien urzędnik i t. p.
Ludzie ci byli zupełnie nieznani panu Weneering, który jednak zaprosił ich do siebie. Przy następnym obiedzie stanowili już oni przystawki do Twemlowa, który zauważył ze zdziwieniem, że pan Weneering uważa ich za swych najlepszych przyjaciół.
Wtedy to stryjeczny brat lorda Snigeworth zadał sobie po raz pierwszy owo nierozwiązalne pytanie, które trapić go odtąd miało bez przerwy.
Otóż pewnego dnia państwo Weneering dawali jeden ze swych obiadów, na którym znajdować się miał Twemlow i jedenaście osób, dodawszy zaś przytem gospodarza i gospodynię, ogółem 14 osób. Czterech lokai z wydętymi gorsami koszul stróżowało w przedpokoju, piąty wszedł do sali jadalnej, anonsując gościa.
— Pan Twemlow.
Słowa te wymówił ów służący tonem tak rozpaczliwym, jakby chciał rzec:
— Patrzcie! oto jeszcze jeden biedak, który będzie tu obiadował, ale takiem jest życie.
Pani Weneering ujęła pod ramię swego drogiego Twemlowa i oznajmiła mu z wdziękiem, że, jakkolwiek wie dobrze, że małe dzieci są to błahe stworzenia, nie budzące w nikim zajęcia, to przecież tak stary przyjaciel, jak on, zechce zapewne zobaczyć ich maleństwo.
Pan Weneering, stanąwszy wraz z nimi przed kołyską niemowlęcego swego potomka, pokiwał uroczyście głową i rzekł z rozrzewnieniem:
— Skoro wyrośniesz dziecię moje, poznasz lepiej najlepszego przyjaciela twojej rodziny.
Powróciwszy do salonu, pan Weneering przedstawił Twemlowa panu Boots i panu Brewer, przestawiając ich nazwiska, gdyż nie wiedział dokładnie, który jest Bootsem, a który Brewerem.
— Państwo Podsnap — zaanonsował żałobny lokaj.
— Moja droga — rzekł pan Weneering do żony — Podsnapowie przyszli.
— Pan Podsnap, człowiek otyły, z twarzą uśmiechniętą i cerą apoplektyka, rzucił się na Twemlowa, biorąc go za gospodarza domu.
— Jak się pan ma? jakże mi miło pana widzieć, czy nie spóźniliśmy się? Śliczne pan ma mieszkanie, co za przyjemność dla mnie,
Napróżno Twemlow wykonał kilka skoków w tył, jakgdyby miał zamiar wskoczyć na kanapę, stojącą za nim. Otyły Podsnap przyparł go do owej kanapy i trzymał go dalej pod ogniem swych uprzejmości, — Pozwól pan, że zapoznam go z moją żoną — powtarzał, oglądając się za panią Podsnap, która na szczęście nie mogła popełnić takiej omyłki, jak mąż w stosunku do pani domu, z powodu, iż pani Weneering była jedyną kobietą, znajdującą się w salonie. Za to w chwili, gdy wniesiono do salonu maleństwo państwa Weneering, pani Podsnap oświadczyła swej sąsiadce, że dziecko jest zdumiewająco podobne do ojca, który właśnie rozmawia z jej mężem. Usłyszawszy to, pan Weneering, uczuł się dotknięty. Nikt prawie nie jest rad, gdy biorą go za innego, a w tym wypadku pan Weneering, który w stroju wieczorowym, w koszuli z batystowym gorsem wyglądał, jak Antinous, nie mógł wziąć za dobrą monetę, gdy brano za niego chudego, o pergaminowej twarzy dżentelmana, starszego od niego o lat 30. Chcąc też położyć koniec nieporozumieniu, przecisnął się energicznie do otyłego pana Podsnapa, a, wstrząsnąwszy kilkakrotnie jego ręką, rzekł z mocą:
— Bardzo mi miło pana widzieć.
Na co jednak niepoprawny ów jegomość odparł bez zająknienia.
— Nie przypominam sobie doprawdy, gdzie miałem zaszczyt pana poznać, ale w każdym razie jest mi bardzo przyjemnie.
Następnie ujął pod rękę pana Twemlowa i ciągnął go przemocą do swojej żony, chcąc go przedstawić jej jako gospodarza domu. Twemlow, któremu nie podobała się ta komedya omyłek, z powodu iż czuł się bez porównania lepiej urodzonym od pana Weneeringa, protestował, jak mógł i orzekł w duchu, że otyły pan Podsnap jest nieokrzesanym osłem.
Nadejście nowych gości położyło na szczęście koniec tej scenie. Twemlow usunął się na stronę i był kilkakrotnie świadkiem przemiany Bootsa na Brewera i Brewera na Bootsa. Prócz tego zauważył, że kilku ostrożniejszych gości nie witało się z nikim, dopóki sam pan Weneering nie odszukał ich dla przedstawienia się im, jako gospodarz domu. Wtedy to stryjeczny brat lorda doszedł do wniosku, że on jednak jest najstarszym przyjacielem rodziny Weneeringów. Przeświadczenie to nie utrwaliło się jednak w jego umyśle, bo po paru już minutach słyszał z własnych ust pani Weneerinśg, że pan Podsnap będzie ojcem chrzestnym niemowlęcia i widział na własne oczy otyłego jegomościa, przyklejonego do osoby Weneeringa, jakdyby był jego bliźnim bratem.
— Podano do stołu.
Słowa te wymówił pogrzebowy lokaj tak ponurym głosem, jakby chciał rzec:
— Idźcie się truć, skoro wam życie obrzydło!
Twemlow, nie mając pary, szedł sam do stołu, przesuwając ręką po czole.
Boots i Brewer, którzy szli za nim, wywnio skowali stąd, że jest chory.
— Zrobiło mu się słabo, — szepnęli do siebie — musiał nic nie jeść od rana.
Ale Boots i Brewer byli w błędzie — pan Twemlow był zupełnie zdrów, a tylko rozbierał w myśli zwykłą dręczącą go zagadkę. Przy zupie jednak odzyskał swobodę i rozmawiać zaczął z panami Boots i Brewer o bieżących wypadkach. Przy drugiej potrawie, gospodarz domu zapytał go podniesionym głosem:
— Czy pański brat stryjeczny, lord Snigsworth, jest jeszcze w Londynie?
— Nie, wyjechał na wieś.
— Do swego majątku Snigsworthy-Park?
— Tak, do Snigsworthy — odparł Twemlow.
Krótki ten dyalog nie chybił zamierzonego celu. Panowie Boots i Brewer spojrzeli zupełnie innemi oczami na swego sąsiada i postanowili uprawiać z nim znajomość, a amfitryon zebrania stwierdził raz jeszcze w duchu, że ugaszczanie stryjecznego brata lorda opłaca mu się.
W międzyczasie grobowy lokaj obchodził stół dokoła i dolewał gościom wina Chablis, z miną ponurego chemika, który wie dobrze, jakie substancye wchodzą w skład owego nektaru — a oczy jego zdawały się mówić:
— Gdybyście wiedzieli z czego to wino jest zrobione, nie tknęlibyście go.
Zwierciadło, wiszące nad kredensem, odbijało stół i wszystkie znajdujące się na nim przedmioty; srebra cyzelowane, wytłaczane, oksydowane, polerowane — i powtarzające się na nich w nieskończoność wielbłądy. Wielbłąd królował na stole państwa Weneeringów, a to z przyczyny, że kolegium heraldyczne odkryło pewnego przodka pana Weneeringa, który za czasów wojen krzyżowych, miał czy też mógł mieć wielbłąda w herbie. Skutkiem tego azyatyckie to zwierzę, wyobrażone było na wszystkich kloszach, wazach, flakonach i świecznikach; prócz tego kilka klęczących wielbłądów służyło za podstawy do solniczek — a oprócz zastawy zwierciadła odbijało także twarze biesiadników, które przedstawiały się, jak następuje: Pan Weneering lat 40, włosy ciemne, rozwiane, skłonność do otyłości, wyraz twarzy przebiegły, tajemniczy, nieco zamyślony, twarz proroka, wyglądającego czerstwo i zachowującego dla siebie wyniki swego jasnowidzenia,
Pani Weneering, blondynka nie dość jasnowłosa, nos i palce spiczaste, twarz rozjaśniona, suknia jaskrawa, dużo klejnotów; wie o tem, że ona jedna uchylić może rąbek zasłony, przysłaniającej fizyognomię duchową pana Weneering. Pan Podsnap: Otyłość w rozkwicie, dwie kępki żółtych, twardych jak szczotka włosów po obu stronach zupełnie łysej głowy, czoło pryszczowate, kołnierzyk obszerny, bardzo zgnieciony z tyłu. Pani Podsnap, doskonały okaz osteologiczny, szyja i nozdrza drewnianego konia, twarz surowa i nieużyta, uczesanie majestatyczne, przeplatane złotemi ozdobami, złożonemi jej zapewne w ofierze przez pana Podsnapa.
Pan Twemlow: Włosy siwe, człowiek suchy, grzeczny, draźliwy na przeciągi. Policzki tak zapadłe, jakgdyby właściciel ich wciągnął właśnie dech w siebie do ostatnich możliwych granic.
Obok niego panna bardzo dojrzała, włosy czarne, jak krucze pióra, cera bardzo biała z powodu pudru i szminki; ponosiła znaczne wysiłki celem usidlenia bardzo dojrzałego kawalera, siedzącego naprzeciw niej. Kawaler ów miał nos za duży, faworyty za rude, oczy, zęby i guziki nadzwyczaj błyszczące, podobnież i gors u koszuli.
Obok pani Weneering siedziała lady Tippins, stara, czarująca piękność. Twarz długa, jajowata, podobna do tych, jakie można widzieć odbite w łyżce. Na głowie aleja z kwiatów, prowadząca do gęstwiny przyprawianych włosów, upiętych na karku.
Roztaczała ona opiekę nad panią Weneering, która była tem zachwycona. Za nią siedział niejaki Mortimer, którego lady Tippins, stale roztrzpiotana, przyprowadziła z sobą.
Młodzieniec ten, zamiast ożywić rozmową cały stół, co miało być jego zadaniem, milczał uparcie. Przyjaciel owego Mortimera, Eugeniusz, zagrzebany był w bufiastych rękawach dojrzałej panny i stał się, dzięki temu, niewidzialnym dla reszty towarzystwa. Prócz wyżej wymienionych osób, znajdowało się jeszcze przy stole czterech dżentelmenów, z których dwaj nosili nazwiska Boots i Brewer.
Goście ci służyli głównie do zajęcia próżnych miejsc, dlatego pozwolimy sobie nazwać ich czterema tamponami.
Obiady Weneeringów musiały być smaczne, gdyż inaczej nie przychodziłoby na nie tylu przyjaciół. Lady Tippins, która karmiła swe podniebienie smakołykami wszystkich pięciu części świata, mogłaby coś o tem powiedzieć. Ale stara ta, lecz mocna fregata, korzystała z obiadów państwa Weneering bez szkody dla swej maszyneryi. Służba zabierała właśnie półmiski z lodami, gdy dama ta rzekła na głos:
— Mój drogi Weneering!
Usłyszawszy to, Twemlow przesunął ręką po czole, bo w tej chwili wydało mu się, że lady Tippins jest najlepszą przyjaciółką gospodarstwa.
— Mój drogi Weneering — powtórzyła lady Tippins, — mówię ci, że to szalenie ciekawa historya. Mortimer ci ją opowie.
Zainterpelowany w ten sposób młodzieniec otworzył oczy i usta, ale po chwili zamknął je znów z uśmiechem, który zdawał się mówić: „Czy warto?.
— Mortimerze! — zawołała stara trzpiotka, uderzając go wachlarzem. — Opowiedzże państwu historyę tego człowieka z Jamajki.
— Na honor, nie znam żadnego mieszkańca tej wyspy.
— Więc może on jest z Tabago?
— Nie znam i takiego.
— Ależ i owszem — odezwał się nagle Eugeniusz, wynurzając się ku ogólnemu zdumieniu z poza epoletów dojrzałej panny. — Mieliśmy przecie przyjaciela stamtąd, który żywił się długo wyłącznie puddingiem z ryżu i rybią galaretą, aż dopóki doktór nie przepisał mu innej dyety.
— Powiedzcie tylko państwo, czy to nie okropne — mówiła lady Tippins, obrzucając zalotnem spojrzeniem całe towarzystwo. — Ten potwór, Mortimer, którego przyprowadziłam tu po to tylko, aby spełniał ślepo moje rozkazy, jak przystoi wzorowemu wielbicielowi, poważa się buntować przeciw mej władzy. Proś go ty, droga pani Weneering, skoro ja straciłam wpływ nad tym zdrajcą.
Mówiąc to, sędziwa piękność uderzyła zalotnie wachlarzem nieposłusznego młodzieńca. Wystąpienie jej poparte zostało przez resztę towarzystwa.
— Jesteśmy wszyscy zaciekawieni — rzekł pan Weneering.
— Bardzo zaciekawieni.
— Skądże jest ten człowiek?
Nie wiem — odparł Mortimer.
— A więc to człowiek znikąd — zauważył pan Weneering.
— Raczej człowiek skądś — poprawiła go jego żona.
— Tak, tak, człowiek skądś — potwierdziły cztery tampony.
— Słowo daję — rzekł leniwie Mortimer jestem w kłopocie, widząc oczy całej publiczności na siebie zwrócone. Będziecie państwo mieć żal do lady Tippins, skoro przekonacie się, jak mało interesującym jest ten człowiek skądś. Otóż przybył on z miejscowości, której imienia przypomnieć sobie nie mogę, wiem tylko, że tam wyrabiają wino przylądkowe.
— Firma Day i Martins — zauważył Eugeniusz, wynurzając się znów z poza rękawów swej sąsiadki.
— Ależ nie, tamci robią porter.
Przy stole państwa Weneeringów panował wogóle zwyczaj nie zwracania żadnej uwagi na gospodarstwo; goście rozmawiali zwykle między sobą. I teraz więc Mortimer opowiadać zaczął, zwracając się specyalnie do Eugeniusza.
— Mój człowiek skądś, jest synem okropnego łotra, który zrobił majątek na śmieciarstwie.
— Był więc gałganiarzem?
— Niezupełnie. Wywoził on śmiecie z miasta i usypał na swem terytoryum całe góry śmieci, w których taiły się grudki węgla, łupiny owoców, czerepy stłuczonych naczyń i inne szczątki.
W tym punkcie swego opowiadania Mortimer przypomniał sobie nagle panią Weneering i przemówił do niej kilka zdawkowych wyrazów. Następnie powiódł okiem po zgromadzeniu, szukając chętnych słuchaczy. Zatrzymał się chwilę przy bracie stryjecznym lorda, ale nie znalazł w nim dostatecznych kwalifikacyi i zwrócił się do czterech tamponów, które przyjęły to z zapałem.
— Śmieciarz ów, zrobiwszy duży majątek na swym przemyśle, nabrał dziwnego upodobania. Oto nie było dla niego większej rozkoszy nad wyklinanie swych najbliższych krewnych i wyrzucanie ich z domu. Wyklął więc najpierw żonę, potem córkę, a w końcu syna.
Ponury chemik, pełniący funkcye lokaja, nie miał, jak się zdaje, uznania dla opowiadanej historyi i, chcąc widocznie ulżyć słuchaczom, nalał czterem tamponom trochę czerwonego wina. Dżentelmanowie ci wychylili je duszkiem, a potem zawołali jednogłośnie:
— I cóż dalej?
— Co się tyczy córki — rzekł Mortimer — to poróżnienie jej z ojcem rozegrało się na tle dość banalnem. Stary śmieciarz chciał wybrać dla niej męża. Ale młoda osoba oświadczyła mu, z należnym zresztą szacunkiem, że przyrzekła już komuś swą rękę. Ten ktoś, wybrany przez nią, typ popularny we wszystkich romansach, pod ogólnikowem mianem „ten inny“, posiadł całkowicie jej serce — Usłyszawszy to, stary śmieciarz, wyklął niezwłocznie córkę i wyrzucił ją za drzwi, a działo się to, jak twierdzą, w mroźny dzień zimowy
Słuchacze byli wzruszeni, a tylko niepoprawna lady Tippins oświadczyła głośno, że gdyby „ten inny” był jeszcze przy życiu, zrobiłaby z niego swego wielbiciela.
Mortimer mówił dalej:
— Otóż, mówiąc stylem powieściopisarzy, powróćmy teraz do naszego bohatera. W chwili wyklęcia i wypędzenia z domu siostry, liczył on lat czternaście i umieszczony był w pensyonacie chłopców w Brukseli. Na wieść o okrutnym postępku rodzica, chłopak uciekł z tego pensyonatu i powrócił do Anglii, gdzie wpadł energicznie na ojca, biorąc stronę siostry. Były śmieciarz odpowiedział na to ponowną klątwą i wypędził z domu drugiego, tym razem ostatniego swego potomka. Chłopak był przedsiębiorczy, zaciągnął się więc, nie wiele myśląc, do służby okrętowej i odpłynął gdzieś tam w stronę przylądków, gdzie został po latach hodowcą, plantatorem, czy kolonistą,
W tej chwili dały się słyszeć w korytarzu przyległym jakieś niepewne kroki i ktoś zastukał do drzwi jadalni. Chemik, pełniący funkcye lokaja, pośpieszył z kwaśną miną do natręta i rozmawiał z nim przyciszonym głosem, poczem wysunął się z pokoju.
— Dziś, po latach czternastu — mówił dalej Mortimer — człowiek ten powraca do kraju.
Jeden z tamponów zdobył się nagle na krok samoistny i, nie troszcząc się o swych towarzyszy, spytał dlaczego ten człowiek powraca,
— Dziękuję, żeś mi pan przypomniał — odparł Mortimer — zapomniałem właśnie dodać, że ojciec jego umarł.
Zachęcony powodzeniem, zuchwały tampon, zapytał jeszcze, z jakiej choroby umarł stary śmieciarz, na co nie otrzymał już żadnej odpowiedzi. Za to Mortimer przypomniał sobie nagle gospodarza domu i rzekł do pana Weneeringa:
— Ojciec jego umarł.
— Umarł? — powtórzył z zadowoleniem Weneering, krzyżując ręce na piersiach z miną człowieka, który zamierza wysłuchać urzędowych szczegółów, dotyczących owego zgonu; ale wzrok Mortimera przeniósł się już na otyłego pana Podsnap.
— Znaleziono w papierach zmarłego testament, którego wykonawcą miał być stary sługa śmieciarza, w zamian za co otrzymywał na własność kilka pagórków śmieci i dom, stojący u ich stóp. Resztę majątku, składającą się z bardzo znacznych kapitałów, otrzymać miał syn, niegdyś wyklęty. Poza tem testament zawierał jeszcze parę drobnych klauzuli, jako to, ostrożności, jakie mają zachować przy pogrzebie nieboszczyka, aby go nie pochować żywcem, a potem...
W tej chwili lokaj-chemik powrócił i wszyscy spojrzeli na niego nie dla tego, aby go chcieli widzieć, lecz na mocy owego szczególnego prawu, które skłania ludzi do patrzenia na wszystkich, byle nie na tego, który do nich mówi. Mortimer, mimo to, kończył swoje opowiadanie.
— Cóż ostatnia klauzula testamentu zalecała młodemu spadkobiercy pojęcie za żonę młodej dziewczyny, która w chwili powstania testamentu liczyła pięć czy sześć lat, a dziś ma ich osiemnaście.
— A jeśli spadkobierca nie ożeni się z nią? spytał pan Podsnap.
— W takim razie spadek zostaje własnością byłego służącego.
— Ale, ale! nie powiedziałeś pan nam dotąd nazwiska swego bohatera.
— Przepraszam, zapomniałem, nazywa się on John Harmon.
Lokaj-chemik, który powrócił tymczasem, stanął za krzesłem Mortimera i położył przed nim jakąś kartkę. Cały stół zobaczył ten papier, oprócz tego, dla którego był przeznaczony. Mortimer nie zauważył manewrów lokaja-chemika i sączył spokojnie swą maderę,
— Przeniewierco! zdradliwszy od Lon Juana — zawołała lady Tippins — dlaczego udajesz, że nie widzisz kartki, którą ci przysyła komandor.
Wtedy dopiero Mortimer zwrócił uwagę na lokaja i spytał go, co to znaczy. Chemik powiedział mu kilka słów do ucha.
Mortimer rozwinął kartkę i odczytał ją, poczem odwracał ją na różne strony i odczytał ją poraz drugi, pobladł następnie i czytał ją jeszcze trzeci raz.
— To szczególne — szepnął — szczególny zbieg okoliczności, oto właśnie zakończenie mojej historyi.
— Cóż więc? — pytano go ciekawie. — John Harmon ożenił się?
— Nie przyjmuje spadku?
— Jakiś kodycyl w testamencie?
— Nie, nie — odparł Mortimer — wypadek to jeszcze dziwniejszy, John Harmon utonął.

ROZDZIAŁ III.
Nowa osoba.

Wszyscy wstali od stołu; suknie dam szeleściły na schodach, prowadzących do salonu Weneeringów, gdy Mortimer znalazł się w biblioteczce. Czekał tam na niego piętnastoletni chłopak, cały wpatrzony w nowiutką rycinę, wyobrażającą pielgrzymów, idących do Kantorbery.
— Kto pisał tę kartkę? — spytał go Mortimer.
— Ja, panie.
— A kto cię przysłał?
— Ojciec mój, Jesse Hexam.
— Czy to on znalazł zwłoki?
— On, panie.
— A czem się zajmuje twój ojciec?
Chłopak nie śpieszył z odpowiedzią. Spojrzał z wyrzutem na pielgrzymów z Kantorbery, jakgdyby to oni byli przyczyną kłopotliwego dla niege zwrotu rozmowy, podciągnął sobie spodnie, a wreszcie rzekł:
— On ma czółno.
— A czy to daleko?
— Co? — spytał ostrożnie chłopak, dając wzrokiem nura w stronę pielgrzymów.
— Mieszkanie twego ojca.
— Daleko, panie, ale ja przyjechałem tu dorożką, która właśnie czeka na zapłatę. Byłem pierwej w kancelaryi pana ale tam pisarz powiedział mi, że pana tu znajdę.
W zachowaniu się chłopaka uderzała dziwna mieszanina nieokrzesania i częściowej ogłady.
Głos miał ochrypły, rysy twarzy grube, ale ubrany był czysto, umiał widocznie pisać, a pożądliwy wzrok, jakim pożerał książki, stojące na półkach bibliotecznych, wskazywał na szczere zamiłowanie, jakie musiał mieć do czytania.
— Czy próbowaliście przywołać do życia topielca? — spytał jeszcze Mortimer, szukając kapelusza.
— Och, panie! — zawołał chłopak — gdybyś go pan widział, przekonałbyś się sam, że jest prawdziwszym nieboszczykiem od wszystkich Egipcyan, utopionych w morzu Czerwonem.
— Skądże ty wiesz o morzu Czerwonem?
— Ze szkoły, panie, tam uczono nas tej historyi.
— Więc ty chodzisz do szkoły?
— Tak, panie, ale nie trzeba tego mówić ojcu, boby mnie wypędził. To moja siostra posyła mnie do szkoły cichaczem.
— Masz, jak widzę, dobrą siostrę.
— Nic nadzwyczajnego. Nie umie nawet prawie czytać, odemnie nauczyła się liter.
Eugeniusz, który, opuściwszy resztę towarzystwa, podążył w ślad za Mortimerem do biblioteki, słuchał tej rozmowy. Lekceważenie, z jakiem chłopak wyrażał się o swej siostrze, nie podobało mu się, ujął go więc pod brodę i spojrzał mu ostro w Oczy.
— No więc cóż, — szarpnął się wyrostek, — czego pan tak na mnie patrzy?
Zamiast odpowiedzi, Eugeniusz zaproponował Mortimerowi swoje towarzystwo w wyprawie do topielca. Wsiedli więc obaj do fiakra, który czekał przed domem, zajmując tylne siedzenie, brat Lizy usadowił się na koźle, obok furmana.
Mortimer i Eugeniusz byli przyjaciółmi i kolegami. Usiadłszy wygodnie, zapalili cygara, a Mortimer zaczął mówić:
— Oto już pięć lat zapisany jestem na liście obrońców wysokiego trybunału, a nie miałem dotąd żadnej sprawy, z wyjątkiem bezpłatnych porad, które udzielam co dwa tygodnie w sprawie testamentu lady Tippins, która zresztą nie ma nic nikomu do przekazania.
— To samo jest ze mną, — westchnął Eugeniusz. Jestem od siedmiu lat na liście adwokatów, a nie miałem dotąd żadnej sprawy, i mieć jej zapewne nie będę, a gdybym miał nawet ją jakim cudem, tobym nie umiał się z nią obejść.
— Nie lepiej jest i ze mną — odpowiedział Mortimer. — A tu spada mi nagle ta dziwna romantyczna historya.
— Nienawidzę mego fachu — rzekł Eugeniusz.
— Ja również mam go w obrzydzeniu — potwierdził Mortimer.
— Nie chciałem być prawnikiem — mówił dalej Eugeniusz — ale rodzinie mojej zachciało się koniecznie mieć swego adwokata. Mają go teraz, adwokata bez klientów.
— Zupełnie to samo było ze mną, ze mnie także rodzina moja zrobiła jurystę.
— Jest nas czterech, zapisanych na drzwiach ohydnej dziury, zwanej Chambre (izbą). Wszyscy czterej mamy jednego pisarza nazwiskiem Kassim Baba. Człowiek ten siedzi ciągle w szynku pod złodziejami, a i tak jest on jeszcze jedynym z kompanii, który coś robi.
— Co do mnie, mam własny gabinet i własnego pisarza. Okna moje wychodzą na cmentarz, a pisarz mój, nie mając nic innego do roboty, patrzy od rana do nocy na mogiły. Zastanawiam się nieraz co z niego będzie? jaki pokład duchowy wytwarza się w tym młodym człowieku pod wpływem tyloletniej samotności — i to jest jeszcze jedyny interesujący punkt mego prawniczego życia.
Eugeniusz skrzyżował ręce na piersiach i, zmrużywszy oczy, żuł zapalczywie cygaro.
— Są idyoci — mówił po chwili Eugeniusz — którzy zarzucają mi brak energii. Nienawidzę tego słowa; gdyby to było w mojej mocy, wymazałbym je ze wszystkich dykcyonarzy. Papuzie, konwencyonalne słowo. I cóż tu u licha pomoże energia? Czy mam wypaść na ulicę i chwycić za uszy i gardło pierwszego lepszego przechodnia, który wygląda wypłacalnie i krzyknąć mu nad uchem: Proces, lub życie! Musisz się procesować i wziąć mnie za adwokata. To byłaby energia.
— Tak, tak — potwierdził Mortimer — nie zabrakłoby nam energii, gdyby nam dano pole do zużytkowania jej.
Wedle wszelkiego prawdopodobieństwa, dziesięć tysięcy młodych obrońców i adwokatów bez klijentów, mieszkających w Londynie, rozmawiało albo mogło rozmawiać w tejże godzinie, zupełnie w tym samym duchu, co nasi dwaj przyjaciele. Dorożka tymczasem uwoziła ich coraz dalej. Minęła pomnik, wieżę i doki, minęła domy, które wyglądały na statki i statki, które wyglądały na domy, aż zatrzymała się wreszcie w mrocznym zakątku, spłukiwanym nieustannie przez fale, ale nigdy należycie nie spłukanym.
— To tutaj — rzekł chłopak, zeskakując z kozła — jeszcze parę kroków, a pan obaczy mieszkanie mego ojca.
Chłopak zwracał się wyłącznie do Mortimera, zaniedbując z rozmysłem Eugeniusza, do którego czuł niechęć.
— Okropna dzielnica — westchnął Mortimer, stąpając z obrzydzeniem po grubej warstwie błota i śmieci.
Dom, przed którym stanęli, był niski i służyć musiał kiedyś za młyn, o czem świadczyły szczątki belki, sterczącej na froncie, jak brodawka.
Wszedłszy, nowoprzybyli zobaczyli ojca i córkę. Poławiacz trupów siedział przy ogniu i zwrócił do wchodzących swą drapieżną głowę. Liza szyła w kącie przy świetle lampy, umieszczonej w garnku.
— Czy pan jesteś Mortimerem Lightwood? spyta Gaffer.
— Tak, to ja! A gdzie leżą zwłoki? — spytał Mortimer, powściągając z trudnością odrazę.
Nie tu, ale blisko; dwa kroki stąd. Dałem najpierw znać w policyi, patrzcie, panowie, już wydrukowano afisze.
Rzekłszy to, Gaffer wziął do rąk lampę i podniósł, przyświecając obu przyjaciołom, którzy dostrzegli na ścianie kilka afiszów, zaczynających się od słów: „Zwłoki znaleziono.“
Mortimer odczytał uważnie szczegóły, odnoszące się do utopionego Johna Harmon.
— A więc — rzekł, zwracając się do Gaffera — ten nieszczęśliwy miał przy sobie tylko papiery.
— Tak jest, tylko papiery — odrzekł Gaffer. — W chwili, gdy to mówił, Liza podniosła się z miejsca i wyszła z pokoju..
— Żadnych pieniędzy? — badał dalej Mortimer.
— Trzy pensy — odparł Gaffer, wymawiając dobitnie te dwa słowa.
— Kieszenie miał puste i odwrócone.
— Tak jest, puste i odwrócone, to rzecz zwyczajna w naszej rzece. Patrz pan, na drugich afiszach stoi to samo. Nie umiem czytać, ale wiem dobrze, co jest wydrukowane na tych wszystkich afiszach,
Przesuwał lampę wzdłuż ściany, a obaj przyjaciele odczytywali kolejno pełne grozy szczegóły o topielcach: „Młoda kobieta w popielatej sukni i takichże trzewikach, bielizna naznaczona krzyżykiem“, „Majtek z literami G, i F. na ręku”, „Dwie młode dziewczyny, związane z sobą ręcznikiem“, „Mężczyzna z raną na czole“ i t. p.
— I to wy wyłowiliście wszystkie te trupy? zapytał Gaffera Eugeniusz.
Zamiast odpowiedzi, poławiacz trupów spytał nieufnie:
— A pan jak się nazywa?
— Ten pan jest moim przyjacielem, nazywa sie Wrayburn — pośpieszył objaśnić Mortimer.
— A o co pyta pan Wrayburn?
— Chce wiedzieć poprostu, czy to wy wyłowiliście te trupy.
— A pewnie, że ja!
— A jak się wam zdaje, czy są między nimi ofiary zbrodni?
— Mnie się, panie, nic nie zdaje; gdybyś pan musiał, jak ja pływać cały dzień po rzece i szukać w niej i żyć z tego, toby się panu także nic nie zdawało. Ale chodźmy już, pokażę panom drogę.
Postąpił z lampą ku drzwiom i otworzył je, ale wtedy znalazł się twarzą w twarz z człowiekiem, bladym, jak papier.
— Zabłądziłem — mówił ów człowiek zdyszanym głosem, — ale muszę znaleźć miejsce, gdzie go złożono, muszę go zobaczyć.
Mówiąc to, pokazywał ałisz, którego treści Guffer domyślił się odrazu.
— Oto jest pan adwokat Lightwood, który zajmuje się już tym, którego pan szukasz.
— Pan Lightwood — pytał nieznajomy.
Spojrzeli na siebie wzajemnie, poczem Mortimer rzekł:
— Pan wymówiłeś moje nazwisko.
— Powtórzyłem je tylko.
— Czy pan nie zna Londynu?
— Nie znam go wcale.
— Pan szuka pana Harmon?
— Nie, panie.
— W takim razie nie znajdziesz pan zwłok, o które panu chodzi, bo topielec jest Johnem Harmon, ale może pójdziesz pan z nami na oględziny wyłowionego ciała.
Nieznajomy przystał chętnie. Przeszli razem kilka krętych, błotnistych uliczek i doszli do posterunku policyjnego. W pierwszej izbie zastali inspektora z linią i piórem w ręku. Porządkował swe książki z największym spokojem, podczas gdy za ścianą ryczała i wyła pijana kobieta, dobijając się pięściami do drzwi. Inspektor podniósł głowę z powagą uczonego, którego natrętni odrywają od książki i spojrzał na Gaffera z miną, która zdawała się mówić: znamy cię, ptaszku i czekamy chwili, w której przebierzesz miarkę.
— Za chwilę będę panom służył, — rzekł, nie przerywając liniowania swej książki rachunkowej.
Pijana kobieta ryczała bez przerwy za ścianą, domagając się, by wydano jej na pastwę jakąś osobę, której zamierzała wypruć wątrobę; inspektor zachowywał się tak, jakby nie słyszał tego wrzasku. Kazał sobie podać latarnię, wziął do rąk pęk kluczów i powstał, mówiąc do swych gości:
— Proszę za mną.
Przeszli cały dziedziniec i weszli do lodowni, skąd Eugeniusz i Mortimer wyszli wnet po krótkim w niej pobycie.
— Znajduje się już w stanie rozkładu, gorszym prawie, niż lady Tippins, — szepnął Eugeniusz do Mortimera,
Powrócili do biura, gdzie, przy akompaniamencie wrzasku pijanej megery, inspektor wyłożył im treściwie własny pogląd na sprawę topielca.
— Niema żadnych poszlak co do sposobu, w jaki się utopił. Zginął zbyt dawno, aby można było orzec, czy stłuczenia, jakie ma na ciele, zadane zostały przed, czy po śmierci. Znakomity nasz chirurg twierdzi, że przed śmiercią, ale drugi, niemniej znakomity jego kolega, jest wprost przeciwnego zdania. Był tutaj szafarz okrętowy ze statku, na którym przybył ów dżentelman i poznał nieboszczyka, gotów jest stwierdzić jego tożsamość, o której zresztą świadczą papiery, znalezione w jego kieszeni. Jakim sposobem ten młody człowiek zdołał się utopić w Tamizie po opuszczeniu statku, niepodobna odgadnąć. Prawdopodobnie jakaś awanturka miłosna, która go zaprowadziła dalej, niż się spodziewał. Zresztą jutro odbędzie się śledztwo i sprawa zostanie wyświetlona. Zdaje się — kończył inspektor półgłosem, — że widok nieboszczyka zrobił bardzo przykre wrażenie na waszym przyjacielu.
Mówiąc to, ukazał nieznacznie oczyma człowieka, który przyszedł wraz z obu prawnikami.
Mortimer odparł na to, że nieznajomy nie jest jego przyjacielem i że go widzi poraz pierwszy.
Usłyszawszy to, inspektor, który siedział z łokciami, opartymi o biurko i dłońmi, skrzyżowanemi w ten sposób, że zakrywały jego twarz, rzekł, nie zmieniając postawy:
— Pan, jak się zdaje, nie przywykł do takich widoków?
Nieznajomy, który stał pod ścianą z głową, opuszczoną na piersi, zrozumiał, że to o nim mowa.
— Och! nie przywykłem — odrzekł, wstrząsając się cały.
— Pan tu przyszedł dla rozpoznania zwłok?
— Tak, panie.
— I rozpoznał pan je?
— Nie, panie, ale to okropne.
— A kogóż pan spodziewał się rozpoznać? Niech nam pan opisze tę osobę, może panu dopomożemy.
— Nie, nie, to zbyteczne, żegnam panów.
Inspektor nie zrobił żadnego ruchu, a przecież cichy satelita, stojący przy nim, wysunął się szybko ku drzwiom i obrócił ruchomą zasuwkę, otwierając wstęp za kratki biura, zagradzając w ten sposób wyjście nieznajomemu, jednocześnie podniósł wysoko latarnię, oświetlając jasno jego twarz.
— Skoro pan szukasz kogoś, — zaczął inspektor — zmuszony jestem prosić pana o parę wyjaśnień, dotyczących owego przyjaciela, czy nieprzyjaciela, który panu zniknął.
— Sam pan wiesz, panie inspektorze, że zdarzają się wypadki, nieszczęścia rodzinne, które się rozgłasza niechętnie, chyba w ostateczności, To też chociaż wiem, że pan jesteś w swojem prawie, zadając mi pytania, upewniam pana, że mam prawo nie odpowiadać na nie.
Nieznajomy chciał obrócić zastawkę, przy której czuwał nieczuły, jak głaz, stróż bezpieczeństwa.
— W takim razie — rzekł inspektor — proszę mi dać swój bilet wizytowy.
— Dałbym go bardzo chętnie, ale niestety, nie mam go przy sobie — odrzekł nieznajomy, widocznie zmieszany.
— W takim razie rzekł inspektor — zechcesz pan może zapisać nam adres swój i nazwisko.
— Ależ owszem, bardzo chętnie.
Inspektor podsunął mu papierowy blankiet i pióro umoczone, a nieznajomy, pochylony nad biurkiem, pisał pod okiem urzędnika, który policzył, zda się, każdy jego włos.
„Juliusz Handford, hotel Palace-yard, Westminster“.
— Tam się pan zatrzymałeś?
— Tak, panie.
— Mieszkasz pan na wsi?
— Tak, panie.
— Może pan teraz odejść.
Zastawka odsunęła się i Juliusz Handford wyszedł z biura policyjnego.
Po wyjściu jego inspektor skinął na swego pomocnika.
— Masz pan tu adres — rzekł, podając mu blankiet, wypełniony przez Juliusza Handford; — pójdziesz pan za nim i sprawdzisz przedewszystkiem, czy mieszka istotnie w hotelu, który wymienił; następnie będziesz go pan miał na oku, nie szykanując go zresztą.
Satelita znikł, a pan inspektor zatopił się znów w swych księgach. Mortimer i Eugeniusz pożegnali go także, zapytując na odchodnem, czy naprawdę posądza owego Juliusza Handford o współudział w tragicznej sprawie Johna Harmon.
— Widuję często ludzi oglądających trupy — rzekł na to inspektor — a żaden z nich nie zachowywał się przy tem tak, jak ów pan. Zresztą, jeśli tu zaszła zbrodnia, to ktoś ją musiał popełnić.
— Ten człowiek nie wygląda na mordercę — zauważył Eugeniusz.
— Złodziejstwo — odparł inspektor — wymaga pewnej metody i wyćwiczenia i nie każdy potrafi być złodziejem. Co się tyczy morderstwa, to, ściśle biorąc, każdy człowiek w pewnych warunkach może stać się mordercą, a ten pan był mocno wzruszony, ale to, oczywiście, nie stanowi żadnego dowodu. Co za szkoda, że dziś krew nie tryska z ran ofiary przy zetknięciu z mordercą, jak to podobno dawniej bywało. Taka oto — dodał, wskazując na drzwi, poza któremi pijana jędza ogłaszała niezmiennie swe mściwe zamiary, — powie panu wszystko, ale umarli milczą...
Nie mając tu już nic do czynienia, przyjaciele odjechali do miasta, a Jesse Hexam, bo takie było prawdziwe nazwisko poławiacza trupów, udał się do gospody „Pod sześciu wesołymi tragarzami“. Syn jego powrócił do mieszkania, gdzie zastał Lizę, szyjącą na dawnem miejscu.
— Dlaczego wyszłaś tak nagle w obecności tych dwóch panów? — spytał chłopak siostry.
— Bo jeden z nich — odparła Liza — ten, który nic nie mówił, nie spuszczał ze mnie wzroku, bałam się, aby nie wyczytał wszystkiego z mojej twarzy.
— Niepotrzebnie się bałaś, wszystkie formalności zostały spełnione,
Liza odłożyła robotę i przysunęła się do brata.
— Pracujesz, Karolku, nieprawdaż?
— Nie tracę czasu.
— I ja go nie tracę. Nieraz łamię sobie głowę całemi nocami, myśląc o różnych sposobach zarobku. Co parę dni daję ojcu po parę szylingów, mówiąc, że to ty je zarobiłeś na rzece.
— O! ty możesz wmówić w ojca wszystko, co zechcesz, jesteś przecie jego ulubienicą.
— Gdybym go mogła uprosić, aby pozwolił ci się uczyć, umarłabym doprawdy z radości.
Cicho bądź, Lizo, nie chcę, żebyś umarła,
Liza oparła swoją smagłą twarz na ramieniu brata i patrzyła w ogień.
— Lubię patrzeć na ogień — mówiła w zamyśleniu — widzę tam różne rzeczy, jakbym czytała w książce.
— Cóż takiego możesz tam widzieć, opowiedz mi.
— Widuję często dzieciństwo nasze. Pamiętasz, ja byłam mała, a ty jeszcze mniejszy. Ojciec, wychodząc na rzekę, zamykał mieszkanie na klucz, a nas zostawiał na ulicy. Siadaliśmy na progu naszym lub na progu sąsiadów, na schodach. Byłeś trochę ciężki, Karolku, a ja nosiłam cię owiniętego matczyną chustką. Matki już nie było, byłeś małym sierotką.
— O nie mów tego, Lizo, miałem ciebie, a byłaś mi prawie matką.
— Czasem chodziliśmy nad wodę. A gdy nas sen zmorzył, zasypialiśmy razem. Czasem było nam głodno, czasem straszno, ale przedewszystkiem i najczęściej bywało nam zimno. Za to, gdy ojciec powrócił i wpuścił nas do mieszkania, co za radość dla nas, że możemy wygrzać się przy ogniu. Widzę siebie jeszcze siedzącą przy ojcu, który pali fajkę, zdjąwszy mi wprzód trzewiki, które suszą się przy ogniu. Ojciec był zawsze dla mnie dobry, to też kocham go z całego serca.
— Za to mnie bił.
— To już minęło, Karolku. A czy wiesz, że, patrząc tak w ogień, widuję także czasem przyszłość.
— To ciekawsze.
— Siebie widzę wciąż przy ojcu. Zostanę przy nim, a może przyjdzie czas, gdy wejdzie na inną drogę i porzuci to swoje rzemiosło, to okropne odzieranie trupów.
Mówiąc to, Liza zakryła twarz rękami,
— Zostaniemy przecież z sobą — mówiła dalej, — bo my z nim kochamy się, ale ty, Karolku,
— Cóż się ze mną stanie? — pytał chłopak. — Czy widzisz moją przyszłość?
— Ależ tak, widzę cię tu, w ogniu, w samym środku.
— Uf! dziura piekielna! — wstrząsnął się chłopak z jakimś przesądnym lękiem.
— Widzę cię — mówiła Liza, nie zważając na ten okrzyk. — Jesteś w szkole, bierzesz wszystkie nagrody, stajesz się uczonym. Czem to ty chciałeś zostać?
— Piękna mi wróżbiarka, co potrzebuje pytać. Chcę być nauczycielem. — Zostaniesz nim, Karolku, tak, z pewnością. To dobry uczynek, że odwracam ciebie z naszej drogi. Ty musisz iść osobno.
Gwarzyli tak do północy, to jest do chwili, w której Jesse Hexam, zwany także Gafferem, powrócił z gospody „pod sześciu tragarzami“.
W parę dni potem Jesse stawał jako świadek w sprawie Johna Harmon i składał zeznanie przed coronerem (sędzią).
Mortimer Lightwood wystąpił także jako świadek, a przytem jako przedstawiciel utopionego. Sprawa miała dużo rozgłosu, mówiono też o niej przez kilka dni przy stole państwa Weneeringów, gdzie pan i pani Podsnap, Twemlow, Boots i Brewer, lady Tippins i inni wygłaszali każdy odmienne przypuszczenia, co do przyczyny śmierci nieszczęsnego młodzieńca.
Wiele danych przemawiało za tem, że John Harmon padł ofiarą mordu. Miał bowiem z sobą, jak się dowiedziano, małą skrzynkę, w której znajdowały się papiery wartościowe
Skrzynki tej nie znaleziono nigdzie, a więc ktoś się musiał na nią ułakomić.
Osoba Jessego Hexam nabrała też rozgłosu przy tej sposobności. Dziwiono się wielkiej ilości trupów, które umiał wyłowić, a nawet jakiś szczególny wielbiciel tego talentu przysłał do „Times’a” 18 marek pocztowych na ogłoszenie, wyrażające jego uznanie dla poławiacza trupów.
Pan Juliusz Handford, który zjawił się tak niespodzianie w trupiarni, nie figurował w procesie, bo wszystkie szczegóły, zebrane o nim, były dla niego korzystne. Mimo to, niejasne podejrzenia co do jego osoby tułały się w mrocznych zaułkach mózgu pana inspektora.
Wszystko to nie posunęło ani na jotę wyświetlenia sprawy i śmierć Johna Harmon pozostała i nadal nierozwikłaną zagadką. Ogłoszono sto funtów nagrody dla tego, kto rzuci na nią jakie światło, ale i to nie poskutkowało.
Sprawa przeszła zresztą przez wszystkie fazy, jakim ulegają podobne zdarzenia, miała swoje przypływy i odpływy, aż wreszcie zapomnieli o niej wszyscy prawie, oprócz może paru osób, bliżej związanych ze spadkiem po dawnym śmieciarzu.

ROZDZIAŁ IV.
Lokator rodziny Wilferów.

Pan Reginald Wilfer nosił imię i nazwisko, pięknie brzmiące, ale sam był ubogim i zajmował skromną posadę kantorzysty. Ubóstwo jego nie było przenośnią, bo pensyę pobierał niewielką, a dzieci miał bez liku. Nigdy też przez ciąg swego życia nie zdołał urzeczywistnić skromnego marzenia, jakiem było posiadanie całego nowego garnituru z kapeluszem i butami włącznie. Jeśli sprawił sobie świeżą marynarkę, to za to spodnie miał wytarte na kolanach i na szwach, gdy miał nowe spodnie, marynarka była już wyświechtana. Kapelusz rudział mu, zanim sprawił sobie nowe obuwie, a obuwie darło się, zanim potrafił kupić nowy kapelusz i tak było wiecznie.
Gdyby zdarzyć się mogło, aby jeden z konwencyonalnych cherubinków, malowanych przez miernych malarzy, mógł wyróść i zestarzeć się, to twarz jego byłaby z pewnością podobna do twarzy Reginalda Wilfera. Było coś tak niewinnie dziecięcego w konturach tej okrągłej, rumianej twarzy, że obcy gość, któryby odwiedził Wilferów w domu o późnej godzinie, zdziwiłby się bardzo, widząc, że Wilfer nie leży w łóżeczku dziecinnym, lecz siedzi przy wieczerzy ze starszemi osobami. Reginald Wilfer był szalenie nieśmiały, to imię Reginalda, które zdawało się wywoływać bohaterskie echa, żenowało go mocno, to też podpisywał się najczęściej tylko pierwszą literą, a z czasem zgodził się chętnie na zdrobniałe miano Rumty, które dawali mu znajomi jego i przyjaciele, Przezwisko to utarło się tak dalece, że używano je nawet w korespondencyi handlowej z nim, pisząc „Kochany panie Rumty“. Otóż Rumty pracował w domu handlowym Chicksey i Stobble, który „robił w drogeryi“. Dom ów miał jakiś czas za komiwojażera pana Weneeringa, który z czasem pochłonął swoich wspólników i został sam właścicielem firmy. Objęcie przez niego interesu zaznaczyło się zawieszeniem na ścianach kantoru wielu luster i kilku przepierzeniami, jakoteż wielką błyszczącą blachą, przybitą na drzwiach. Tak więc Rumty był obecnie oficyalistą pana Weneeringa.
Skończywszy pewnego wieczora swoją pracę, Rumty powracał do mieszkania swej rodziny, znajdującego się w północnej części Londynu, w dzielnicy Holloway. Dzielnica ta była w owym czasie przedzielona od właściwego miasta polem i drzewami, jakoteż rodzajem Sahary, na której wypalano cegły, robiono dachówki, zabijano psy, gotowano kości, trzepano dywany, wyrzucano śmiecie i t. p. Przechodząc wieczorem brzegiem owej pustyni, Rumty powtarzał sobie mimo wrodzonego optymizmu:
— Mój Boże! to, co jest, nie jest tem, coby mogło być.
Sformułowawszy to spostrzeżenie, które nie było jego samoistnym pomysłem, Rumty zadzwonił do furtki, którą mu otworzyła żona.
Pani Wilferowa była na mocy naturalnego doboru dużą kościstą kobietą. Nie mogło być inaczej. Skoro jej mąż przedstawiał typ cherubinka, ona musiała być w stylu majestatycznym. Miała ona zwyczaj owijać sobie głowę chustką w trudniejszych chwilach życia i wkładać na ręce rękawiczki, chociażby była w domu. Będąc tak przystrojona, czuła się jakby uzbrojona przeciw wszelkim pociskom losu. Ale strój ten nie wróżył nigdy nic dobrego, to też Reginald posmutniał, widząc ją tak przybraną.
— Co to jest? — spytał, wskazując na drzwi — gdzież to znikła blacha z ogłoszeniem twego pensyonatu?
— To nic — odparła jego żona z doskonale odegraną obojętnością. — Ten, od którego kupiliśmy ją, przyszedł z kleszczami i oderwał blachę, mówiąc, że skoro nie mamy czem płacić, odda ją do innego pensyonatu, gdzie zamówiono u niego zupełnie podobną.
— Może miał słuszność, moja droga.
— Zapewne, gdyby nam zabrał drzwi, tobyś także powiedział, że ma słuszność.
— Drzwi nam są niezbędne.
— Tak uważasz? — rzekła z gryzącą ironią pani Wilfer, udając się w głąb mieszkania.
Rumty poszedł za nią, a zeszedłszy po kilku schodach w dół, znalazł się w rodzaju sutereny, służącej razem za kuchnię i pokój jadalny.
Dwie młode dziewczyny grały tam w warcaby, a starsza z nich, licząca jakie lat 19, była nadzwyczaj ładna i zgrabna. Ładna panienka przegrywała swoją partyę i była z tego powodu w najgorszym humorze.
— Jak się macie, moje fatałaszki? — rzekł Wilfer do dziewcząt.
Żona jego zdążyła już tymczasem usiąść w kącie z rękami skrzyżowanemi na kolanach. Nie zdjęła, oczywiście, rękawiczek.
— Moja droga — rzekł do niej Wilfer — niepotrzebnie martwisz się tą blachą, bo skoro wynajęłaś pokoje na pierwszem piętrze, nie mogłabyś tam już umieścić żadnych panienek.
— Mleczarz mówił — rzekła monotonnym głosem stroskana małżonka, — że dwie lady z najlepszych sfer towarzyskich poszukują przyzwoitego pomieszczenia. Bello! — dodała, zwracając się do córki — powiedz ojcu, czy nie tak mówił mleczarz? i czy nie wziął naszego adresu, aby go pokazać owym dwom ladie.
— Wziął — odparła ładna miss, — ale to się na nic nie zdało.
— A zresztą — zauważył mąż, — skoro wiesz sama, że pokoje są już zamówione, panienki te nie będą mogły z nich skorzystać.
— Przepraszam cię — rzekła pani Wilfer, zawsze równie monotonnie i uroczyście — tu nie chodziło o żadne panienki, ale o dwie ladie z najlepszych ster towarzyskich. Powtórz ojcu, Bello, co mówił o tych paniach mleczarz.
Ale ładna miss przegrała w tej chwili ostatecznie, a dotknięta tem do żywego, odepchnęła szachownicę tak gwałtownie, że wszystkie szachy poleciały na podłogę.
— Biedna Bella! — westchnęła jej matka.
— Dlaczego Bella ma być biedniejsza od Lawinii? — ujął się ojciec za młodszą córką.
— Wilferze — rzekła na to jego żona, podnosząc uroczyście obie dłonie, obciągnięte rękawiczkami — wiesz dobrze, jaki cios spotkał Bellę, wiesz dobrze, dlaczego ona jedna w rodzinie musiała przywdziać żałobę i zapytujesz jeszcze, dlaczego to Bella jest biedna, a nie Lawinia.
— Nie potrzebuję niczyjej litości — zawołała Lawinia z pod stołu, gdzie leżała, zbierając pionki. — Ani Pa, ani Ma nie potrzebują mnie wcale żałować.
— Wiem, moje dziecko, że masz szlachetny charakter, jak wszystkie moje córki. Mam tu właśnie w kieszeni list od naszej Cecylii, która donosi, że mąż w trzy miesiące po ślubie sprowadza do domu swoją zrujnowaną ciotkę. Chcecie wiedzieć, jak to Cecylia przyjęła?
Tu pani Wilfer zaczęła czytać głośno: „Pozostanę, mimo to, wierną, mamo, — pisała Cecylia — nie porzucę go. Jego ciotka może przyjechać i zamieszkać u nas”. Kto drugi zdobyłby się tak łatwo na takie poświęcenie, — zakończyła pani Wilfer, powiewając rękawiczkami.
Czcigodna matrona nie mogła już ani słowa wymówić, przejęła wzruszeniem i zacisnęła tylko mocniej pod brodą węzeł chusteczki.
Bella słuchała słów matki z roztargnieniem, nawijając sobie na palec pukiel swych ciemnych włosów, które opadały jej w bujnych lokach na szyję i ramiona. Podeszła następnie do ojca, a ująwszy go pod brodę jedną ręką, a drugą gładząc go po włosach, zaczęła mówić:
— Żałuj mnie, Pa, bo niema chyba w świecie biedniejszej odemnie dziewczyny. Wiesz, w jakim niedostatku żyjemy (któż lepiej od niego wiedział o tem), wiesz, jakie bogactwa miałam w perspektywie, a teraz wszystko rozwiało się, jak bańka mydlana, a ja osiadłam na koszu i nosić muszę te szkaradne czarne suknie, których nie cierpię. Ale ty, Pa, nie żałujesz mnie, widzę to dobrze. Jesteś twardy, jak skała.
— Ależ owszem, moje dziecko, żałuję cię, jeśli sobie tego życzysz.
— Bo gdyby jeszcze zostawiono mnie w spokoju — mówiła dalej Bella — ale ten szkaradny adwokat przyszedł niewiedzieć po co i nagadał mi o tym testamencie, tak, że musiałam odmówić Jerzemu Simpson.
— Nie kochałaś przecie Jerzego Simpsona — stwierdziła energicznie Lawinia, stając przed siostrą w zaczepnej postawie.
— Cóż stąd, zawsze lepszym był on, niż żaden — odparła obojętnie Bella, poczem, włożywszy sobie do ust jeden ze swych loków, gryzła go białymi ząbkami.
— Ładnie się obchodziłaś z tym biednym Jerzym — mówiła Lawinia.
— Cóż ciebie to obchodzi, taka smarkata nie powinna się mieszać do spraw dorosłych osób — odpowiedziała Bella, nie przestając żuć swoich loków,
— Co za głupie położenie — biadała dalej — a co najgorzej, śmieszne. Być zapisaną komuś testamentem, jak tuzin srebrnych łyżeczek. Ten obrzydły John Harmon musiał przecież wiedzieć wybornie, że go nie kocham, że kochać nie będę, bo czyż można kochać kogoś, komu zapisano nas testamentem. Ale, mimo to, nie miał prawa się topić. Pieniądze pokryłyby to wszystko. Ja tak lubię pieniądze, tak chcę być bogatą, gdy tymczasem jesteśmy okropnie, głupio, haniebnie ubodzy. Ja brzydzę się ubóstwem. A przytem zostawić mnie w tak kompromitującej sytuacyi. Przecież wtedy, gdy mówiono tak wiele o śmierci Harmona, niektórzy utrzymywali, że popełnił samobójstwo i pozwalali sobie na żarty nikczemne, mówiąc, że wolał wskoczyć do Tamizy, niż ożenić się ze mną, a ja musiałam to wszystko znosić. A teraz jeszcze ta żałoba, jaką noszę po człowieku, którego nigdy nie widziałam i któregobym niecierpiała.
W tej chwili ktoś zapukał do drzwi. Bella wydała lekki okrzyk, a wyjąwszy z ust swoje pukle, odrzuciła je na plecy. W progu stał młody mężczyzna,
— Przepraszam, że wszedłem tu, ale służąca powiedziała mi, że tu państwa znajdę.
— Jesteśmy panu radzi — rzekła z godnością pani Wilfer. — Reginaldzie! ten pan wynajął nasze pokoje na pierwszem piętrze i przyszedł umyślnie, aby się z tobą poznać.
Ten pan był wysokim brunetem, liczącym co najwyżej lat 20. Twarz miał wyrazistą i prawie piękną. Oczy jego spoczęły najpierw na Belli, potem na dywanie, aż wreszcie zwróciły się na głowę domu.
— Panie — rzekł — mieszkanie mi się podoba i zgadzam się na cenę. Chciałbym też zapłacić zaraz czynsz i podpisać umowę.
Słuchając tego przemówienia, Rumty kilkakrotnie wskazał krzesło swemu gościowi, który jednak nie skorzystał z tego. Był jakiś zmieszany, czy też nieśmiały, obracał niezgrabnie w rękach swój kapelusz.
— Reginaldzie — przemówiła pani Wilfer, — Ten pan chce zapłacić za kwartał, a wypowiedzenie z obu stron ma być także kwartalne.
— Czy złożysz pan także kaucyę? — zapytał Wilter.
— Sądzę, że to zbyteczne — odparł nowy lokator. — W gruncie macie państwo większe zabezpieczenie odemnie, bo płacę przecie z góry i zostawiam tu swoje meble.
— Bez wątpienia — potwierdził wesoło Wilfer, — pieniądze i meble są już dostateczną gwarancyą.
— Sądzisz, ojcze, że dostateczną? — zauważyła Bella, nie odwracając głowy i grzejąc sobie nogi przy piecu.
— Jedną z najlepszych, moje dziecko.
— Tak przecież łatwo było, by dołączyć lepszą jeszcze, jaką jest kaucya.
Nowy lokator stał, nie zmieniając postawy, ale słuchając uważnie każdego słowa Belli. Wilfer przyniósł następnie wszystko, co było potrzebne do pisania i spisał kontrakt najmu. Podpisali go obaj na obu egzemplarzach. R, Willer — John Rokesmith, a Bella miała figurować jako świadek.
— Gdzie mam podpisać? pytała. — Tu? w tym rogu?
John Rokesmith patrzył na wdzięczne linie jej figurki, na bujne loki, osłaniające ładną jej twarzyczkę.
— Dziękuję pani! — rzekł poważnie, gdy skreśliła już swój podpis.
— Za to, że się pani trudziła.
— Zrobiłam to dla ojca — odparła ładna miss, wydymając wzgardliwie usteczka.
Nie pozostawało już nowemu lokatorowi, jak wypłacić kwartalny czynsz najmu i oddalić się, włożywszy do kieszeni umowę. John Rekesmith dokonał tego niezgrabnie i zniknął, odprowadzony do furtki przez gospodarza domu.
Skoro Rumty powrócił do rodzinnej jadalni ze świecą w ręku, obie jego córki przyjęły go okrzykami protestu.
— Ależ, Pa — wołała Lawinia — ten lokator wygląda, jakby komu co ukradł.
— Wygląda na rozbójnika — uzupełniła Bella. — Czy nie uważaliście, że nie patrzy ludziom w oczy.
— Ależ moje panny — rzekł na to ojciec — ten dżentelman jest poprostu nieśmiały i nieprzyzwyczajony widocznie do obcowania z młodemi osobami w waszym wieku.
— Ba! — krzyknęła Bella, — cóż ma do tego nasz wiek.
— A zresztą — dodała Lawinia — ja i Bella nie jesteśmy przecie rówieśnice, któraż więc z nas zrobiła na nim tak silne wrażenie?
— Poczekaj jeszcze kilka lat, Lawy, z zadawaniem podobnych pytań — strofowała ją starsza siostra. — Mówię ci, Pa! — dodała następnie, — że pomiędzy mną a tym Rokesmithem wywiązała się odrazu antypatya, z której coś wyniknie,
— Na razie wyniknie kolacya, którą mogę wam zafundować za pieniądze lokatora — odparł patryarcha rodu, podrzucając na dłoni 8 suwerenów w złocie, otrzymanych od Rokesmitha. — Niepodobna było zwrócić rozmowy na milsze tory. W tym domu kolacye były rzadkością, a ser szwajcarski, pojawiający się z nużącą jednostajnością przy wieczornym stole, zdawał się sam wstydzić tak częstych swych wizyt i pocił się pod niechętnem spojrzeniem Belli. Po walnej naradzie z czego ma się składać dzisiejsza kolacya, zdecydowano się na kotlety cielęce, poczem pani Wilfer rozpoczęła przedwstępne przygotowania do swej roli kapłanki ogniska, zdejmując rękawiczki i fanszonik koronkowy.
Wkrótce Rumty powrócił, niosąc w liściu świeżej kapusty kotlety cielęce i spory kawał szynki. Wesoły ogień zapłonął w piecu kuchennym, a smażone kotlety skwierczały obiecująco na gorącem maśle. Lawinia nakrywała do stołu, Bella zaś, jako piękność rodziny, ograniczyła się do nawijania na palec swych bujnych puklów i rozparta wygodnie w fotelu, udzielała innym zbawiennych rad.
— Moja mamo, tylko proszę dobrze dosmażyć mięso. — Lawinio, gdzie stawiasz solniczkę? nie bądźże tak niezgrabną, ty niedźwiadku.
Pa siedział tymczasem uroczyście przed swoim talerzem i wpatrywał się uparcie w złote monety.
— Przyszły nam w samą porę — zauważył głośno, — właśnie musimy zapłacić właścicielowi domu.
— Nie cierpię tego właściciela — odparła
Bella — poczem, przysiadłszy się do ojca, gładzić go zaczęła po włosach trzonkiem od widelca.
Najmilszem zajęciem tej rozpieszczonej panienki było układanie włosów różnych członków rodziny, prawdopodobnie dlatego, że właśnie jej pukle, bardzo zresztą ładne, zajmowały tak poważne miejsce w jej dziennych zatrudnieniach.
— Mógłbyś mieć już własny dom Pa, zasługujesz chyba na to.
— Nie więcej od innych.
— Ale ja — mówiła dalej Bella, ujmując swego Pa pod brodę — ja koniecznie go potrzebuję. Gdybyś wiedział Pa, co się ze mną dzieje, gdy patrzę, jak ten niegodny właściciel pożera, jak smok nasze pieniądze, podczas gdy nam wszystkiego brakuje. Ja wiem Pa, że to, co mówię, jest w twoich oczach nierozsądne, a nawet niemoralne, ale to wynik ubóstwa, którego ja nienawidzę, które mam w obrzydzeniu; bardzo ci do twarzy, Pa, z włosami do góry, trzeba, żebyś się czesał w szczotkę.
— Kotlety gotowe — zwiastowała pani Wilfer.
— Ach, to dobrze, tylko zapowiadam, że jeśli będą niedosmażone, to ich nie dotknę. Proszę mi odkroić kawałeczek na próbę.
Ale kotlety były w miarę zrumienione i Bella jadła je ze smakiem, nie wymagając, aby je dla niej dosmażano. Wkrótce też rozszedł się po jadalni miły zapach grogu, to jest napoju, składającego się z rumu, rozcieńczonego gorącą wodą i zaprawionego cytryną.
— Ojcze! — mówiła Bella, sącząc powoli swą szklankę — powiedz mi, skąd przyszło do głowy staremu Harmonowi umieszczać mnie w tym śmiesznym testamencie?
— Nie mam pojęcia, moje dziecko. Mówiłem ci już przecie tyle razy, że zamieniłem z nim najwyżej jakie sto wyrazów. Jeśli chodziło mu o to tylko, aby nas zadziwić, to mu się to z pewnością udało.
— Opowiedz mi, jak to było, gdyśmy się pierwszy raz spotkali?
— Było to w niedzielę rano. Wybrałem się z tobą do kościoła. Byłaś jeszcze zupełnie mała i uroiło ci się, abym szedł inną drogą, niż ta, którą cię prowadziłem. Wpadłaś w straszny gniew. Krzyczałaś, tupałaś nóżkami, rzucałaś się na mnie, zdjąwszy wprzód kapelusz, aby ci nie przeszkadzał i ciągnęłaś mnie za nogi, chcąc koniecznie, abym szedł tą drogą, która ci się wydawała lepszą. Pan Harmon siedział tam blisko na ławce i patrzył na tę scenę, a potem powiedział:
— Czarujące dziewczątko, obiecujące dziewczątko, — i miał, zdaje się, słuszność.
— A potem spytał cię o nazwisko?
— Tak jest, a także i o twoje imię. Później widział nas jeszcze kilka razy, siedząc na tej samej ławce i oto wszystko.
Skończywszy to opowiadanie, Rumty przechylił się w tył na krześle i podniósł do światła swą szklankę, niestety już próżną. Byłoby może wspaniałomyślnie ze strony pani Wilfer, gdyby mu dodała nową, ale ta szlachetna matrona nie dopuściła cię podobnej słabości i wygłosiła stanowczo opinię, że trzeba już iść spać. Flaszki znikły ze stołów i małżeństwo udało się do swego pokoju.
— Jutro, o tej porze — mówiła Lawinia do siostry, znalazłszy się wraz z nią w panieńskim pokoiku — będziemy mieli nad sobą nowego lokatora, który nam poderżnie gardła.
— To jeszcze nie dowód, abyś mi zajmowała miejsce przed lustrem — oburknęła ją Bella, zawijając sobie papiloty. — Nie nędzaż to, — mówiła dalej, — mieć zamiast gotowalni, wstrętne pudełko na grzebienie, wstrętne małe lusterko i tę ohydną świecę, przy której muszę zakręcać papiloty.
— Którymi usidliłaś Jerzego Simpsona — zauważyła Lawinia.
— Usidliłam Jerzego Simpsona, proszę! miałam też kogo usidlać. Jesteś całkiem głupiutka i mówisz o rzeczach, których nie rozumiesz.
— Rozumiem może lepiej, niż ci się zdaje.
— Jakto? — spytała kwaśno Bella, ale Lawy nic jej nie odrzekła, — Bella rozpoczęła znów swoje wyrzekania na ubóstwo domowe.
— Nie mam co włożyć na siebie, żadnej przyzwoitej sukni, ani kapelusza, żadnego sprzętu przyzwoitego w domu, a w dodatku tolerować trzeba pod jednym z sobą dachem jakiegoś podejrzanego lokatora.
Ostatnie te wyrazy wyrzekła Bella z taką pasyą, jakby w nich właśnie streszczały się wszystkie jej biedy. O ileż energiczniej użalałaby się na nowego lokatora, gdyby wiedziała, że jest on, jak dwie krople wody podobny do owego Juliusza Handford, który ukazał się w trupiarni w dniu znalezienia zwłok Johna Harmon.

ROZDZIAŁ V.
Spadkobierca.

Codziennie od lat kilku, zasiadał w rogu ulicy obok Cavendish square, człowiek z nogą drewnianą, będący właścicielem przenośnego straganu. Przynosił on z sobą wszystko, co mu było potrzebne do prowadzenia tego małego handelku, a więc: rodzaj drewnianej kobylicy, składany stołek, parasol, koszyk i deskę. Co rano ukazywał się na stanowisku, niosąc z sobą te wszystkie przedmioty, związane sznurkiem, ustawiał je pod murem, rozpinał parasol, układał na desce małe stosiki jabłek, gruszek, pierników i karmelków i sklepik był już gotów.
Stragan Silasa Wegg, bo tak się nazywał człowiek z nogą drewnianą różnił się wszakże od pokrewnych mu jednym jeszcze szczegółem. Oto tuż obok, ustawiona była drewniana staluga, na której spoczywały małe zeszyty zapisanego papieru. Były to piosneczki, które Silas Wegg sprzedawał amatorom a w razie potrzeby uczył swych klientów, śpiewając je, lub deklamując tekst. Ponad piosenkami przybita jeszcze była biała tablica z napisem: „Silas Wegg załatwia wszystkie komisy dla panów i pań“. Jak widzimy więc, Silas Wegg był człowiekiem pomysłowym i nie opierał się wyłącznie na handlu, lecz posługiwał się także pobocznymi środkami zarobku. Siadając już tyle lat pod narożnym domem, Wegg zaczął go z czasem uważać za rodzaj osobistej własności; jakkolwiek nigdy nie był nietylko w jego wnętrzu, ale nawet w otaczającym go dziedzińcu. Mówiąc też o tym budynku, nie nazywał go nigdy inaczej, jak „Nasz dom“. Co więcej, utrzymywał, a nawet sam w to wierzył, że zna wszystkich jego mieszkańców i wie wszystko, co ich dotyczy. Ponadawał nawet osobom, mieszkającym tam, a które przechodziły często przed jego straganem, imiona, zaczerpnięte z własnej wyobraźni. I tak, mieszkała tam, zdaniem jego — ciotka Joanna, miss Elżbieta, pan Jerzy, wuj Parker i t. p.
Były to wszystko imiona przez niego zmyślone, ale Silas Wegg uwierzył z czasem w ich autentyczność i nie dałby sobie tego za nic wyperswadować.
Poczytując osoby tak przez siebie ochrzczone za osobistych swych znajomych, Silas składał im ukłony, zastosowane, jak mniemał, do ich stanu. Wuja Parkera naprzykład, który był, zdaniem jego, spensyonowanym oficerem, pozdrawiał zwykle ukłonem wojskowym, nie troszcząc się wcale, czy ukłon ten będzie wywzajemniony. Podobnie też witał ukłonami przechodniów, których widywał częściej i znał z widzenia, stopniując starannie swoje pozdrowienia.
Z pomiędzy nędznych straganów miejskich, stragan Silasa Wegg był chyba najnędzniejszym, zołądek kurczył się na widok jego pomarańcz, szczęki drętwiały na myśl o jabłkach, zieleniących się w jego koszyku, orzechy jego miały chyba najtwardsze łupiny, a jedyną rzeczą stosunkowo miękką w jego straganie były pierniki.
Mimo to handelek szedł jako tako, dzięki niedostatecznemu uświadomieniu małych nabywców, bo klientami Wegga były wyłącznie prawie dzieci.
Otóż dnia pewnego, gdy jeden z małych dżentelmanów, zakupił w swem niedoświadczeniu, okropną małą klatkę i rozmokłego od deszczu konia piernikowego, Silas, który sięgał właśnie do pudełka blaszanego, stojącego pod zydlem, dla wydobycia nowego towaru, zatrzymał się nagle na widok przechodnia, którego twarz nie wydała mu się obca.
— Czy ja go znam? — zapytał siebie.
Przechodzień ów miał grubą sękatą laskę, grube podkute trzewiki, gruby płaszcz kortowy, narzucony na żałobny garnitur i kapelusz z szerokiemi skrzydłami. Twarz jego pomięta była w grube fałdy na policzkach, na czole, w okolicach oczu i warg, a z pod krzaczastych, siwiejących brwi, patrzyły wesołe, dziecięce, ciekawe oczy.
— Widziałem go już niezawodnie — pomyślał Wegg i, po krótkiem zastanowieniu, zaszczycił ukłonem przechodnia, który zmierzał prosto do jego straganu.
— A dzień dobry, dzień dobry panu, — odpowiedział mu pofałdowany jegomość.
— Nazywa mnie panem — pomyślał straganiarz, — nie musi być kimś z waszecia, — i prawie pożałował swego ukłonu.
— Poznałeś mnie pan? — spytał tamten, stając wprost przed straganem.
— Przechodziłeś pan już kilka razy pod naszym domem.
— Naszym domem? — pytał zdziwiony jegomość.
— Tak, pod tym oto — odparł straganiarz, dotykając palcem muru, pod którym siedział.
— Ciekawy jestem — mówił nowoprzybyły, przekładając z ręki do ręki swą grubą laskę — ile też pan zarabiasz na miesiąc?
— Rozmaicie — odparł niejasno straganiarz.
— Rozmaicie? no proszę, bywaj pan zdrów.
Nieznajomy odszedł, a Silas nazwał go w duchu naiwnym, ale ten powrócił za chwilę i rzucił mu nowe pytanie:
— Jakim sposobem straciłeś pan nogę?
— Przypadkiem — odparł kwaśno Wegg.
— A czy dobrze panu z tą drewnianą nogą?
— Nieźle, nigdy jej nie jest za zimno, ani za gorąco.
— Ani za zimno, ani za gorąco; proszę! A czy słyszałeś pan kiedy nazwisko Boffen?
— Nie, nie słyszałem — odparł sucho straganiarz.
— A podoba się panu to nazwisko?
— Wcale nie — odparł imć pan Wegg, wpadając w coraz gorszy humor.
— Ciekawy jestem dlaczego?
— Niewiem panie, niewiem, ale nie przypada mi to nazwisko do smaku i koniec.
— A to szkoda, wielka szkoda, bo ja się tak nazywam.
— Cóż ja na to poradzę.
— No, możesz się pan jeszcze poprawić. Jak się panu podoba Nikodem, imię Nikodem, albo Nik, lub Noddy w zdrobnieniu?
— Nie jest to panie imię, które chciałbym nosić.
— A jednak ja je noszę, mnie właśnie nazywają Nikodemem, lub Noddy Boffen. A pan jak się nazywasz?
— Silas Wegg, ale ja panie zupełnie niewiem, dlaczego mnie tak nazwano — mówił straganiarz, zastrzegając się z góry przeciw możliwemu odwetowi ze strony Nikodema Boffena.
— A teraz panie Silas, — mówił Boffen, przyciskając do piersi swą sękatą laskę, — czy pamiętasz pan, kiedy zobaczyłeś mnie poraz pierwszy.
Straganiarz, przeczuwając na dnie tych pytań, ewentualny zarobek, stał się znacznie grzeczniejszym. Zatrzymał na gościu swym pytające spojrzenie, jego drewniana twarz zmiękła.
— Pozwól mi pan zastanowić się, było to w poniedziałek, tak, z pewnością, teraz już pamiętam dokładnie. Właśnie chłopiec od rzeźnika niósł mięso do naszego domu, a po drodze kupił u mnie balladę, której go sam uczyłem.
— Tak, właśnie tak, — cieszył się jegomość pan Boffen, którego dobroduszna twarz sfałdowała się cała w uśmiechu. — A czy chłopiec kupił jedną tylko balladę?
— Nie panie, kupił ich kilka, a że chciał zrobić dobry wybór, śpiewałem ich kilka, przypominam sobie teraz wybornie, a pan, panie Boffen, stałeś w tem miejscu, co teraz, a tylko odwrócony od nas plecami. Niema cienia wątpliwości, że to pan byłeś, z pewnością, obróć się pan plecami, to były pańskie plecy.
— A cóż ja robiłem przez ten czas, panie Silas?
— Patrzyłeś pan na przechodniów.
— O nie, wcale nie, ja słuchałem pańskich piosenek.
— Doprawdy? — zauważył skromnie straganiarz.
— Ależ tak, i pomyślałem sobie, ten człowiek z nogą drewnianą jest literatem.
— Niezupełnie,
— Jakto niezupełnie. Umiałeś pan przecie odczytać wszystkie piosenki. Dość panu było nałożyć okulary, aby je odczytać. Powiedziałem sobie: Ten człowiek potrafi odczytać każdą wydrukowaną książkę.
— Tak, istotnie, — potwierdził Silas, — zdaje mi się, że żadna książka wydrukowana po angielsku niema dla mnie tajemnic.
— I tak odrazu możesz pan ją przeczytać?
— Odrazu.
— Domyślałem się tego. Pan jesteś właśnie człowiekiem, jakiego potrzebuję.
— A więc, pan chcesz mi coś zaproponować? — pytał Silas, który przeczuwał w tem swój interes.
— Bo ja, widzi pan, nie umiem czytać.
— Zaniedbane wychowanie, — podsunął Silas, rosnąc we własnem mniemaniu.
— Zaniedbane? Och panie, więcej, niż zaniedbane. — Ale teraz widzi pan już zapóźno dla mnie zaczynać. Wychowałem się z interesu i żyję z dochodów, które mam ze spadku po moim dawnym majstrze. Duży spadek, dodać mogę, ładny spadek. — Odpoczywamy sobie teraz, ja i moja żona Henryka, z ojca Henery, — Ale nie umiemy oboje czytać, a tak by się nam chciało dowiedzieć się coś z ładnych książek ze złoconymi brzegami, jaką ciekawą historyę. Otóż, jak pan myślisz, jakim sposobem dostanę sobie takie czytanie? Co?
Mówiąc to, dotykał swą laską piersi straganiarza.
— Nie mam pojęcia — odparł Silas.
— Zapłacę sobie literata, który umie czytać z każdej książki; zapłacę mu, przypuśćmy, dwa pensy na godzinę. A literatem tym będziesz pan.
— Bardzo mi to pochlebia, — odparł Silas, — ale muszę się namyślić.
Zaczynał rozumieć swego gościa, była to prostoduszna natura, z której dałoby się wiele wyciągnąć.
— Myślisz pan, że to za tanio. No! nie będę się targował z literatem, który ma nogę drewnianą. — Pół korony na tydzień, co pan o tem myśli?
— I ja panie nigdy się nie targuję, — odparł Silas — i dlatego...
— Targ skończony — zauważył wesoło bogaty analfabeta.
— Korona na tydzień — wyrzekł Silas.
— Czy tak? — zadziwił się nieco Boffen. — No, ale pan musisz znać się lepiej odemnie na cenie takiej rzeczy, Zaczniemy więc od dziś — mówił dalej Boffen — kupiłem właśnie na wyprzedaży ośm ślicznych książek, oprawnych czerwono, z niebieską wstążeczką do przekładania kart.
— — Cóż to ża książki?
— Zaraz panu powiem, tylko muszę uważać, bo to trudny tytuł: „Chylenie się do upadku i ostateczny koniec cesarstwa pruskiego“.
Słowa te wypowiedział Boffen z widocznym wysiłkiem, jakby szedł po grudzie.
— Znasz pan tę książkę? — spytał potem Silasa.
— Ależ naturalnie — odparł tamten z całą pewnością siebie, — Znam ją wybornie. Nie byłem jeszcze większym od pańskiej laski, a już ją czytałem. „Upadek cesarstwa pruskiego“, to panie książka, którą każdy zna, tylko, że czytałem ją dawno już, wtedy właśnie, gdy mój brat odchodził do wojska. Ułożyłem wtedy dla niego piosenkę na pożegnanie, chce pan, to ją panu zaśpiewam.
Tu Silas Wegg wykonał jedną z licznych piosenek, których miał w zapasie całe tuziny. Chciał w ten sposób utrwalić swój urok wobec nowego klienta, co mu się też całkowicie udało.
— Miejsce, w którem mieszkam — objaśniał go stary Boffen — nazywa się teraz willą Boffenów. To moja żona tak je ochrzciła od czasu, gdy odziedziczyliśmy ten dom, ale może nie wszyscy o tem wiedzą. To też gdybyś pan nie mógł trafić i wypadło ci pytać o drogę, to pytaj lepiej o Więzienie Harmonii, bo tak go nazywają ludzie może na milę dokoła. No, a teraz bywaj pan zdrów. Dziś wieczór zobaczymy się, dziś wieczór będę miał u siebie literata z drewnianą nogą, dla którego żadna książka nie ma sekretu. Bywaj zdrów, panie Wegg, o ósmej czekamy cię, ja i pani Boffen.
Po odejściu niespodziewanego klienta, Silas Wegg ścigał go długo wzrokiem, trzymając się za nos. Twarz jego wyrażała niezgłębioną powagę, a przytem uczucie wyższości z powodu swej uczoności, w którą sam przed chwilą uwierzył.
Chodziło mu trochę po głowie to cesarstwo pruskie, którego upadek odczytywać miał nieokrzesanemu spadkobiercy, ale w końcu potrafił wmówić w siebie, że zna wybornie to dzieło, bo Silas Wegg należał do tej kategoryi oszustów, którzy lubią zachowywać pozory nawet wobec samych siebie.
Wreszcie wieczór nadszedł i straganiarz wybrał się w drogę do willi Boffenów; okazało się wszakże, że willa ta była prawie tak trudną do znalezienia, jak zamek zaklętej księżniczki.
Zapytywani ludzie nic o niej nie słyszeli i odpowiadali wzruszeniem ramion. Wtedy dopiero Silas przypomniał sobie wyraz „Harmonia“, który nabrał w jego ustach znaczenia talizmanu.
— „Harmonia?“ czemużeś pan odrazu tak nie mówił — zawołał człowiek, powracający z tar$u na małym wózku, zaprzężonym osłem. — To dom starego Harmona, wszyscy go znają. Siadajcie, to was podwiozę.
Silas skorzystał z tak uprzejmych zaprosin, a chłop, wywijający nad głową swego osła olbrzymią marchwią, w miejsce batoga, zwrócił się do niego, mówiąc:
— Widzicie mego osła! na imię mu Edward, otóż powiedzcie mu do ucha to samo, co mnie mówiliście, pytając o ten dom.
Silas pochylił się nad głową kłapoucha i powtórzył parę razy „willa Boffenów“, Edward położył uszy na szyi i ani drgnął.
— No cóż? wio Edward — poganiał go jego pan, ale osioł stał uparcie na miejscu.
— No, a teraz spróbujcie po naszemu, krzyknijcie mu: „Edward — do Harmonii“ i patrzcie na jego uszy.
Silas Wegg spełnił, czego od niego żądano, a na sam dźwięk wyrazu „Harmonia“ osieł zastrzygł uszami i puścił się takim truchtem, że Silas z trudnością mógł zachować równowagę.
— A czy znacie teraźniejszego właściciela tego domu? — spytał jeszcze swego woźnicy.
— Noddy? starego Noddy, ależ prosta rzecz, że znamy go dobrze oba, Edward i ja. Patrz pan na jego uszy.
To mówiąc, chłop pochylił się znów nad łbem Edwarda i huknął mu w same ucho.
— Noddy! wio Edwardzie, do starego Noddy.
Skutek tego okrzyku przeszedł najśmielsze oczekiwania. Edward puścił się tym razem nieokiełznanym galopem, tak, że Silas trzymać się musiał konwulsyjnie krawędzi wózka, aby nie gruchnąć na ziemię. W ten sposób dojechali przed bramę obejścia Boffenów, gdzie, wysadziwszy swego gościa, właściciel wózka znikł z oczu Silasa, jak senne marzenie, krzyknąwszy wprzód nad uchem Edwarda:
— Wio! Edwardku na wieczerzę.
Silas Wegg stał w progu ogrodzonego dziedzińca, na którym wznosiło się kilka ciemnych pagórków, a przy świetle księżyca odszukał biegnącą między nimi ścieżkę, która prowadziła zapewne do willi. Zadzwonił, a wówczas na ścieżce ukazała się postać w bieli. Był to pan Boffen, który rozebrał się widocznie dla tem gorliwszego oddania się pracy umysłowej i szedł w koszuli i spodniach na spotkanie swego lektora.
Wprowadziwszy go do domu, przedstawił Silasa swojej żonie, pulchnej, wesołej kobiecie, która, sprzecznie z zaniedbanym ubiorem męża, ustrojona była, jak na bal. Miała na sobie czarną atłasową suknię, a na głowie śnieżno-białe, rzęsiste strusie pióra. Straganiarzowi zaimponował ten przepych, a mister Boffen rzekł:
— Moja żona pasyami lubi ładne suknie, nie tak, jak ja, który nie jestem wcale elegantem. Moja stara! — dodał, zwracając się do żony, — oto jest ten pan, który będzie nam czytał o schyłku i upadku cesarstwa pruskiego.
— Bardzo mi będzie przyjemnie słuchać o tem — odparła pani Boffen — a Silas rozglądał się po sali, do której go wprowadzono.
Był to dziwny pokój, który musiał z pewnością służyć dawniej za jadalnię uczęszczanej oberży i zachował jeszcze dużo cech z tamtych czasów.
Pośrodku znajdował się duży komin, na którym palił się wesoły ogień, Po obu stronach komina stały drewniane stoły, otoczone takiemiż ławami, a na jednym z nich leżały rozłożone jedna za drugą, jak baterye elektryczne, czerwone książki.
Na drugim stole zauważył odrazu Silas kilka omszałych butelek. Przed kominkiem stał szumiący samowar i wygrzewał się duży kot, trochę dalej stała kanapa, kryta pluszem, a przed nią drogi, kwiecisty dywan, a na nim ładny, politurowany stolik. Meble te, z pewnością drogo kupione, były w najlepszym gatunku. Za to w miejscach, gdzie kończyła się bujna roślinność, wyobrażona gorącemi barwami na puszystym dywanie, leżały na podłodze kupki piasku i wiór.
— Rozumiesz pan urządzenie naszego salonu? — zapytał ze zwykłą prostotą pan Bolffen.
— Rozumiem — odparł z mądrym wyrazem twarzy Silas, który postanowił sobie z góry wszystko rozumieć,
— A właśnie, że pan nie rozumiesz i ja to panu wytłómaczę. Widzisz pan tę kanapę, dywan i stolik, To jest salon pani Boffen, która rozumie się na elegancyi i lubi mieć dokoła siebie ładne i kosztowne rzeczy. Ona ma swoje gusta, a ja swoje, ale nie kłócimy się z tego powodu. Nie powiedzieliśmy sobie złego słowa, póki byliśmy ubodzy, nie zaczniemy więc i teraz, gdy zostaliśmy spadkobiercami starego Johna Harmona. Otóż podzieliliśmy ten salon pomiędzy siebie. Połowa należy do niej, a połowa do mnie, ona kupuje sobie takie meble, do których ma gust, a ja zostawiam stare, ona jest u siebie i ja u siebie, a jednak jesteśmy razem. Zrozumiałeś to?
Silas Wegg skinął głową na znak zgody, ale umysł jego zajęty był czem innem. Oto w głębi, poza kosztownymi meblami pani Boffen, dojrzał on prostą półkę drewniana, obciążona wybornymi smakołykami. Pasztet napoczęty, pieczeń na zimno i inne specyały roztaczały tam swój powab. Oddalił jednak od siebie myśl o tych przysmakach i włożył z rezygnacyą okulary. Pani Boffen usiadła na swej kanapie w postawie możliwie eleganckiej.
— Czekaj pan — zaczął lektor, rzuciwszy okiem na tytuł dzieła — tu zaszła mała omyłka. Dziś zrana mówiłeś pan, że mamy czytać o upadku cesarstwa pruskiego.
— Tak powiedziałem, a czy to co innego?
— Tak, trochę, bo to jest upadek cesarstwa rzymskiego.
— A jakaż w tem różnica?
— Jaka? — zastanowił się lektor, który znalazł się w prawdziwym kłopocie. — Jaka? — powtórzył po namyśle.
Ale tu błysnęła mu nagle myśl szczęśliwa.
— Wie pan co, wytłomaczę to panu za innym razem, gdy tu nie będzie pani Boffen, to jest rzecz taka, o której nie wypada mówić w obecności dam.
Znałazłszy ten rycerski wybieg, Silas Wegg zaatakował śmiało historyę upadku cesarstwa rzymskiego. Czytał sucho, nieubłaganie, nie cofając się przed najtrudniejszemi nazwiskami. Przebrnął szczęśliwie przez Trajana i Marka Aureliusza, utykając dopiero na Flawiuszu, z którego zrobił Flawię Hussę, skutkiem czego słuchacze, tak maż, jak żona, doszli do przekonania, że cesarz ten był rzymską dziewicą, a przytem pani Boffen zrobiła na stronie spostrzeżenie, że to zapewne owa Flawia Husse była kreaturą, na której postępowanie należało rzucić zasłonę tajemnicy.
Po ciężkiem mocowaniu się z Tytusem Antoninem, wjechał wreszcie Silas Wegg na cesarza Komodusa, którego imię było, zdaniem pana Boffen, bardzo źle dobrane w stosunku do trybu życia, jaki pędził.
Nie potrzebujemy dodawać, że pani Boffen zdrzemnęła się smacznie przy opisach niesłychanych ekscesów i potwornych orgii, towarzyszących upadkowi państwa rzymskiego, nie potrzebujemy również wspominać, że przed rozpoczęciem czytania lektor państwa Boffenów uraczył się wprzód wyśmienitym, wyżej wzmiankowanym, pasztetem i popłukał gardło winem. Dopiero swąd ze spalonych piór strusich, które zajęły się od dogasającej świecy, zbudziły małżonkę spadkobiercy, działając na nią, jak sole trzeźwiące, a wypadek ten położył kres czytaniu. Za to sam mister Boffen słuchał z zapartym oddechem wstrząsających scen z życia cesarzów rzymskich i dumał o nich przy świetle księżyca długi jeszcze czas po odejściu swego lektora, którego odprowadził do furtki wchodowej.
— Taki naprzykład Komodus — myślał ze zgrozą — cesarz niby, a występował 735 razy w cyrku, gdzie zabijał dzikie zwierzęta. Straszno doprawdy pomyśleć. Gdyby tak na mnie wypuścili naraz sto ryczących lwów. Albo taki Witeliusz, co przejadł przez 7 miesięcy 6 milionów funtów w monecie angielskiej. Silas Wegg czyta sobie o tem spokojnie, jakgdyby nigdy nic, ale ja nie mogę być tak obojętnym, to wszystko porusza mnie do wnętrza.
Bolten powracał do domu, kiwając głową i mrucząc pod nosem.
— No, proszę! nie spodziewałem się jeszcze dziś zrana, że w wydrukowanych książkach dzieją się tak straszne rzeczy.

ROZDZIAŁ VI.
Wyprawa po nogę.

Silas Wegg, zostawszy nadwornym lektorem spadkobiercy Johna Harmon, zwijał z tego powodu swój stragan o godzinę wcześniej. Jego kącik pod murem bywał o tej porze dziwnie ponury i wilgotny, a przytem dochód, jaki mu przysparzała jego nowa posada pozwalał mu na małe dogodności i na śmiałe marzenia.
Szedł pewnego dnia w stronę willi Boffenów, ale nie śpieszył zbytnio, bo zrozumiał już, że powinien spóźniać się umyślnie, aby oczekiwano na niego z tem większą niecierpliwością. Szedł więc powoli, a po drodze snuł plany na przyszłość i powziął ważne postanowienie.
— Wobec stosunku, jaki łączy mnie teraz z Boffenami, a który będzie wkrótce jeszcze bliższy, nie mogę zostawiać mojej nogi tam, gdzie się obecnie znajduje, to byłoby nieprzyzwoicie.
Rzekłszy to, skręcił w ulicę, zamieszkałą przeważnie przez jubilerów. Silas Wegg lubił oddawna tę ulicę, mimo, że nastręczała mu ona wcale poważne pokusy. Ileż to razy marzył, jakby to dobrze było stać się nagle niewidzialnym i oddalić się stąd bezkarnie, unosząc z sobą parę garści drogich kamieni i złotych zegarków, bez względu na uczucia, jakie wypadek taki obudziły w prawych właścicielach wzmiankowanych kosztowności. Nie mógł myśleć bez wzruszenia o pracujących tu rzemieślnikach, których ręce oszlifowują nieustannie perły, dyamenty i złoto. Nie dziw, że ręce te stają się tak drogocenne, że nawet woda, w której je myją, oddawana bywa do ralineryi dla odszukania w niej kosztownych opiłków.
Nie do ich to wszakże sklepów kierował dziś swoje kroki Silas Wegg. Minąwszy ulicę jubilerów, zawrócił w błotnisty zaułek, gdzie pomiędzy szopą handlarza psów, a sklepem cyrulika znajdowało się okienko, słabo oświetlone jedną świecą. Okienko to było oknem wystawowem, gdzie na froncie stały dwie wypchane żaby, trzymając w łapkach pałasze, jakgdyby zamierzały się pojedynkować. Tu właśnie zmierzał Silas Wegg, a odszukawszy drzwi, wsunął się do sklepu, któremu owo okienko służyło za wystawę. Miejsce, do którego wszedł, było czarną otchłanią, w której, prócz świecy palącej się na oknie, błyskał jeszcze jeden punkt świetlny daleko w głębi podłużnej izby. Punktem tym była druga świeca, zatknięta w lichtarzu, stojącym na ladzie. Blask jej padał na bladą, znużoną twarz, uwieńczoną pióropuszem rudych włosów.
— Dobry wieczór, panie Wenus — rzekł, wchodząc Silas Wegg — czy poznaje mnie pan?
Ruda czupryna poruszyła się, a blada twarz spojrzała na niego znużonemi oczyma.
— Tak, owszem, przypominam sobie.
— Jestem Silas Wegg.
— Wiem już, wiem, amputacya w szpitalu, drewniana noga, siadaj pan i zagrzej się.
Silas Wegg usiadł na przewróconej pace, stojącej niedaleko małego piecyka. Odetchnął, wciągając w siebie powietrze sklepiku, które było mieszaniną wyziewów skóry, tłuszczu, pierza, kleju, gumy i piwnicznej stęchlizny.
— Napijesz się pan ze mną herbaty? — zaproponował gospodarz.
Wegg nie odmawiał nic z zasady, zgodził się więc i na to. Ciemność, panująca w sklepie, nie pozwoliła mu zdać sobie sprawy, skąd Wenus wydobył drugą filiżankę, stawiając mu ją prawie pod nosem.
Równocześnie zauważył ładnego, wypchanego ptaszka, pochylonego dzióbkiem nad spodkiem gospodarza. Co więcej, oczy jego, oswajając się z ciemnością, poczyniły stopniowo cały szereg odkryć: a więc dziecko hinduskie, przechowane w spirytusie, spreparowany szkielet, jako też różne poszczególne członki ciała ludzkiego.
— Ale, ale! — rzucił od niechcenia Wegg — co się też stało z moją?...
Mówiąc to, wskazał palcem na swoją zdrową nogę.
— Nic się nie stało.
— A więc jest wciąż jeszcze tutaj?
— A jest.
Wiadomość ta uradowała Silasa Wegg, mimo, że tego nie okazał.
— Dziwna rzecz! — zauważył — i dlaczegóż to?
— Nie wiem, doprawdy — odparł na to preparator-anatom, — ale noga pańska nie dała się zastosować do żadnego szkieletu, nie podchodzi i koniec.
— Cóż u dyabła? panie Wenus — odrzucił Wegg z niejakiem rozdraźnieniem — musi się to nieraz zdarzać w pańskim fachu.
— Zdarza się to nieraz z kłębami, ale bardzo rzadko z resztą członków. Skoro preparuję szkielet, złożony z różnych części, wiem z góry, że czekają mnie trudności, o ile chodzi o sam tors, ale co się tyczy członków, dobieram wcale łatwo. Oto niedawno posłałem do szkoły rysunkowej prawdziwe arcydzieło, idealny szkielet kobiecy. — Jedna noga była angielska, druga belgijska, a reszta członków należała do ośmiu różnych narodowości, a przecież całość wypadła znakomicie, a tymczasem pańska noga nie dała się z niczem zespolić.
Słysząc to, Wegg, trochę zadąsany, patrzył na swą zdrową nogę niedowierzająco.
— Pokażę panu zaraz wzorowy mode! — mówił anatom. — Widzisz pan to?
— Założyłbym się, że to nie jest noga angielska — rzucił lekceważąco Wegg.
— Naturalnie, że nie, ta noga należy do dżentelmana francuskiego — tego oto.
Wegg odwrócił się z uczuciem człowieka, który ma być przedstawiony cudzoziemcowi.
— Jeszcze się nie urodził Francuz, do którego chciałbym być podobny — stwierdził z przekonaniem.
W tej chwili rozklekotane drzwi otworzyły się z łoskotem i wpadł przez nie mały chłopczyk, który stanął przed ladą.
— Przyszedłem po mego kanarka, czy już gotów?
— Trzy szylingi i dziewięć pensów — odparł artysta.
Dzieciak położył na ladzie cztery szylingi, mister Wenus rzucił dokoła stroskane spojrzenie, szukając owego ptaszka.
Podniósłszy świecę dla poświecenia mu, Silas Wegg ujrzał z pewną trwogą półeczkę, zastawioną spreparowanemi rękami, które zdawały się grozić mu wszystkimi rozstawionymi palcami. Z pomiędzy tych kości wydobył anatom mały kloszyk szklany, pod którym tulił się wypchany kanarek.
— Patrz, kawalerze! zupełnie jak żywy — rzekł, podając go chłopcu. — Posadziłem go umyślnie na gałązce, jakgdyby miał za chwilę frunąć. A szanuj go, kawalerze, bo to ładny okaz.
Chłopak zagarnął resztę i otworzył już drzwi, ciągnąc za pasek rzemienny, przybity do nich w tym celu, gdy nagle właściciel sklepu rzucił się za nim, wołając:
— Oddaj mi ząb, hultaju, zabrałeś mi ząb razem z pieniędzmi.
Dzieciak spojrzał na zawartość swego woreczka i znalazł w nim żądany przedmiot, który rzucił na ladę z należną pogardą.
— To wcale nie ja zabrałem ten ząb, pan mi go sam oddałeś razem z groszakami. Po co mi pański ząb? czy ja nie mam dosyć własnych.
— Nie unoś się karygodną pychą, młodziku — rzekł patetycznie Wenus — nie domyślasz się nawet, jakiby z ciebie wyszedł drobiazg, gdybym spreparował kiedy twój szkielet.
Uwaga ta oddziałała skutecznie na chłopaka, który znikł, jak kamfora.
— Ten ząb musiał wypaść z szufladki — żalił się Wenus — pełno tu ich wszędzie, wczoraj znalazłem dwa w mojej cukierniczce.
Po odejściu chłopaka artysta-anatom westchnął, a podniósłszy w górę świecę, przesuwał jej światło po rozmaitych dziwacznych przedmiotach, które wynurzały się z ciemności, to znów pogrążały w niej, jakby jakie widziadła.
Widziadła te przesuwały się kolejno przed wzrokiem oszołomionego Silasa Wegga, który patrzył na nie z ciekawością, zmieszaną ze zgrozą. Były to różne kości, wypolerowane gładko, aż do białości, wysuszone skórki, oczy porcelanowe, mały Hindus w spirytusie, wypchane ptaki, koty, i psy, szkielet dżentelmana francuskiego i t. d.
— A gdzie moja noga? — zapytał wreszcie Wegg.
— W składzie, w dziedzińcu, mówiłem już panu, że nie mam żadnej pociechy z pańskiej nogi, prawdziwie należało mi ją zostawić w szpitalu.
— No! nie kupiłeś jej pan zbyt drogo.
Nie przypominam już sobie ile za nią zapłaciłem, bo to było hurtownie, rozumie pan.
— A gdybym ją chciał odkupić, ilebyś pan za nią żądał?
— Muszę się namyśleć.
— Wszak sam pan mówiłeś, że moja noga niema wielkiej wartości.
— Nie można jej z niczem złożyć, a że właśnie dlatego, wybacz pan, może być ceniona, jako objaw monstrualny.
Silas Wegg odpowiedział na to oburzonem spojrzeniem, ale potem opanował się i próbował dobić targu.
— Widzi pan, znalazłem teraz taką posadę, że wkrótce będę mógł zająć stanowisko, stosowne do mojej wartości i dlatego chciałbym odkupić moją nogę, bo nie wypada dżentelmenowi mieć członki rozrzucone po świecie, jedne tu, drucie tam, rozumie pan?
— Tak, a więc chcesz pan kupić zaraz swoją nogę?
— To nie, ale wkrótce już będę mógł.
— A jeżeli tak, odłożę ją dla pana i będę czekał, może pan liczyć na mnie, że jej nikomu nie sprzedam, jestem rzetelny człowiek i poczekam do czasu, w którym pan będziesz w stanie wypłacić mi honoraryum.
Tu artysta-anatom westchnął znów i nalał sobie nową filiżankę herbaty.
Silas Wegg, uradowany przyrzeczeniem, postanowił okazać współczucie człowiekowi, który miał w posiadaniu jego nogę.
— Zdaje mi się, że pan masz jakieś zmartwienie, panie Wenus. Czy interesa źle idą?
— Nigdy nie szły lepiej.
— Znużyłeś się pan pracą, masz już tego dosyć, a przytem może już i ręka trochę ociężała?
— Nie zgadłeś, panie Wegg. Idzie mi wybornie, rękę mam lekką, jak piórko, ci, którym na tem zależy, znają mnie jako pierwszego w Londynie anatoma. Mam więcej roboty, niż nastarczyć mogę razem z moim pomocnikiem.
— A więc powinieneś się pan czuć zadowolonym.
— Cóż stąd? panie Wegg, cóż stąd. Jestem, jak człowiek zbłąkany, który, wdrapawszy się z trudem na szczyt drzewa, dostrzega u stóp swoich pustynię bez wyjścia. Tak właśnie jest dziś ze mną.
— Cóż to być może? — pytał Wegg.
— Mam lat 32 i jestem kawalerem, chciałbym się ożenić, a ta, którą kocham, godna jest miłości monarchów.
— Rozumiem, nieczuła piękność.
— Nie to, panie Wegg, nie to. Nie podoba się jej moje zajęcie. „Nie życzę sobie” — pisała do mnie, — „aby ktoś patrzył na mnie ze stanowiska szkieletów i liczył nieustannie moje kości”.
— Czy nie wie, jakie dochody przynosi panu to zajęcie?
— Owszem wie, ale to nie zmniejsza jej obrzydzenia.
— To rzeczywiście położenie bez wyjścia,
— Pomyśl pan tylko — kończył mister Wenus, wychylając ostatni haust herbaty. — Doszedłem już do takiej doskonałości, że gdyby dziś przyniesiono mi naprzykład pana w worku, rozebranego na części, złożyłbym natychmiast pański szkielet, nie patrząc, dotykaniem tylko rozpoznałbym każdą najmniejszą kosteczkę, żebra, mostek, obojczyk. Każdą, mówię, kosteczkę, tak, że sam byś pan był zdumiony i uradowany. I to teraz, gdy zostałem niezrównanym artystą w swoim fachu, ona mi go każe rzucać.
— To bardzo smutne — potwierdził Wegg.
— Nie dziw się pan, że piję tyle herbaty — mówił dalej artysta-anatom — to jedyna pociecha w moich zmartwieniach.
Rzekłszy to, pochylił znów nad parującym samowarkiem napiętnowaną rozpaczą twarz, która wychylała się z pomiędzy kłębów pary, jak niegdyś imienniczka jego bogini z lekkich oparów piany morskiej.
— Nie zatrzymuję cię, panie Wegg, wiem, że obcowanie ze mną nie jest wesołe.
— Ależ nie — pośpieszył zaprzeczyć Silas Wegg — zostałbym tu jeszcze dłużej, ale muszę śpieszyć do więzienia Harmonii, już i tak spóźniłem się.
Do więzienia Harmonii, to pan tam chodzisz?
— A jakże! — potwierdził Wegg, prostując się — otrzymałem posadę u spadkobiercy Johna Harmon.
— A! w takim razie przebywasz pan w zagrodzie, gdzie złoto obracają łopatami.
— Tak, tak, to też nie dziw się pan, że i ja, no! ale panu nie trzeba mówić, pan to pojmujesz bez słówka. Przepych, mówię panu. Ale skąd pan ich znasz?
— Stary Harmon przychodził tu często z różnemi skorupami, które odnajdywał w swoich śmieciach, musiałem mu oceniać każdą rzecz. No, teraz leży biedak już w grobie, pochowany jest tu blisko, pan wie.
Silas Wegg nie miał pojęcia, gdzie jest pochowany stary Harmon, ale udał, że wie.
— Odnalezienie zwłok jego syna interesowało mnie bardzo. Wtedy jeszcze ona mi nie odmówiła, to też mam nawet tu... ale mniejsza o to.
Wenus podniósł był swoją świecę, jakby chciał oświecić jakiś przedmiot, ale zmienił widocznie zdanie, bo opuścił ją, zanim Wegg zdał sobie sprawę, o co chodzi.
— Stary był bardzo znany w naszej dzielnicy, opowiadano o nim, że zakopał skarby w swoich śmieciach.
— To bajki! — zawyrokował Silas z miną doskonałe wtajemniczoną. — No, ale dobranoc, muszę już iść.
— Nie zatrzymuję pana, panie Wegg.
Pożegnali się uściskiem dłoni, a gdy Silas Wegg obejrzał się raz jeszcze, zamykając drzwi, zauważył ze zdziwieniem, że wszystkie przedmioty, spreparowane przez anatoma-artystę, zadrżały nagle, jakby zgalwanizowane, począwszy od hinduskiego niemowlęcia, aż do psów, kaczek i wypchanego gila, stojącego przy filiżance pana Wenus, Chwilę potem drewniana noga Silasa Wegg stukała już o bruk, niosąc go do willi Boffenów.

ROZDZIAŁ VII.
Gospoda „Pod sześciu tragarzami“.

Gospoda ta stała nad samą Tamizą, pochylona ku rzece, jak nurek, który zamierzał wskoczyć do wody, ale, zdjęty wahaniem w ostatniej chwili, nie wskoczył wcale i pozostał na brzegu.
Wchodziło się do gospody z drugiej strony od ulicy, a raczej od uliczki, tak niesłychanie wąskiej i tak przyciśniętej do ścian domku, że gospoda nie miała ani milimetra ziemi dla siebie, skutkiem czego ilekroć prano w niej bieliznę, suszyć ją musiano na sznurkach, przeciągniętych od okna do okna, wzdłuż ściany.
Drzewo, z jakiego zbudowana była gospoda, pamiętało z pewnością czasy przedpotopowe i nie było ani jednej deski w podłodze, któraby nie tańcowała, jak klawisz.
Mimo to, gospoda przetrwała już wiele na pozór trwalszych budynków i przetrwać ich miała zapewne niemało jeszcze. Zresztą wszystkie ujemne strony tej jadłodajni zrównoważone były doskonałem urządzeniem baru[2]. Trudno było wyobrazić sobie coś ładniejszego, schludniejszego i bardziej ponętnego, jak ten „Bar sześciu tragarzy“. Nie większe to było od wnętrza krytej dorożki, ale zato jaki zespół. Ściany zastawione dokoła flaszkami, ślicznie przystrojonemi w etykiety z winnych gron, słojami, wypełnionymi przysmakami. Cytryna pokrajana w krążki, piętrzyła się żółtymi stosami, koszyki pełne suchych ciastek, osobno wielką bryła sera holenderskiego, błyszczące kwaterki i półkwaterki, któremi odmierzano piwo.
Wszystkie te cuda oglądać mogli goście jedynie przez szyby oszklonej ściany, oddzielającej ten rozkoszny przybytek, od burzliwych fal, miotających się w ogólnej sali. Wstęp do tego raju stanowiło jedno tylko otwarte okienko, przy którem znajdowała się tabliczka ołowiana, nie większa od obwodu paru szklanek.
W barze królowała niepodzielnie miss Potterson, właścicielka gospody, a powaga jej była tak wielka, że tylko człowiek na śmierć pijany mógłby zamarzyć, że w gospodzie pod sześciu tragarzami dziać się może coś przeciwnego jej woli. Była to osoba wysoka, prosta, z pięknymi rysami i twarzą surową, wyglądająca raczej na przełożoną pensyi, niż na gospodynie szynkowni.
— Słuchajcie mnie Riderhood — mówiła, wysuwając przez okienko baru palec wskazujący — i zapamiętajcie, co wam tu powiem, gospoda pod tragarzami, obejdzie się bardzo dobrze bez was, a to jest ostatni półkwaterek piwa, jaki tu dostajecie, starajcie się też, aby wam wystarczył na długo.
— Ależ panno Potterson! — próbował bronić się Riderhood, — przecież pozwoli mi pani tu zostać, jeśli będę się dobrze sprawował.
— Nie pozwolę.
— Przecież prawo nawet mówi...
— Tutaj, mój dobry Riderhoodzie, niema innego prawa, prócz tego, które ja ustanowiłam.
— Ależ pani nie może...
— Nie mogę? — rzekła przeciągle miss Potterson głosem, od którego ciarki przeszły po skórze Riderhooda. Błagał ją jeszcze czas jakiś a wreszcie usiadł na stronie ze swym półkwaterkiem i spoglądał tylko od czasu do czasu na nieubłaganą władczynię gospody pod sześciu tragarzami. Panna Potterson nazywana była powszechnie przez swych gości panną Abbej, a wielu klientów gospody uważało ją z tego powodu za osobę, związaną tajemniczymi węzłami z opactwem Westminsteru, w rzeczywistości jednak, imię to było tylko zdrobniałą odmianą imienia Abigail, które nadano jej przed blisko sześćdziesięciu laty na chrzcie świętym, w kościele Limhouse, Abigail, rozprawiwszy się ze skazanym na wygnanie gościem, pogrążyła się w czytaniu, Riderhood jednak zbliżył się raz jeszcze do okienka, mówiąc:
— Pani jest niesprawiedliwa dla mnie.
Monarchini Abigail zmarszczyła brwi i czytała dalej.
— Panno Abbej — rzekł znów Riderhood, — czy mógłbym powiedzieć jeszcze ostatnie słówko?
Rzuciła mu ukośne spojrzenie, czem ośmielony, przechylił się prawie połową ciała przez okienko, jakby zamierzał wpaść do baru.
— Mówcie, co tam macie, ale się śpieszcie — rozkazała Abigail.
— Czy to dlatego nie wolno mi przychodzić, że się pani boi?
— Nie boję się was, Riderhood ani troszkę, zapamiętajcie to sobie — rzekła pogardliwie Abigail.
— Nie to chciałem powiedzieć, broń Boże...
— Więc co? proszę was Riderhood, mówcie zrozumiale.
— Bo widzi pani, lżej by mi było na sercu, bez obrazy waszej, gdybym się dowiedział, za co mnie pani wyścigała z pod „Sześciu tragarzy“, podczas kiedy taki Gaffer...
Na dźwięk tego imienia, jakby chmura przesunęła się przez oblicze panny Potterson.
— Gaffer — rzekła — nie był nigdy karany.
— Tak, nie był dotąd w kryminale, ale są tacy, którzy posądzają go o gorsze kawały, niż to, co się mnie zdarzyło.
— Któż go posądza?
— Ja pierwszy.
— To niewiele — zauważyła miss Potterson, wzgardliwie wydymając usta.
— Robiliśmy przecie razem, byłem jego wspólnikiem — rzekł Riderhood — cóż dziwnego, że wiem o nim więcej, niż drudzy.
Panna Potterson trwała w tem niedowierzaniu, a jednak była w gruncie zakłopotana, z czego Riderhood zdawał sobie wybornie sprawę.
— Tak, tak, — mówił — robiłem długo z Gafferemi, blisko 20 lat, to też coś wiem o nim,
— W takim razie oskarżasz samego siebie...
— Nie, panno Potterson, nie, bo przecież odprawił mnie, nie chciał mieć niewygodnego świadka.
— Cóż mu wreszcie zarzucasz? tłómacz się jaśniej.
— On wyławia trupy, to prawda, ale dlaczego znajduje je zawsze, pytam panią? dlaczego prawie codzień trafia mu się ten towar?
— Wszyscy wiedzą, że jest wybornym wioślarzem.
— A czy pani jest pewna, że nie pomaga wiosłem swoim topielcom. Łatwo przecież bardzo dać komuś po głowie, aby się jeszcze głębiej zanurzył, a potem wyłowić go znowu.
— Zamilcz Riderhood, to byłoby okropne!
Ale Riderhood nie chciał milczeć, pijany był zresztą, co było u niego stanem normalnym. Bełkotał więc coś jeszcze ochrypłym głosem.
— Milczałem 20 lat, ale powiem, muszę wreszcie powiedzieć. Ten człowiek... Czemże on jest? Skąd naprzykład doszedł do takiej córki, jaką ma? Nie, nie, w tem jest coś nieczystego.
Odszedł wreszcie od stolika i szedł chwiejnym krokiem do jednego z dalszych stolików, gdzie opadł ciężko nad swym półkwaterkiem piwa. Wkrótce zegar wydzwonił dziesiątą, a wtedy pan na Potterson otworzyła drzwi, wiodące do baru.
— Jerzy! — rzekła, zwracając się do robotnika w czerwonej kurtce — czas już na was, dałam słowo waszej żonie, że będziecie w domu o dziesiątej.
Człowiek w czerwonej kurtce usłuchał bez żadnego oporu i wyszedł, życząc dobrej nocy pannie Potterson. Abigail powróciła do baru, ale po upływie pół godziny stanęła znów w progu.
— Wiliamie! Jonatanie! i Bobie Glamno. Macie już dość na dziś.
Wszyscy trzej spełnili jej rozkaz z największą uległością. Co więcej, pewien osobnik w lakierowanym kaszkiecie, który zażądał był świeżo nowej porcyi grogu, otrzymał zamiast napitku, rozkaz opuszczenia gospody.
— Kapitanie Joe — rzekła Abigail — nie trudź się pan daremnie, prosząc o grog, wypiłeś gu już dość na dzisiaj.
Kapitan Joe potarł sobie tylko z rezygnacyą kolano, a prócz tego cały chór zawtórował gospodyni.
— Miss Potterson ma słuszność, kapitanie, trzeba słuchać jej rad.
Miss Potterson nie dała się zresztą uśpić, ani wyprowadzić w pole tą powszechną uległością, a czujne jej oko odkryło w kącie dwóch gości, których zachowanie nie podobało się jej. Zabrała się do nich natychmiast i zniewoliła ich do opuszczenia sali. Trwało to do jedenastej, a nie należy zapominać, że wzorowa gospoda miała jeszcze dla poparcia swych żądań argument żywy, w osobie barczystego parobka, który stał przy progu w białym fartuchu, z rękawami zakasanymi po łokcie, a obecność jego dodawała powagi słowom miss Potterson. Skoro gospoda była już próżna, miss Abigail rzekła do stróża:
— Biegnij do Gaffera i sprowadź mi jego córkę.
Bob ruszył i powrócił wnet w towarzystwie Lizy, w chwili właśnie, gdy służąca wnosiła na tacy kolacyę swej pani, składającą się z kiełbasek parzonych i ziemniaków.
— Chodź tu moja córko — mówiła miss Potterson — i usiądź przy mnie. Może co przekąsisz?
— Dziękuję pani, jestem już po wieczerzy.
— Co prawda i mnie się nie chce jeść — rzekła miss Abigail, odsuwając od siebie talerz — popsuł mi humor ten hultaj.
— Pani ma jakieś zmartwienie, panno Potterson.
Gospodyni szynkowni „Pod tragarzami” nie odpowiedziała na to bezpośrednio.
— Lizo! Lizo! Co też ty wyrabiasz? — zawołała.
— Cóż ja takiego zrobiłam, panno Potterson?
— Przepraszam cię, powinnam to była inaczej powiedzieć. To nie ty, chociaż i ty także. Bobie! — rozkazała swemu parobkowi — zaciągnij łańcuch na drzwiach, a potem idź na wieczerzę.
Bob wykonał skwapliwie ten rozkaz i wkrótce słychać było tylko ciężkie jego kroki, oddalające się w kierunku rzeki. Panna Potterson została sama z Lizą.
— Moja córko! — mówiła do niej — ileż to razy już doradzałam ci, abyś porzuciła to życie, jakie pędzisz i zaczęła inne.
— To prawda miss, radziłaś mi te pani nieraz.
— Ale ty nie usłuchałaś, słowa moje obiły się o twój upór, zupełnie jakbym mówiła do kominów tych parowców, które przesuwają się codziennie po Tamizie.
— Nie, panno Potterson, to nie to samo, bo kominy parowców nie miałyby dla pani żadnej wdzięczności, podczas gdy ja bardzo, ale to bardzo jestem pani wdzięczna.
— Wstyd mi doprawdy, że się tobą zajmuję, ale w tobie coś jest, może to, że masz taką ładną twarzyczkę, nie wiem zresztą sama, dlaczego tak lgnę do ciebie. O, czemuż nie jesteś brzydką.
Liza nie miała na to nic do powiedzenia.
— Słowem, niema o czem mówić muszę cię brać taką, jaką jesteś i dlatego mówię ci i powtarzam raz jeszcze, daj spokój tym wszystkim historyom na Tamizie i odejdź w świat, a znajdziesz łatwo pracę, jak inne dziewczęta, ja sama dopomogę ci najchętniej.
— Nie miss, nie zrobię tego.
— Nie zrobisz? a czy wiesz, jak nisko upadł już twój ojciec i czego się dopuszcza?
— Czego się dopuszcza? — powtórzyła Liza, spuszczając powieki. Przyszły jej na myśl kieszenie odwrócone topielców i te pensy i szylingi, które zabierał z nich bez skrupułu Jesse Hexham.
— Czy wiesz o co posądzonym jest twój ojciec?
— Niech mi pani powie o co go oskarżają.
— To nie tak łatwo, moja mała. Mówią, słowem, opowiadają, że pomaga on do śmierci tych, których następnie wyławia z rzeki.
Usłyszawszy te słowa, które były, mogłaby na to przysiądz, niesłusznem oskarżeniem, Liza podniosła głowę, jakby jej ciężar spadł z piersi i mówiła prawie z uśmiechem:
— Ludzie, którzy to utrzymują, nie znają mego ojca.
— Owszem, znają go bardzo dobrze.
— Panno Potterson! — zawołała Liza, oświecona nagłą myślą — to z pewnością Riderhood nagadał coś pani na mego ojca.
— A gdyby...
— On był wpierw wspólnikiem ojca, a potem poróżnili się, mój ojciec nie chciał z nim pracować, dlatego się mści. To było przecie w mojej obecności. Niech mnie pani wysłucha, panno Potterson, a tylko proszę nie powtarzać nikomu tego, co pani powiem. Otóż w dniu, w którym ojciec mój znalazł zwłoki młodego Johna Harmon, Riderhood wypłynął nagle ze swą łódką, z pod mostu i przyłączył się do nas. Wtedy to pokłócili się ostatecznie z moim ojcem. Później, gdy okazało się, że ten nieszczęśliwy był zamordowany, wprzód nim go wrzucono do rzeki, przyszło mi na myśl, że Riderhood musiał o tem wiedzieć, że może sam umoczył w tem rękę i podsunął umyślnie trupa innemu, aby zwrócić na niego podejrzenie. Nie mówiłam o tem nigdy, ale teraz, kiedy on oskarża mego ojca, mówię pani, że to posądzenie przyszło mi niewiadomo skąd, może to zmarły mi je podszepnął — dodała, patrząc w zamyśleniu w ogień.
Ale panna Potterson nie poddała się tak łatwo suggestyi, była to osoba, obdarzona umysłem praktycznym i do gruntu pozytywnym.
— Biedna moja Lizo! — rzekła do córki Jessego Hescham — zapominasz, że niepodobna oskarżać Riderhooda, bez rzucenia złych poszlak i na twego ojca. Zajmowali się obaj jedną robotą, a co zdarzyło się jednemu, mogło się i drugiemu przytrafić.
— Pani tak mówi, bo pani nie zna mego ojca.
— Znam, czy nie znam, mniejsza z tem, gotowa jestem zapomnieć o wszystkiem, ale pod warunkiem, abyś nie mieszkała nadal z ojcem. Nie potrzebujesz z nim zrywać, możesz go odwiedzać, a tylko zamieszkać musisz gdzieindziej. Zrób to dla mnie, moja Lizo! już ja cię wezmę pod opiekę i pokieruję zupełnie inaczej twojem życiem.
Mówiąc to, panna Potterson, zwykle tak sztywna i surowa, miała w głosie dziwnie miękki akcent, obejmowała przytem Lizę pieszczotliwie, jak matka.
— Dziękuję pani bardzo, panno Potterson — odpowiedziała dziewczyna — ale im bardziej wszyscy są przeciw memu ojcu, tem potrzebniejsza mu jestem, nie porzucę go też za nic w świecie.
Miss Abbej, jak wszystkie osoby skryte i zimnego charakteru, przekonana była, że robi wielkie ustępstwo, okazując Lizie czułość i czuła się w prawie do wymagania wzamian uczuciowego zadośćuczynienia. Odpowiedź Lizy uraziła ją, wyprostowała się więc i rzekła lodowatym tonem:
— Zrobiłam, co było w mojej mocy, a teraz rób z sobą, co ci się podoba, jak sobie pościelesz, tak się wyśpisz. Już ja cię nie będę miała na sumieniu, a tylko powiedz twemu ojcu, żeby noga jego nie postała w gospodzie pod „Sześciu tragarzami“.
— Och! panno Potterson — zawołała Liza, przerażona tym wyrokiem.
— Gospoda pod „Trzema tragarzami“ musi pamiętać o sobie, jak każdy. Czy myślisz, że mało mnie to kosztowało, zanim zrobiłam z niej to, czem jest dzisiaj. Dzień i noc czuwać muszę, aby to się nie zmieniło. Zakazałam Riderhoodowi tu przychodzić, tak same i Gaffer nie może u mnie bywać. Unurzali się obaj w jednem błocie, nie chcę, aby obryzgali niem mój dom. Nie moja rzecz sądzić, który z nich jest winien, a który nie winien, nie przyjmuję żadnego z nich i koniec.
— Dobranoc pani — rzekła smutno Liza.
— Dobranoc ci, moje dziecko.
— O, niech mi pan wierzy, że mimo wszystko, będę pani zawsze wdzięczna.
— Wierzę w rozmaite rzeczy, może potrafię i w to uwierzyć — odparła sucho właścicielka gospody.
Liza wyszła. Ponuro zadzwonił w jej uszach szczęk łańcucha, którym Bob zabezpieczył drzwi po jej odejściu.
Noc była czarna, zimny wiatr dął od rzeki. Idąc tak sama w ciemności, Liza czuła się jakby ogarnięta ze wszystkich stron atmosferą mordu. Opadły ją straszne myśli, które huczały jej w duszy, podobnie jak te fale rzeczne, szumiące u jej stóp. Próbowała uporządkować myśli, ale za każdym razem mąciły się w jej głowie i zapadały w czarną otchłań. Była pewna, że ojciec jej nie zabił młodego Harmona i że całe to oskarżenie jest potworną sprawką Riderhooda, ale to nie zmieniało rzeczy. Wiedziała o tem, że skazywano niekiedy na śmierć ludzi niewinnych, a ojciec jej nie był może całkiem niewinny. Już i tak patrzano na niego krzywo od czasu śledztwa w sprawie topielca. Zauważyła już od pewnego czasu, że ludzie urywają rozmowy, gdy on nadchodzi, że szepcą coś do siebie. A teraz jeszcze to wygnanie z gospody panny Potterson dopełniło miary posądzeń. Widziała przed ojcem swym czarną otchłań, do której wciągną go wiry nieznane, czuła, że tu nic nie pomoże, że wszelka walka będzie tylko próżnem szamotaniem się osaczonej istoty, przeciw której zwracają się wszelkie, chociażby mylne poszlaki... Od rozpaczy broniło ją tylko przyzwyczajenie do pracy i radzenia sobie w każdem położeniu, do czego przymusiła ją konieczność.
Gdy weszła do swej izby, znalazła tam ciszę i spokój. Lampa paliła się na stole, brat jej spał głęboko na swym tapczanie. Liza zrozumiała w tej chwili jedno. — Ona nie odejdzie, ale brat jej musi stąd iść. Syn Jessego Hexham nie może rość w tym domu, gdzie spadnie na niego zła sława ojca. Liza usiadła przed ogniem dogasającym, otuliwszy się chustką. Godziny upływały za godzinami, a ona siedziała wciąż z kobiecą cierpliwością, nie pozwalając sobie na sen. Zaczęło wreszcie świtać, była piąta godzina rano. Wtedy dopiero Liza zakrzątnęła się koło śniadania dla ojca, który powracał zwykle rankiem ze swych wycieczek, stosując się do godzin przypływu i odpływu.
Nastawiwszy kociołek z wodą, dziewczyna zaczęła wydobywać z różnych kryjówek groszaki miedziane i srebrne. Układała je stosami i liczyła kilkakrotnie.
— Co to jest Lizo? — zawołał nagle Karol Hexham, siadając na swym tapczanie. — Co tu robisz w nocy, dlaczego liczysz pieniądze?
— To już nie noc Karolku, wstawaj i ubierz się, powiem ci potem wszystko.
Liza miała zawsze przewagę nad chłopcem. Usłuchał i teraz i myć się zaczął, zanurzywszy głowę w szafliku z wodą, poczem nacierał się gruba płótnianką tak zawzięcie, jakgdyby był sam swym najgorszym wrogiem. Wśród tych czynności rzucał siostrze niespokojne pytania.
— Napij się wpierw herbaty, Karolku, to ci wszystko powiem,
— Co znaczy ten tlómoczek? — pytał jeszcze chłopak, który zaczął się czegoś domyślać,
— To dla ciebie, bracie. Słuchaj mnie, mój drogi, przyszło mi do głowy, że dziś właśnie musisz odejść. Wiesz przecie oddawna, że tak być musi. Będzie ci lepiej daleko od nas, a zresztą będziesz robił postępy, nieprawdaż?
Na pozór nic nie zdradzało jej wzruszenia i niktby się nie domyślił, ile ją kosztuje to rozstanie.
Chłopak sposępniał, bo, mimo samolubstwa, stanowiącego tło jego charakteru, był szczerze przywiązany do siostry.
— No, prawdę mówiąc, wypędzasz mnie stąd bez ceremonii.
— Tak, tak, wypędzam, nie mam serca i chcę się ciebie pozbyć.
Wypowiedziała te słowa napozór spokojnie, a przecież, gdy Karolek przybiegł do niej i objął ją rękoma, nie wstrzymała się od łez.
— Nie płacz, Lizo, nie płacz, ja wiem, że to dla mego dobra. Będę się dobrze uczył, nie będziesz się za mnie wstydziła.
Ale ona zatrzymała go jeszcze.
— Słuchaj — rzekła do niego — bardzo być może, że usłyszysz coś złego o naszym ojcu, pamiętaj, że to będzie fałsz i nie wierz w to nigdy, przyrzeknij mi, że nie będziesz w to wierzył.
Chłopak patrzył na nią zdziwiony, nie wiele rozumiejąc. Oddała mu zawinięte w węzełku pieniądze.
— Masz oto na twoje potrzeby, a gdy ci zabraknie, przyślę ci więcej. Dostanę, chociażby z pod ziemi tyle, abyś mógł skończyć nauki, a może pożyczy mi który z tych dżentelmenów, pamiętasz, ci dwaj, którzy byli u nas wtedy, gdy znaleziono młodego Harmona.
Karolek, który już stał na progu, odwrócił się, a twarz jego zmieniła się dziwnie. Przybrała wyraz twardy, zły, mściwy, odbiły się na niej w tej chwili wszystkie złe uczucia, nagromadzone na dnie duszy.
— Nie chcę, abyś przyjmowała pieniądze od niego.
— Od kogo?
— Od tego, który się nazywa Wrayburn. Niecierpię tego człowieka.
— Nie znasz go przecie.
Przy tych słowach twarz Lizy pokryła się ciemnym rumieńcem. Brat jej wyszedł, zamknęła drzwi za nim. Robiło się coraz jaśniej, był już biały dzień, gdy Gaffer przybił do brzegu ze swojem czółnem.
Liza widziała go przez okno i wyszła na jego spotkanie. Nad rzeką znajdowało się już kilkanaście istot ziemnowodnych, spędzających tu dnie całe.
Byli to nędzarze nadbrzeżni, którzy umieli w jakiś nadprzyrodzony sposób zdobywać tu sobie środki do życia. Szeptali coś do siebie na widok Gaffera i umilkli, gdy przechodził obok nich, lub też rozproszyli się, ustępując mu z drogi.
Było to tak niezwykłe, że Gaffer zauważył to odrazu, gdy tylko zstąpił na brzeg. Zajął się wszakże, jak zwykle, przymocowaniem czółna, w czem Liza dzielnie mu pomagała, poczem poszli razem do domu.
— Zagrzej się ojcze przy ogniu, jesteś całkiem skostniały.
— Z pewnością, że nie jest mi ciepło, moja Lizo, patrz, palce mam zupełnie zgrabiałe.
Rozstawił palce swych szerokich dłoni i grzał je przy ogniu; blady ich, prawie trupi kolor, musiał wywołać w nim jakieś przykre wspomnienia, bo odwrócił głowę, jakby nie chciał na nie patrzyć.
— Więc całą noc byłeś pod gołem niebem, ojcze?
— Nie, nie, spędziłem parę godzin na tratwie z węglem, gdzie miałem trochę ciepła od piecyka. Gdzie jest chłopiec?
— Pozwól ojcze! doleję ci trochę araku do herbaty; rzeka przybiera znów, nieprawdaż? Będzie tu znów wiele biedy.
— Alboż jej i tak niema, moja Lizo. Bieda mieszka wśród nas, jest tu wszędzie, jak te dymy, które unoszą się w powietrzu. Czy chłopak nie wstał jeszcze?
— Zjedz ojcze wpierw śniadanie, odegrzałam ci trochę mięsa, potem siądę przy tobie i pogadamy.
Ale on zrozumiał wreszcie, że Liza unika odpowiedzi, spojrzał zresztą na tapczan, na którym sypiał zwykle Karolek i przekonał się, że jest pusty.
— Gdzie on jest? — pytał już z głuchą wściekłością.
— Ojcze! nie gniewaj się — mówiła Liza — on odszedł, aby się uczyć.
— Podły! — krzyknął Gaffer, chwytając w rękę nóż i wywijając nim.
— Ojcze! było mu bardzo ciężko, płakał, odchodząc, ale on musi się uczyć, ty mu przebaczysz ojcze.
— Nigdy, nigdy. Powiedz mu, żeby mi się nie pokazywał, żeby nie stanął mi nigdy w drodze, bo nie ręczę za siebie, wyparł się ojca, teraz ja się wypieram tego wyrodka.
Mówiąc to, Gaffer odsunął talerz i uderzał po stole nożem, którego ostrze łupało za każdem uderzeniem kawałki drzewa lub zanurzało się w stół, dziurawiąc go.
— Przestań ojcze! nie mogę na to patrzeć — krzyknęła Liza.
Ale on nie zważał na nią, mówił raczej sam do siebie.
— Teraz rozumiem, dlaczego ci ludzie nad rzeką pokazywali mi plecy, jakgdybym był zapowietrzonym. Patrzcie! mówili, to Jesse Hexham, którego wstydzi się własny jego syn. Bogdajby sam sobie był zakałą przeklęty.
— Dość ojcze! dość! rzuć ten nóż ojcze.
Poławiacz trupów usłuchał i wypuścił z rąk mordercze narzędzie, ulegał on zawsze Lizie. Ale uderzył go jej dziwny głos i lęk, jaki dojrzał w jej oczach.
— Co ci jest, dziewczyno! czy się mnie boisz, czy myślisz, że mógłbym cię ukrzywdzić?
— Nie! nie! ojcze, ja wiem, że nie. Nietylko mnie, ale nikomu byś krzywdy nie zrobił, ja cię znam. Ale ten nóż, to było takie straszne, gdy wbijałeś go w stół.
Liza osunęła się na krzesło bez kropli krwi w twarzy i ustach. Noc bezsenna i przebyte wrażenia zmogły na chwilę jej silny organizm.
— Czekaj Lizo! przyniosę ci wódki, przyjdziesz zaraz do siebie. — Liza nie miała siły ostrzedz go, Hexham więc chwycił próżną flaszkę i biegł do gospody „Pod sześciu tragarzami“. W parę minut potem był już z powrotem. Flaszkę przyniósł pustą, nie wpuszczono go do gospody.
— Co to znaczy? — szeptał, przyklęknąwszy przy córce i rozcierając jej zimne, jak lód, ręce. — Czy jesteśmy zadżumieni? czy oddech mam zatruty, czy kto nas urzekł? ale kto?

ROZDZIAŁ VIII.
Sekretarz pana Boffena.

Pogrążony zawsze w zawiłych sprawach upadającego cesarstwa rzymskiego, mister Boffen nie zapominał przecież o własnych interesach. lnteresa te powierzone były, jak wiadomo, Mortimerowi Lightwood, którego gazety nazywały teraz „naszym znanym“, jakkolwiek sprawa Boffenów była dosłownie pierwszą, którą ów młody adwokat miał w ręku. Szedł więc dnia pewnego mister Boffen do swego adwokata, mając jeszcze głowę, nabitą nieszczęściami szlachetnego Pertinaksa, zamordowanego przez pretoryanów, w chwili właśnie, gdy zamierzał uporządkować sprawy wyżej wymienionego cesarstwa.
Dochodząc do mieszkania Lightwooda, spostrzegł pan Boffen już z daleka ponure okna, wychodzące na cmentarz, a w nich ponurą twarz ponurego młodzieńca, który był jedynym pisarzem tego adwokata.
— Dzień dobry panu — rzekł wesoło spadkobierca, w chwili, gdy ponury, młody dżentelmen otwierał mu drzwi mieszkania. — Mecenas w domu?
— Pan mecenas Lightwood wyznaczył panu, jak się zdaje, godzinę.
— Nie potrzebuje mi nic wyznaczać — zapr0testował spadkobierca — zapłacę mu przecie i tak.
— Nie miałem zamiaru podawać w wątpliwość pańskiej punktualności, proszę, racz pan usiąść.
— Bardzo chętnie.
— A ja zajmę się wyszukaniem pańskiego nazwiska w książce, w której zapisuję alfabetycznie nazwiska naszych klientów.
Tu ponury młodzieniec, który nosił bardzo stosowne dla siebie nazwisko Blight[3], wydobył pompatycznie wąską i długą książkę i czytać zaczął, pomagając sobie wskazującym palcem. Aggs, Baggs, Caggs, Daggs, Faggs, Gaggs. A! tu jest Boffen.
Były to zmyślone nazwiska, które pisarz Mortimera Lightwood wciągnął do książki w nadziei, że prędzej, czy później znajdzie się jakiś prawdziwy klient, który uzmysłowi własną osobą realność tej fikcyi.
— Znalazłem już — objaśnił Blight — pan mecenas nadejdzie za chwilę,
— Mnie nie pilno.
— A teraz pozwoli pan, że zanotuję nazwisko pańskie w książce, w której mam spis dziennych klientów.
Wydobył z biurka drugą książkę i powtórzył ten sam proceder, co poprzednio, czytając na głos:
— Alleg, Balleg, Calleg, Dalleg. Tu pana zapiszę, na piątem miejscu.
— I zawsze tak pan porządnie zapisuje nazwiska?
— Zawsze panie. Bez tegobym nie wytrzymał.
Należało rozumieć przez to, że bez tego fikcyjnego zajęcia pisarz Mortimera Lightwood nie wytrzymałby srogości odosobnienia, na jakie skazany był, spędzając życie w kancelaryi swego pryncypała. Nie miał możności lepienia figurek z chleba, cyzelowania puharków, lub piłowania łańcuszków i krat, jak to czynią więźniowie, prowadził więc książki alfabetyczne.
— Jak dawno pan już służysz w adwokaturze?
— Trzy lata, panie.
— To prawie jakbyś się w niej urodził.
— Teraz to mi już wszystko jedno — odrzekł Blight, jakby się już oswoił z naturalną goryczą swego stanu.
— Ileż pan zarabia?
— Połowę tego, cobym chciał.
— A ileżbyś pan chciał?
— Piętnaście szylingów na tydzień — odparł młody pomocnik.
— A czy prędko pan zostanie sędzią?
— Nie wiem, nie obliczyłem tego jeszcze.
— Mam nadzieję, że niema poważnych przeszkód.
Blight odpowiedział na to, że, mając zaszczyt być Anglikiem, nie zna wyrazu nigdy i nie wątpi z tego powodu, iż zajmie kiedyś miejsce w magistraturze.
— Ale parę funtów szterlingów nie zawadziłoby przedtem, co?
Młody Blight nie miał pod tym względem żadnych wątpliwości, wobec czego mister Boffen wręczył mu kilka funtów, jako honoraryum za trud, poniesiony w jego sprawie. Następnie spadkobierca starego Harmona obejrzał ciekawie urządzenie kancelaryi. Zobaczył małą biblioteczkę na półce, zawierającą książki prawnicze, okno, wychodzące na cmentarz, stół, a na nim pudełeczko pieczątek, laskę czerwonego laku, pióro, jabłko, podstawkę i arkusz papieru, pokryty kleksami, wreszcie oko jego zatrzymało się na blaszanem pudełku, zaopatrzonem etykietą z napisem akta Harmon. W tej chwili właśnie Mortimer Lightwood wszedł do pokoju.
— Wychodziłem właśnie z pańskiej sprawy.
— Bardzo panu dziękuję, ale też zmordował się pan, panie mecenasie.
Mortimer Lightwood nie próbował wmówić w swego gościa, że jest chronicznie zmordowany, z powodu nawału pracy, lecz oświadczył, że jest mu bardzo miło mieć zaszczyt i przyjemność powinszowania panu Boffen ostatecznego wejścia w posiadanie przeszło milionowego spadku.
— A co jest najlepszem w tej fortunie — dodał jeszcze Lightwood — to, że nie zada ona pono żadnych kłopotów. Jest tak ulokowana, że mógłbyś pan ją włożyć do szkatułki i udać się z nią w każdej chwili na koniec świata, choćby na góry skaliste.
— Nie wiem co na to odrzec — odparł pan Boffen, — ale mnie się zdaje, że to wielki kłopot zajmować się takim majątkiem.
— To się pan nie zajmuj.
— Jakto?
— Zwracam uwagę pana — rzekł na to Lightwood, — że mówię w tej chwili nie jako prawnik, lecz jako zwykły sobie człowiek. Otóż jeśli obawiasz się pan dużego majątku, to pociecha dla pana może być w myśli, że możesz go pan łatwo umniejszyć i że mnóstwo ludzi chętnie panu w tem dopomoże.
— Nie, nie, panie, ja to nie tak rozumiem — odrzekł z rosnącym niepokojem spadkobierca, — to, coś pan powiedział, nie jest zadowalające.
— A cóż na świecie jest zadowalające? — zauważył melancholijnie Mortimer.
— Dla mnie wszystko było dawniej zadowalające — rzekł z namysłem Boffen. — Gdy służyłem u nieboszczyka Harmona, pracując od świtu do nocy, czułem się zupełnie zadowolony z mego położenia. Harmon, świeć Panie nad jego duszą, miał co prawda przykry charakter, ale przecie żyło się jakoś wcale nieźle, A wiecie, panowie, co wam powiem — dodał jakby tknięty nagle nową myślą. — Dla niego także byłoby daleko lepiej, gdyby zarabiał był mniej pieniędzy, jemu także ciężył ten wielki majątek.
Lightwood zakaszlał zlekka, wcale nie przekonany.
— Ależ tak, mówię panu. Jakąż pociechę miał z tego majątku. Syna własnego wygnał z domu precz. O! ja i moja stara lady, stawaliśmy zawsze w obronie młodego, to też stary nagadał nam nieraz mnóstwo brzydkich rzeczy, że i powtórzyć ich bym nie śmiał. A raz żona moja, jak ją pan znasz, panie Lightwood, powiedziała mu prosto z mostu, co myśli o nim i co winien ojciec synowi podług praw boskich i ludzkich, to wie pan, co zrobił wtedy? Strącił kapelusz z głowy pani Boffenowej, czarny słomiany kapelusz, który zawsze nosiła i rzucił go w śmiecie. Dostałby za to odemnie, ale żona moja rzuciła się między nas tak, że zamiast niego, trafiłem w nią i pani Boffenowa padła na ziemię, jak długa, tak jest, panowie, jak długa.
— Przynosi to zaszczyt zarówno głowie, jak sercu pani Boffen — mruknął Mortimer.
— Tak jest, moi panowie, stawaliśmy zawsze po stronie dzieci i ja i moja stara, choć nieraz powtarzaliśmy sobie, że pewnego pięknego dnia stary wyrzuci nas za to za drzwi. A nawet powiem panu pod sekretem, bo pani Boffenowa jest już dziś damą i nie chciałaby, aby wiedziano, jakich słów dobierała dawniej, ale tak, jak mnie tu panowie widzicie, nazwała raz w mojej obecności starego Harmona starym łajdakiem i dziadem bez serca.
— Szlachetna krew saksońska, Przodkowie pani Boffen musieli być z tych, co to walczyli pod Crecy i pod Azincourt.
— Stoi mi, jak żywy, przed oczyma ten mały John, syn naszego pana. Miał zaledwie siedm lat, gdy go ojciec wyprawił do tej szkoły w Belgii. Biedne dziecko, przyszedł się pożegnać z panią Boffen, która była wtedy młoda, jak róża rozkwitła. Tak nam było żal tego malca, którego ojciec pozbywał się z domu. Dzieciak patrzył na nas takiemi smutnemi oczyma. Długo nie schodziły mi z pamięci te oczy, a żona moja budziła się czasem w nocy i na wspomnienie o dziecku płakała.
— Pamiętasz — mówiła do mnie — naszego małego Johna, pamiętasz oczy, jakiemi patrzało na nas to dziecko, niech je Bóg ma w swojej opiece. — Z czasem to się jakoś zatarło.
— Tak panie z czasem wszystko się rozpada w szmaty — rzekł Ligthwood.
— Nie panie — zaprzeczył pan Boffen, którego draźniły odpowiedzi jego adwokata, są rzeczy których nigdy nie znalazłem w śmieciach mimo, że babrałem się w tem całe życie. Ale mówię to panu wszystko dla tego, że mam do pana jeszcze jedną prośbę. Pan się zechce tem zająć, nieprawdaż?
— Służę panu bardzo chętnie.
— Otóż ja i pani Boffen uradziliśmy wyznaczyć 10.000 funtów nagrody temu, który wykryje sprawcę ohydnej zbrodni, której ofiarą padł nasz biedny John.
— Ależ to za dużo, stanowczo za dużo.
— Dlaczego? Skoro ja i moja stara lady, korzystamy z tego morderstwa, wbrew naszej woli oczywiście, to przynajmniej, chcielibyśmy nie zaniedbać niczego, dla odnalezienia zbrodniarza.
— Nie to miałem na myśli, a to tylko, że tak znaczna kwota wywołać może chciwość ludzką i fałszywe denuncyacye.
— Nie pomyślałem o tem, ale przecież można będzie prawdę od fałszu odróżnić.
Ukończywszy naradę ze swym adwokatem, spadkobierca zabierał się już do wyjścia, gdy przy drzwiach prawie spotkał się z Eugeniuszem, który go o mało nie przewrócił.
Mortimer Lightwood przedstawił ich sobie wzajemnie.
— Bardzo mi miło poznać imć pana Boffen — rzekł Eugeniusz z miną, która wyrażała wprost przeciwne uczucia.
— A i mnie także bardzo miło — odparł z wylaniem pan Boffen. — Panowie jesteście koledzy?
— Tak jest.
— Lubisz pan swój fach?
— Niebardzo — odparł Eugeniusz.
— Rozumiem, to dla pana za suche, a przytem trzeba porządnie fałdów przysiedzieć, zanim człowiek dojdzie do czego... ale wierz mi, mój młody panie, że niema nic lepszego, jak praca, patrz pan naprzykład, na pszczoły,
— Daruje pan — odparł z przymusem Eugeniusz — ale jako „bipedus“ protestuję zawsze, ilekroć ktoś stawia mi za przykład pszczoły.
— Jakto, kto? — pytał spadkobierca, otwierając szeroko oczy.
— Jako istota dwunożna, nie życzę sobie, aby mi stawiano za przykład owady, lub czworonogi i nie mam zamiaru wzorować się na postępowaniu psa, wielbłąda lub pająka. Bo jeśli naprzykład wielbłąd odznacza się niezwykłą wstrzemięźliwością, to tylko dlatego, że posiada kilka żołądków, a w jednym z nich wyborną suchą piwnicę, w której przechowuje trunki, a człowiek nie może się czemś podobnem pochlubić.
— Ależ ja mówiłem o pszczołach — zauważył mister Boffen, cokolwiek oszołomiony wywodem, który usłyszał.
— Przyznaję to, ale niemniej przeto porównanie pańskie nie było szczęśliwe. Bo gdyby nawet (na co się w gruncie nie zgadzam) zachodziło jakieś podobieństwo pomiędzy człowiekiem w spodniach i kamizelce, a pszczołą, to jeszcze nie wynika z tego, aby się człowiek miał czegoś nauczyć w szkole pszczół. Cóż robią właściwie pszczoły? Zaprzątnięte są aż do zawrotu głowy najdrobniejszymi wypadkami, związanymi z losem ich monarchini, czy mamy to uważać jako zachętę do płaszczenia się przed wielkimi tego świata? Następnie pszczoły robią miód, dużo miodu, daleko więcej, niż potrzebują. Pytam, poco? Miód jest z pewnością bardzo smaczny, zwłaszcza przy śniadaniu, ale cóż z tego pszczołom. — To też stawianie na piedestale cnót pszczoły, jest mistyfikacyą, chyba, że stosunki, panujące w ulu, uważać trzeba jako satyrę naszych dworów. — No! ale to wszystko nie przeszkadza mi mieć dla pana najgłębszy szacunek, panie Boffen.
— Dziękuję panu i żegnam.
Mister Boffen wyszedł pod przykrem wrażeniem. Oprócz bolesnych wspomnień, jakie wskrzesiła w nim rozmowa o Johnie Harmen, widział przed sobą rozmaite nieprzewidziane wątpliwości. Idąc, pogrążony w myślach, czuł wszakże, że ktoś stąpa za nim krok w krok. Odwrócił się nagle i ujrzał przed sobą dżentelmena bardzo przyzwoitej powierzchowności, który mu się pilnie przypatrywał.
— Czem mogę panu służyć — zapytał go bez wahania.
— Wybacz pan, panie Boffen.
— To pan wiesz, jak ja się nazywam? A czy ja pana znam?
— Nie panie, jestem zbyt nieznaczącą osobistością, podczas kiedy pański majątek i niezwykły sposób, w jaki go pan odziedziczyłeś...
— Wiem, wiem, mówią o tem w całem mieście,
— Słowem, pokazano mi pana.
— A pan przekonałeś się, że niema na co patrzeć, bo ja nie jestem ładny do patrzenia. Ale czego pan chce odemnie. Czy pan jesteś adwokatem?
— Nie, panie.
— Może masz mi pan co do powiedzenia w tej sprawie, za którą wyznaczyłem nagrodę.
— Nie, panie — odparł nieznajomy, którego twarz zachmurzyła się przy tej wzmiance.
— Jeśli się nie mylę — mówił dalej z lekką irytacyą pan Boffen — idziesz pan za mną krok w krok od chwili, gdym wyszedł od mego adwokata.
— Tak panie, chciałbym zamienić z szanownym panem parę słów i jeśli pan niema nic przeciw temu, przejdźmy na skwer sąsiedni, gdzie lepiej nam będzie, niż na tej hałaśliwej ulicy.
Po krótkiem wahaniu pan Boffen zgodził się na to, ale był w nienajlepszem usposobieniu, szedł więc za nieznajomym, trzymając oburącz swoją sękatą laskę.
— Jestem może za śmiały — rzekł nieznajomy — i może projekt mój jest niemożliwy do uskutecznienia; ale śmiałość moja pochodzi stąd, że uważam pana za człowieka prawego, szczerego i posiadającego przytem żonę, wyposażoną w te same zalety.
— Co się tyczy pani Boffen, to święta prawda — mruknął spadkobierca trochę udobruchany.
— Prócz tego powszechny głos o panu mówi, że bogactwo wcale pana nie zepsuło.
— Ani chybi, będzie prosił o pieniądze, pomyślał pan Boffen, — ciekawy jestem, ile zażąda.
Ale nieznajomy nie prosił o pieniądze.
Zachowanie się jego było trochę sztywne, oczy miał ustawicznie spuszczone, ale mówił łatwo i płynnie, a głos jego miał dźwięk nadzwyczaj przyjemny.
— W nowem swojem położeniu zmienisz pan zapewne tryb życia — mówił dalej. — Będziesz pan zapewne zmuszony prowadzić dom na wyższą stopę, z czego wynikną nowe rachunki, korespondencye, skutkiem czego będziesz pan zmuszony mieć przybocznego sekretarza,
— Kogo? — pytał z niekłamanem zdumieniem mister Boffen.
— Sekretarza — powtórzył nieznajomy — i gdybyś pan chciał wybrać mnie na tę posadę...
— Ależ po co?
— Skorobyś pan zresztą nie potrzebował sekretarza, to mógłbyś mnie pan zrobić swoim plenipotentem lub dać mi jakie inne stanowisko w swoim domu, za to byłbym panu nieskończenie wdzięczny. A nie myśl pan, aby mną powodowała jedynie chęć zysku, gotów jestem służyć u pana cały rok bez pensyi, poczem pan sam wyznaczysz mi wynagrodzenie, które uznasz za stosowne dla moich zasług.
— Skąd pan właściwie przybywa?
— Z dalekich krajów.
Odpowiedź ta nie mogła zadowolnić pana Boffena, którego wiadomości, dotyczące dalekich krajów, były bardzo elastyczne.
— Powiedz mi pan lepiej, z jakiego mianowicie miejsca pan przyjechał?
— Bywałem w różnych miejscach.
— A cóż pan tam robił?
— Podróżowałem dla kształcenia się.
Odpowiedź ta nie posunęła, oczywiście, ani na włos pana Baffena.
— Bardzo dobrze. Ale, bez urazy pańskiej, czem pan zarabiasz na życie?
— Wszak mówiłem już panu, jakie mam zamiary. Chciałbym zająć posadę u pana i staję właściwie u progu mej karyery.
Pan Boffen był coraz więcej zakłopotany tym szczególnym postulantem, którego nie mógł się pozbyć, z powodu, iż zachowanie się jego było nacechowane wyszukaną grzecznością.
Rzucił oczyma dokoła, jakby szukając ratunku, ale wzrok jego napotkał tylko sąsiednią zagrodę, gdzie hodowano widocznie kury, bo było ich tam mnóstwo, a żadnych natomiast wróbli. Prócz tego, znalazł tam dużo zwiędłych liści i spróchniałego drzewa, ale to wszystko nie dodało mu natchnienia.
— Wybacz pan — mówił dalej nieznajomy — że nie wymieniłem dotąd swego nazwiska. Nazywam się Rokesmith, a mieszkam w dzielnicy Holloway u niejakiego pana Wilfera.
— U ojca Belli?
— Tak, istotnie, gospodarz mój ma córkę, która nosi to imię.
Od rana już dziś to imię „Bella“ prześladowało pana Boffena i powracało mu natrętnie na pamięć. Dlatego też, usłyszawszy je w ustach Rokesmitha, zadziwił się bardzo i powtarzał, kiwając głową:
— To szczególne, prawdziwie, to bardzo szczególne.
A potem dodał:
— A więc to ktoś z Willerów skierował pana do mnie?
— Bynajmniej, nie rozmawiałem o panu z żadnym członkiem tej rodziny, przebywam zresztą wciąż w moim pokoju i nie widuję się prawie z moimi gospodarzami.
— Coraz to dziwniejsza historya. A więc, mój panie, mówiąc szczerze, nie wiem, co mam panu odpowiedzieć.
— Nie śpiesz się pan z ostatniem słowem — odparł na to Rokesmith — nie jestem przecie tak szalony, abym przypuszczał, że się pan zaraz na mnie zdecydujesz. Pozwól mi pan spędzić kilka dni w swoim domu, abyś mnie pan mógł poznać.
— Bardzo słusznie — odparł pan Boffen — zgadzam się chętnie, ale pod warunkiem, że mi pan nie będziesz wmawiał, że potrzeba mi jakiegoś sekretarza. Proszę pana bardzo, abyś mi nie wspominał o tym sekretarzu, jakgdyby mieszkał na księżycu. Nie chcę już nic zmieniać w moich zwyczajach. Prawda, że pani Boffen ma skłonności do wystawnego i eleganckiego życia, ale ma już przecie w swojej willi wszystko, czego jej potrzeba. Wszelako, kochany panie, ponieważ pan postępujesz ze mną delikatnie i nie narzucasz się, powiem panu bez ceremonii, że możesz przyjść do nas, kiedy zechcesz, za tydzień, za dwa tygodnie, a przy tej sposobności muszę jeszcze pana uprzedzić, że mam w służbie u siebie literata z drewnianą nogą, z którym niemam zamiaru się rozstawać,
— Żałuję mocno, że zostałem uprzedzony.
— O, co się tyczy mego literata — mówił poufnie Boffen — to obowiązki jego są jasne. Umówiłem go do schyłku i upadku cesarstwa rzymskiego, a prócz tego robi mi czasem po przyjacielsku trochę poezyi.
Nie troszcząc się zbytnio o to, czy Rokesmith zrozumiał dość jasno, na czem polegają funkcye nadwornego literata, pan Boffen pożegnał go dobrodusznie.
— A teraz do widzenia, przyjdź pan do nas, kiedy się panu podoba. To niedaleko od Wilferów, oni pokażą panu drogę, a tylko, ponieważ nie wszyscy wiedzą, że się to nazywa teraz willa Boffenów, pytajcie o dom Harmona.
Usłyszawszy to nazwisko, Rokesmith zadrżał zlekka i spytał, może dla pokrycia zmieszania.
— Jak się pisze to nazwisko?
— Ależ tak, jak się mówi, Harmon — powtórzył dobitnie Boffen i odszedł, nie oglądając się już za siebie.

ROZDZIAŁ IX.
Narada małżonków.

Powróciwszy do domu bez żadnych przeszkód, pan Boffen zastał już tam swoją żonę, która powróciła także niedawno ze spaceru, w czarnej, aksamitnej sukni i kapeluszu z białem piórem, czyli w stroju, który przypominał żywo ubiór karawaniarzy. Jako dobry mąż, pan Boffen opowiedział dokładnie żonie wszystko, co mu się zdarzyło od śniadania i rzekł na zakończenie:
— A teraz powiedz mi, moja stara, co jeszcze mamy zrobić, aby stać się modnymi.
— Chciałabym widywać towarzystwo — odparła pani Boffen, gładząc ręką swą aksamitną suknię.
— Eleganckie towarzystwo?
— Rozumie się, że eleganckie. Muszę bywać w świecie i nie myślę się marynować w domu, jak woskowa figura.
— Ależ moja droga — zauważył mąż. — Chcąc oglądać figury woskowe, zapłacić trzeba bilet wstępu, podczas, gdy twoi sąsiedzi mogą cię widywać darmo.
— Sąsiedzi? — zawołała wesoło dama — to było dobre dawniej, gdy pracowaliśmy, jak oni, teraz wszystko się zmieniło i nie przystajemy już do siebie. Jesteśmy teraz bogaci — mówiła dalej pani Boffen — i musimy prowadzić życie, stosowne do naszego majątku.
Mister Boffen, który żywił najgłębszy szacunek dla mądrości życiowej swojej żony, odrzekł na to, że podziela w zupełności jej zdanie.
— Nie zrobiliśmy jeszcze nic z tego, co jest potrzebne — mówiła dalej pani Boffen — i dlatego nie wynikło jeszcze nic dobrego z naszego spadku.
— Tak, tak, ale z czasem to jakoś przyjdzie — odparł pan Boffen, siadając na ławce. — Powiedz więc, moja stara, czegobyś jeszcze chciała?
Rozkoszna niewiasta, prosta duchem, a potężnie otyła ciałem, uśmiechnęła się szeroko i skrzyżowała ręce na piersiach, poczem wyliczać zaczęła swoje życzenia, których małżonek jej słuchał, wpadając w coraz to głębsze zamyślenie,
— A więc najpierw musimy kupić sobie, albo wynająć, ładny dom na pięknej, eleganckiej ulicy. Musimy przyjmować gości i wydawać smaczne obiady. — Nie będziemy, rozumie się, popełniali szaleństw, ale musimy być szczęśliwi, skoro nas na to stać.
— Z pewnością — potwierdził zawsze równie zamyślony spadkobierca — i ja także chcę być szczęśliwym.
— Gdy pomyślę — zawołała pani Boffen, cała rozpromieniona — gdy pomyślę, że będę miała wkrótce żółtą karetę,
— Jakto, ty chcesz mieć karetę?
— Ależ naturalnie, karetę, zaprzężoną we dwa konie — z lokajem z tyłu i furmanem na przedzie. Lokaj musi być bardzo duży, a furman mały, tak, żeby się prawie schował w siedzeniu na koźle. Kareta wybita zielonym atłasem z białymi szlakami a we środku my oboje, rozparci na miękkich poduszkach, a jednak prości i sztywni jak kręgle. Pomyśl tylko, jak to będzie ślicznie. Konie nasze będą ogromne, karogniade i stąpać będą, podnosząc wysoko nogi.
Skreśliwszy ten obraz przyszłej pomyślności, pani Boffen klasnęła w dłonie z uciechy i zaśmiała się rozkosznie, kołysząc się na swych potężnych biodrach.
Mister Boffen zaśmiał się także, ale jedynie przez sympatyę dla żony.
— A teraz, moja stara, powiedz mi, co zrobimy z naszą willą, z domem Harmona?
— Wyniesiemy się stąd, ale domu nie sprzedamy, o nie! Znajdziemy kogoś, co nam go będzie pilnował.
— I to już wszystko?
— Nie, jeszcze nie wszystko — odparła pani Boffen, opuszczając swoją pluszową kanapę i siadając na drewnianej ławie, obok swego Noddy. — Musimy zająć się tą biedną dziewczyną, która miała być żoną Johna. Myślę o niej dzień i noc. Bo pomyśl tylko, jaka się jej stała krzywda. Straciła naraz męża i bogactwo, z którego my teraz korzystamy.
— Że też mnie to odrazu na myśl nie przyszło — zawołał pan Boffen, tym razem zupełnie przekonany. — Ty jesteś nadzwyczajna kobieta, zupełnie jakbyś miała w głowie maszynę parową. Przychodzi ci tak do głowy jedno po drugiem i wyskakuje, jak z maszyny; urodziłaś się już chyba z taką mechaniką.
W zamian za ten komplement pani Boffen uszczypnęła w ucho swego starego, a potem opasała go pulchnem ramieniem.
— Poczekaj, mój drogi, to jeszcze nie koniec, mam jeszcze jedno pragnienie. Czy pamiętasz, Noddy, małego Johna Harmona. Widzę go nieraz takiego, jakim był, gdy siedział w naszej izbie, tam w dziedzińcu i grzał się przy ogniu. Otóż dziś, kiedy on, biedak, jest już pod ziemią i niczego nie potrzebuje, chciałabym znaleźć sierotę w jego wieku, nazwać go Johnem, przybrać go za swego i wychować. Może powiesz, że to kaprys?
— Nie, tego nie powiem.
— Ale pomyślisz?
— Byłbym bydlęciem, żebym coś takiego pomyślał.
— Więc zgadzasz się na dobre. Jakiś ty poczciwy, mój drogi. Pomyśl, jak to będzie przyjemnie mieć przy sobie takiego chłopaka, którego wydobędziemy z nędzy, który stanie się przy nas lepszym i będzie miał szczęśliwą dolę za pieniądze tamtego.
Poczciwa kobieta promieniała z zachwytu i gładziła wciąż ręką aksamit swej sukni. Zapomniała na chwilę o pańskich zachciankach i zamiast powrócić na swą pluszową kanapę, pozostała na ławie drewnianej obok męża. Siedzieli tak przy sobie, stanowiąc parę ludzi, pozbawionych wykwintu i beznadziejnie gminnych.
A przecież dwie te gminne istoty, powodowały się zawsze w życiu czemś, co wiodło ich szczęśliwie po przez najtrudniejsze szkopuły, a było to religijne prawie poczucie obowiązku i gorąca chęć czynienia dobrze. Prawość ich była przytem tak nieskazitelna, że ugiął się przed nią nawet nieużyty sknera i gwałtownik, który wyzyskiwał bez litości ich młodość, wyciskając z nich jak mógł najwięcej pracy w zamian za najlichszą zapłatę. Nie dał im nigdy dobrego słowa, a przecież umieścił ich w testamencie i zrobił ich wykonawcami swej woli, wiedząc, że to, czego się podejmą, spełnione zostanie tak nieomylnie, jak śmierć, która go czekała. Takie jest bowiem odwieczne prawo, że zło zatrzymuje się nieraz z tym, który był jego sprawcą, wpływ zaś i działanie dobra pozo stawia trwałe skutki i wzrasta w nieskończoność.
Siedząc więc na ławie przy sobie, spadkobiercy Johna Harmon, naradzali się nad sposobem znalezienia sieroty.
— Damy ogłoszenie do gazet — podała wniosek pani Boffen.
Ale mąż jej obawiał się zbytniego natłoku sierot, co utrudni wybór. Postanowiono zamiast tego, zwrócić się do proboszcza.
Nie zwlekając, pan Boffen kazał zaprzęgać i małżeństwo postanowiło udać się za jednym zachodem do proboszcza i do rodziców Belli.
Ekwipaż ich składał się narazie ze starego konia, który wywoził niegdyś śmiecie i starszego jeszcze pudła powozowego, w którym niosły się kiedyś i wysiadywały jaja kury. Odmalowany na żółto wehikuł ten, odpowiadał zupełnie ambicyom byłego śmieciarza. Koń, który miał łeb w kształcie młotka, odchował się także na paru garncach owsa, które mu dodano nadprogramowo, i był wybornie dobrany do powozu. Dobrano też do tego ekwipaża stangreta, który, podobnie jak koń, miał głowę podobną do młotka, lub bardziej jeszcze do ryby, zwanej młotkiem. Chłopak zajmował się dawniej wraz z koniem, wożeniem śmieci, ale krawiec, zgodzony dziennie dla uszycia mu liberyi, zaopatrzył go na poczekaniu w obcisłe spodnie i bardzo obszerny i długi surdut, zapinany na olbrzymie guziki.
Skoro państwo Boffen wyjechali w swym ekwipażu za bramę, wszyscy prawie sąsiedzi stanęli na progu, lub wychylili głowy przez okna. Starsi pozdrawiali ich, ale dziatwa, zawsze niesforna, zgotowała im rodzaj manifestacyi.
— Noddy Boffen, Noddy Boffen! — krzyczeli ulicznicy. — Precz ze śmieciem, niema już śmieci, Noddy jest bogaczem.
Stangret z głową w kształcie młotka, wziął rzecz całą z najgorszej strony i rzucił lejce, zamierzając wysmagać biczyskiem bezczelnych chłopaków. Ale państwo jego sprzeciwili się temu stanowczo, skutkiem czego wywiązała się dyskusya, po której powóz ruszył i zatrzymał się dopiera przed domem Wilferów. Okazało się jednak, że wejście do tego mieszkania nie było rzeczą łatwą. Stangret z głową w kształcie młotka, ciągnął raz po raz za rączkę dzwonka, umieszczoną w furtce, ale nie odnosiło to żadnego skutku, mimo, że pe każdem dzwonieniu, dawał się słyszeć tupot jakichś nóg, szybko biegnących.
Tajemniczość ta doprowadziła do gniewu obraźliwego furmana, który, nie poprzestając na dzwonieniu, trząść zaczął furtką z taką furyą, jakby był członkiem menażeryi.
Wtedy dopiero ukazała się na dziedzińcu miss Lawinia Wilier, w kapeluszu i z parasolką w ręku, jak gdyby miała zamiar udać się na spacer. Wyraziła gościom ogromne zdziwienie, z powodu, że czekają tak długo i upewniła ich, że nikt w domu nie miał o tem pojęcia.
— Pan i pani Boffen, chcą tu wejść — mruknął gniewliwie stangret.
— Co mówicie? — spytała wyniośle miss Lawinia.
— Mówię, że pan i pani Boffen chcą tu wejść — ryknął właściciel głowy w kształcie młotka,
Wtedy panna Lawinia przebiegła chyżo, jak sarenka przez dziedziniec, wbiegła na schody i powróciła po chwili, niosąc klucz od furtki.
— Raczcie państwo wejść, służba się rozbiegła, muszę więc sama otworzyć.
Goście weszli i szli za panienką aż do małej sionki schodowej, gdzie ujrzeli nad sobą trzy pary nóg — na schodach, gdy reszta korpusów gubiła się w ciemnych czeluściach.
Nogi te należały do pani Wilfer, Belli i Jerzego Simpson, którzy stali wszyscy troje na podsłuchach.
— Czy mam przyjemność mówić z panem i panią Boffen? — rzekła bardzo głośno Lawinia, chcąc ostrzedz tamtych.
Na dźwięk tego nazwiska, podsłuchujące stony, okazały żywe wzruszenie.
— Tak jest — odpowiedział pan Boffen — przyszliśmy tu, ja i pani Boffen.
— W takim razie zechciejcie państwo zejść do salonu na dole, a ja pójdę uprzedzić Ma.
Trzy pary nóg zrejterowały z pośpiechem. Goście zaś skierowali się do sutereny, służącej razem za kuchnię i jadalnię.
Po kwadransie samotności państwo Boffen ujrzeli wchodzącą panią Wilfer w stroju odświętnym. Matka Belli była majestatycznie omdlewająca, co należało u niej także do odświętnego tonu; wchodząc, zacisnęła sobie mocniej pod brodą fanszonik koronkowy i rzekła, powiewając rękawiczkami:
— Jakim powodom przypisać mogę nieoczekiwany zaszczyt tej wizyty?
— Wyłuszczę to pani w trzech słowach — zaczął z serdeczną otwartością pan Boffen. — Słyszała pani może coś o nas, jako o ludziach, którzy odziedziczyli niedawno duży majątek.
— Tak jest, słyszałam coś o tem — odparła z niewypowiedzianą godnością pani Wilfer.
— Otóż nie, trudno domyśleć się, że wskutek pewnych okoliczności, pani ma do nas trochę żalu.
— Nie jestem tak niesprawiedliwa, aby przypisywać państwu winę z powodu nieszczęścia, jakie zesłało na nas niebo.
Słowa te powiedziane zostały tonem rezygnacyi, przechodzącej w rodzaj pogodnego bohaterstwa.
— Bardzo to pani ładnie powiedziała. Ale widzi pani, ja i moja żona, pani Boffen, lubimy zawsze iść prostą drogą, bez żadnych tam wykrętów, bo i po co szukać czterech dróg, kiedy zawsze się znajdzie jedna i to najkrótsza. Otóż przyszliśmy tu, żeby pani powiedzieć, że byłoby nam bardzo miło, gdyby córka pani zechciała uważać nasz dom za swój własny. Młode to, niech się trochę zabawi, niech ma trochę wesołości. Pomyślimy już o tem, żeby miała jakieś rozrywki.
— Tak, tak, niech pani nam zrobi tę przyjemność — poparła męża pani Boffenowa.
W odpowiedzi pani Wilfer rzuciła poczciwej kobiecie lodowate spojrzenie, dla utrzymania jej w należytej odległości i rzekła, zwracając się wyłącznie do pana Boffena.
— Mam kilka córek, któraż to z nich zaszczycona ma być względami pana i pani Boffen?
— Ależ naturalnie, że miss Bella — pośpieszyła objaśnić pani Boffen.
— Czy tak? w takim razie każę ją tu poprosić, a odpowie państwu sama.
Rzekłszy to, pani Wilfer skierowała się ku drzwiom, ale zaledwie dotknęła klamki, dało się znów słyszeć za drzwiami znamienne tupotanie uciekających nóg. Nie tracąc, mimo to, przytomności umysłu, majestatyczna dama uchyliła trochę drzwi i rozkazała uroczyście:
— Proszę zawiadomić miss Bellę, że goście nasi chcą zawrzeć z nią znajomość.
Mówiąc to, rzuciła jednocześnie piorunujące spojrzenie tejże Belli, która, bojąc się być zaskoczona przez gości, usiłowała wtłoczyć się w ciasny przykomórek pod schodami, w którym ukryli się już poprzednio Lawinia i Jerzy Simpson. Pani Wilfer powróciła na swoje miejsce,
— Mąż mój — mówiła — ma bardzo dużo interesów, które zatrzymują go w mieście, dlatego nie spotkacie go państwo pod naszym skromnym dachem.
— Bardzo przyjemne macie państwo mieszkanie — wyrzekł ze szczerem uznaniem pan Boffen.
— Daruje pan — przerwała mu sucho pani Wilfer — jest to mieszkanie ludzi biednych, ale niezależnych, znoszących z godnością dotkliwy, rzec mogę, niedostatek,
Po tem orzeczeniu nastała długa i kłopotliwa cisza. Pan i pani Boffen stracili zupełnie dar słowa i patrzyli w próżnię, pani Wilfer zaś milczała także, oddychając głęboko, jakby chciała dać poznać, że każde jej odetchnienie jest tylko spełnieniem ciężkiego obowiązku, wykonywanego przez nią z bezprzykładnę w dziejach świata abnegacyą. Dramatyczne to milczenie przerwane zostało nareszcie wejściem Belli, której matka powtórzyła propozycyę pana i pani Boffen.
— Bardzo wątpię, żeby mi to dogadzało — odparła bez namysłu ładna miss, wstrząsając czarnymi lokami.
— Moja córko! — rzekła na to pani Wilfer — spróbuj, czy nie uda ci się z czasem pokonać tej naturalnej odrazy.
— Tak, tak, dobrze mama mówi, niech się pani spróbuje pokonać. Za ładną ma pani buzię, żeby tak siedzieć w zamknięciu.
Mówiąc to, pani Boffen ucałowała Bellę w oba ładne buziaki i zaczęła ją gładzić pieszczotliwie po ramieniu, na co pani Wilfer patrzyła z oburzeniem.
— Kupimy wkrótce nowy, ładny dom — mówiła dalej pani Boffen — będziemy mieli nową karetę i konie. Niech pani nie ma do nas urazy o ten majątek, to przecie nie nasza wina.
Młodość wrażliwa jest zawsze na szczerość i dobroć prawdziwą, to też Bella rozchmurzyła się stopniowo i dała się bez oporu uściskać pani Boffen, a nawet odwzajemniła jej pocałunek. Matka jej natomiast patrzyła na te objawy serdeczności z miną urzędnika, asystującego przy ostatnim pożegnaniu więźnia, mającego ponieść karę śmierci.
Wejście Lawinii i Jerzego Simpson stało się pomyślną dywersyą.
— Moja najmłodsza córka — przedstawiła wchodzącą pani Wilfer — pan Jerzy Simpson, przyjaciel naszej rodziny.
Przyjaciel rodziny, zakochany dotąd w Belli, przechodził właśnie okres miłości, w którym każdy nowy człowiek, wchodzący do domu jego bogdanki, staje się osobistym wrogiem. Rzucił też odrazu na przybyszów nieubłagane spojrzenie, a potem zasiadł ponury w krześle i włożył sobie między zęby gałkę swej laski dla powstrzymania zapewne fali nienawistnych uczuć, wzbierających w jego piersi.
— Więc pani odwiedzi nas jaknajrychlej, a może i siostrzyczkę zabierze pani z sobą — rzekła do Belli pani Boffen. — Wszystko, co pani może dogodzić, będzie i dla nas najmilszą przyjemnością.
— Cóż to, rozporządzają tu, jak widzę, moją osobą, nie pytając mnie o zdanie — rzekła z godnością Lawinia.
— Zrób mi przyjemność, Lawy, i bądź cicho — szepnęła do niej Bella,
— Ani myślę być cicho i nie pozwolę, żeby mnie traktowano, jak dziecko.
— Bo też jesteś jeszcze dzieckiem.
— To fałsz. Proszę! „Zabrać siostrzyczkę”. Zobaczycie, czy to tak łatwo mnie zabrać.
— Lawinio — rzekła surowo jej matka — nie pozwalam, aby w mojej obecności podsuwano przypuszczenie, że w moim domu ktobądź inny, prócz mnie, rozporządzać może mojemi córkmi. Gdyby pan i pani Boffen mieli przez chwilę zamiar znieważenia mnie podobną propozycyą, to możesz być pewna, że nie znajdowaliby się dotąd w moim domu i opuściliby go już dawno na moje żądanie,
— Wszystko to bardzo piękne, ale...
— Dość tego Lawy, zabraniam ci stanowczo przemawiać w podobny sposób. Czy nie rozumiesz tego, że ten dżentlmen i ta dama nie mogą rozporządzać żadnym z członków naszej rodziny? Posądzając ich o to, wyrządzasz im szaloną impertynencyę.
— Proszę pani, niech się pani nie gniewa na panienkę z naszego powodu. Nam to przecie wszystko jedno.
— Ale mnie nie wszystko jedno.
— Spodziewam się! — wybuchnęła Lawy.
— Muszę skarcić należycie tę małą, która wie przecie wybornie, jak Bella jest zapraszana i poszukiwana i która wie także, że każda grzeczność, wyrządzona mej córce, jest takim samym zaszczytem dla tych, od których ją przyjmuje, jak dla niej samej.
— Proszę mamy — przerwała Bella — co do mnie, to mama wie dobrze, że potrafię się sama obronić i proszę bardzo, żeby mama za mnie nie mówiła.
— Wybornie! już się zaczyna. Może zaczniecie się obie z mamą bombardować przez moje plecy — zauważyła nieposkromiona Lawy. — Swoją drogą ciekawa jestem, co myśli pan Jerzy o tych waszych projektach?
Pan Jerzy chciał się widocznie odezwać, bo wyjął z ust gałkę od laski, ale pani Wilfer obrzuciła go tak strasznem spojrzeniem, że zakneblował je na nowo.
— Pan Jerzy Simpson jest zbyt szczerym naszym przyjacielem i zbyt dobrze wychowanym dżentlmenem, żeby się miał w jakikolwiek sposób mieszać do tej sprawy.
Pochwała ta, oddana Jerzemu Simpson, wzbudziła skruchę w poczciwem sercu pani Boffen, której nie podobał się z początku ten młodzieniec; pośpieszyła też zaprosić go do siebie w bardzo uprzejmych słowach.
— Bardzo jestem zobowiązany — odparł na to, nie wyjmując gałki z ust — ale nie będę mógł skorzystać. Mam zajęte wszystkie dnie i wszystkie wieczory.
Bella pośpieszyła natychmiast zatrzeć niemiłe wrażenie tej niegrzecznej odprawy, okazując pani i panu Boffen niezwykłą serdeczność, a urok jej zachowania się podbił zupełnie oboje małżonków, którzy na ogół czuli się zadowoleni z wyniku swej wizyty.
Nastąpiło pożegnanie, przy którem ułożono, że miss Bella przeniesie się do domu spadkobierców, skoro tylko ci będą mieli nowe mieszkanie,
Pani Wilfer udzieliła projektowi temu najwyższej swej sankcyi pełnem godności skinieniem głowy i charakterystycznem powiewaniem rękawiczkami, a ton, w jakim udzieliła swego zezwolenia, zdawał się mówić: „Ostatecznie zapomnieć możemy o waszych wadach i liczyć możecie na naszą pobłażliwość“.
— Ale, ale — zagadnęła pani Boffen w chwili odejścia. — Macie tu państwo lokatora?
— Pewien dżentlmen — przerwała jej pani Wilfer, oburzona gminnem wyrażeniem „lokator“ — pewien dżentlmen, bardzo dobrze wychowany, mieszka u nas na pierwszem piętrze.
— A więc w takim razie mamy wspólnego przyjaciela, boi ja znam tego dżentlmena — zauważyła jowialnie pani Boffen. — I jakże się zachowuje ten nasz wspólny przyjaciel, czy pani z niego zadowolona?
— Pan Rokesmith jest bardzo spokojny, bardzo punktualny, ma wszystkie przymioty, jakich można wymagać od człowieka, którego się gości w swoim domu.
— Bo to, widzi pani — mówił dobrodusznie pan Boffen — ja widziałem dotąd raz tylko jeden tego naszego przyjaciela i cieszę się, że się pani o nim tak dobrze wyraża; a czy jest w domu?
— Stoi właśnie przy furtce ogrodowej, jak gdyby czekał na państwo.
— Bardzo być może, że widział nas tu wchodzących.
Bella przysłuchiwała się z wielką uwagą tej krótkiej rozmowie, odprowadzając do furtki swych przyszłych opiekunów.
— Jak się pan ma? — rzekł pan Boffen do Rokesmitha. — To moja żona, pani Boffen, a to, moja droga, ten pan, co chciał być moim sekretarzem.
Rokesmith skłonił się grzecznie pani Boffen, a potem pomógł jej wsiąść do powozu.
— Do widzenia więc tymczasem moja śliczna — mówiła poczciwa dama do Belli, ściskając ją raz jeszcze na pożegnanie. — Gdy się do nas przeniesiesz, przedstawię ci już może mojego Johna Harmon.
Rokesmith, który stał jeszcze obok powozu, pobladł silnie, usłyszawszy te słowa.
— Co panu jest? — spytała pani Boffenowa.
— Nic, tylko to, co pani powiedziała, wydało mi się tak dziwne; jakże pani zdoła pokazać pannie Wilfer człowieka umarłego?
— To będzie dziecko, mały chłopczyk, którego chcemy wziąć na wychowanie i nazwać Johnem Harmon, na pamiątkę naszego drogiego zmarłego.
— Nie odgadłem tego i wydało mi się prawie okrutne to zestawienie śmierci i mordu z młodością i świeżością.
Bella podejrzewała już swego lokatora o skryte dla niej uwielbienie. Nie było to nawet z jej strony przypuszczenie, ale raczej pozytywne przeświadczenie. Nie wiedziała jeszcze sama, czy hołdy te pochlebiają jej, czy też ją obrażają, ale w każdym razie, nie zdając sobie z tego sprawy, interesowała się żywo wszystkiem, co by ją mogło objaśnić o tajemniczej trochę przeszłości lokatora.
On ze swej strony wiedział, że osoba jego zaciekawia ładną miss.
W tym zobopólnym nastroju, znaleźli się nagle sam na sam przy furtce, po odjeździe małżonków Boffenów.
— Pan naturalnie jest ich dobrym znajomym — rzuciła Bella.
Rokesmith spojrzał na nią z wymówką w oczach.
Bella zaczerwieniła się jak piwonia. Zrozumiała, iż Rokesmith odgadł, że chciała go doprowadzić do kłamstwa, aby go potem pognębić.
— Znam ich — odparł.
— Mówił właśnie pan Boffen, że widział go pan raz jeden.
— Byłem tego pewny, że pan Boffen to pani powie.
Bella czuła się podrażniona, cofnęłaby chętnie swoje słowa.
— Pani się dziwi — mówił dalej Rokesmith — że myśl zestawienia osoby pani z tym człowiekiem dawno zmarłym i pogrzebanym wydała mi się prawie potworna. Niemniej przeto uczucie takie istnieje we mnie.
Bella odeszła zamyślona. Gdy wróciła do pokoju, niesłorna jej siostra zasypała ją gradem uszczypliwych uwag.
— I cóż, Bello! jesteś naturalnie uradowana. Marzenia twoje się spełnią. Będziesz bogata u twoich Boffenów, będziesz się robiła piękna dla twoich Boffenów, będziesz ich zabawiała. „Ale powiedz twoim Boffenom, że jeżeli wyobrażają sobie, że dam się kiedy do nich zabrać, to się grubo mylą,
— A ja — rzekł Jerzy Simpson, wyjmując gałkę z ust — oświadczam, że jeśli Boffenowie panna Belli spróbują raz jeszcze powtórzyć mi swoje głupie propozycye, to odpowiem im, jak na mężczyznę przystało.
— Cóż więc? co pan im odpowie? — pytała rozkoszna Lawy, wpychając mu napowrót laskę w usta.
Ale Jerzy Simpson nie rzekł już nic, bo wepchnięta gałka zakneblowała mu usta tak gwałtownie, że mu aż świeczki w oczach stanęły.
Wtedy zabrała głos pani Wilfer. Przedewszystkiem wynagrodziła młodszej córce poprzednią swą srogość, która służyła jej zresztą tylko jako sposób zgnębienia bogatych i gminnych Boffenów, następnie zaś postanowiła dać swej rodzinie nowy dowód wyższości moralnej. Pani Wilfer miała siebie za nadzwyczaj biegłą fizyognomistkę a dar ten polegał u niej głownie na dopatrywaniu się w rysach ludzkich niesłychanie czarnych i zbrodniczych knowań, których nie zdołałaby nigdy wykryć mniej subtelna inteligencya. Nie mogła też dziś opuścić wybornej sposobności, jaką nastręczała jej wizyta spadkobierców. Mówiąc nawiasem, nie przeszkadzało to jej wcale obliczać w myśli nieopisanych korzyści, jakie spłynąć mogą na ich dom ze stosunków z tymi bogaczami.
— Nie mówię już nic o ich zachowaniu się, o niedelikatności ich w stosunku do Belli, nie mówię nic, o przebiegłości ich, o obłudzie i hipokryzyi, bo po za tem wszystkiem wyczytałam na twarzy tej Boffenowej takie rzeczy, od których zimny dreszcz musi wstrząsnąć każdym, kto ją widzi po raz pierwszy.
I na dowód, jak nieomylne było to wrażenie, pani Wilferowa zadrżała natychmiast.
W tym samym czasie ekwipaż państwa Boffenów zatrzymywał się przed skromnym domkiem proboszcza parafii, wielebnego rektora Milwey. Duchowny ten, zmuszony już z mocy swego stanowiska do przychylenia cierpliwego ucha bezładnej gadaninie każdej starej kobiety, któraby uroiła sobie, że ma do niego interes, przyjął swych gości bez żadnych ceregieli. Rektor Milwey był człowiekiem młodym jeszcze, wychowanym zbytkownie, obecnie zaś zajmował posadę, na której był bardzo licho płatny, tak, że dla utrzymania żony i dzieci pomagać sobie musiał lekcyami. Mimo to, zabierano mu bez skrupułu czas drogi, a prócz tego domagano się od niego dobroczynności na rzecz ubogich, w stopniu bez porównania wyższym, niż od najbogatszego z jego parafian,
Rektor Milwey znosił trudności swego położenia z rezygnacyą, na którą nie zdobyłby się prawdopodobnie żaden człowiek świecki. Przyjął on swych gości w małej biblioteczce, do której dochodziły z góry głosy jego sześciorga dzieci, a z dołu silna woń pieczeni baraniej. Mimo dobrotliwej uprzejmości, uśmiechnął się nieznacznie na widok wizytowej sukni pani Boffen, której życzeń wysłuchał przecież z cierpliwością i uwagą.
A więc szanowna pani nie ma własnych dzieci? — zapytał.
— Nie mam ich, księże proboszczu.
— I chciałaby pani, jak ta królowa z bajki, żeby jaka dobra wróżka zesłała pani ładne dzieciątko?
— Właśnie tak.
Rektor Milwey pomyślał może na stronie, że ci królowie i królowe z bajek, pragnący zawsze dzieci, mieliby z pewnością wprost przeciwne życzenia, znalazłszy się na jego miejscu. Zamiast tego jednak, wypowiedział głośno zdanie, że w danym wypadku najlepiej będzie zasięgnąć rady jego żony.
Wezwana więc, przybyła i pani pastorowa. Była to kobieta miła i przystojna, chociaż już trochę przywiędła skutkiem codziennych trudów. Ona także, podobnie jak mąż, stłumić musiała w sobie wiele zbytkownych gustów i skłonności estetycznych, które zastąpione być musiały myślą o węglu i flaneli dla ubogich. Wyrzekli się oboje dawnych przyzwyczajeń i stosunków, oddając się ciałem i duszą zabiegom o swych ubogich, z którymi i dla których zbierali najskromniejsze okruchy ze stołu życia.
— Kochanko! — rzekł do żony rektor Milwey — ci państwo chcieliby adoptować małe dziecko, chłopczyka; sierotę — dodał natychmiast, widząc niepokój, malujący się na twarzy żony.
Dowiedziawszy się, że nie chodzi tu o żadnego z jej malców, pani Milwey wzięła natychmiast do serca sprawę wyszukania sieroty.
— Ja myślę, — rzekł do niej mąż, — że wnuk starej Goody, nadawałby się najlepiej.
— Nigdy w świecie, mój drogi.
— Dlaczego?
— Znasz przecie jego babkę i jej gust do tabaki. Odwiedzałyby nieustannie malca i zasypywałaby go tabaką, wszystkie sukienki byłyby poplamione... nigdy w świecie pani nie dałaby sobie z nią rady.
Pani Boffen, cała w uśmiechach, wdzięczna była niezmiernie pani rektorowej za tak dobre zrozumienie jej życzeń. Rektor wszelako ujął się za małym Goody.
— — Przecież to dziecko nie będzie mieszkało u swojej babki.
— No tak, ale ty wiesz przecież, jak niedelikatna jest stara Goody. Naprzykrzać się będzie państwu nieustannie i nigdy nie będzie zadowolona. Pamiętasz, jak się zachowała ostatnim razem, gdy zaprosiliśmy ją na choinkę, razem z jej małym? Wypiła dwanaście szklanek herbaty, a mimo to mruczała wciąż i z niczego nie była kontenta. A gdy dostała spódnicę flanelową, odniosła ją na drugi dzień, mówiąc, że jest za krótka i narobiła przytem tyle krzyku, że się ludzie zaczęli skupiać koło naszego domu.
— Może więc mały Frank Harrison?
— Ależ nigdy.
— Przecież on nie ma babki.
— Ale malec jest bardzo brzydki, a państwo chcą z pewnością ładne dziecko.
— Więc może wnuczka tamtej z cegielni?
— Przecież to dziewczynka, a państwo chcą chłopca.
— W takim razie chyba Tom Bocker, śliczny zdrowy chłopak,
— Zapominasz, mój drogi, że on ma już lat dziewiętnaście, a wątpię bardzo, aby państwo wychowywać chcieli dorosłego sierotę.
— Och, nie. Mój Boże, gdybym była wiedziała, że sprawimy państwu tyle kłopotu...
— O, niech pani tego nie mówi.
— Wdzięczni jesteśmy, że się pani do nas zwróciła.
Była to szczera prawda; byli oboje tak wdzięczni, jakgdyby posiadali sklep z sierotami, dla którego otwierała się im klientela.
— Niech państwo dadzą nam kilka dni czasu do namysłu, a z pewnością coś znajdziemy — upewnił ich rektor Milwey.
— Tak, tak, z pewnością — poparła go gorąco żona. — Mamy przecież bardzo wiele sierot — mówiła dalej z takim niepokojem, jakgdyby się lękała konkurencyi.
— Widzi pani, niektóre z naszych sierot, są u krewnych lub znajomych swych rodzin. Ci ludzie wyzyskiwaliby państwo niemiłosiernie, przepijając wszystko, coby się im dało na rachunek sierot i niktby temu nie mógł przeszkodzić.
Ułożono ostatecznie, że pani Milwey szukać będzie sieroty, łączącego w sobie wszystkie potrzebne dane i skoro tylko znajdzie takiego, da o tem znać do willi Boffenów. Przed odjazdem pan Boffen zaproponował jeszcze pani rektorewej, by zrobiła go swoim kasyerem, na jakie 200 funtów rocznie, na rzecz swych ubogich, czem oboje małżonkowie tak się ucieszyli, jakby chodziło tu o polepszenie własnego ich bytu.
Na tem skończyła się wizyta, zostawiając obu stronom wrażenia jaknajmilsze i zarodek wzajemnej sympatyi.

ROZDZIAŁ X.
Kontrakt ślubny.

Olbrzymi zamęt panował w domu państwa Weneeringów. Bardzo dojrzała panna została narzeczoną bardzo dojrzałego młodzieńca i dojrzała ta młoda para udać się miała do kościoła z mieszkania najlepszych swych przyjaciół, jakimi byli państwo Weneering. U nich też miało się odbyć poślubne śniadanie.
Lokaj-chemik, który miał zwyczaj potępiać z zasady wszystko, co się działo w domu jego państwa, ganił bezwzględnie projektowane małżeństwo, że jednak nikt nie troszczył się o jego zdanie, przygotowania do uroczystości ślubnej były w pełnym toku.
Oboje narzeczeni uchodzili za ludzi bardzo bogatych. Pan młody posiadał podobno kapitały i pobierał wysokie dywidendy w różnych przedsiębiorstwach, a to, jak wiadomo, wystarcza zupełnie w naszych czasach do zrobienia z danej jednostki wybitnej znakomitości.
— Skąd pochodzi?
— Z dywidendy.
— Do czego dąży?
— Do dywidendy.
— Jakie ma upodobania?
— Dywidendy.
— Jakie zasady?
Dywidendy.
— Z jakiego powodu wybrano go do parlamentu?
— Przez dywidendy,
Magiczne to słowo panuje dziś niepodzielnie, a my, zwykłe sobie mrowie ludzkie, powtarzamy je jak zahypnotyzowani lub odurzeni opium. — Człowiek, pobierający dywidendy, może nie mieć żadnej wartości, żadnego nawet powodzenia, może nic sam nie robić, nic nie produkować, dywidenda otoczy go mimo to aureolą blasku, przed którym korzyć się muszą zwykli śmiertelnicy. Otóż dywidendy to właśnie skojarzyły małżeństwo, które wprowadziło w niemały kłopot pana Twemlow. Zaproszony na obiad w małem kółku do swych przyjaciół Weneeringów, dowiedział się tam o zbliżającej się uroczystości i dotyczących jej szczegółach.
— Przyjacielu! — rzekł do niego pan Weneering — Sofronia jest sierotą (Sofronia było to imię panny młodej), trzeba więc, aby ktoś prowadził ją do ślubu w zastępstwie jej ojca.
— Pan może to zrobić — rzekł do Weneeringa Podsnap, zaproszony także na tę rodzinną naradę,
— Nie, mój drogi! odpowiedział na to Weneering — nie zrobię tego dla trzech przyczyn. Najpierw, wiem, że nie nadaję się do tej roli (był rzeczywiście młodszy od obojga narzeczonych), następnie nie czuję się w prawie zabierania miejsca godniejszych odemnie przyjaciół panny młodej; po trzecie wreszcie, żona moja ma przesąd jakiś pod tym względem i nie życzy sobie, abym prowadził kogobądź do ślubu, dopóki nasza mała nie wyjdzie za mąż.
Mała miała zaledwie pół roku, termin więc, w jakim wolno było ojcować panu Weneering, był dość odległy.
— Ale — mówił dalej Weneering — pocóż szukać mamy daleko, skoro mamy śród siebie człowieka ze wszech miar najodpowiedniejszego, drogiego naszego przyjaciela Twemlowa.
W ten sposób mały dżentlmen mianowany został przybranym ojcem dojrzałej, młodej osoby i musiał biegać w przeddzień ślubu, załatwiając różne formalności.
Po dopełnieniu ich, znalazł się wraz z Weneeringiem w biblioteczce domowej, gdzie schodzić się zaczęli różni uczestnicy weselnej uroczystości.
Wkroczyła więc najpierw jutrzejsza oblubienica, Sofronia, córka zmarłego ziemianina Horacego Akershema i dziękowała w gorących wyrazach widzianemu po raz trzeci w życiu panu Twemlow za podjęcie się zastąpienia zmarłego przed laty, nieodżałowanego eskira Horacego.
Te same dziękczynienia powtórzył następnie narzeczony, pan Alfred Lammie, którego Twemlow oglądał dziś po raz drugi w życiu.
Wbiegły następnie drużki, cały legion, zrekrutowany niewiadomo skąd przez pomysłowego Weneeringa. Ten objaśnił jeszcze Twemlowa, że starszym drużbą będzie Mortimer Lightwood.
— Znasz oryginalność tego naszego przyjaciela? (Twemlow widział go raz jeden tylko i nie zamienił z nim ani słowa). Otóż pisze mi on, co następuje: „Zupełnie nie wiem, dlaczego pan mnie właśnie wybrał, ale skoro pan sobie tego życzy, nie odmawiam i stawię się w dniu oznaczonym.
Wszystko to rozstroiło małego pana Twemlow, który wymknął się z tego gwaru i powrócił do swego mieszkania na Dukestreet, gdzie kazał sobie podać skromną wieczerzę.
Czuł się przygnębiony i smutny, patrząc na swój talerz z zupą, w której pływał kotlet barani. On także miał kiedyś swój sen o szczęściu i czuł w tej chwili, że w sercu jego żyją jeszcze wspomnienia o czarownej istocie, którą, uwielbiał, a która nie odpowiedziała na jego zapały. I marzyło mu się, że ona jest dziś jeszcze taka, za jaką ją uważał przed laty (jaka zresztą nigdy nie była). Marzyło mu się dalej, że, gdyby ukochana jego nie została żoną innego z wyrachowania, lecz wyszła za niego z miłości, byliby z sobą bardzo szczęśliwi (przypuszczenie to było z gruntu fałszywe). Dalej jeszcze wystawiał sobie, że może ona tam gdzieś marzy w tej chwili o nim, jak on o niej, a tkliwa jej dusza (była to najoschlejsza dusza, jaką kiedykolwiek świat wydał) zachowuje mu dotąd serdeczną pamięć (a było to największe jego złudzenie).
Myśląc o tem wszystkiem, biedny, mały dżentlmen oparł czoło na drobnych swych suchych rękach, a łokcie na suchych kolanach i popadł w smutną zadumę. Pustka przy nim i dokoła niego, sam, zawsze sam. Biedny Twemlow siedział tak długo, aż wreszcie usnął, ale i we śnie trapiły go jeszcze smutne myśli, a lekki dreszcz wstrząsał jego szczupłą postacią.
Nazajutrz lady Tippins zjawiła się prawie pierwsza z gości weselnych, nie chcąc tracić ani momentu z uroczystości, którą zamierzała wyśmiać u innych swoich znajomych.
Dama ta miała pretensye do wielkiego talentu narracyjnego.
— Mortimerze! — wołała, rzucając Się na adwokata państwa Boffenów — mówże mi zaraz nędzniku, gdzie jest pan młody.
— Na honor, nie wiem i nie obchodzi mnie to wcale.
— Co mówisz niegodziwcze, tak to wywiązujesz się ze swych obowiązków pierwszego drużby?
W rażenia, jakich publiczność udzielała sobie w kościele, dałyby się streścić w następujący sposób:
„Panna młoda, lat 45, albo się na tem nie znamy. Suknia po 30 szylingów łokieć, welon prześliczny, z pewnością prezent“.
„Drużki dobrano widocznie tak, aby nie zaćmiewały panny młodej. Jedna, ta z zadartym noskiem, byłaby niczego, gdyby nie patrzyła tak zawzięcie na swoje nogi.
„Biedny Twemlow umiera ze strachu, aby go nie wzięto za prawdziwego ojca. No! bo też nie miałby się czem pysznić“.
„Panią Weneering oszacować dziś można co najmniej na 2,000 funtów, nie licząc aksamitu jej sukni. Ojciec jej musiał stanowczo pożyczać na zastaw, bo skądby wzięła tyle klejnotów”.
Po skończonej ceremonii, pan Weneering podał ramię lady Tippins, prowadząc ją do karety, za nimi pośpieszyła reszta orszaku. Salony państwa Weneering, wspaniale przystrojone kwiatami, czekały na szczęśliwą parę. W orszaku było wiele osób zupełnie nowych, które się tu znalazły niewiadomo skąd. Osoby te, zdziwione z początku poufałym tonem, z jakim je tu traktowano, ośmieliły się wkrótce tak dalece, że przeczyły co słowo panu Weneering i to jeszcze przed śniadaniem. Tampony stawiły się w komplecie, gotowe na wszystko, chociażby przyszło im zastąpić pana młodego w razie, gdyby się ten niespodzianie zagubił. W antraktach pani Weneering wnosiła do salonu niemowlę, przystrojone w ubiór weselny i pokazywała je wszystkim, błyskając rubinami, szmaragdami, turkusami i brylantami, które zdobiły jej zakrzywione palce. Wreszcie lokaj-chemik zaprosił wszystkich do jadalni, która wyglądała dziś równie olśniewająco jak salony. Stół uginał się pod ciężarem srebrnych wielbłądów i pasztetów, zdobnych w Amorki i Kupidyny. Przed zajęciem miejsc pan Weneering ofiarował publicznie pannie młodej kosztowną bransoletkę, którą jej sam włożył na rękę. Wogóle jednak goście, zwłaszcza nowi, traktowali gospodarstwo tak, jakby państwo Weneering byli tylko poczciwymi restauratorami, u których zamówiono obiad, płacąc od osoby. Tampony zmiatały potrawy, jak to było ich zwyczajem, a nowi goście zapraszali się wzajemnie, najbezczelniej w świecie i dolewali sobie z niezwykłą szczodrością coraz to nowe kieliszki szampana. Co więcej, zaczęli robić głośne uwagi, ile też gospodarz zarobi na dzisiejszej uczcie i zachowywali się zupełnie tak, jakgdyby byli w knajpie. Pan Weneering nie mógł temu przeszkodzić, z powodu, iż był uwięziony pomiędzy lady Tippins a ciotką panny młodej, starszą panią, robiącą wrażenie osoby skamieniałej. Dama ta powzięła do starej trzpiotki natychmiastową nienawiść i obrzucała ją wciąż spojrzeniami Meduzy. Co więcej, ilekroć lady Tippins wygłosiła jakiebądź rozkosznie zalotne zdanie, skalista ciotka okazywała swoje zgorszenie rozgłośnem chrząkaniem, które zaczęło wreszcie zwracać uwagę całego stołu. Prócz tego zaznaczała swą niechęć, odrzucając energicznie wszystkie półmiski, z których nabrała coś wpierw lady Tippins, przyczem mówiła głośno:
— Nie! nie! zabierzcie to sobie, ja takich rzeczy nie jadam.
Chciała widocznie dać do zrozumienia, że, używając tych samych potraw, jakiemi żywi się podstarzała piękność, mogłaby się sama stać do niej podobna, co byłoby opłakanym i haniebnym dla niej końcem. Lady Tippins wywzajemniała się, jak mogła, tak zaciekłej antagonistce, trzymając ją pod ogniem swej lornetki, ale arystokratyczne te tony nie zrobiły żadnego wrażenia na kamiennej ciotce, która dotrwała do końca w jawnie wrogiej postawie. Co się tyczy starszego drużby, ten siedział całkiem wyczerpany, przechylając się w tył na poręczy krzesła i zdawał się korzystać z tego momentu, dla zrobienia obrachunku wszystkich win, jakie popełnił w życiu; podobnie zachowywał się przyjaciel jego, Eugeniusz. Że jednak wszystko ma swój koniec, skończyła się i owa uczta weselna, a nowożeńcy zaczęli się żegnać, mając odpłynąć w poślubną podróż na wyspę Wight. Na znak, dany przez pana Weneeringa, orkiestra, ustawiona przed oknem, zagrała hucznego marsza, co ściągnęło oczywiście licznych widzów i słuchaczy. W tej chwili lokaj-chemik, który stał w bramie domu, chcąc dodać splendoru odjazdowi, doznał niespodziewanie przykrej zniewagi. Oto jeden z Tamponów rzucił za odjeżdżającymi starym trzewikiem, co, jak wiadomo, przynosić ma szczęście podróżnym. Ponieważ jednak był już porządnie zamroczony winem szampańskiem, trafił więc w lokaja, zamiast przysporzyć powodzenia nowożeńcom.
Na tem skończyła się uroczystość, goście rozpierzchli się błyskawicznie, Mortimer z Eugeniuszem znikli, jak inni, podobnież Twemlow i ciotka Meduza, zachowująca do końca kamienną postawę.
Każda wszakże rzecz ma swą odwrotną stronę medalu, dostrzegliby ją więc i w tych godach weselnych ci, którzyby spotkali nowopobraną parę, w niespełna dwa tygodnie po ślubie. Nowożeńcy, którzy znajdowali się jeszcze na wyspie Wight, spacerowali nad morzem, ale odciski ich stóp na piasku wskazywały, że ani chwili nie szli z sobą pod rękę. Sofronia, dziurawiła piasek parasolką, a małżonek jej wlókł za sobą laskę, trzymając ręce z tyłu.
— Czy powiesz mi wreszcie Sofronio? — zaczął Alfred Lammie po długiem milczeniu.
— Nie mam ci nic do powiedzenia. Co za nieuczciwość!
— Co powiedziałaś? — syknął Alfred Lammie, zagarniając ręką, swe krzaczaste faworyty, tak, że twarz jego zdawała się tonąć w gęstwinie żółtej trawy.
— Nic nadzwyczajnego, — odrzuciła wyniośle Sofronia, nie przestając iść szybko.
— Powiedziałaś nieuczciwość.
— A gdyby nawet.
— Tu niema gdyby... powiedziałaś to na pewno.
— Przypuśćmy, że powiedziałam... i cóż dalej.
— Czy śmiałabyś powtórzyć mi to prosto w oczy?
— Tak, — odparła Sofronia, zatrzymując się i obrzucając swego małżonka pogardliwem spojrzeniem. — A teraz ja z kolei spytam, czy śmiałbyś rzucić mi w oczy coś podobnego?
— Nie zrobiłem tego.
Była to prawda. Wobec tego Sofronia uciekła się do zwykłego wybiegu kobiecego.
— Mało mnie to obchodzi, co pan zrobił, a czego pan nie zrobił — rzekła wyniośle.
— Masz szczególny sposób dyskutowania.
— Dawałeś mi do zrozumienia, że posiadasz majątek, — wybuchnęła Sofronia.
— Nigdy tego nie robiłem.
— W takim razie pozory mnie zwiodły.
— A ty, czy nie starałaś się wzbudzić we mnie przekonania, że jesteś bogata?
— To nieprawda.
— W takim razie i mnie pozory zwiodły.
— Czy to moja wina, że, będąc awanturnikiem i łowcą posagowym, nie miałeś dość odwagi i rozumu, aby dowiedzieć się prawdy?
— Pytałem Weneeringa.
— Cha! cha! Cóż może o mnie wiedzieć taki Weneering.
— A teraz ja cię zapytam, kto wmówił w ciebie, że jestem bogaty?
— Nadawałeś sobie takie pozory.
— Więc nie radziłaś się nikogo? Owszem, pytałam Weneeringa.
— Który wiedział o mnie tyle, co i o tobie.
Po krótkiej pauzie Sofronia zatrzymała się znów i rzekła z pasyą:
— Nie daruję tego nigdy Weneeringom.
— Ani ja — stwierdził zimno jej mąż.
Zaczęli znów spacerować po wybrzeżu, żłobiąc za sobą ślady na piasku parasolką i laską.
Morze padało, słońce, które niedawno jeszcze powlekało złotą jasnością brutalne stoki skał, schowało się gdzieś, zostawiając już tylko na wybrzeżu brudne, błotniste plamy, ale nawet, uciekające jedna za drugą zdawały się piętnować pogardą i odrazą tych dwoje oszustów, złapanych we własne sidła.
— Wyrzucasz mi, żem wyszła za ciebie przez wyrachowanie — mówiła Sofronia — a czyż mogłeś rościć sobie pretensye, abym się rozkochała w twojej osobie? to doprawdy przechodzi granice.
— Mógłbym ci oddać pięknem za nadobne, Sofronio, i zadać ci to samo pytanie.
— A zatem — rzuciła Sofronia szybko — niedość, żeś mnie oszukał, chcesz mnie jeszcze znieważać!
— Wcale nie, przecież to nie ja podniosłem drażliwą kwestyę, a tylko ją odwróciłem.
— Ba! — zawołała młoda małżonka, łamiąc parasolkę.
Twarz Alfreda Lammie pozieleniała i wystąpiły na nią złowróżbne plamy. Umiał się wszakże hamować, gdy małżonka jego nie ukrywała wcale swojej wściekłości.
— Rzuć to! — syknął Alfred Lammie, wskazując parasolkę — zrobiłaś z tego przedmiot bezpożyteczny, który cię tylko ośmiesza.
Na to pan Sofronia Lammie obrzuciła męża obelgami, nazwała go łotrem, chwyciła parasolkę i chciała go bić.
On wytrzymał to wszystko w milczeniu.
Wtedy Sofronia uciekła się do płaczu. Nazwała się najnieszczęśliwszą z kobiet, oszukaną, skrzywdzoną i pohańbioną. Zapytywała przytem swego małżonka, dlaczego jest taki podły i nie dobije jej odrazu, skoro mógł ją do tego stopnia skrzywdzić. Czemu nie wydrze jej życia, które złamał doszczętnie. Zaczęła łkać, mówiła wiele o intrygach i oszustwie, wreszcie opadła na ławkę kamienną i przeszła przez wszystkie możliwe fazy histerycznej wściekłości,
Mąż jej stał przez cały ten czas nieruchomy, a plamy, które wystąpiły mu były na twarz jak piętna szatańskie, nikły powoli. Oddychał tylko ciężko, jak człowiek, który wraca z szybkiego pościgu.
— Wstań pani — rzekł wreszcie — i pomówmy poważnie.
Nie zwróciła uwagi na ten rozkaz.
— Wstań, mówię ci, Sofronio!
Mówisz? Doprawdy mówisz? — przedrzeźniała go z najwyższą ironią.
Spuściła głowę, udając, że nie wie o tem, iż mąż jej patrzy na nią, ale czuła na sobie ten wzrok i była zakłopotana.
— Wstań pani, pójdziemy stąd mistress Lammie, dosyć już tych scen. Zrozumiała mnie pani?
Podał jej rękę a ona nie opierała się dłużej i wstała. Poszli tym razem w stronę swego mieszkania,
— Mistress Lammie — mówił do niej Alfred. — Byliśmy oboje oszukani i oszukaliśmy się wzajemnie, jest to błędne koło, z którego nie wyjdziemy.
— Pan pierwszy zaczął mnie wyróżniać.
— Poco wspominać fakty, których, niestety, nie potrafimy już odwołać.
— Zostałam haniebnie wyzyskana.
— Ja także. Myślę, Sofronio, że uspokoiłaś się już o tyle, aby zrozumieć nasze wzajemne położenie i przyznaję ci chętnie, że byłem ostatnim głupcem, żeniąc się z tobą tak na słowo.
— A ja! — przerwała mu Sofronia — a ja, czem byłam!
— Tak, ty także, sięgnąwszy myślą wstecz, możesz sobie powiedzieć, żeś zrobiła głupstwo.
— Niestety, odrobić już tego nie możemy, musimy też pomyśleć, co z lego wyniknie.
— Wstyd i nędza — rzekła z goryczą Sofronia.
— Niekoniecznie. Wynika z tego przedewszystkiem trzeba jasnego porozumienia się. Podaj mi rękę, Sofronio, i słuchaj uważnie. Przełożę ci moje warunki, dzieląc je na trzy punkty, aby być lepiej zrozumianym. A więc „primo“ dość już przykra rzecz, żeśmy się na sobie zawiedli, nie potrzebujemy tego rozgłaszać. Czy zgadzasz się na to?
— Tak, jeśli to możliwe.
— Umieliśmy przecie siebie oszukać. Dlaczegóżby nie miało się nam to udać wobec innych. Zrozumiałaś?
— Tak.
— Następnie, ponieważ Weneeringowie przez głupią próżność przyczynili się do wprowadzenia nas w błąd, musimy się zemścić na Weneeringach.
— Co to, to najchętniej!
— Mimo to, nie będziemy im przeszkadzali we wciąganiu nowych ludzi w podobne sieci, w jakie sami wpadliśmy, o ile to nam korzyść przyniesie.
— Naturalnie.
Po trzecie, Sofronio, nazwałaś mnie awanturnikiem i miałaś słuszność, ale że i ty sama nie jesteś niczem innem, jak zwykłą awanturnicą, mamy więc oboje działać solidarnie w każdej sprawie, która może nam przynieść pieniądze.
Zgodziła się i na to po krótkiem wahaniu.
A wreszcie jeszcze jedno. Okazałaś dziś Sofronio bardzo przykry charakter, otóż proszę jakich byłem dziś świadkiem, nie się nigdy; bo mogę cię upewnić, że charakter mój jest prawie dyabelski i, gdybym zmuszony był kiedy dać mu upust, nie wypadłoby to na twoją korzyść.
Sformułowawszy w ten sposób i zatwierdziwszy ten kontrakt ślubny, czcigodna para powróciła do swego gniazdka.
Jeżeli Alfred Lammie, chcąc poskromić swoją żonę, uznał za stosowne ogołocić ją z resztek poczucia godności osobistej i szacunku dla samej siebie — to cel ten został w zupełności dopięty.

ROZDZIAŁ XI.
Człowiek, który pracuje w pocie czoła.

Mortimer Lightwood i Eugeniusz Wrayburne zamieszkali razem i prowadzili wspólne kawalerskie gospodarstwo, stołując się u restauratora, który przysyłał im obiad. Przyjaciółmi byli i kolegami od dzieciństwa, a teraz przyjaźń ta zacieśniła się bardziej jeszcze.
Wiosna już była, ale nie ta urocza wiosna, opiewana przez poetów, ale zimna, dżdżysta, przenikliwa, ostra, a przedewszystkiem wietrzna. Wiatr nie dął, ale poprostu smagał ludzi, rżnął, piłował, rozdrabniał wszystko na miałki pyłek. Wtedy to nastąpiło owo tajemnicze wirowanie miliarda papierków, tak charakterystyczne dla Londynu. Mniejsze i większe skrawki papieru unosiły się w powietrzu, opadały na krzaki, polatywały między drzewami, siadały na drutach telegraficznych, zwiedzały wszystkie kąty, mokły we wszystkich studniach i szukały napróżno schronienia za kratami wszystkich ogrodów, Zjawisko to, jak już wyżej wspomniałem, charakterystyczne dla Londynu, nieznane jest w Paryżu, bo stolica Francyi, mimo swej zamożności, umie i z takich nawet drobnostek wyciągać pożytek, a może i wicher nie bywa tam tak bezwzględny. Nasz Londyn za to bywa w takie dni wietrzne czemś najokropniejszem w świecie, ponurem, nadąsanem miastem, łączącem w sobie właściwości komina, który dymi, i jędzy, która się wścieka. Smutne, rozzgrzytane, opłakane miasto, bez najmniejszej szczeliny w swem okropnem, ołowianem sklepieniu; taki bywa nasz Londyn w dni wiosenne.
Taki też wydawał się Mortimerowi i Eugeniuszowi, gdy, spożywszy wspólny obiad, siedzieli o zmroku przy koniaku, paląc namiętnie papierosy.
— Uf! co za wiatr — rzekł Eugeniusz — a słychać go u ciebie tak przenikliwie, jakgdybyśmy siedzieli w latarni morskiej, oddanej pod straż naszą. Co do mnie, żałuję szczerze, że nie jestem latarnikiem.
— Zanudziłbyś się.
— Wcale nie gorzej, niż gdzieindziej. Pomyśl tylko, przynajmniej nie miałbym tam żadnych rozpraw sądowych.
— Ani klijentów. — dodał Mortimer.
— Gdybyśmy siedzieli tak we dwóch na samotnem wybrzeżu, lady Tippins nie mogłaby nas odwiedzać, a co lepsze, mogłaby zatonąć, zanimby się do nas dostała. Nie potrzebowalibyśmy uczęszczać na uczty weselne, widywalibyśmy czasem dla rozrywki rozbitków.
— Po za tą jedyną dywersyą byłoby to jednak życie monotonne zauważył Lightwood.
— Myślałem już o tem — odrzekł Eugeniusz, jakgdyby rozważał już na seryo projekt zamieszkania w latarni morskiej. — Byłaby to przynajmniej monotonia ograniczona, stokroć lepsza od bezgranicznej monotonii tak zwanego świata.
— Mówmy lepiej o twoim ojcu — zaproponował Lightwood, przypominając przedmiot rozmowy, który się im nieustannie wymykał.
— Dobrze — odparł Eugeniusz, sadowiąc się wygodnie w fotelu — mówmy o moim czcigodnym rodzicu. Nie miałem, co prawda, zamiaru poruszać tej kwestyi do czasu zapalenia świec, bo jest to kwestya, wymagająca sztucznego oświetlenia, ale skoroś ją raz rozpoczął...
Tu Eugeniusz przegarnął węgle, a gdy trysnął z nich nowy płomień, mówił dalej:
— Otóż czcigodny mój rodzic znalazł w swem czcigodnem sąsiedztwie kobietę, którą przeznacza na żonę swemu synowi.
— Majątek jest? — spytał Lightwood.
— Naturalnie, że jest, bez tego mój czcigodny rodzic nie byłby jej wybrał. A teraz pozwól, że dla skrócenia czasu nie będę wciąż mówił mój czcigodny rodzic, tylko M. C. R. To nawet będzie dobrze brzmiało, przypominając coś, jakgdyby: jego ekscelencya książę Wellington.
— Co ci za pomysły przychodzą do głowy...
— Otóż M. C. R. należy do tego typu ludzi, którzy obmyślają wcześnie karyerę swych dzieci w chwili ich urodzenia, a czasem jeszcze przed urodzeniem. Mnie więc przeznaczył od kolebki na członka palestry, którym też istotnie zostałem. Brak mi tylko, jak dotąd, licznej klijenteli, na i żony.
— Nie skarżyłeś się dotąd na ten drugi brak.
— Ja nie, ale M. C. R. pomyślał o tem za mnie. Słowo ci daję, że, gdybyś go znał tak dobrze, jak ja, toby cię M. C. R. ubawił tak samo, jak mnie bawi.
— Niezbyt synowskie orzeczenie,
— Kiedy ja, owszem, mam dla niego szczere przywiązanie, a nawet dużo szacunku. Ale posłuchaj dalej. Otóż, gdy mój najstarszy brat ujrzał światło dzienne, było z góry wiadome, że będzie musiał przez całe życie borykać się z kłopotami rodzinnymi, co się nazywa w oczach świata odziedziczeniem schedy ojcowskiej. O to więc nie potrzebował się troszczyć. Drugiego mego brata przeznaczył M. O, R. od dzieciństwa na filar naszego Kościoła, a on też został tym filarem, coprawda, chwiejnym. Skoro przyszedł na świat mój trzeci brat, M, C R., który nie pragnął tak szybkiego powiększenia rodziny, nie uczuł się jednak zaskoczony i już w pół godziny po jego urodzeniu zadecydował, że będzie to podróżnik, który objedzie wszystkie oceany; i rzeczywiście brat mój służy w marynarce, lecz nie odbył jeszcze owej okrężnej podróży. Wreszcie przyszedłem ja i wypełniłem wyrok obywatelski z wiadomym ci skutkiem. Potem przyszedł mój młodszy brat, w którym M. C. R. odkrył w niemowlęctwie już szalone zdolności do mechaniki i tak bez końca.
— To wszystko bardzo pięknie, ale cóż ta twoja przyszła?
— A! to już, niestety, pomysł M. C. R., który mnie wcale nie bawi.
— Czy ją znasz?
— Nie widziałem jej nigdy.
— A więc należałoby spróbować.
—. Mój drogi, ty mnie znasz, ty wiesz, czy ja jestem stworzony do małżeństwa, ja, który się wszystkiem łatwo przesycam, a w gruncie nudzę się stale, bezwzględnie, rozpaczliwie.
— Nie jesteś konsekwentny, Eugeniuszu.
— Owszem, upewniam cię, że się nudziłem i nudzę najkonsekwentniej w Świecie...
— Tak, ale przed chwilą mówiłeś sam, że monotonia byłaby ci we dwoje znośniejsza.
— W latarni morskiej, mój drogi, tak, w latarni morskiej możebym się jeszcze zdecydował.
Ciemność ogarnęła tymczasem pokój, wypełzając ze wszystkich kątów.
Za oknem wicher wył coraz żałośniej i dzwonił ponuro o szyby. Eugeniusz przeciągnął się leniwie, a potem przystąpił do okna, które, jak wiadomo, wychodziło na cmentarz. Chciał, jak się zdaje, rozkoszować się jeszcze spokojem, jakiego zażywał przy ogniu przez porównanie go z wichurą, szalejącą na dworze.
Patrzył więc na pogrążone w mroku grobowce, z których podnosić się zdawały wydłużone cienie,
— Rzekłby kto, — szepnął — że duchy umarłych wybrały się na spacer, a zabłąkawszy się pukają do naszych okien, by nas zapytać o drogę.
Wygłosiwszy to zdanie, Eugeniusz powracał do swego fotelu, lecz zatrzymał się w pół drogi.
— Patrz tylko — rzekł do Mortimera — zdaje mi się, że naprawdę wywołałem upiora.
Lightwood odwrócił głowę i dojrzał przy drzwiach coś podobnego do człowieka.
— Za pozwoleniem! — odezwał się ochrypły głos. — Czy jeden z panów jest adwokatem i nazywa się Lightwood?
— Należy pukać — rzucił szorstko Mortimer.
— Za pozwoleniem panów, drzwi były otwarte.
— Czego tu chcecie?
— Za pozwoleniem — powtórzył ochrypły głos — czy jeden z panów jest adwokatem i nazywa się Lightwood?
— Tak — odparł Mortimer.
— To dobrze — odparł ochrypły głos, zamykając drzwi. — Przyszedłem tu w interesie do pana adwokata.
Lightwood zapalił świecę i zobaczył przy drzwiach podejrzane indywiduum, miętoszące w ręku zatłuszczoną czapkę, niegdyś futrzaną, dziś wytartą do skóry i przypominającą raczej butwiejące szczątki zdechłego kota lub psa.
— O co idzie? — spytał Mortimer. — To pan jest panem adwokatem Lightwood? — powtórzył raz jeszcze właściciel czapki, siląc się bezskutecznie na przyjemny uśmiech.
— To ja.
— W takim razie, proszę łaski pana adwokata — mówił przybysz, zginając się w służalczym ukłonie — proszę mieć wzgląd na to, że ja jestem biednym człowiekiem, pracującym w pocie czoła i chciałbym złożyć przysięgę.
— W takim razie zwróć się pan do kogo innego.
— Ależ ja chcę zrobić Alfreda Dawid...
— Czy to imię wasze?
— Ależ nie; ja chcę zrobić Alfreda Dawid na ręce pana adwokata.
— Affidawit[4] — mruknął Eugeniusz, nie przestając palić papierosa.
— Nie mam kwalifikacyi do przyjmowania takich zeznań — objaśnił go Mortimer.
Osobnik z czapką zdawał się być zawiedziony, ale po namyśle rzekł znowu:
— To może pan adwokat będzie łaskaw spisać to, co powiem bez przysięgi.
— Powiedzcie, o co chodzi?
— O co chodzi — powtórzył, przysuwając się bliżej. — Chodzi tu o nagrodę 5,000 funtów, to nielada gratka.
— Siadajcie, proszę — rzekł Mortimer, który odgadł z tych słów, że chodzi tu o jakiś ślad, dotyczący morderstwa Johna Harmon. — Może napijecie się wina?
— Nie odmówię, jeśli taka łaska pana adwokata.
Mortimer nalał mu pełny kieliszek, który gość wypił w ten sposób, że popłukał sobie usta winem, przelewając je najpierw pod prawy policzek, następnie pod lewy, aby je wreszcie połknąć.
— Może jeszcze?
— I owszem.
Kieliszek znów został napełniony i wypróżniony w ten sam sposób, co poprzednio.
— Jak się nazywacie?
— Pan adwokat się za bardzo śpieszy — rzekł gość z odcieniem wymówki. — Mówiłem już, że jestem biednym człowiekiem, pracującym w pocie czoła i chcę przysłużyć się sprawiedliwości. A to, co mam powiedzieć, ma być przecie spisane.
Uwzględniając trafność tego życzenia, Mortimer przysunął arkusz papieru i pióro, gdy przyjaciel jego ofiarował się służyć mu za pisarza,
— A teraz powie pan swoje nazwisko? — spytał Lightwood.
Ale człowiek, pracujący w pocie czoła, nie czuł się jeszcze dostatecznie zabezpieczony.
— Za pozwoleniem pana adwokata, tamten pan, co pisze, jest świadkiem niby, to też i ja chciałbym wiedzieć nazwisko jego i adres.
Eugeniusz wyjął z portfelu swój bilet wizytowy i rzucił go na stół nieufnemu gościowi, który zwinął w trąbkę ową kartkę i zawiązał ją w węzełek chustki od nosa.
— A teraz — zaczął Lightwood — radzę panu skupić uwagę na każde słowo, bo wszystko będzie spisane. Zatem nazwisko?
— Roger Riderhood.
— Miejsce zamieszkania?
— Limehole nad rzeką.
— Zajęcie?
Na to pytanie odpowiedział Riderhood z mniejszym pośpiechem, niż na dwa poprzednie.
— Mam robotę na rzece.
— Byliście kiedy karani?
Lekko zmieszany tem pytaniem, Riderhood udał, że go nie dosłyszał.
— Pan adwokat pytał mnie o co?
— Siedzieliście już kiedy w więzieniu?
— Tylko raz, ale to się przecie może każdemu zdarzyć.
— Za co?
— Za to, że włożyłem kiedyś, tak przez żart, rękę do kieszeni pewnego majtka, ale to był mój przyjaciel.
— Rozumiem teraz, na jakiem polu pracujecie w pocie czoła — zauważył Eugeniusz.
— Tak, dobrze pan powiedział Nieraz to mi pot kroplami spływa aż na ziemię, jak deszcz, proszę pana adwokata, jak deszcz kroplisty.
Eugeniusz przechylił się w tył na krześle i patrzył na Riderhooda, puszczając z papierosa kółka dymu. Tamten namyślał się, gładząc rękawem swoją czapkę, a potem zaczął:
— Proszę tak pisać: „Ja, Roger Riderhood, który mówię do was, zeznaję, że znam człowieka, który zabił Harmona. Człowiekiem tym jest Jesse Hexham, którego nazywają także Gafferem. On wyłowił ciało Harmona, ale wprzód go zabił, to jego ręka spełniła to morderstwo.“
Na tak stanowcze oświadczenie, obaj przyjaciele spoważnieli.
— Na czem opieracie to oskarżenie? — pytał Lightwood.
— Na czem? — zastanowił się Riderhood, wycierając twarz rękawem. — A bo ja, za pozwoleniem panów adwokatów, ja dawniej robiłem na rzece z Gafferem, robiliśmy obaj, we dnie i w nocy. Ale ja już wtedy pomiarkowałem sobie, że on ma jakieś sposoby nie całkiem przyzwoite. Ja go też porzuciłem, za pozwoleniem panów adwokatów; pierwszy wycofałem się z tego interesu... On ma córkę i ja z góry mówię panom adwokatom, że ta córka mówić będzie co innego. Ale takie gadanie funta kłaków nie warte, bo ona zwyczajnie, jak córka, gotowa kłamstwo na kłamstwie stawiać, byle go tylko uniewinnić.
— Wszystko to niczego nie dowodzi — przerwał mu Lightwood.
— Niczego? — powtórzył Riderhood, nie tyle zdziwiony, co niezadowolony.
— Naturalnie, że niczego, a raczej jest to tylko dowodem, że macie w posądzeniu Gaffera.
— Przecież mówiłem, co może poświadczyć ten pan adwokat, co pisze, że gotów jestem przysiądz, że jako ten świat jest wieczny i końca mieć nie będzie, tak prawdą jest, że Gaffer zabił tego Harmona.
— Przysięga wasza dowiedzie tylko, że wy istotnie podejrzewacie Gaffera, ale nie daje żadnej pewności, że on istotnie popełnił tę zbrodnię... tak mówi prawo.
— Napewno? — spytał słodziutko Riderhood.
— Najpewniej w świecie, wasza przysięga nie wystarcza.
— A czy ja powiedziałem, że wystarcza, niech powie ten pan adwokat, co jest świadkiem naszej rozmowy, czy ja powiedziałem coś podobnego?
— Dawał hultaj do zrozumienia coś podobnego, ale istotnie nie powiedział.
— A co! — zawołał z tryumiem Riderhood, — jak to dobrze mieć świadka.
— A więc mówcie dalej, co macie do powiedzenia i to bez żadnych wykrętów.
— Niech tylko pan adwokat pisze słowo w słowo, co powiem, a zobaczymy, czy to nie wystarczy. Otóż ja, Riderhood, mówię i twierdzę, że Gaffer powiedział mi sam własnemi ustami, że zabił tamtego człowieka.
— Uważaj pan na słowa swoje, mości Riderhood.
— Uważać na słowa swoje... ależ ja powtórzyć to mogę choćby sto razy, że Jesse Hexham, zwany także Gafferem, powiedział mi sam, że nikt inny, tylko on, zrobił koniec z Harmonem.
— Gdzie znajdowaliście się wtedy obaj?
— Gdzie?.. ależ powiem to, naturalnie, niech pan adwokat będzie spokojny, że nie skłamię ani na źdźbło; ja przecież wiem, czem to pachnie, jak się robi Alfreda Dawid. Wychodziliśmy wtedy obaj z gospody „Pod sześciu tragarzami“, która stoi przecie na miejscu i nie ucieknie. Pan adwokat może ją widzieć choćby zaraz.
— I kiedyż to było?
— Wieczorem tego samego dnia, kiedy Gaffer wyłowił trupa. Wychodziliśmy, jakem mówił, obaj w nocy na pięć minut, a może na siedem minut przed dwunastą, na to przysięgać nie będę, bo to delikatna sprawa, szczególniej, jak człowiek przysięga z Alfredem Dawid.
— Mówcie dalej.
— A jakże, powiem, przecie po to przyszedłem. Rog Riderhood — mówi do mnie Gaffer; — ja się nazywam Roger, ale mówią mi Rog, nie dlatego, żeby mi uchybić, tylko, że to niby krócej.
— Nie zabierajcie nam czasu zbytecznymi szczegółami, panie Riderhood.
— Przecież ja nie powiedziałem ani jednego fałszywego słowa, panie adwokacie, wszystko tak było, jakem rzekł, że Gaffer powiedział do mnie: Słuchaj Rog Riderhood, dziś na rzece o małom cię nie zamalował wiosłem i powiedziałem parę przykrych słów, jak to bywa między kolegami. Ale bo widzisz, Riderhood, ty mi coś zanadto wścibiasz nosa do mojego czółna. Było tak właśnie; jego córka może poświadczyć, żeśmy się przemówili na rzece.
— Mówcie tylko to, co się odnosi do tego zabójstwa.
— A właśnie, zaraz powiem. Więc ja mu rzekłem wtedy: — Słuchaj, Gaffer, ty bo wypłatałeś brzydki kawał temu topielcowi, a on mi na to: To widzisz dla jego pieniędzy... tak mi powiedział słowo w słowo.
Nastało dłuższe milczenie i słychać było tylko ciche syczenie ognia, dogasającego na kominku. Riderhood skorzystał z tej pauzy dla wytarcia sobie twarzy, rąk i czoła wierzchem swej czapki.
— Nie macie już nic więcej do powiedzenia? — spytał wreszcie Mortimer.
— Jakto? — pytał z głębokiem zdumieniem Riderhood. — Niech tu na miejscu przepadnę, jeśli co z tego rozumiem. Cóż tu można jeszcze powiedzieć?
— Nie zadawałeś mu żadnych pytań?
— Ani mi to przez myśl nie przeszło, tak mnie to jakoś otumaniło. Ale od tego czasu powiedziałem sobie, że między mną a Gafferem wszystko skończone. On szukał ze mną zgody, prosił, błagał, ale ja nic. Jestem wprawdzie biedny człowiek, pracujący w pocie czoła, ale powiedziałem mu: Jeżeli tak, to nie próbuj nawet patrzeć w tę stronę, gdzie pracuje Rog Riderhood. Tak mu powiedziałem słowo w słowo.
— I dlaczego chowaliście tak długo dla siebie tak ważną wiadomość? Czemu nie złożyliście wcześniej takiego zeznania, jak dziś?
— Dlaczego, pan adwokat pyta? Ot, jakoś głowy nie miałem.
— Wtedy nie było jeszcze wyznaczonej nagrody — zauważył Eugeniusz, rysując profil kobiecy na skrawku papieru.
— Pan adwokat utrafił w samą prawdę, nie było wtedy jeszcze wyznaczonej nagrody, więc chociaż chodziło mi ciągle po głowie, że trzebaby komuś powiedzieć to, co wiem, schowałem to dla siebie. Ale teraz oto przeczytałem na afiszach, że pan adwokat Lightwood przeznacza taki szmat złota temu, co znajdzie zabójcę. Powiedziałem też sobie zaraz. Słuchaj, Riderhood, dlaczego masz lepiej życzyć Gafferowi, niż sobie, jeżeli on ma córkę, to i ty masz córkę.
— Więc macie córkę, panie Riderhood?
— Tak jest, panie adwokacie, mam córkę... 22 lata skończy w październiku. Powiedziałem też sobie: Masz córkę, a garniec złota sam ci lezie w ręce, czy go nie weźmiesz?
— Słusznie — powiedział Eugeniusz, wykończając swój rysunek.
— Tak jest, garniec pieniędzy... i byłoby to sprawiedliwie, gdyby człowiek, pracujący w pocie czoła, wypuszczał z rąk tyle grosza? Pocóżby w takim razie pan Lightwood ogłaszał taką rzecz afiszami? Czy to pan Lightwood nie miał prawa wyznaczyć nagrody i czyż do mnie należy ganić to, co zrobił pan adwokat?
— Tak, to z pewnością nie należy do was — zauważył Eugeniusz.
— Ja też to sobie odrazu pomyślałem i skoro tylko przeczytałem na afiszu adres pana adwokata, przyszedłem tu, aby spełnić swój obowiązek.
— Co myślisz o tem wszystkiem? — spytał Mortimer Eugeniusza, zniżając głos.
— Myślę, że trzeba zaprowadzić tego człowieka do naszego inspektora policyjnego, tam nad rzekę,
— Tak, to jest nawet konieczne, ale co myślisz o jego zeznaniach?
— Myślę, że to jest wielki łotr, ale zeznania jego mogą być prawdziwe, mimo, że złożył je jedynie dla pozyskania premii.
— Coprawda, szczerość nie patrzy mu z oczu.
— O ile sobie przypominam, to i wspólnik jego nie wygląda też zbyt cnotliwie, zdaje się, że należą obaj do sfery społecznej rzezimieszków.
Riderhood usiadł tymczasem przed ogniem, usiłując napróżno podsłuchać rozmowę przyjaciół.
Nagle Eugeniusz rzekł:
— Mówiłeś, panie Riderhood, że i Hexman ma córkę, czy podejrzewasz ją także o współudział w zbrodni?
„Pracownik w pocie czoło” namyślał się chwilę, a doszedłszy widocznie do wniosku, że objęcie oskarżeniem Lizy nie przyniesie mu żadnej korzyści, odpowiedział przecząco.
— Więc poprzestajesz na wplątaniu w tę sprawę jej ojca?
— To nie ja go wplątałem, on się sam wplątał.
— Trzeba z tem skończyć — szepnął Eugeniusz — pójdziemy tam piechotą?
— Tak, aby dać mu jeszcze po drodze czas do namysłu.
Lightwood zdmuchnął świecę, delator powstał także i wyszli wszyscy trzej.
— Idź pan przodem, panie Riderhood — rzekł Lightwood — wiesz zapewne, gdzie nas masz zaprowadzić.
— Rozumie się, panie adwokacie.
Mówiąc to, okropny człowiek wciągnął obu rękami na uszy swoją wstrętną czapkę i szedł, zgarbiony nieco, poprzedzając obu przyjaciół.
— Patrz tylko na niego — rzekł Mortimer do Eugeniusza — czy nie wygląda na zdecydowanego szubienicznika?
— Który w dodatku powiesiłby nas bez wahania, gdyby mu się nadarzyła sposobność.
Była to jedyna wymiana słów, na jaką sobie pozwolili w czasie dość długiej wędrówki przez ulice, biegnące wzdłuż Tamizy.
Riderhood szedł przed nimi w jednakiej zawsze odległości, jak los nieubłagany. Obaj młodzi ludzie nie spuszczali go z oczu i obaj życzyli sobie w duszy, aby im gdzie zginął lub zaprzepaścił się w drodze, ale nie zanosiło się na to wcale. Ten poseł nieszczęścia, który wydać miał za złoto głowę dawnego kolegi, nie dałby się niczem odstraszyć.
Nie powstrzymał go też i grad spory, który napotkał ich w pół drogi, zaściełając ulice białemi kuleczkami,
Riderhood szedł bez wytchnienia, rozgniatając grad bezkształtnie obutemi stopami, dziurawiąc niemi błoto i zostawiając po sobie głębokie odciski, które nie przypominały w niczem stóp ludzkich. Wiatr nie przestawał wyć i dąć i porywał, zda się, z sobą całą wrzawę i ruch uliczny, tak, iż zdawało się chwilami, że wszystkie odgłosy miejskie podnosiły się w górę i że znajdują się gdzieś w powietrzu.
Wreszcie Riderhood i obaj adwokaci zatrzymali się przed gospodą „Pod sześciu tragarzami“; wtedy dopiero Riderhood uznał za stosowne przemówić:
— Widzicie, panowie, te czerwone firanki, to jest właśnie gospoda panny Patterson, tej, o której mówiłem. Nie uciekła, sami panowie widzicie, że nie skłamałem.
— Pocóżeś nas tu sprowadził?
— Chciałem pokazać panom „sześciu tragarzy”, a zresztą Gaffer mieszka tu zaraz, pójdę zobaczyć, czy jest w domu.
Odszedł na chwilę, ale wnet powrócił.
— Niema Gaffera, ani jego czółna, ale jego córka jest w domu i czeka go z kolacyą, to znaczy, że zaraz przyjdzie i nie będzie trudno go wziąć.
— Chodźmy do posterunku — rzekł Lightwood.
Riderhood odrzekł na to, że rozumie sam, jak niezbędna jest ta wizyta, poszli więc wszyscy trzej do posterunku policyjnego.
Strażnica ta bezpieczeństwa publicznego wyglądała zupełnie tak samo, jak za pierwszą ich bytnością. Inspektor, który poznał odrazu Eugeniusza i Mortimera, nie zadziwił się wcale ich przyjściem. Podniósł tylko głowę od papierów i położył na boku pióro.
— Czy nie zechciałby pan przejrzeć tych notatek? — rzekł Mortimer, kładąc przed nim zeznania Riderhooda, spisane przez Eugeniusza.
Pan inspektor zabrał się do czytania i uczuł się tak wzruszony od pierwszych prawie wierszy, że spytał obu przyjaciół, czy nie mają przy sobie tabaki. Ponieważ jednak żaden z młodych ludzi nie używał tego narkotyku, inspektor potrafił się jakoś bez niego obejść.
— Czy wiecie, co tu jest napisane? — zapytał Riderhooda, ukończywszy czytanie.
Godny osobnik odpowiedział twierdząco, mimo to, inspektor odczytał mu raz jeszcze cały protokół tonem możliwie oficyalnym.
— Czy to wszystko jest zgodne z prawdą? — spytał następnie.
— Powiedziałem wszystko, co wiem — odparł delator.
— Ja sam zaaresztuję Gaffera — rzekł inspektor do Lightwooda. — A gdzie on jest? — spytał następnie Riderhooda — musicie to naturalnie wiedzieć.
Czcigodny dżentlmen odpowiedział to samo, co poprzednio, przyrzekając, że odnajdzie Gaffera za parę minut.
— Czy nie zechcielibyście, panowie, pójść ze mną do gospody „Pod sześciu tragarzami“? Bardzo przyzwoita oberża, gospodyni kobieta rzadkiej wartości. Poczekamy tam pod pozorem małej przekąski.
Obaj przyjaciele zgodzili się chętnie, inspektor więc wziął kapelusz i włożył do kieszeni parę żelaznych kajdanków, tak naturalnie, jakby to była para rękawiczek, poczem zawołał na swego agenta, który stanął przed nim w postawie służbowej.
— Wiesz, gdzie masz mnie szukać?
Agent salutował twierdząco.
— Co do was, Riderhood — mówił dalej inspektor — skoro będziecie mieli już co pewnego, zastukajcie do rozmównicy panny Patterson.
Owa rozmownica był to osobny gabinecik, rodzaj salonu, przeznaczonego dla znakomitszych klijentów panny Patterson. Po odejściu Riderhooda, Mortimer zapytał inspektora, co myśli o zeznaniach tego człowieka.
— Myślę, — odparł inspektor — że w zeznaniu tkwi jakaś część prawdy, a o ile coś było, to i Riderhood wziął w tem z pewnością udział, a teraz oskarża swego wspólnika, żeby sam uszedł kary, i w dodatku zarobił przyrzeczoną nagrodę. A wiecie, panowie, że się tak wszystko składa, że ten łotr może osiągnąć swój cel podwójny. A teraz, panowie, pamiętajcie, że nikt w gospodzie nie powinien się domyśleć, kim jesteście. Przedstawię was gospodyni, jako dostawców cegieł od strony Northfleet naprzykład i powiem, że czekacie na ładunek, który ma nadejść tratwą. Czy potraficie, panowie, utrzymać się w roli?
— Czy słyszysz Eugeniuszu? — spytał Martimer.
— Naturalnie — odparł tenże — od tej chwili nie istnieje dla mnie nic, prócz cegieł i cegielni.

ROZDZIAŁ XII.
Jaką bronią wojujesz, od takiej zginiesz.

Inspektor wprowadził obu przyjaciół do gospody Abbey, w której miał olbrzymie względy, jako stały bywalec, a jeszcze więcej, jako przedstawiciel władzy. Na cześć jego oświecono błyskawicznie gazem tak zw. rozmównicę, a Bob z rozkazu swej pani rozpalił zdumiewająco szybko wesoły ogień, który ogrzał natychmiast ten mały gabinecik.
— Podają tu znakomicie grzane Kseres — rzekł inspektor — może przyjęlibyście, panowie, małą flaszkę?
— Ależ oczywiście — odparł Eugeniusz — jako ceglarz z zawodu, przepadam za tem winem i w rodzinie mojej nie pijają innego.
Inspektor uśmiechnął się na tę gorliwość, z jaką Eugeniusz przejął się odrazu włożoną na niego rolą.
— Tak, tak, — rzekł — rodzina pańska położyła już znaczne zasługi w przemyśle ceglarskim.
— Naturalnie — potwierdził Eugeniusz — mój ojciec, a nawet mój dziad robili już w cegle. Otóż, jako najbardziej zainteresowany, podałbym wniosek, aby nie mieszać do tej ceglanej historyi młodej dziewczyny, która jest krewną jednego z tych ludzi.
— Zdaje mi się, że córką — rzekł na to Mortimer.
Na te słowa inspektor zesztywniał nagle.
— Możecie, panowie, być pewni, że młoda dziewczyna nie zostanie do niczego wmieszana, o ile to będzie możliwe.
— Prócz niej był tam, zdaje mi się, jeszcze jakiś chłopak, piętnastu lat mniej więcej.
— A! był, ale uciekł z domu, ma teraz inne zajęcie.
— Więc ta dziewczyna jest teraz sama?
— Zupełnie sama, czeka właśnie przy ogniu na powrót ojca.
W tej chwili przerwało rozmowę wejście Boba, który wniósł na tacy dymiący imbryk metalowy. Miał on właśnie uraczyć gości owym znakomitym trunkiem, który umiano przyrządzać z tak wyjątkowym talentem w gospodzie panny Paterson. Bob miał minę uroczystą, jak przystało na człowieka świadomego ważności dokonywanego czynu. — Prócz imbryka, przyniósł jeszcze na tacy rodzaj wydrążonego stożka żelaznego, który wetknął ostrym końcem w żar gorący, wypełniwszy go wprzód po brzegi winem już zagrzanem. Następnie ulotnił się raz jeszcze i powrócił, niosąc na drugiej tacy 3 szklanki olśniewająco czyste; pochylił się potem nad ogniem i czekał tak, dopóki wonna para nie zaczęła wydobywać się z żelaznego stożka. Wtedy wyrwał go szybko z ognia, okręcił w ręku, wywołując ciekawe syczenie, następnie przelał wino z powrotem do imbryka i nagrzewał nad parą każdą z kolei szklankę. Dopełniwszy tego wszystkiego, napełnił trzem gościom ich szklanki i czekał, złożywszy ręce na piersiach, na pochwały, których mu też nie szczędzono.
— Za powodzenie waszych cegielni! — zawołał inspektor, trącając się szklanką z Mortimerem i Eugeniuszem.
Bob wyszedł a po jego odejściu fikcyjne cegły stawały się zbyteczne, ale alegorya ta przypadła widocznie do smaku panu inspektorowi, bo nie przestał się nią i nadal posługiwać. Wyborny trunek wywołał ciepły nastrój i ożywił rozmowę, gdy w tem dało się słyszeć umówione pukanie do okna. Eugeniusz zadrżał, inspektor wstał i, włożywszy ręce do kieszeni, wyszedł z miną obojętną, jak człowiek, który chce zobaczyć jaka pogoda.
— To wszystko staje się przykre i wcale mi się nie podoba — rzekł Eugeniusz.
— Ani mnie — odparł Mortimer. — Gdybyśmy tak odeszli?
— Ty nie masz prawa odejść, a ja zostanę dla ciebie.
Rzekłszy to Eugeniusz, zamyślił się, a potem spojrzał na przyjaciela z jakimś dziwnym wyrazem.
— Czy wiesz? — mówił — że stoi mi ciągle w oczach ta czarnowłosa dziewczyna, która siedzi w tej chwili sama jedna przy ogniu. Czy zdajesz sobie sprawę, że my dwaj uknuliśmy niejako spisek przeciw tej biednej istocie, że oplątaliśmy ją w sieci, jak zdrajcy.
— Tak, trochę — odparł Mortimer.
— Nie trochę, ale ogromnie,
Tymczasem inspektor powrócił, donosząc, że nie odnaleziono dotąd ani Gaffera, ani jego czółna, Musiał popłynąć gdzieś dalej na rzekę, nie zważając na noc burzliwą. Wedle wszelkiego prawdopodobieństwa, oczekuje przypływu, który bywa najwyższy o pierwszej godzinie w nocy — nie pozostaje więc nic innego, jak czekać cierpliwie.
— Nie mam odwagi narażać panów na tak straszliwą niepogodę — zakończył inspektor — ale sam czuwać muszę na wybrzeżu, ukryty za jednem z czółen.
Obaj przyjaciele oświadczyli na to, że towarzyszyć będą na wszelki wypadek panu inspektorowi, choćby dlatego, żeby go wogóle znaleźć w razie potrzeby. — Mortimer, robiąc to, spełniał swój obowiązek, ale Eugeniusz, który zazwyczaj nie lubił się fatygować z lada przyczyny, okazywał w całej tej sprawie niezwykłą energię i ciekawość,
Brzeg urwisty wyłożony był w tem miejscu oślizgłemi płytami kamiennemi, prowadzącemi da przystani, gdzie uwiązanych było kilka bark, zabezpieczonych tu od prądu, któryby mógł gdzieindziej porwać je w tak burzliwą noc. Miejsce to położone było prawie pod dawnym młynem, w którym obecnie mieszkał poławiacz trupów, nie było więc wątpliwości, że tu właśnie przymocuje on swoje czółno.
Tu więc ukrył się inspektor a Mortimer, obeznawszy się dobrze z miejscowością, powracać chciał pod „Sześciu tragarzy”. Wtedy przekonał się, że Eugeniusz znikł mu gdzieś w ciemnościach. Nie wiedział, że już przedtem przyjaciel jego postanowił dowiedzieć się naocznie, co robi córka Jerzego Hexhama, a może leż dlatego tylko przyszedł tutaj. Tu, pod oknami domu Gaffera, rosły wysokie trawy, tak, że można było dojść bez hałasu pod samo okno.
Tak też zrobił Eugeniusz. Spojrzał do środka i zobaczył dokładnie wnętrze izby, oświetlonej jedynie ogniem, płonącym na kominie. Lampa nie była zapalona, a Liza siedziała na podłodze przed ogniem, który oświecał czerwonawym blaskiem jej ładną a dziwnie smutną w tej chwili twarzyczkę, jej czarne oczy i bujne, czarne włosy, splecione w warkocze i opadające na ramiona.
Eugeniusz nie spuszczał z niej wzroku i widział refleksy od ognia, padające na jej policzki i nadające dziwny blask jej oczom. Potem zobaczył duże, jak groch łzy, spływające jej po twarzy z tych pięknych oczu. Sama była, opuszczona, a może przeczuwała coś.
Smutny widok przedstawiała ta piękna dziewczyna, płacząca przed ogniem, ale jakże czarujący zarazem.
Eugeniusz wzięty był całkowicie tym urokiem i pochłonięty aż do zapomnienia o wszystkiem, co z nim nie miało związku.
Nagle Liza wstała, jakby ją co tknęło i podeszła ku drzwiom.
Eugeniusz był zupełnie pewien, że to nie on był przyczyną jej niepokoju, zachowywał się bowiem tak cicho, tak nieruchomo, że nie mogła odgadnąć jego obecności. Odstąpił jednak od okna i skrył się za węgieł domu.
Liza otworzyła drzwi i stała kilka chwil, wpatrzona w ciemność.
— Ojcze! — zawołała po chwili — ojcze! czy to ty mnie wołasz?
Powtórzyła dwukrotnie to wołanie, a potem cofnęła się, mówiąc do siebie:
— Dwa razy, wyraźnie dwa razy słyszałam jego głos, a może mi się zdawało.
Wróciła do izby i zamknęła drzwi.
Eugeniusz zaś wycofał się z pod domu i odszukał Mortimera, który znajdował się już w gospodzie pod „Sześciu tragarzami”.
— To ohydne — mruknął do przyjaciela — powtarzam, że to ohydne, mam takie wrażenie, jakbym to ja był jakimś mordercą, czy zbrodniarzem.
— Suggestya tej ohydnej nocy — szepnął Mortimer.
Eugeniusz nalał sobie kseresu z imbryka, ale trunek ten, wyziębiony, nie miał już żadnego smaku, wypluł go też natychmiast w popiół,
— Tfu! zupełnie jakbym się napił zamulonej wody z Tamizy.
— Suggestya otoczenia — bąknął Mortimer.
— Wspaniały jesteś z twoją suggestyą. Czy długo tu jeszcze zabawimy?
— Nie wiem, musimy czekać na inspektora.
— Co do mnie, nie bawiłbym tu ani chwili dłużej. Ta oberża pod „Sześcioma tragarzami“, jest najsmutniejszem miejscem, jakie widziałem w życiu.
— Możemy ostatecznie odejść.
— Ostatni już czas chyba — szepnął Eugeniusz, otrząsając się cały. — Prócz innych czynników, wypędza nas stąd chyba te miliardy drobnoustrojów, które rzucają się tu na człowieka z dyabelskiem żarłoctwem,
W istocie, drobne owady, jakich nie brakło w gospodzie, opuściły widocznie dzienne schronienie, uważając obu przyjaciół za swój nocny żer. To ich ostatecznie zdecydowało. Zawołali Boba i zaczęli mu płacić.
— Słuchaj! — rzekł do parobka Eugeniusz, z nowym przebłyskiem humoru. — Gdybyś chciał kiedy pracować przy cegle, możesz się do mnie zgłosić.
— Dziękuję panu, ale mam tu dobre miejsce i skarżyć się nie mogę.
— No tak, ale, gdybyś kiedy zmienił zdanie, znajdzie się zawsze u mnie dla ciebie posada. Ja widzisz, jestem właścicielem, a ten pan jest moim buchalterem, prowadzi mi książki i wypłaca pensye i gratyfikacye, sute gratyfikacye, jeśli pracownik zasłuży na to, bo dewizą moją jest, jaka praca, taka płaca.
— To sprawiedliwie — odrzekł chłopak, kłaniając się nisko za otrzymany napiwek.
Wyszli wreszcie, a Mortimer rzekł:
— Śmieszny jesteś, Eugeniuszu, po co to wszystko?
— Śmieszny? bardzo być może, wszystko jest śmieszne na tym świecie.
Mortimer odczuł niejasno, że dzisiejszego wieczora zaszła w przyjacielu jego jakaś zasadniczą zmiana.
Przechodząc obok domu Gaffera, zobaczyli światło w jego oknie,
— Patrz, Mortimerze, ona tam wciąż czeka.
— Chodźmy zobaczyć przez okno.
— Po co? po co? daj jej spokój, dajmy jej wreszcie spokój.
Chwycił za rękaw Mortimera. Doszli do posterunku inspektora, który się niczego dotąd nie doczekał.
— Widziałem córkę jego — mówił urzędnik — otworzyła drzwi i zawołała dwa razy, „czy to ty ojcze?“ widocznie oczekuje go za chwilę, jeżeli zresztą nie oznacza to, że chciała go w ten sposób ostrzedz.
— Z równem powodzeniem twierdzićby można, że to znaczy „Rule Britannia — mruknął Eugeniusz.
Przycupnęli obok inspektora, a po niejakim czasie Eugeniusz wyciągnął się, jak długi na dnie czółna i zakrył sobie twarz kapeluszem.
Godziny upływały za godzinami, wiatr przynosił od strony miasta odgłosy dzwonów i zegarów. Słyszeli bijącą pierwszą godzinę po północy, a połem drugą i trzecią. I bez tego zresztą poznaliby, że noc już upłynęła, widząc na rzece szeroki, czarny pas, oznaczający cofanie się wody, czyli odpływ.
Zdawało się już, że człowiek, na którego czatowali, zdołał umknąć, ostrzeżony przez kogoś.
Riderhood klął już zcicha i żalił się na cały ród ludzki, który pozbawić go chce owoców jego pracy, wreszcie pomysłowy ten człowiek udzielił inspektorowi zbawiennej rady,
— Mam tu swoje czółno, panie inspektorze.
— A więc?
— Wsiądę i popłynę zobaczyć, co się dzieje? Znam doskonale zwyczaje Gaffera, wiem, o której godzinie i gdzie bywa jego łódź w czasie odpływu.
— Niezła myśl — rzekł inspektor.
— A jeżeli uda mi się znaleźć co, to świzdnę.
— Zwracam uwagę czcigodnego pana Riderhood — rzekł Eugeniusz, — że świzdanie jest odgłosem, który symbolizuje tajemnicę i wywołuje różne wnioski. Otóż, jeżeli czcigodny Riderhood raczy liczyć się z mojem skromnem życzeniem, to radzę mu, aby nie gwizdał.
— Który z panów adwokatów mówi, żeby nie świzdać? — zagadnął Riderhood. — Widzi mi się, że to ten drugi adwokat, co pisał i był świadkiem.
— Odnośnie do pytania, zadanego przez czcigodnego Riderhooda, mam zaszczyt stwierdzić, że jestem tym drugim adwokatem — odparł Eugeniusz, nie zmieniając postawy i trzymając wciąż kapelusz na oczach.
— Panowie wszyscy dobrze widzą? — spytał wtedy Riderhood.
— Tak, wszyscy.
— A więc, jeżeli co znajdę, to stanę pod gospodą od strony rzeki i będę tak stał, czekając na panów.
Zgodzono się na to i Riderhood znikł, co przyniosło niemałą ulgę jego przymusowym towarzyszom. Czekanie było teraz mniej uciążliwe. Po małej godzinie Riderhood stanął na umówionem miejscu, a każdy z trzech czekających utrzymywał, że dostrzegł go pierwszy. Stał prosto nad nimi pod ścianą gospody, tak blisko, że mogli rozmawiać z nim przyciszonym głosem.
— Znalazłeś go?
— Nie.
— A więc o cóż chodzi? — spytał Lightwood, widząc wystraszoną minę donosiciela.
— Znalazłem jego czółno, ale...
— Ale co?
— Czółno jest puste i wcale nie umocowane, Gaffera w niem niema, ale za czółnem wlecze się coś, panowie wiedzą, jego zwykły połów. Miał szczęście i tym razem, wyłowił kogoś, ale umknął.
Wszyscy trzej czatujący dżentlmeni podnieśli się, jak na komendę. Skostnieli byli, zziębli, zmęczeni nocą bezsenną. Spojrzeli wszyscy trzej jednocześnie w okna domu, w którym Liza czekała dotąd na ojca. Światełko, jaśniejące za szybami, zamigotało właśnie i zgasło, ustępując świtaniu.
— Gdybym to ja był panem inspektorem — mruknął Riderhood — kazałbym zaraz aresztować dziewczynę. Musiałaby wyśpiewać. Gdybym był inspektorem, mówię panom...
— Ale nie jesteś nim, przeklęty szczurze wodny — przerwał mu Eugeniusz z taką pasyą, że zacny Riderhood zapomniał języka w gębie,
— Ja przecież wiem — mamrotał — wiem przecież, że nie jestem, ale czyż nie wolno człowiekowi się odezwać?
— Człowiekowi tak, ale nie takiemu robactwu.
Inspektor i Lightwood spojrzeli na Eugeniusza, zdziwieni tym wybuchem,
— Co mu się stało? — rzekł Lightwood, ale Riderhood inaczej zrozumiał to pytanie i odniósł je do Gaffera.
— Co mu się stało? — powtórzył — niech mi się ziemia rozstąpi pod nogami, jeśli rozumiem. Umknął może, chytry był zawsze, przebiegły. Żeby tak skrzywdzić takiego, jak ja biedaka.
— Przymocowałeś jego czółno? — spytał wreszcie inspektor, który rozważał coś dotąd i kombinował w milczeniu.
— Niema potrzeby, panie inspektorze. Czółno Gaffera wsunęło się między dwie tratwy i stoi mocniej, niż gdyby było uwiązane.
— Trzeba tam popłynąć — zadecydował inspektor.
Riderhood, który na to tylko czekał, ofiarował natychmiast swoje usługi i swoje czółno. Trzej panowie spojrzeli z niedowierzaniem na ów statek, wyglądający bardzo niepewnie, ale na oświadczenie Riderhooda, że przewoził nieraz sześciu ludzi, weszli do łodzi, lokując się w niej z całą ostrożnością. Eugeniusz odzyskał już równowagę i powrócił do zwykłego tonu.
— Baczność! — mówił, siadając obok Mortimera — prgnąłbym, aby czcigodny Riderhood nie posunął filantropii swej aż do wsypania nas pod wodę. Uf! jaki chłód!
Rzeczywiście chłód był przenikliwy, przykry, dojmujący chłód poranny, przesycony wilgocią. Wszystko też dokoła zdawało się dygotać od zimna. Domy nadbrzeżne czarne i wilgotne, gdzieniegdzie nakropione plamami topniejącego Śniegu, wyglądały tak, jakgdyby przysiadły i skurczyły się pod wpływem zimna. Domy te spały jeszcze i nie widać w nich było żadnego ruchu. Nędzna łupina Riderhooda sunęła ukradkowo między wielkimi statkami, które wszystkie zdawały się jej zagrażać. Każdy dziób statku, łańcuch każdy, każdy słup, wmurowany w rzekę dla oznaczenia głębokości jej toni, ukazywały im, zdaniem Eugeniusza, twarz owego wilka z bajki, przebranego za babunię, zdając się mówić: „Jestem tu, żeby was lepiej zjeść”. Po półgodzinnej żegludze Riderhood przestał wiosłować i, oparłszy się obu rękami o krawędź tratwy, przysunął do niej swoją łódź.
— Patrzcie panowie — rzekł — to tu, widzicie, że nie skłamałem.
— Tak, to w istocie czółno Gaffera — rzekł inspektor — znam je przecie dobrze.
— Widzi pan inspektor — mówił dalej Riderhood — jednego wiosła brak, a drugie złamane, ale mimo to połów jest, patrzcie panowie.
Wskazywał ręką sznur, przymocowany do steru, którego drugi koniec zatopiony był w wodzie. Inspektor przesiadł się już był do łodzi Gaffera, tej łodzi, której dno zamalowane nosiło na sobie zawsze odcisk jakby zwłok ludzkich, owiniętych w całun.
— Trzeba to wciągnąć — rzekł inspektor, dotykając sznura.
— Łatwo to powiedzieć, panie inspektorze, ale trudno zrobić. Próbowałem już, sznur naprężony jest i twardy jak tyka drewniana.
— Poruszymy go jednak, trzeba koniecznie wyprowadzić stąd czółno i zobaczyć, co się za niem wlecze.
— Ostrożnie — mówił Riderhood — możemy skaleczyć trupa, lub wypuścić go z pętlicy. — Mówił, jak człowiek obyty z rzemiosłem.
— To nic, muszę go mieć, muszę łódź wyswobodzić.
Mówiąc to, pan inspektor zabrał się do dzieła z pomocą Riderhooda i to z taką znajomością rzeczy, że dokazał, czego pragnął. Wyplątał czółno, wysunął je zręcznem uderzeniem wioseł, nie naruszywszy sznura, ani tego, co było na nim uwiązane. Odpłynęli trochę dalej i zatrzymali się u przystani.
— No! a teraz — rzekł inspektor do Riderhooda — wyciągnijcie mi to, jest to robota, do której jesteście przyzwyczajeni.
Wskoczył na brzeg razem z obu przyjaciółmi, Riderhood zaś przesiadł się do łodzi Gaffera. Wtedy dopiero przyciągnął ciało uwiązane i dźwignął je na łódź. Zaledwie wszakże spojrzał na twarz topielca, stał się sam tak blady, jak dzień, który właśnie świtał i opadł na ławkę, bełkocąc niewyraźnie.
— Patrzcie tylko, patrzcie! Ot, co mi zrobił.
Brakło mu tchu i nie był w stanie słowa więcej wyrzec. Spojrzawszy na łódź, inspektor i jego towarzysze zrozumieli powód tego wzruszenia. Wyłowione zwłoki były zwłokami Gaffera. Nie namyślając się długo, wyciągnęli je na brzeg i ułożyli tam, a potem stanęli wszyscy trzej, dziwnie zadumani. Poławiacz trupów leżał tak samo, jak te setki topielców, których zwłoki wlókł niegdyś za łodzią swoją po to jedynie, aby przeszukać ich kieszenie. Leżał dziś tak samo z twarzą unurzaną w mule rzecznym, smagany wichrem, który spacerował mu we włosach i zdawał się bawić ich podnoszeniem. Drobny śnieg, który zaczął właśnie padać, siekł szpileczkami twarz jego skostniałą, sztywną; skonać musiał przed kilku już godzinami. Eugeniusz wpatrywał się najuporczywiej w twarz zmarłego, a w uszach brzmiało mu natrętne wołanie, które słyszał w nocy z ust Lizy.
— Czy to ty ojcze, słyszałam dwa razy twój głos...
Nigdy już biedna dziewczyna nie usłyszy odpowiedzi na to pytanie. Ojciec jej leży tu bez życia, bez głosu, wystawiony bezsilnie na srogość wichru, który zdaje się urągać jego szczątkom, to znów biadać nad nim żałośnie. — Inspektor przypatrywał się długo zwłokom, przykląkłszy na jedno kolano.
— Słuchajcie, panowie — rzekł po dojrzałej rozwadze, — zaraz wam wytłómaczę, jak się to stało. — Musieliście już zauważyć, że uwikłany był pod ramię i za szyję.
Rzekłszy to, pan inspektor pochylił się nad zmarłym i połą kurtki topielca zgarnął warstwę śniegu z jego twarzy.
— Tak, teraz jest podobniejszy do siebie. Otóż zaraz to panowie zrozumiecie. Wczoraj była noc burzliwa, a ten człowiek jest jednym z tych, którzy ubierają się lekko. Mówię o nim, jak gdyby żył jeszcze, co znaczy siła przyzwyczajenia! Otóż wczoraj, jemu nawet było zimno. Miał zwyczaj, co wszyscy wiedzą, zabierać ze sobą zwitek powrozów, który kładł czasem obok siebie na dnie łodzi, czasem zaś — opłakany, mówiąc nawiasem, zwyczaj — owijał go sobie około szyi, co mu dodawało ciepła. Tak też zrobił i wczoraj.
— Chodził po łodzi zziębły, ręce miał zgrabiale, gdy wtem zobaczył na rzece coś z zakresu swego przemysłu, słowem topielca. Przymocował więc koniec sznura do steru, jak zwykł był robić w podobnych razach. Następnie przechylił się z łodzi, chcąc się upewnić, czy warto się trudzić. Naraz wiatr silny, czy też prąd, powstały od dwóch żaglowców, płynących w przeciwnym kierunku, słowem jakieś nieprzewidziane wstrząśnienie, wytrąciło go z łodzi tak, że wpadł do wody głową na dół.
— Nie przeraził się tem oczywiście, będąc wybornym pływakiem, ale zanotujcie to sobie panowie, miał jeszcze owinięty dokoła szyi powróz. Niezręcznie mu szło wyplątywać się jedną ręką, drugiej nie używał, bo miał w niej pieniądze, wydobyte z kieszeni topielca. No, i zamiast rozplątać pętlicę, zacisnął ją mocniej dokoła szyi, tak, że koniec końców przyholował go jego własny statek. A co się tyczy pieniędzy, patrzcie panowie, ma je jeszcze w dłoni.
Rzekłszy to, pan inspektor rozgiął zaciśnięte palce topielca, z pomiędzy których wypadło kilka srebrnych monet.
— Nie wypuścił ich dotąd, widzicie panowie.
— Cóż pan zrobi z nim teraz? — spytał Morlimer.
— Gdyby pan zechciał zostać chwilkę przy nim, powrócę tu zaraz z moimi agentami.
Mortimer zgodził się na to i zaraz po odejściu inspektora, odwrócił sę odruchowo, szukając oczyma Eugeniusza. Chciał zrobić jakąś uwagę o przykrej misyi, jaka im przypadła w udziale, ale przyjaciel jego znikł bez śladu.
— Eugeniuszu! — zawołał jeszcze za nim, zamiast niego wszakże powrócił tylko pan inspektor ze swymi ludźmi.
— Nie widziałeś pan mego towarzysza? — zapytał Mortimer.
— Nie, nie widziałem go, bardzo oryginalny młodzieniec, dowcipny i poważny zarazem,
— Wolałbym, żeby jego dowcip objawił się dziś w trochę innej formie, — mruknął Mortimer, zły na przyjaciela za tak nagłą dezercyę,
On sam musiał tu jeszcze zostać i wziąć udział w spisaniu protokułu. Senny był i upadał ze znużenia, to też dwoiło mu się prawie w oczach i zdawał sobie sprawę, przez pół tylko z tego, co robił sam i inni obok niego.
Po usunięciu zwłok udali się wraz z inspektorem do najbliższej szynkowni, nie dorównywającej bynajmniej „Sześciu tragarzom”.
Pan inspektor zawołał Riderhooda i, obdarzywszy go porcyą grogu z funduszów publicznych, oświadczył mu surowo, że będzie miał oko na niego. Następnie ulokował się sam przed ogniem jak zmokły parasol i przestał się zupełnie zajmować oskarżycielem Jerzego Hexhama.
Riderhood wpadł w stan częściowego odurzenia. Warunki, w jakich zginął jego niedawny wspólnik, podziałały wstrząsająco na moralną jego wrażliwość. Wiedział przecież, że ojciec Lizy nie miał ani połowy tylu grzeszków na sumieniu co on, a przecież ta śmierć...
Oddalił się z głową spuszczoną, przejęty nieznanym mu dotąd lękiem.
Mortimer walczył tymczasem ze snem i robił nawpół świadome wysiłki ukrycia tego stanu przed panem inspektorem.
— Był tu przed chwilą — mówił urzędnik — widzisz pan?
— Tak, tak, widzę — odparł z godnością Mortimer.
— Wypił szklankę grogu, jak my.
— Kto? — spytał głośno Mortimer, który nagie zrozumiał, iż nie wie, o co chodzi.
— Pański przyjaciel — odparł inspektor.
— A tak, wiem, wiem — powtórzył ze zdwojoną godnością Mortimer, w przekonaniu, że mowa tu jest o Riderhoodzie.
Dalszy ciąg jego wrażeń gubił się już w chaotycznem zamgleniu. Przypominał sobie potem, że postać inspektora przybierała w jego oczach fantastyczne kształty, że, potykając się i zataczając, doszedł do stacyi dorożek, a wsiadłszy do jednej z nich, był pewien, że znajduje się w łodzi i robi wyrzuty Eugeniuszowi za jego nagłą ucieczkę, To ostatnie złudzenie było tak silne, że, znalazłszy się przed własnem mieszkaniem, Mortimer, wysiadając z dorożki, polecił opiece dorożkarza swego przyjaciela, na co woźnica otworzył szeroko oczy, bo w dorożce nie było nikogo, prócz Mortimera. Słowem, wypadki tej nocy podziałały dziwnie na młodego adwokata, robiąc go lunatykiem.
Powróciwszy do siebie, miotał się jeszcze czas jakiś, był zbyt wyczerpany, by mógł zasnąć. Aż wreszcie rzucił się na łóżko, nie wiedząc prawie kiedy. Obudził się późno po południu i pomyślał zaraz o Eugeniuszu, o którego był naprawdę niespokojny. Przyjaciel jego powracał właśnie, okazało się, że się dotąd nie kładł i że bawił gdzieś nad rzeką,
— Na Boga! — krzyknął na jego widok Mortimer — cóż to za włóczęga obłocony, obdarty, rozczochrany?
— Czyż doprawdy tak źle wyglądam — odparł zimno Eugeniusz, stając przed lustrem i poprawiając sobie włosy. — Tak, rzeczywiście, trochę mi się ubranie pogniotło.
— Cóżeś ty robił człowieku, tyle czasu?
— Co? Musiałeś chyba zauważyć, żeśmy zaczynali już sobie ciężyć i to się mogło źle skończyć. Trzeba było zrobić małą przerwę, abyśmy nie byli zmuszeni rozbiedz się na krańce świata. Dlatego też uwolniłem cię na czas pewien od mej obecności. A przytem, czułem wczoraj na sumieniu wszystkie zbrodnie tego świata. Słowem, wzgląd zarówno na przyjaźń, jak na sumienie, skłonił mnie do małej wycieczki,
Mortimer zrozumiał, że przyjaciel nie chce mu dawać wyjaśnień i poprzestał na tem, co usłyszał.


ROZDZIAŁ XIII.
Szkoła Podsnapów.

Pan Podsnap, jeden z najznakomitszych przyjaciół państwa Weneeringów, był człowiekiem, którego interesy były w doskonałym stanie. Cieszył się też wyborną opinią w oczach innych, a lepszą jeszcze we własnych oczach. Rozpoczął karjerę swoją, będąc już w posiadaniu ładnego kapitału, odziedziczonego w spadku, który znacznie powiększył, spekulując na ubezpieczeniach morskich.
Był to człowiek zupełnie zadowolony ze świata i nie mógł nigdy pojąć, dlaczego wszyscy inni ludzie nie są równie jak on zadowoleni. Zdawał sobie też wybornie sprawę z własnej zasługi i wiedział, że daje świetny przykład cnoty obywatelskiej tem swojem niezamąconem zadowoleniem. Miał on zresztą wyborną metodę, która polegała na tem, że wszystko, czego on nie uznaje, przestaje tem samem istnieć. Każdy chyba przyzna, że trzeba wiele siły i godności, dla stworzenia sobie takiego poglądu na świat. Pan Podsnap miał zawsze w pogotowiu parę magicznych wyrazów, którymi zmiatał niejako z drogi wszystkie nieprzyjemne lub zawiłe strony życia.
— Nie potrzebuję wiedzieć o tem — powtarzał — proszę o tem przy mnie nie mówić, nie uznaję tego.
Wymawiając te rozstrzygające wyrazy, pan Podsnap wykonywał zwykle ręką szeroki gest, który był mu właściwy, a którym oczyszczał niejako świat ze wszystkich ciemnych i ciernistych zagadnień, jakich istnienie uważał za osobistą dla siebie obrazę. Trzeba przytem wiedzieć, że nietylko moralny, ale i geograficzny świat uznawany przez Podsnapa, bardzo był zacieśniony. Mimo, że zawdzięczał bogactwo swoje handlowi międzynarodowemu, uważał on istnienie innych krajów, poza Anglią, za omyłkę przyrody.
— To nie angielskie! — mówił o wielu rzeczach, wykonywając szeroki, zmiatający gest, z rumieńcem oburzenia na czole.
Słowa te przecinały oczywiście w zawiązku każdą kwestyę. Z drugiej strony, świat, który streszczał w sobie pojęcia o życiu pana Podsnapa, wstawał o godzinie ósmej, golił się o wpół do dziewiątej, śniadał o dziewiątej, wychodził o dziesiątej na giełdę, powracał o wpół do szóstej — i obiadował o siódmej. Literatura, zdaniem pana Padsnapa, składała się ze stosów książek, co opisują ze czcią przynależną ludzi, należących do świata, który wstaje o ósmej, goli się o wpół do dziewiątej, śniada o dziewiątej, obiaduje o siódmej i t. p.
Malarstwo i rzeźba winny były produkować portrety i biusty ludzi zasłużonych, praktykujących bez wytchnienia wstawanie o ósmej, golenie się o wpół do dziewiątej etc. Muzyka miała być koncertem czcigodnych instrumentów, opiewających w poważnym rytmie, bez żadnych waryacyi, wstawanie o ósmej, golenie się o wpół do dziewiątej i dalszy ciąg tych czynności. Poza tem nic na świecie nie miało prawa bytu.
Czując się sam bezwzględnie szanownym i doskonałym, mister Podsnap uznał za stosowne wziąć nawet Opatrzność pod swoją protekcyę, skutkiem czego mniemał, że jemu wyłącznie przysługuje prawo interpretowania wyroków Opatrzności. Ludzie, stojący na niższym szczeblu, nie powinni byli sobie pozwalać na podobną praktykę. Całokształt tego rodzaju poglądów stanowi do pewnego stopnia szkołę, którą pozwoliłbym sobie nazwać szkołą Podsnapów. Istnieje bowiem cały szereg Podsnapów, wygłaszających te zasady z pompą, harmonizującą dobrze ze skrzypieniem butów, jakie noszą.
Prócz pana Podsnapa, istniała jeszcze pani Podsnap i panna Podsnap, młode gąsiątko, ćwiczone bezowocnie przez matkę w sztuce efektownego roztaczania piór.
Była to panienka, wyglądająca jeszcze zupełnie dziecinnie, wąska w ramionach, anemiczna, z czerwonymi łokciami i małym, spłaszczonym noskiem, który zdawał się niekiedy wyzierać ciekawie na świat, to znów cofał się dyskretnie, sterroryzowany przygniatającym ciężarem klejnotów mamy i wspaniałości papy.
W stosunku do tej młodej miss szkoła Podsnapów dzieliła wypadki tego świata na dwie kategorye, na te, które wypada znać pannie Podsnap i których jej znać nie wypada. Prawda, że dziewczątko Podsnapów rumieniło się z lada przyczyny, skąd wywnioskować było można zarówno, że wie za mało, lub za wiele,
Miss Podsnap wychowywała się w dużych, ciemnych pokojach, w towarzystwie starszych osób i dużych, ciemnych sprzętów.
Nie bawiła się nigdy z dziećmi i widywała rzadko słońce, bo do metody szkoły Podsnapów należało unikanie słońca i trzymanie się miejsc zaciemnionych. To też, gdy pani Podsnap produkowała swoją młodą latorośl, obwożąc ją wspaniałym ekwipażem po alejach parku, dziewczyna ta wyglądała z pod fartucha powozowego, jak chora, siedząca w łóżku i marząca o schowaniu się napowrót pod kołdrę.
— Georgiana mieć będzie wkrótce osiemnaście lat — rzekł dnia pewnego do żony mister Podsnap. — Czas już pokazać ją światu.
— Może więc — odparła małżonka — zaprosimy do siebie kilka osób w dzień jej urodzin.
Pod wpływem tej narady, małżonkowie Podsnap postanowili wydać mały wieczorek tańcujący z kolacyą i zamówili na ten dzień młodego człowieka, który miał służyć za automat muzyczny, wygrywając przez cały wieczór kadryle i walce. Wśród zaproszonych znajdowali się naturalnie i państwo Weneering, ale nic w urządzeniu salonów i zastawy stołów państwa Podsnapów nie przypominało przyjęć u państwa Weneering. Jeżeli tamci, jako parweniusze, silili się przedewszystkiem na błyszczącą elegancyę, to tu, u Podsnapów, chodziło przedewszystkie gospodarzom o stwierdzenie, jak solidne jest ich bogactwo. Nie było więc tu żadnych rzeźbionych wielbłądów, ale za to wszystkie szczegóły zastawy były monstrualnie ciężkie i masywne. Wszystko zrobione było tak, aby zabierać mogło jak najwięcej miejsca, a wszystkie przedmioty zdawały się mówić do widza: „Patrzcie, oto macie nas tu w całej okazałości naszej brzydoty, ale za to jesteśmy wszystkie ze szczerego srebra, drogocennego metalu, znaczonego stemplem rządowym. Pomyślcie tylko, ilebyście zyskali, gdybyście mogli nas przetopić“.
Takimi wyrazami zdawał się przemawiać ohydny serwis, stojący na wzniesieniu pośrodku stołu i cztery wiadra z lodem, w których chłodziły się wina i olbrzymie, brzuchate solniczki, które podawali sobie biesiadnicy, i potwornie wielkie i ciężkie łyżki i widelce, służące raczej do rozciągania ust jedzących, niż do jedzenia.
Sprzęty państwa Podsnapów były równie masywne, jak i srebra, a goście zgromadzeni przy stole, podobni byli do sprzętów i sreber. Znajdował się wszakże wśród nich pewien francuski dżentlmen, do którego wszyscy, nie wyłączając pana domu, mówili tak, jakgdyby był dzieckiem o słuchu nieco stępionym. Francuz ten zaproszony został po długiem i ciężkiem wahaniu, gdyż, zdaniem pana Podsnapa, ludzie z za morza i wogóle cała Europa kontynentalna istniała tylko po to, aby spiskować przeciw poczuciu wstydliwości młodych miss angielskich. — Po przybyciu Francuza, Podsnap przedstawił mu swoją rodzinę po francusku, mówiąc: „Madame Podsnap, mademoiselle Podsnap“. Potem, powracając do swego macierzystego języka, pan Podsnap spytał Francuza po angielsku, jak mu się podoba Londyn, a zrobił to w taki sposób, jakgdyby podawał łyżkę lekarstwa głuchemu.
— London... wie pan: London — ryczał nad uchem Francuza.
Cudzoziemiec wyraził swój podziw dla tej stolicy.
— Prawda! jakie wielkie miasto? — rzekł pan
Podsnap.
— Bardzo wielkie — potwierdził Francuz.
— I bogate, panie.
— Tak, ogromnie bogate.
— Qgromnie, mówi się po angielsku „immensely“ — objaśniał uprzejmie mister Podsnap. — Nasze przysłówki nie kończą się na „ment”, jak francuskie, a bogaty mówi się po angielsku „Miecz, uważa pan, „ricz”.
— Ricz — powtarzał cudzoziemiec.
— A czy zauważyłeś pan — mówił z chlubą pan Podsnap — czy zauważyłeś pan na ulicach naszego miasta, które jest właściwie stolicą świata, świetne wyniki naszej angielskiej konstytucyi?
Francuz przeprasza, ale nie rozumie o co chodzi.
— An-giel-skiej kon-sty-tu-cyi — skanduje pan Podsnap takim tonem, jakby wykładał coś niezdolnym dzieciom ze szkółki ludowej. — U nas się mówi „british”,
— „Yes, I know him“ — odpowiada cudzoziemiec.
W tej chwili jakiś młody żółtawy gość, siedzący na drugim końcu stołu, ryzykuje piskliwym głosem pytanie w języku francuskim, mówiąc „esken“; Francuz zwraca się uprzejmie w jego stronę, ale młody gość, który nosi okulary, chroni się za nie dyskretnie i nie mówi ani słowa więcej. Wtedy pan Podsnap nawiązuje z powrotem zerwaną nić rozmowy.
— Musiałeś pan zauważyć — mówi do cudzoziemca — na naszych ulicach, „streets“, jak my mówimy, lub też na bruku, jak wy mówicie „any tokens...
Francuz bardzo cierpliwie i z wielką uprzejmością objaśnia, że nie wie, co znaczy „any tokens’”.
— Pozór, piętno, znak, ślad — skanduje dobitnie pan Podsnap
— Ślady konia? — pyta Francuz.
— U nas mówi się „horse’, Anglicy wymawiają pełne „h“... nie tak, jak we Francyi, u nas tylko niższe klasy nie wymawiają „h”.
— Przepraszam, zawsze zapominam — usprawiedliwia się Francuz.
— Nasz język jest bardzo bogaty i bardzo trudny dla cudzoziemców — zgadza się wspaniałomyślnie pan Podsnap.
W tem miejscu młody gość w okularach rzuca jeszcze jedno „esken“, z równie małym skutkiem, jak poprzednio.
— Nasza konstytucya — mówi dalej pan Podsnap — jest najpierwsza w świecie, my, Anglicy, dumni jesteśmy z naszej konstytucyi, żaden kraj nie ma podobnej.
— A jakże radzą sobie inne kraje? — pyta skromnie Francuz.
— Ha, to trudno — mówi z rezygnacyą pan Podsnap — radzą sobie, jak mogą. Opatrzność obdarzyła naszą wyspę zupełnie wyjątkowo.
— W takim razie Opatrzność zacieśniłaby niezmiernie granice swej działalności, bo Anglia jest niedużą wyspą.
— Bez wątpienia, panie, wyspa nasza wybrana została z pośród wszystkich innych krajów, a konstytucya nasza jest wzorem dla całej Europy. I gdybyśmy tu byli sami swoi, Anglicy, to nie wahałbym się powiedzieć, że Anglik „Englishman” jest wyjątkowo uposażony w zalety i cnoty. Skromny, spokojny, niezależny i wypłacalny, panie, wypłacalny Anglik nie ma powodu rumienić się i nie potrafiłby nigdy wywołać rumieńca wstydu na twarz młodej dziewczyny, podczas kiedy inne narody... Tak! próżno szukalibyśmy angielskich cnót u innych narodów,
Skończywszy to przemówienie, które wypowiedział trochę zapalczywie, na myśl, że przesądny cudzoziemiec chciałby może zastrzedz się przeciw niektórym jego punktom, pan Podsnap uspokoił się znacznie i przeszedł do potocznych tematów.
— Czy słyszałeś pan co o szczęśliwym spadkobiercy? — spytał Weneeringa.
— Nie wiele, prócz tego, że objął już swój spadek i że sąsiedzi nazywają go złoconym śmieciarzem za to, nie mówiłem panu może, że młoda dziewczyna, której domniemany małżonek został zamordowany, jest córką jednego z moich urzędników biurowych.
— Mówiłeś mi pan już o tem.
— Moja żona odwiedziła nawet tę młodą osobę i znalazła ją bardzo dobrze.
— Tak, tak, bardzo dobrze — potwierdziła Anastazya Weneering, rozkładając osiem krogulczych palców, pokrytych pierścionkami. — Ta młoda osoba jest bardzo dobrze wychowana, a przytem bardzo ładna.
Na ogół pan Podsnap nie był pewien, czy historya człowieka, którego ciało znaleziono w rzece, jest dostatecznie przyzwoita dla uszu córki, nie mógł jednak przeszkodzić ponownemu opowiadaniu całego zdarzenia.
Alfred i Sofronia Lammie znajdowali się, oczywiście, wśród gości i stanowili ozdobę zebrania, przytem rozkoszą było prawdziwą patrzeć na doskonałą harmonię młodych małżonków.
Można tak było ich tytułować w domu, w którym brakło zupełnie młodzieży, prócz młodocianej Georgiany.
Po kolacyi, skoro się już wszyscy goście dostatecznie wyparzyli przy pieczeni baraniej, młody człowiek, odgrywający rolę automatu muzycznego, wsunął się dyskretnie za pulpit fortepianu i wglądał stamtąd, jak jeniec z poza kraty eleganckiego więzienia...
Towarzystwo podzieliło się na grupy. Najstarsi i najsolidniejsi dżentlmeni skupiali się dokoła gospodarza domu, inni czuli się w obowiązku zamienić kilka zdań z panią Podsnap, inni wreszcie małemi grupami błądzili po salonie, zaglądając do różnych waz, flakonów, ozdobnych skrzynek.
Wyglądało to zupełnie tak, jak gdyby ludzie ci szukali jakiegoś zgubionego przedmiotu, który Podsnapowie mogliby im ukraść, w razie, jeśli go natychmiast nie znajdą. Inni wreszcie, stosunkowo najmłodsi, siedzieli na upatrzonych miejscach, robiąc na prędce przegląd przyszłych swych tancerek.
Panny, siedzące pod ścianami, oddawały się w milczeniu porównawczej analizie sukien swych i wdzięków.
Bohaterka wieczoru, Georgiane, przechodziła istne męki, robiąc nadludzkie wysiłki dla usunięcia się z przed oczu i myśli swych gości.
Należy przyznać słuszność szkole Podsnapów, że nie dopuszczała takiego uchybienia konwenansom, jakiem byłoby wspomnienie o przyczynie baliku. Wszyscy zamknęli oczy na fakt, że fetka ta została wydana na cześć urodzin panny domu; przyzwoitość nakazywała milczeć o tem zdarzeniu, jak gdyby i wiele więcej pożądane było, gdyby się ta młoda osoba wcale nie urodziła.
Młoda osoba siedziała bezpiecznie w swoim kąciku, dopóki nie odkryły jej tam bystre oczy pani Sofronii Lammie.
Sofronia zamieniła wpierw z mężem spojrzenie, którem zdawała się pytać:
— Czy warto rozpocząć grę?
Otrzymawszy odpowiedź twierdzącą, Sofronia usiadła obok latorośli Podsnapów, która spojrzała na nią wystraszonemi oczyma.
— Jak tu zacisznie w tym kąciku — rzekła Sofronia — porozmawiamy tu sobie swobodnie.
— Pani jest bardzo dobra — odparło dziewczątko Podsnapów — ale ja nie umiem wcale rozmawiać.
— Spróbujmy wszakże — rzekła na to Sofronia z czarującym uśmiechem.
— Nie, nie, bo pani zaraz pozna, jak jestem głupia — mówiła niespokojnie Georgiana, kręcąc się na krześle. — Ja nie jestem taka jak Ma. Ma umie rozmawiać.
Fakt ten nie ulegał wątpliwości, Ma prowadziła zwykle rozmowę w pełnym galopie z rozwianą grzywą i rozdętemi nozdrzami.
— A lubi pani muzykę? — pytała przeciągle mistress Lammie, nadając głosowi swemu najsłodsze modulacye.
— Tak, to jest nie, ja nie umiem grać. Ma gra na fortepianie.
Ma umiała grać rzeczywiście i produkowała się niekiedy, wygrywając potoczyste kawałki zawsze w pełnym galopie.
— Ale z pewnością lubi pani tańczyć — mówiła mistress Lammie.
— Co to, to nie — zaprzeczyło dziewczątko, rzucając się w tył — ja niecierpię tańców.
— Co mówisz moja śliczna, to niemożliwe, takie młode, czarujące stworzenie. To niemożliwe żebyś nie lubiła się zabawić.
— Lubiłabym może — odpowiedziała z wahaniem Georgiana, rzucając nieśmiałe spojrzenia na umiejętnie ułożoną twarz pani Sofronii — ale ja tego nie potrafię, chyba że...
— Chyba, że co?
— Że pani mi przyrzeknie, że nie powie pani o tem nikomu.
— Przyrzekam ci to.
— Więc powiem pani, że lubiłam tańczyć pierwszego maja gdybym była kominiarzem.[5] — A co, ja z góry wiedziałam, że się pani okropnie zdziwi.
— Upewniam cię moja droga, że im dłużej z tobą rozmawiam, tem więcej mnie zaciekawiasz. Chciałabym abyśmy stały się przyjaciółkami, Czy chcesz mieć ze mnie szczerą przyjaciółkę? powiedz moja śliczna, że nie jestem podobna do tych wszystkich starych pań. Wyszłam niedawno zamąż, jestem młodą mężatką, ja cię potrafię zrozumieć. Więc lubiłabyś tańczyć pierwszego maja i...
— Cicho, niech pani nie mówi, Ma gotowa usłyszeć.
— Ma siedzi daleko.
— Czy pani jest pewna, że nie usłyszy? Ja chciałam tylko powiedzieć, że widziałam tańczących kominiarzy, którzy byli bardzo weseli.
— Więc i ty lubiłabyś tańczyć gdybyś należała do nich?
Georgiana skinęła twierdząco głową.
— A taka jak jesteś, nie lubisz tańca?
— Bo ja się boję, to jest przecie okropne. Gdyby pani wiedziała jak ja nie cierpię swoich tancerzy.
Ten nowy punkt widzenia na sztukę Terpsychory, zadziwił bardziej jeszcze panią Lammie. Patrzyła ciekawie na Georgianę, która położyła ręce na kolanach, przebierając nerwowo palcami i marzyła o ukryciu swoich łokci, co było czystem niepodobieństwem wobec tego, że suknia jej miała krótkie rękawki.
— To okropne — powtórzyła raz jeszcze z przekonaniem.
Nie wiedząc co na to odpowiedzieć, mistress Lammie rozpłynęła się w uśmiechach.
— Gdyby pani wiedziała co ja wycierpiałam u pani tancmistrzyni, gdzie uczyłam się tańczyć i składać ukłony, jak Ma.
— No! ale to już przeszło — uspokajała ją Sofronia.
— Cóż z tego, to co dziś, jest jeszcze gorsze. Widzi pani, widzi pani! Ma rozmawia z jakimś panem i zaraz mi go przyprowadzi. Och! jak ja go niecierpię, jak ja go niecierpię,
Georgiana przechyliła się w tył i oparła głowę o ścianę, mrużąc oczy. Niemy ten opór nie przydał się na nic. Ma przystąpiła do niej z potworem.
Georgiano! Pan Grompus.
Potwór ujął pod rękę swoją ofiarę i pociągnął ją na środek salonu. Automat przy fortepianie, obrzuciwszy salon dyskretnem spojrzeniem, uderzył parę bladych akordów, służących za wstęp do kadryla. Na hasło to ośm par, należących do szkoły Podsnopów, golących się o ósmej i śniadających o wpół do dziewiątej, poczęło wykonywać szereg figur kadrylowych. Korzystając z tej przerwy, Alfred Lammie zbliżył się do swej drogiej małżonki i szepnął jej coś do ucha, bawiąc się wisiorkami jej bransoletki.
Figuranci Podsnapów doszli do szóstej figury, odtańczyli „grande chaine“ i spacerowali teraz parami pomiędzy sprzętami Podsnapów. Niewinny Grompus, nie przeczuwając, jakie męczarnie zadaje swej tancerce, spacerował z nią bez końca do ostatnich granic, na jakie pozwalają konwenanse, bawiąc ją opowiadaniem o turnieju łuczników. Ofiara jego, krocząc na czele kolumny, złożonej z ośmiu par, trzymała wciąż oczy wbite w ziemię i podniosła je tylko parę razy, rzucając rozpaczliwe spojrzena w stronę Sofronii.
Męcząca promenada przerwaną została wreszcie wejściem lokaja, przed którym drzwi otwarły się, jakby wysadzone kulą armatnią. Podczas gdy służący ten rozdawał dokoła szklanki, napełnione gorącym napojem, Georgiana usiadła przy swej nowej przyjaciółce.
— Boże drogi! — szepnęła — skończyło się wreszcie. Spodziewam się, że pani na mnie nie patrzyła.
— Przeciwnie, moja ślicznotko i pozwól sobie powiedzieć, że jesteś trochę zanadto nieśmiała,
— A bo ja nie jestem taka, jak Ma.
W tej chwili pan Grompus, przechodząc obok obu pań, udarował niedawną swą tancerkę zdobywczym uśmiechem.
— Idź precz! niecierpię ciebie — szepnęła dziwna dziewczyna.
— Pozwól pani sobie powiedzieć, kochana panno Podsnap... — zaczęła Sofronia.
— Och nie nazywaj mnie pani panną Podsnap, mów mi Georgiano.
— A więc droga Georgiano, to, że matka twoja jest osobą światową, nie powinno cię zniechęcać do świata. Nie masz żadnego powodu być nieśmiałą.
— Doprawdy? pani tak myśli? A więc to musi być prawdą.
— Ja ci nie narzucam swego zdania, tak tylko powiedziałam w prostocie ducha. Może to było niedorzeczne.
— O proszę pani, pani nie jest niedorzeczna, to ja jestem głupia. Ja przecież z nikim jeszcze tyle nie rozmawiałam. Pani jest bardzo mądra.
Mistress Lammie, która uczuła trafność tej pochwały, zarumieniła się i kiwać poczęła głową, nie dlatego, aby chciała coś przez to wyrazić, lecz by oczarować do reszty nieśmiałe dziewczątko.
Tymczasem jeniec, uwięziony przy fortepianie, zaczął grać drugiego kadryla, osnutego na motywach żałosnych, które zdradzały tęsknotę jego za wolnością. Miss Podsnap cofnęła się znów w tył i przymknęła oczy w przystępie nowej rozpaczy.
— Widzi pani tego w monoklu? Już wiem, że Ma przyprowadzi mi go.
Tym razem Georgiana zdradzała mniej jeszcze rezygnacyi, ale nie uniknęła przeto swego losu. Jegomość z okiem oszklonem spojrzał na nią z góry na dół, jakby zamierzając wyciągnąć ją ze studni i powlókł ją do nowego kadryla.
W tym prawie czasie grupa skupiona dokoła gospodarza domu pozyskała nowego uczestnika w osobie łagodnego dżentlmana, który zamącił niespodzianie powagę i spokój tego zebrania, rzucając całkiem niewłaściwą, zdaniem pana Podsnap, uwagę o nędzy, panującej wśród pewnych warstw w najbogatszej stolicy świata.
— Dzienniki donoszą — zaczął ów nieostrożny jegomość — że pół tuzina osób zmarło tu w ostatnich dniach, dosłownie, z niedostatku.
Usłyszawszy to, p. Podsnap poczerwieniał z oburzenia i wykonał swój zmiatający gest.
— Poruszać taki temat po kolacyi, nie, to doprawdy przechodzi wszelkie granice.
— Jeśli tak jest — zaopiniował stanowczo — to ci ludzie sami sobie winni.
Ale łagodny jegomość nie ustąpił przed gromami pana Podsnapa i oświadczył w łagodnych wyrazach, że było już śledztwo urzędowe, które wykazało, że nie było w tem dobrowolnej winy owych ludzi, którzy robili owszem wszystko, co było w ich mocy dla uniknięcia głodowej śmierci.
To oburzyło bardziej jeszcze pana Podsnapa, po którego stronie stanął oczywiście pan Weneering i cały zastęp grubych ryb, stanowiących jego orszak.
— Niema na świecie kraju, któryby robił tyle dla ubogich, co nasza Anglia — rzekł Podsnap.
Łagodny jegomość nie zaprzeczał temu, lecz zrobił skromną uwagę, że w takim razie wzmiankowany wypadek jest tem smutniejszy i że gdzieś, coś, musiało się popsuć.
— Gdzie? i co? — zapytał ostro pan Podsnap.
— Należałoby dowiedzieć się, a przynajmniej szukać — doradził łagodny osobnik.
— To bardzo łatwo mówić gdzieś i coś, ale niech pan wskaże gdzie. A zresztą rozumiem doskonale, do czego pan zmierza. Panu się zachciewa wprowadzenia centralizacyi, nie, nie, mój panie, na to się nigdy nie zgodzę, to nie angielskie.
Szmer uznania podniósł się w grupie pana Podsnap, nagradzając odważne jego wystąpienie.
Ale łagodny osobnik bronił się stanowczo od zarzutu, jakoby chodziło mu o jakąś centralizacyę, mówił, że uczuł się tylko dotkniętym boleśnie całym tym wypadkiem i sądzi, że nie jest to po angielsku patrzeć obojętnie na ludzi umierających z głodu.
— A czy pan znasz ludność Londynu? — zapytał wtedy pan Podsnap.
Łagodny osobnik nie był tego pewny, ale mniemał, że to niema nic do rzeczy i że ustawy...
— A ja ją znam — przerwał mu arbitralnie pan Podsnap — i powiadam panu, że ubodzy zawsze byli i będą. A zresztą — mówił dalej, wpadając w szlachetne oburzenie — wszystko, coś pan mówił, obraża w najwyższym stopniu moje uczucia. Znam chyba obowiązki moje lepiej, niż pan, ale takich rzeczy nie uznaję i słyszeć o nich nie chcę. Sam pan chyba rozumiesz, że to jest temat bardzo niewłaściwy, którego nie należy nawet poruszać w obecności naszych żon i córek.
Wypowiedziawszy tę druzgoczącą przemowę, od której ognia wystąpiły mu na twarz i czoło rumieńce szlachetnej dumy, pan Podsnap wykonał zwycięzki gest, który oznaczał, że temat niewłaściwy został przez niego absolutnie usunięty z powierzchni ziemi.
W tymże czasie Georgiana uwolniona od swego tancerza, schroniła się znów pod skrzydła nowej swej przyjaciółki,
Mistress Lammie miała właśnie przy boku swego małżonka.
— Kochanie! — rzekła do Georgiany — pozwól, że przedstawię ci mego drogiego Alfreda. Spodziewam się, że pokochasz go z czasem tak samo, jak mnie.
Drogi Alfred skłonił się z wdziękiem i oświadczył, że będzie się czuł bardzo szczęśliwy, jeśli panna Podsnap zaszczyci go odrobiną przyjaźni.
— Mów Georgiana, — gruchała pieszczotliwie Sofronia, — nasza mała przyjaciółka nie lubi sztywnych ceremonij.
— Jesteś pani doprawdy małą czarodziejką, panno Georgiano, Sofronia jest trudną w dobieraniu sobie przyjaciółek, a pani panno Georgiano, obudziłaś odrazu jej sympatyę, oczarowałaś ją pani poprostu.
Georgiana słuchała tych wszystkich pochlebstw, z olbrzymiem zakłopotaniem.
— Ja właśnie myślę o tem, za co mnie pani polubiła? — rzekła nagle.
— Za co aniołku? — za to, że jesteś tak inną od wszystkiego, co cię otacza.
— Może być, bo i ja polubiłam panią za to, że pani jest jakaś inna, nie taka, jak oni — odpowiedziała Georgiana, cokolwiek uspokojona.
— Czas już nam odejść — mówiła mistress Lammie, powstając i pochyliła się pieszczotliwie nad dziedziczką domu Podsnapów. — Cóż, jesteśmy przyjaciółkami nieprawdaż?
— Och tak! — odparła młoda miss,
— Do widzenia pieszczotko. Doprawdy żal mi się z tobą rozstawać.
Czar, jaki dojrzała młoda małżonka wywierała na to dzikie stworzenie, był jednak rzeczywiście bardzo silny, bo Georgiana podając jej rękę zdobyła się na parę słów serdecznych.
— Gdy pani odejdzie stąd niech pani, nie zapomina o mnie i niech pani prędko powróci.
W chwili odejścia Alfred Lammie otaczał żonę swoją tysiącem uprzejmości, otulał ją okryciem i sprowadził ją pod ramię po schodach, Dopiero znalazłszy się w powozie małżonkowie odsunęli się od siebie zupełnie wrogo. Jechali z początku w milczeniu, poczem Alfred odezwał się pierwszy:
— Czy śpisz Sofronio?
— Czy pan to uważasz za możliwe? — odburknęła urocza małżonka,
— Zupełnie możliwe po tak idyotycznym wieczorze — odparł czuły Alfred. — Ale skoro nie śpisz, uważaj co ci powiem i zrób to następnie.
— Czy nie robiłam wszystkiego przez cały wieczór, podług twych cennych wskazówek?
— Słuchaj — mówił Alfred, podnosząc głos, — czuwaj nad tą małą idyotką i nie wypuszczaj jej z opieki. Masz już ją prawie w ręku, uważaj, aby ci się nie wymknęła przedwcześnie... Bo da się coś zrobić, a oprócz satysfakcyi, jaką mi zrobi upokorzenie tego durnia, nie zapominaj, że winniśmy sobie wzajemnie trochę grosza.
Na to przypomnienie urocza Sofronia odrzekła kilka niezbyt uprzejmych słów i dała wyraz swym uczuciom, rzucając się w tył na oparcie, która osypała obficie pudrem, opadającym jej z twarzy i włosów.


ROZDZIAŁ XIV.
Upiory.

Od pewnego czasu pan Boffen czuł się naprawdę ofiarą swego bogactwa. Siedząc w swym salonie w nieodstępnem towarzystwie pani Boffen, miał przed sobą cały stos papierów, rozrzuconych w największym nieładzie, a patrzył na nie takim wzrokiem, jakim spoglądałby na liczne bataliony wojsk zwykły cywil, któremu polecono, by nagle manewrował nimi na polu bitwy. Próbował od pewnego czasu kontrolować sam swoje rachunki, ale pomagał sobie przytem, obyczajem ludzi niewprawnych, w odczytywaniu cyfr dużym palcem, który jakoś był zawsze powalany atramentem. Z tego wynikało tylko większe jeszcze zagmatwanie pomazanych gryzmołów i koniec końców pan Boffen uczuł się zupełnie bezradnym wobec nich. — Wielką też ulgę przyniósł zacnemu spadkobiercy odgłos dzwonka, zapowiadający wizytę Juliusza Rokesmith.
— Patrz tylko moja droga — zawołał z radością Boffen. — To pan Rokesmith, wspólny przyjaciel nasz i Wilferów.
— Siadaj pan proszę, siadaj, — mówił z wylaniem. — To jest pani Boffen, którą już widziałeś. Powiem prawdę, że na wieki zapomniałem o panu, ale, bo miałem tyle zajęcia. A teraz rad jestem, żeś pan przyszedł.
— I ja także — potwierdziła pani Boffen.
— Pan chciałeś być moim sekretarzem? — zaczął Boffen.
Rokesmith potwierdził to skinieniem głowy.
— Otóż, prawdę mówiąc, w pierwszej chwili wydało mi się to trochę dziwne, a także pani Boffen dziwiła się, gdy jej o tem wspomniałem. Myśleliśmy oboje, że sekretarz to jest właściwie takie biurko z szufladami, obite zielonem suknem. A pan przecie nie jesteś biurkiem.
— Z pewnością nie — odparł z uśmiechem Rokesmith. — Ale może uda mi się pana przekonać, że potrafię mimo to być sekretarzem.
Tu młody ten człowiek próbował wyjaśnić zwięźle spadkobiercy, na czem polegają obowiązki sekretarza.
— A więc — spytał ze zwykłą szczerością pan Boffen — gdybym pana ostatecznie wziął do siebie, cobyś pan robił?
— Spisywałbym pańskie dochody i rozchody, regulowałbym rachunki ze służbą, robotnikami, dostawcami a wreszcie utrzymywałbym w porządku pańskie papiery — dodał, patrząc z lekkim uśmiechem na stół, zawalony splamionymi rachunkami i różnego rodzaju bibułą.
Mister Boffen podrapał się w ucho, splamione atramentem, i spojrzał na żonę.
— Ułożyłbym w porządku te wszystkie papiery — mówił dalej Rokesmith — powiązałbym je w paczki i włożyłbym w koperty, na których wypisany byłby interes, do którego się odnoszą, tak, że miałbyś pan w każdej chwili pod ręką to, czegobyś pan potrzebował.
— To możebyś pan spróbował na początek uporządkować to wszystko, co tu leży? — zaproponował spadkobierca.
Usłyszawszy to życzenie, Rokesmith odłożył w mgnieniu oka na bok kapelusz i rękawiczki — a usiadłszy przy biurku, zabrał się do klasyfikowania papierów. Były to wszystko rachunki z przebudowy domu, który kupił sobie świeżo pan Boffen i gdzie tapicerowie, stolarze i inni rzemieślnicy, odświeżali wszystko na nowo. Rokesmith dotrzymał obietnicy i powiązał bardzo zgrabnie w paczki odnośne rachunki, a następnie zaopatrzył je w odpowiednie napisy.
— Doskonale! wybornie — zachwycał się pan Boffen — a teraz przeczytaj mi pan to wszystko, co napisałeś na wierzchu.
Rokesmith odczytał spis rachunków, przysłanych przez stolarza, cieślę, tapicera, stelmacha, handlarza koni i t. p. Następnie wyszczególnił cenniki i oferty, zrobione w ostatnich czasach panu Boffen, odróżniając te, które były przyjęte, od tych, które odrzucono.
Słuchając tego, spadkobierca nie posiadał się z radości, — I pomyśleć tylko, że pan zrobiłeś to wszystko tak prędko i zużyłeś tak mało atramentu, a przytem niema na panu ani jednej plamki — mówił, patrząc z podziwem na swego sekretarza. — A teraz może pan zechce napisać jeszcze jeden list na próbę?
— Do kogo?
— Do kogobądź.
Rokesmith spełnił z gotowością to życzenie, kreśląc następującą kartkę:
„Mister Boffen przesyła pozdrowienie panu Johnowi Rokesmith i donosi mu, odnośnie do zrobionej przez niego oferty, że przyjmuje ją i daje mu przy sobie posadę sekretarza. Mister Boffen zastrzega sobie, że posada jest tymczasową i że pan John Rokesmith zostanie u niego na razie bez żadnych określonych warunków, a co się tyczy wynagrodzenia i jego wysokości, to ta oznaczoną zostanie dopiero wtedy, gdy się pan Boffen przekona, że pan Rokesmith będzie istotnie pożytecznym. Jeśli warunki te odpowiadają panu Rokesmith, może on objąć natychmiast swoją nową posadę“.
— Ależ Noddy! — zawołała pani Boffen — czy słyszysz, jak to ślicznie napisane?
Pan Boffen słyszał i podzielał w zupełności zachwyt swojej żony. Uważał stanowczo tę małą próbkę stylu swego sekretarza za świetny objaw ludzkiego geniuszu.
— A teraz, mój stary — mówiła dalej jego żona — musisz się natychmiast z panem umówić, bo gdybyś musiał dłużej jeszcze grzebać w tych papierach, dostałbyś napewno apopleksyi, a ja umarłabym z żalu, nie mówiąc już o koszulach, których się już żadna praczka nie dopierze i które porozpadają się od rdzy.
Roztropne te słowa zjednały pani Boffenowej parę głośnych pocałunków, które pan Boffen wycisnął na jej policzkach. Następnie spadkobierca zwrócił się do swego nowego sekretarza, obdarzając go odrazu bezgranicznem zaufaniem.
— Mówiłem już panu pierwszym razem, że ja sam mam proste upodobania, a żona moja lubi elegancyę. Otóż trzeba panu wiedzieć, że ona właśnie zwyciężyła, i jedziemy teraz oboje w górę, aby żyć z szykiem.
— Zmiarkowałem to odrazu z pańskich rachunków — odparł sekretarz.
— Tak jest, kupiliśmy nowy, paradny dom, a trzeba panu wiedzieć, że nastręczył mi go ten mój literat z drewnianą nogą, bo jest to dom, z którym literat mój jest niejako związany.
— Jako współwłaściciel? — spytał Rokesmith.
— Nie, tylko widzi pan, prowadzi on od lat już całych swój interes pod murem tego domu, więc to już tak prawie, jakby się z nim spokrewnił. Otóż on pierwszy dał mi znać, że na tym pałacu, bo to prawie pałac, przylepiono kartkę z napisem, że jest na sprzedaż. Kupiłem więc ten pałac, choć wydał mi się trochę za wysoki i za ciemny, a mój literat napisał nawet z tego powodu śliczny wierszyk, którego moja żona wyuczyła się na pamięć — powiedz duszko, jak on nazwał tam nowy nasz dom?
— „Będzie to świetny teatr uczt, zabaw i bali, gdzie błądzić będą goście od sali do sali“ — zadeklamowała pani Boffen.
— Wie pan — mówił spadkobierca, że to jest nawet zupełnie prawdziwe, bo w nowym moim domu są dwie duże sale, jedna od frontu, druga od tyłu, nie licząc tej, w której jadać będzie służba. Nasz literat układa nam przy każdej okazyi bardzo ładne wierszyki. Oto naprzykład ostatni, który skomponował na cześć pani Boffen.
Sekretarz ujrzał się w posiadaniu arkusza papieru, na którem wyczytał parę strof ze znanej, starej ballady. Imię bohaterki zastąpione tylko było nazwiskiem pani Boffen, z czego wynikło, że czcigodna ta osoba opłakiwać musiała śmierć kochanka, który zginął w bardzo tragicznych warunkach.
— A co! widzi pan, jakiego mamy literata — mówił z chlubą pan Boffen. — Tylko muszę pana ostrzedz, że on jest bardzo zazdrosny. Trzeba się więc tak urządzić, żeby się nie obraził na nas o to, żeśmy pana przyjęli.
— Ależ mój drogi! — zawołała jego żona — słońce świeci przecie dla wszystkich.
— No tak, to prawda we wszystkiem, tylko nie w literaturze — zauważył pan Boffen. — Pamiętaj zresztą moja droga, że wtedy, gdy umawiałem naszego literata, nie miałem jeszcze zamiaru kupować pałacu i wynosić się z naszego starego domu. Nie chcę więc, aby Gilas Wegg myślał, że mam dla niego mniej szacunku teraz, jak gdyby nasze paradne sale przewróciły mi w głowie. Słowem, pan Rokesmith musi mieć u nas takie zajęcie, któreby nie obraziło Gilasa Wegg. Czy chcesz pan mieszkać u nas, panie Rokesmith?
— Czy tutaj?
— Nie, na ten dom mam inne projekty. Pan zamieszkasz w naszym nowym domu.
— Jeśli pan sobie tego życzy, jestem całkiem na pańskie rozkazy.
— W takim razie przypuśćmy, że pan obejmie natychmiast swoje obowiązki. Jak pan myśli, czy nie byłoby dobrze, abyś pan wziął na siebie doglądanie robót w naszym nowym domu.
— Ależ bardzo chętnie, proszę mi dać adres.
Pan Boffen podyktował ów adres, który sekretarz zapisał. Przez ten czas pani Boffen przypatrywała się z baczną uwagą twarzy Rokesmitha i twarz ta podobała się jej widocznie, bo skinęła głową z uśmiechem, jakby chciała powiedzieć: — „to właśnie człowiek, jakiego nam trzeba“.
— A więc — rzekł Rokesmith — może się pan spuścić na mnie, że dopilnuję robót w pańskim nowym domu. Pojadę tam natychmiast.
— Może zechcesz pan pierwej obejrzeć tę naszą siedzibę?
Rokesmith zgodził się na to i pozwolił oprowadzać się po domu starego Harmona.
Dom ten nosił na sobie ślady zaciekłego sknerstwa, jakiem napiętnował go były jego właściciel.
Dzieła ręki ludzkiej mają tak samo, jak twory przyrody, spełniać swoje przeznaczenie, inaczej zamierają i butwieją przedwcześnie. — Wiadomo też, że dom, w którym nikt nie mieszka, rujnuje się daleko prędzej od domów zamieszkałych. — Stary Harmon był jednym z tych skąpców, którzy nie korzystają nawet z własnego mienia.
Nieliczne meble, których nikt prawie nie używał, były na wpół spróchniałe, obicia wiecznie zakryte pokrowcami, wypełzły i porozłaziły się, nieoglądane nigdy wzrokiem ludzkim.
Pokój, w którym mieszkał i umarł stary dusigrosz, pozostawiony był przez spadkobierców zupełnie takim, jakim był za jego życia.
Stare łóżko bez firanek, z żelaznym baldachimem, wyglądało jak duża klatka. Stara kołdra, pozszywana z różnych kwadratowych kawałków, pokrywała je. Stary stół z zakręconemi nogami, a na nim stara skrzynka, w której znaleziono testament, stały jeszcze na miejscu.
Pod ścianą stały dwa stare fotele, z wystającemi sprężynami, pokryte także obiciem, zszywanem z kwadratowych kawałków.
— Zostawiliśmy tu wszystko, jak było za życia starego Farmona, bo też czekaliśmy na przyjazd jego syna. Biedak ten widział właśnie ostatni raz swego syna.
Rokesmith obrzucił wzrokiem cały pokój, a oczy jego zatrzymały się dłużej na drzwiach w kącie.
— Te drzwi prowadzą na tylne schody — objaśnił go Boffen — gdy młody John Harmon był jeszcze dzieckiem, tędy zwykle przychodził do ojca, którego się okropnie bał. Patrz pan — dodał, otwierając drzwi — tu na tych schodach siadywało nieraz biedne dziecko, nie śmiejąc wejść, a ja i żona moja dodawaliśmy mu otuchy.
— A jego biedna siostra — opowiadała pani Boffen — bawiła się nieraz tu na dziedzińcu. Widzi pan ten kącik pod murem, tam mierzyli się oboje i zapisali imiona swoje. Napisy te są tam po dziś dzień, a biedne dzieci już nie żyją.
— Nie bój się, moja stara, to już nasza rzecz, żeby te imiona nie zaginęły. Zrobimy dla nich coś takiego, ażeby pamięć o nich została i za naszego życia, i dłużej jeszcze,
— Kochane biedne dziateczki — szepnęła pani Boffen.
— Tak, tak, dzieciństwo ich nie było słodkie.
Stojąc u góry tylnych schodów, patrzyli oboje na dziedziniec, zalany w tej chwili słońcem i na ów kącik pod murem, na którym ręce dwojga dzieci skreśliły przed laty swoje imiona. To proste wspomnienie smutnego dzieciństwa dwóch małych istot i szczera litość, z jaką mówili o nich oboje starzy, miały w sobie coś wzruszającego. Rokesmith odczuł to widocznie, bo słuchał uważnie tego powiadania i oglądał wszystko z wyraźnem zajęciem.
Zeszli następnie na dziedziniec i Noddy Boffen pokazywał swemu sekretarzowi osobliwości tej siedziby, jakiemi były porosłe już trawą pagórki śmiecia, które stanowiły pierwsze jego dziedzictwo przed śmiercią młodego Harmona.
— To, co tu jest, — rzekł, wskazując na pagórki — wystarczyłoby do końca życia mnie i mojej starej i nie pragnęlibyśmy nic więcej, byleby nasz drogi John żył jeszcze. Rokesmith oglądał wszystko ciekawie, zwiedził nawet stojącą przy bramie lepiankę, która służyła długo za mieszkanie małżonkom Boffen, wtedy, gdy byli jeszcze służącymi starego Harmona. Opatrzywszy dokładnie wszystko, zapytał jeszcze raz pana Boffen, czy nie ma dla niego jakich nowych poleceń.
— Nie, żadnych już — odparł spadkobierca.
— Pozwolę sobie jeszcze zapytać pana, czy masz pan zamiar sprzedać ten stary dom?
— O nie, nigdy; zachowamy go ja i moja żona na pamiątkę naszego pana, jego dzieci, no i naszej dawnej pracy.
— A to? — spytał jeszcze Rokesmith, — ukazując na pagórki śmiecia.
— To? — powtórzył pan Boffen — to co innego; toby się dało sprzedać, ale nie zaraz jeszcze. Wie pan co, żalby mi było rozkopywać te pagórki, do których się już oko przyzwyczaiło i które nawet upiększają naszą dzielnicę, bo pomyśl pan tylko jakiby tu był płaski widok, gdyby ich nie było. Nie mówię wszakże, żebym nie miał tego kiedyś ruszyć. Widzi pan, ja jestem człowiek bez nauki, ale na śmieciach znam się wybornie. Mógłbym oszacować panu co do szelinga wartość tych pagórków i mogę panu ręczyć, że nie tracą one nic na czekaniu. Przyjdziesz pan jutro do nas, panie Rokesmith?
— Będę przychodził codziennie i dokładać będę wszelkich starań, abyś pan mógł wejść jaknajprędzej w posiadanie swego nowego domu.
— O! mnie wcale nie pilno, Tylko widzi pan, jeśli się ludziom dobrze płaci, to należy wymagać, żeby pracowali pilnie. Czy i pan jesteś tego zdania?
— Najzupełniej — odparł Rokesmith, żegnając ukłonem swego pryncypała.
Zostawszy sam, pan Boffen spojrzał dokoła siebie, zacierając ręce z zadowoleniem.
— No! — rzekł do siebie — jeżeli jeszcze Silas Wegg zgodzi się na to, co mu zaproponuję, wszystko już pójdzie gładko, jak po maśle.
Ale Silas potrafił już w przebiegłości swojej opanować swego chlebodawcę i wziął zupełnie górę nad tą prostą, szczerą naturą. Zwycięstwa takie są zjawiskiem powszedniem i zdarzają się codziennie. Inna rzecz, czy są trwałe. Narazie więc uczciwy i szczodry Boffen był nieświadomie narzędziem w rękach chytrego Silasa Wegg i, robiąc wszystko to, co się tamtemu podobało, troszczył się jeszcze nieustannie, aby nie urazić swego literata i nie dotknąć go brakiem szczerości. To, co chciał zaproponować Silasowi Wegg, miało być spełnieniem najskrytszych marzeń podstępnego straganiarza, a przecież poczciwy spadkobierca dręczył się cały dzień i niepokoił, czy jego lektor nie posądzi go o brak delikatności.
Przyszła wreszcie godzina, o której Wegg wtajemniczał państwa Boffen w okoliczności, towarzyszące upadkowi państwa rzymskiego, rozdzielonego już na dwa cesarstwa. W tym czasie Noddy Boffen śledził z żywem współczuciem tragiczne losy dzielnego wodza, z którego Wegg uczynił naprędce Anglika, przezwawszy — Bully — Sorins, — w którym jednak światły czytelnik odkryje zapewne bez trudności słynnego Belizaryusza. Ale dnia tego pan Boffen przerwał nagle lektorowi swemu prawie w pół zdania.
— Wegg! — rzekł do niego — czy przypominasz sobie, jak poznaliśmy się po raz pierwszy i co ci wtedy powiedziałem?
— Przypominam sobie bardzo dobrze; zapytałeś mnie pan, czy podoba mi się pańskie nazwisko, a ja bez żadnych wykrętów powiedziałem, jako człowiek szczery, że nie.
— Ale teraz oswoiłeś się już z mojem nazwiskiem, a wkrótce oswoisz się z niem jeszcze więcej.
— Doprawdy? — zadziwił się Wegg, zabierając się na nowo do czytania.
— Nie, nie, nie czytaj jeszcze Wegg, mam ci powiedzieć nowinę.
Wegg, który spodziewał się tego oddawna, zdjął okulary, udając wielkie zdziwienie.
— Cobyś powiedział Wegg, gdyby ci ktoś powiedział, że musisz zwinąć swój stragan?
— Chciałbym widzieć człowieka, któryby żądał odemnie takiej ofiary.
— Masz go przed sobą, Wegg, bo to ja nim jestem — rzekł, stukając się w piersi pan Boffen.
Silas Wegg, który wiedział oddawna, jakie projekty ma na niego pan Boffen, chciał już zawołać: „Mój dobroczyńco!“ i wypowiedział już prawie połowę tego zdania, ale wrodzona przewrotność pohamowała ten wybuch wdzięczności.
— Rozumiem — rzekł, przybierając obrażoną minę, — rozumiem panie Boffen. Wstydzić się będziesz mego straganu, który opiera się właśnie o mur pańskiego pałacu. O, nie miej pan obawy, pomyślałem już sam o tem. Wiem, że byłoby nieprzyzwoicie gdybym prowadził dalej mój mały handel pod oknami pańskiego pałacu. Gdzie pan chcesz, abym go przeniósł?
Tu Silas Wegg wymienił kilka najdalszych i najnędzniejszych ulic, a potem zadeklamował czterowiersz, w którym porównywał los swój, z losem opuszczonego sieroty.
— No! no! jesteś zanadto obraźliwy, Wegg, — rzekł na to pan Boffen.
— Wiem o tem, panie, wiem o tem, byłem zawsze bardzo drażliwy i honorowy, od najmniejszego dzieciństwa.
— Słuchaj mnie Wegg, wbiłeś sobie z pewnością w głowę, że chcę ci dać pieniądze za to, żebyś zwinął swój stragan?
— Tak panie, — odparł z wielką godnością Wegg, — wbiłem sobie do głowy coś podobnego.
— Ależ ja wcale nie mam zamiaru tego robić.
Zapewnienie to nie ucieszyło wcale literata, który spytał parokrotnie jeszcze pana Boffen, czy istotnie nie ma zamiaru opłacić jego ustąpienie z pod muru.
— Wcale nie, mam na ciebie zupełnie inne projekty,
— Jakież to? — pytał Wegg, nie ukrywając już swej radości,
— Cobyś powiedział o człowieku, któregobym osadził w naszej willi, oddając mu nad nią nadzór. Człowiek taki miałby oprócz mieszkania, opał, światłe i cztery funty na miesiąc. Co myślisz, Wegg? — Człowiek taki mógłby tu sobie żyć jak król.
— A czy człowiek ten, — zapytał z chytrym uśmiechem Wegg, — musiałby czytać bez żadnej dopłaty?
— Nie, za czytanie dostałby osobną dopłatę i utrzymanie.
— Masz pan zupełną słuszność, panie Boffen i ja także nie inaczej rozumiem ten interes.
Rzekłszy to, Silas Wegg zerwał się z krzesła i, wyciągnąwszy kościstą swą rękę, machał nią nad głową pana Boffen.
— Tak, to rozumiem. Słowo się rzekło, interes ubity. Rzucam swój stragan, rzucam go na zawsze, odtąd hołdować już będę tylko poezyi.
Wyraz „hołdować“ podobał mu się tak dalece, że powtórzył go parokrotnie.
— Nie lękaj się panie bólu, jaki mi zadajesz, odrywając mnie od mego handlu. Ja to zniosę. To już u nas dziedziczne. Mój ojciec cierpiał tak samo, gdy przeniesiono go z marynarki do służby rządowej, a przecież przeniósł to także, pamiętam to, jak dziś, mimo, że byłem wtedy dzieckiem. Tomasz mu było na imię. Ja zrobię to samo, co on i pokonam mój ból.
Mówiąc to wszystko, Silas Wegg gestykulował bez przerwy, wydzierając rękę swą panu Boffen, ilekroć ten próbował uchwycić ją w przelocie.
Wreszcie rzucił ją nagle swemu chlebodawcy, który uścisnął ją nakoniec, przez co kontrakt został zawarty.
Fakt ten ulżył znacznie sumieniu spadkobiercy i zapragnął on teraz dowiedzieć się o losach Bully Sorinsa, o które był przecież niespokojny.
Silas Wegg włożył więc napowrót okulary, ale nie było widocznie przeznaczonem panu Boffen zaspokoić dziś swą ciekawość, bo zaledwie czytanie się rozpoczęło, dał się słyszeć za drzwiami głos pani Boffen, która wołała swego Noddy, a potem szybkie jej kroki, jak gdyby zbiegała ze schodów.
Na to zerwał się pan Boffen, spiesząc na pomoc ukochanej małżonce. Znalazł ją na korytarzu całkiem zmienioną i drżącą, ze świecą w ręku.
— Co ci jest, moja droga?
— Sama nie wiem, chodź, proszę cię, sam zobacz.
Bardzo zdziwiony pan Boffen poszedł po schodach za żoną, która zaprowadziła go do dużego pokoju, leżącego wprost naprzeciw tego, w którym umarł stary Harmon.
Pan Boffen obejrzał się dokoła i nie zobaczył nic nadzwyczajnego, prócz stosu prześcieradeł i serwet, leżących na podłodze.
— Miałam właśnie schować je do szafy — mówiła pani Boffen — ale zlękłam się tak bardzo, że rzuciłam je na podłogę.
— I cóż cię tak przestraszyło?
— Wiesz przecie, że nie jestem bojaźliwą, ale to było coś tak wyraźnego.
— Wytłomacz się jaśniej, kochanie, co to było?
— Oni wrócili tu dziś, wierz mi Noddy, Stary Harmon i oboje dzieci. Byli tu w tym pokoju.
— Co za przywidzenie! — odparł pan Boffen nie bez trwogi wszakże, bo przerażenie żony i jemu się udzieliło. — Czy widziałaś ich? W któremże miejscu stali?
— Nie mogę powiedzieć, żebym ich tak wyraźnie widziała, ale czułam ich obecność.
— Dotknęłaś ich?
— Nie, ale wiem, że byli tu blisko, czułam ich w powietrzu. Nie myślałam wcale o nich, ani o starym Harmonie, ani o jego dzieciach. Układałam, jak ci to już mówiłam, bieliznę w szafie i nawet sobie coś nuciłam, gdy nagle z ciemnego kąta wynurzyła się twarz.
— Czyja twarz? — spytał Boffen, rozglądając się po pokoju.
— Najpierw starego, który wyglądał niby młodziej, potem obojga dzieci, które znów wyglądały starzej, a potem wszyscy troje pokazali mi się naraz.
— I zniknęli?
— Tak, zaraz prawie zniknęli.
— A gdzież ty stałaś wtedy, moja stara?...
— Ja stałam przed szafą i starałam się nawet nie zwracać na to uwagi, zwłaszcza, skoro gdzieś przepadli. Zaczęłam umyślnie myśleć o czem innem, o Belli Wilfer, o naszym nowym domu. Aż tu nagle w chwili, gdy składałam prześcieradła, zdało mi się, że wszystkie trzy twarze patrzą znów na mnie i upuściłam prześcieradła.
Leżały tam jeszcze, Boffen podniósł je z ziemi,
— I wtedy to zbiegłaś na dół?
— Nie, powiedziałam sobie jeszcze, że mi się to wszystko wydaje. Poszłam więc umyślnie do pokoju sypialnego naszego dawnego pana i postanowiłam, że przejdę się po nim trzy razy tam i napowrót. Weszłam więc ze świecą, ale skoro tylko stanęłam obok łóżka, zobaczyłam ich znowu w powietrzu.
— Widziałaś twarze?
— Tak. A prócz tego czułam ich za drzwiami, w kącie, wreszcie wysunęli się, niby przez drzwi, które prowadzą na schody i zeszli na dziedziniec,
Mister Boffen osłupiały spoglądał na żonę, która ze swej strony patrzyła na niego błędnemi oczyma.
— Moja droga, zdaje mi się, że najlepiej zrobimy, odprawiając dziś Wegga, nie będzie już dziś nic z czytania. Przytem nie trzeba wspominać przy nim o tem wszystkiem. On ma przecież zamieszkać tu, skoro się wyniesiemy, gotów myśleć, że tu naprawdę pokazują się jakieś duchy i upiory, a przecież to nie prawda; przynajmniej do tej pory nie działo się tu nic takiego,
— Z pewnością nie. Byłam przecież tutaj przy śmierci starego i potem, gdy rozeszła się wiadomość o zamordowaniu Johna, a przecież się nie bałam, a teraz boję.
— To się już nie powtórzy. Widzisz, moja stara, to po prostu dlatego, że nie mieszkamy na tem samem miejscu.
— A dlaczegoż dotąd nic się nam nie wydawało?
— No! — odparł po namyśle Boffen. — Każda rzecz musi mieć jakiś początek. Chodź! przejdziemy się razem, po domu, zobaczysz, czy znajdziemy tu jakie duchy.
Poszli istotnie z latarnią, pożegnawszy wprzód Silasa Wegg, który zdrzemnął się tymczasem przy ogniu, po sutej kolacyi. Będąc z temperamentu oszustem, uradowany był, że może odejść i opuścić godzinę zajęcia, za którą mu i tak zapłacą. Małżonkowie Boffen wzięli się pod ręce i przeszli się nietylko po domu od piwnic do strychu, ale i po dziedzińcu. Doszedłszy do stóp swych pagórków ze śmieci, postawili na ziemi latarnię i spacerowali czas jakiś, dla rozproszenia do reszty dziwnego nastroju pani Boffen.
— Cóż moja droga — spytał jej mąż, gdy powrócili z tej przechadzki i znaleźli się w swej bawialni. — Prawda, żeś się całkiem uspokoiła; potrzeba ci było tylko trochę rozrywki.
— Tak, mój drogi — odparła, zdejmując szal — tylko, że skoro zamknę oczy, powracają znów.
— Jeszcze? — zawołał jej mąż.
— Tak — odparła, dotykając palcem czoła. Widzę to samo. Nasz dawny pan trochę niby młodszy, dzieci niby trochę starsze — potem jakiś cudzoziemiec i wszyscy razem.


ROZDZIAŁ XV.
Ładne dziecko i kapryśna pupilka.

Sekretarz złoconego śmieciarza zabrał się energicznie do pracy i prowadził dzielną ręką interesy pana Boffen. Kontrolował rachunki, czuwał nad robotami w nowym domu, prowadził korespondencyę i nic nie uszło jego bacznego oka. Jeden wszelako szczegół obudzićby mógł podejrzliwość człowieka mniej łatwowiernego od pana Boffen: oto Rokesmith przystąpił do swych obowiązków i pełnił je w taki sposób, jakgdyby znał wybornie treść testamentu starego Harmona. Ilekroć Boffen zasięgnąć chciał w czem jego rady, on wiedział wszystko z góry, rozumiał o co chodzi, uprzedzał możliwe zarzuty i wykazywał dowodnie, że na tem polu niema dla niego nic tajnego... Było w osobie Rokesmitha, jak i w twarzy jego, coś mglistego i niedopowiedzianego. Zachowanie się jego było na pozór zupełnie swobodne — a przecież cechowało go coś, co wyróżniało go od innych. Była to jakby chmura bolesnego i nieodwołalnego wspomnienia, które zawisło nad jego życiem. Prócz tego, mimo wspomnianej już powyżej gorliwości w prowadzeniu interesów pana Boffena, Rokesmith unikał starannie wszelkiej sposobności zetknięcia się z adwokatem swego chlebodawcy, Mortimerem Lightwood. Był pod tym względem tak upartym, że zwróciło to nawet uwagę złoconego śmieciarza.
— Czy pan masz za co żal do adwokata Lightwood? — zapytał go raz pan Boffen.
— Bynajmniej, nie znam go prawie,
— Może prowadzi on przeciw panu jaki niemiły proces sądowy?
— Wcale nie.
— Więc pan może w ogóle nie lubisz adwokatów?
— Nie mam przeciw nim żadnych uprzedzeń, a tylko postawiłem sobie zasadę, nie stawać nigdy pomiędzy panem a jego doradcą prawnym.
Wymijająca ta odpowiedź zadowoliła na razie pana BoFfen, który też nie nalegał dłużej. Co prawda, od czasu, gdy Rokesmith zajął się jego interesami, wiele drobniejszych spraw załatwiało się bez pomocy adwokata i to daleko pośpieszniej i składniej. Jedna tylko okoliczność wiązała jeszcze pana Boffen z Mortimerem Lightwood, a była nią chęć odszukania mordercy Johna Harmon. Od czasu nagłej śmierci poławiacza trupów, oskarżyciel jego, Riderhood, zamilkł jak grób i nie chciał zgoła mieszać się do tej sprawy. Wobec tego Mortimer przypomniał sobie Juliusza Handford, który zjawił się tak niespodziewanie w trupiarni. Robił więc starania w celu odszukania go, ogłaszał wezwania do niego w dziennikach, obiecywał nagrodę temu, któryby odnalazł jego adres i miejsce zamieszkania. Ogłoszenia tej treści ukazywały się w gazetach na miejscu naczelnem, przeszło sześć tygodni. Rokesmith odczytywał je zwykle swemu chlebodawcy, poczem obaj wygłaszali twierdzenie, że się to prawdopodobnie na nic nie przyda. Inna sprawa zaprzątała zato żywo oboje państwa Boffen i ich sekretarza. Chodziło o dziecko, o dziecko to, które miało być wychowane pod przybranym imieniem Johna Harmon, dla uwiecznienia jego pamięci.
Pastor Milwey i jego żona szukali wytrwale idealnego chłopca sieroty, któryby połączył w sobie wszystkie żądane zalety i natrafiali wciąż w poszukiwaniach swoich na niezwalczone trudności. Każde dziecko było prawie zawsze dziewczynką, albo też było za małe lub za duże, za brudne, lub za niesforne, znałogowane do życia na ulicy, lub skłonne do włóczęgi. Prócz tego, skoro które zaczynało się zbliżać do wymarzonego ideału, wynurzali się, jak z pod ziemi, krewni, którzy wpierw wcale się nie troszczyli o daną sierotę, a obecnie występowali jako opiekunowie, nakładając możliwie wysokie ceny na głowę dziecka. Żadne przeskoki na giełdzie nie dałyby się porównać z fluktuacyą tych cen, jakich żądano za dzieci. Zrana malec mógł się bawić w rynsztoku, zdany na Bożą opiekę, do południa po otrzymaniu oferty wartość jego wzrastała do kilku tysięcy funtów, a pod wieczór cena jego stawała się prawie niedostępną.
Powstał dosłownie rodzaj targu na sieroty, a w dodatku zaczęto sobie pozwalać na grube mistyfikacye. Ojcowie i matki podawały się za umarłych, przyprowadzając własne dzieci, jako sieroty. Nakładano na poszukujących haracz w formie piwa, które trzeba było fundować w sąsiednim szynku, zanim pokazano żądanego sierotę, którego autentyczność była i tak wątpliwa. Handlarze sierot zgłaszali się tuzinami, coraz to nowi, ale autentyczny sierota stawał się stosunkowo prawdziwą osobliwością.
Prosta rzecz, że mimo tych wszystkich zabiegów, pastor Milwey stał mocno przy zasadzie, że dzieci nie są towarem i nie obiecywał nikomu żadnej zapłaty; przeciwna natomiast strona nie chciała także ustąpić, co utrudniało mocno porozumienie.
Wreszcie wielebny Frank Milwey mógł donieść państwu Boffen, że znalazł w Brentford śliczne dziecko, naprawdę osierocone. Rodzice malca umarli, a on chował się u własnej prababki, kobiety uczciwej, ale bardzo wiekowej, która nie miała go prawie czem wyżywić. Oferta zdawała się najlepszą ze wszystkich, wobec czego pani Boffen pojechała umyślnie do Brentford, w towarzystwie swego sekretarza.
Rokesmith powoził sam, stangret zaś z głową, jak młotek, zajął miejsce z tyłu za siedzeniem.
Przybywszy do Brentford, podróżni musieli zostawić swój ekwipaż w oberży pod „trzema srokami“, bo niepodobieństwem byłoby krążenie w powozie w labiryncie krętych i błotnistych uliczek.
Poszli więc wszyscy pieszo, pytając po drodze każdego spotkanego przechodnia o adres Higden, każdego spotkanego przechodnia o adres Higdenowej.
Zasypano ich mnóstwem sprzecznych wiadomości, z których jedne zbijały drugie, aż wreszcie, wiedzeni raczej instynktem, znaleźli się naprzeciw napół rozwalonej chałupy, połączonej z ulicą za pomocą chwiejącej się kładki, rzuconej przez rynsztok.
Na kładce siedziało ładne dziecko z różową buzią i ciemnymi, kręconymi włosami, pławiąc w rynsztoku drewnianego konika. Rokesmith odgadł oczywiście, że małoletni sportsmen musi być zapewne wymarzonym sierotą.
Postąpili ku niemu, dziecko straciło w tej chwili równowagę, a że było okrągłe, jak kulka, potoczyło się też, jak piłka i wpadło głową do rynsztoka.
W chwilę potem wdowa Higden ujrzała panią Boffen i jej sekretarza, piastujących dziecko, które darło się w niebogłosy. Nastąpiła krótka, ale gwałtowna scysya.
Wdowa Higden bowiem chciała wyjść, podczas gdy pani Boffen usiłowała wejść, a wszystko to działo się na chwiejnej kładce przy akompaniamencie ogłuszających krzyków malca.
Nagle dziecko zaniosło się, zsiniało i umilkło, co było tak straszne, że pragnęło się prawie, aby znów zaczęło krzyczeć. Pani Boffen obsypała je pieszczotami, wdowa Higden cofnęła się i wszyscy weszli wreszcie do izby, w której znajdował się ogromny magiel.
Przy maglu stał chłopak wysoki i chudy z małą głową i ogromnemi ustami, które otworzył szeroko na widok wchodzących, jakby przez to chciał ich lepiej widzieć.
Pod maglem siedziało dwoje dzieci, chłopiec i dziewczynka. Wysoki i chudy chłopak obracał korbę i robiło to takie wrażenie, jakby ta straszna maszyna miała za chwilę już zgnieść dzieci, tymczasem dochodziła tylko na parę cali od ich główek, poczem cofała się, nie czyniąc im najmniejszej szkody.
W izbie ubogo było, ale bardzo czysto, szyby świeciły na ramach, które służyły zapewne w lecie do przymocowania wiązanej kraty, po której piąć się musiała kwitnąca czerwono fasola, teraz jednak było na to zawcześnie.
Wdowa Hidgen była jedną z tych niespożytych istot, których powalić nie mogły żadne ciosy losu. Każdy rok prawie jej życia przynosił jej nowe klęski i nieszczęścia. Wytrzymała to wszystko, a i teraz trzymała się jeszcze wcale dobrze, mimo podeszłego wieku i teraz jeszcze była bardzo czynną, trzymała się prosto, a w oczach miała dużo blasku.
Wdowa Hidgen była w gruncie rzeczy istotą tkliwą, nie umiejącą rozumować, ani obliczać, ale Bóg jest tak dobry, że przebaczy jej zapewne w nieskończonem swem miłosierdziu, iż rządziła się przez całe życie sercem, nie głową.
— Wiem już, wiem — odpowiedziała, wysłuchawszy swych gości, którzy wyłuszczyli jej powód swych odwiedzin, — pani pastorowa pisała o tem do mnie, a Salop mi przeczytał, bo ja sama nie czytam pisanego, zaledwie tylko drukowane na książce do nabożeństwa. Salop zato czyta bardzo gładko, lubię też, jak mi przeczyta czasem jaką gazetę.
Salop był to ów chłopak od magla, wpatrujący się wciąż w gości z szeroko otwartemi ustami. Goście uznali za obowiązek grzeczności spojrzeć na Salopa, który otworzył usta szerzej jeszcze i wybuchnął śmiechem. Śmiech ten był widocznie zaraźliwy, bo udzielił się dzieciom, siedzącym pod maglem, które mu zawtórowały. Śmieli się wszystko troje długo i głośno, wdowa Higden zaśmiała się także. Pani Boffen a nawet Rokesmith poszli za jej przykładem. Wszystko to razem wzięte było niedorzeczne, ale wesołe. Następnie Salop, ogarnięty szałem pilności zaczął znów obracać z wielkim hałasem korbą od magla, aż wdowa Higden musiała go zatrzymać.
— Czekaj, Salop, nie słychać, co państwo mówią.
— To maleństwo jest pani wnuczkiem? — spytała pani Boffen.
— Tak, to mój John, mój mały Jonny.
— John? co pani mówi? Słyszy pan, panie Rokesmith, to dziecko ma na imię John, co za śliczny malec.
Mały John siedział na rękach u prababki, która całowała od czasu do czasu jego małą piąstkę; dziecko oparło bródkę o ramię opiekunki i spojrzało z góry na panią Boffen, wielkiemi niebieskiemi oczyma.
— Tak, z pewnością — odparła mistress Higden, ładne dziecko, kochane maleństwo... to najmłodszy od mojej najmłodszej wnuczki, która umarła, jak wszyscy moi.
— A tamte dzieci — spytała pani Boffen, wskazując na parę, siedzącą pod maglem, czy to jego rodzeństwo?
— Nie, pani, to są obce dzieci, dane mi na opiekę. Płacą mi od nich po cztery pensy na tydzień. Lubię dzieci, więc ich doglądam, nie mogę ich więcej trzymać, bo magiel zabiera za wiele miejsca.
— Jakże się nazywają?
— Toddle i Poddle... chodźcie tutaj.
Chłopczyk i dziewczynka, tak wezwane, wygramolili się z pod magla i szli na swych małych nóżkach, takim krokiem, jakby zmuszeni byli przebywać wciąż szeroko rozlane strumienie. Stanąwszy przy babci Higden, zaczęli zaczepiać małego Jonny, z wyraźną ochotą wciągnięcia go do zabawy. Wdowa Higden pogładziła ich po główkach i odesłała na miejsce. Wtedy pani Boffen spytała ją jeszcze o chłopca, obracającego magiel.
— To Salop — odpowiedziała pani Higden, a potem dodała, zniżając głos: — Dziecko nieznanych rodziców, rozumie pani? podrzutek. Znaleziono go gdzieś pod płotem i zaniesiono go do tego wstrętnego domu dla ubogich.
— Pani nie lubi tego domu? — spytała pani Boffen.
— Och! moja pani — zawołała na to wdowa Higden. — Wolałabym umrzeć w opuszczeniu, razem z moim Jonny, niż oddać tam mego małego, lub się od nich sama czego dopraszać.
Słowa te wymówiła wdowa Higden z przekonaniem i z energią, któreby mogły dać wam do myślenia, czcigodni panowie i panie z dobroczynnych komitetów.
— Czyż pani nie wie — mówiła dalej stara kobieta, — jak oni tam obchodzą się z ludźmi? Biedak, który zapuka do nich, odsyłanym bywa od Annasza do Kajfasza, tak długo, że mu to wszystko musi zbrzydnąć, jeśli go wpierw śmierć nie zaskoczy. Tak, tak, moja pani. Odsyłają biedaka od progu do progu, nie dadzą jeszcze nic, a już wymawiają mu każdą kruszynę chleba, każdą łyżkę lekarstwa, doktora, łóżko, wszystko wciąż wymawiają i wypominają wciąż. Cóż dziwnego, że biedny człowiek woli wreszcie skonać pod płotem, niż ich o co prosić. I ja też potrafię skonać, jak inni, skoro czas na mnie przyjdzie, a poniewierać się nie dam i wstydu sobie oszczędzę.
Słyszycie, czcigodni panowie i panie z dobroczynnych komitetów, słyszycie to lordowie i dżentlmeni? Perwersya wrodzona, powiemy „Zatwardziałość, której nie zdołają wykorzenić najuczeńsze wysiłki pracy ustawodawczej“.
— Jonny! mój śliczny aniołku — mówiła dalej, całując swego wnuczka. — Proś Boga jak będziesz starszy, by twoja prababka, co dożyła lat siedemdziesięciu, nie wziąwszy nigdy ni grosza jałmużny, znalazła siłę schować się do jakiej dziury w ostatniej godzinie, byleby nie wpaść w ręce tych panów i pań bez serca, co odsyłają jedno do drugiego każdego biedaka i mamią go fałszywemi obietnicami, aby go tylko oszukać i sponiewierać.
Świetny wynik dobroczynnej waszej działalności, panowie i panie z komitetów. Nieprawdaż? Do takich uczuć doprowadzać umiecie najuczciwszych z pomiędzy ubogich. Pozwólcie więc, że spytam was z całym należnym wam szacunkiem, czy nie szkoda zachodów dla uzyskania takich owoców?
Nienawiść i lęk, przebijające ze słów tej starej, spracowanej kobiety, nie pozwalały wątpić o szczerości jej uczuć.
— A on czy dla was pracuje? — spytał Rokesmith, wskazując na Salopa.
— Tak, panie — odparła staruszka — na mnie on robi i to mogę powiedzieć, dzielnie pracuje.
— Czy on mieszka u pani?
— Tego nie powiem, chociaż częściej bywa u mnie, niż gdzieindziej. Tam, w domu ubogich, miano go za niespełna rozumu, ale ja zobaczyłam go w kościele i powiedziałam im: „dajcie mi chłopca“. Żal mi się go zrobiło, bo takie to było wtedy zbiedzone, chuderlawe.
— Czy to jego prawdziwe imię Salop?
— Nie, tak go przezwali, bo tego dnia, gdy go znaleźli, była sobota.
— Zdaje się mieć dobry charakter?
— O! co do tego, to niema mowy. Poczciwy jest z kościami i ani kruszyny w nim żółci nie znajdzie. Pani nie ma pojęcia, jaki to dobry chłopak, choć nie pozna się tego, patrząc na niego.
W istocie biedny Salop nie był szczęśliwie wyposażony, pod względem urody. Wysoki, chudy, długi, kościsty, wąski w ramionach, był typowym obrazem niezgrabnego i źle zbudowanego osobnika ludzkiego. Kształty miał ostrokątne, a jednak grube w wiązaniach, a przytem jakby rozluźnione w zawiasach. Prócz tego, twarz jego przyozdobiona była kilku czerwonymi pryszczami, rozkwitającymi w najlepsze na jego skórze bez odrobiny wstydu. Słowem, był to brzydal w całem znaczeniu tego słowa. Przecież taki jak był walczył mężnie w szeregach wydziedziczonych tego świata i widać było, że dotrwa do końca pod sztandarem.
— Mówmy teraz o małym Jonny — zaczęła pani Boffen, patrząc ze szczerym zachwytem na malca, siedzącego wciąż jeszcze na rękach u babki,
Mały Jonny boczył się i dąsał na widok obcych ludzi, skutkiem czego odwracał główkę i zakrywał tłustą łapką swoje błękitne ślepka.
— Gdyby pani zechciała mi powierzyć to maleństwo, byłoby mu u mnie dobrze, Znalazłby u mnie Jonny wszystkie wygody, dobre wychowanie i naukę, a przedewszystkiem serce. Postaram się być dla niego prawdziwą matką.
— Bardzo jestem pani wdzięczną — odparła wdowa Higden, odejmując rączkę malca od oczu i uderzając nią o swoją pomarszczoną dłoń. — I on by rad był z pewnością, gdyby rozumiał, o co chodzi. Nie chcę mu zagradzać drogi do szczęścia, tylko, widzi pani, ja przylgnęłam do tego biedactwa więcej może, niż pani myśli i żal mi rozstawać się z nim. Niech mi pani tego za złe nie bierze.
— Brać za złe? moja droga pani, co też pani mówi. Brać za złe, że pani taka dobra dla tego dziecka, że je pani kocha?
— Widzi pani, huśtałem ja już niejedno dziecko na kolanach, a wszystkie pomarły, on jeden mi został. No, ale to nie znaczy, żebym chciała przeszkodzić. Przecież wiem, że jemu z tem będzie dobrze. Po śmierci mojej zostanie dżentlmenem, będzie uczony, bogaty. Ja wiem, że jemu z tem będzie dobrze. Niech pani na mnie nie zważa.
Mówiąc to, biedna kobieta urwała, głos jej się złamał, a stara, szlachetna jej twarz zalała się nagle łzami.
Dostrzegł to najpierw tkliwy Salop, który, widząc płaczącą swą opiekunkę, przechylił głowę i zaczął buczeć nie na żarty. Na to hasło Poddle i Toddle ryknęły pod maglem, a mały Jonny zaniósł się od krzyku na rękach u babki, a wierzgając zabłoconemi nóżkami, kopał niemi w pierś panią Botten.
Wszystko to razem było tak zabawne, że wzruszenie i rzewność, jakie ogarnęły były przed chwilą babkę Higden, rozwiały się natychmiast. Przyprowadziła do porządku dzieci, a zwłaszcza Salopa, który urwał w połowie rozpoczęte łkanie i wymierzył sobie natychmiast pokutę w postaci kilkunastu obrotów magla. Ale pani Boffen była do głębi wzruszona i robiła sobie w duszy zarzut okrucieństwa.
— Niech się pani nie martwi — mówiła do wdowy Higden — nic się przecież jeszcze nie stało.
— Niech pani nie zważa na mnie, to przejdzie.
— Boże święty! — mówiła znowu pani Boffen — ja przecie nie chcę, żeby ktoś płakał, przeciwnie, chcę, żeby było wszystkim wesoło, Odłożymy to na później i pani się namyśli, chłopak się może przyzwyczai. Pani nam da znać.
— Tak, przyślę Salopa — odparła pani Higden.
— To będzie najlepiej, a skoro mister Salop przyjdzie do nas, zapłacimy mu za jego trud i poczęstujemy go smacznym obiadem. Tak, tak! dostanie u nas mięso, jarzyny, piwo i wyborny pudding.
Wobec tak obiecującej perspektywy mister Salop rozwarł szeroko usta i wybuchnął głośnym śmiechem.
Toddle i Podle zawtórowali mu. Jonny nie pozostał za nimi w tyle i tak po chóralnym płaczu nastąpił chóralny śmiech.
Przy tej sposobności para Poddle i Toddle wykonała dyskretnie nowy atak na małego Jonny. Walka była krótka, lecz mężna, poczem para malców powróciła na swe stołeczki.
— Chciałabym także zrobić coś dla pani — rzekła jeszcze pani Boffen do wdowy Higden.
— Wdzięczna pani jestem, ale mnie nic nie potrzeba. Mogę jeszcze pracować, póki mi sił starczy.
Słowom tym towarzyszyło harde spojrzenie, które świadczyło, że dzielna kobieta mówiła z najgłębszego przekonania.
— Rozumiem to, bo sama byłam uboga i pracowałam na życie — odrzekła pani Boffen — nie jestem wcale żadną lady, pani Higden, ale dlatego właśnie wiem z doświadczenia, że czasem mała drobnostka nawet może osłodzić życie.
— Mnie się zdaje — odparła na to mistress Higden, — że pani jesteś prawdziwą lady, lady z urodzenia, ale nie przyjmę nic nawet od pani. Nigdy jeszcze nie brałam jałmużny, droga pani, nigdy, nigdy. Niech pani nie myśli, że jestem niewdzięczna, ale wolę zarabiać na życie, niż brać darmo.
— I ma pani słuszność, ja też nie myślałem o żadnej jałmużnie, lecz tylko o drobnych rzeczach, które można darować i przyjąć.
— Dziękuję pani jeszcze raz — odrzekła wdowa Higden — ale, bo widzi pani gdybym mogła sama dziecko wychować, nie oddałabym go pani za nic na świecie, bo kocham go, mego Jonny, nietylko dla niego samego, ale kocham w nim także wszystkich tych, co już zmarli, wszystkich moich; dzieci, wnuki i moje młode lata i nadzieje moje. To też, gdybym wzięła pieniądze za to wszystko, nie miałabym czoła w oczy pani spojrzeć. Nie, nie, daję go pani z dobrej woli, daruję go pani. Chciałabym tylko, żeby śmierć przyszła na mnie prędko, skoro mi sił zabraknie. A do pani mam tylko jedną prośbę. Mam tu, widzi pani, zaszyte w sukni pieniądze, które sobie schowałam na pogrzeb. Niech pani dopilnuje, żeby mnie za nie pochowano. Nie chcę i po śmierci zawdzięczać nic tym ludziom.
Miss Boffen uściskała rękę starej kobiety, która stała wyprostowana i zupełnie już spokojna. Mogę was upewnić mylordowie i dżentlmeni, że twarz jej była w tej chwili bardziej może dostojna niż wasza.
Otrzymawszy więc legalne już prawa do małego Jonny, pani Boffen próbowała wziąść go na ręce. Nie przyszło to z łatwością. Przywołano najpierw Poddle i Doddle, które siadały kolejno na kolanach obcej pani. Jonny patrzył na to z pod oka a przekonawszy się, że dzieci zsadzone zostały bez żadnego uszczerbku dla siebie z tego niebezpiecznego stanowiska, pozwolił się tam z kolei umieścić. Nie był jednak wcale zadowolony, o czem świadczyła jego zachmurzona buzia i naprężone sztywnie ramionka. Zwolna jednak pani Boffen zaczęła mu szeptać takie cuda o prześlicznych zabawkach, jakiemi go obdarzy, że mały dżentlmen, raczył spojrzeć na nią trochę przychylniej, trzymając piąstkę w buzi, a gdy usłyszał o dużym koniu na kółkach, który go powiezie prosto do cukierni, gdzie dostanie mnóstwo ciastek, pozytywny malec dał się do reszty przebłagać i śmiał się rozkosznie wraz z Poddle i Doddle. Zachwycona swoim sierotą, pani Boffen pożegnała wreszcie wdowę Higden i powróciła do gospody pod trzema srokami, odprowadzona tam krótszą i lepszą drogą przez usłużnego Salopa. Furman z głową w kształcie młotka spojrzał z niewymowną pogardą na niezgrabnego wyrostka, poczem powóz ruszył i pani Boffen wraz ze swym sekretarzem powróciła do Londynu. Rokesmith, odprowadziwszy swą chlebodawczynię, wracał do swego mieszkania w domu Willerów i szedł drogą, prowadzącą między polami — zrobił to może mimowolnie, a może spodziewał się spotkać tu Bellę, która spacerowała wieczorami. Przeczucie to nie zawiodło go — ładna miss szła właśnie z oczyma spuszczonemi na książkę. Bella nie nosiła już żałoby, ubierała się owszem jasno i kolorowo, z czem jej było bajecznie do twarzy. Czytała idąc i prawdopodobnie dostrzegła nadchodzącego Rokesmitha, bo podniosła brwi ze zdziwieniem, gdy ją pozdrowił.
— Ach! to pan!
— Tak pani, to ja, ładny wieczór, miss Bello.
— Doprawdy? nie zauważyłam, ale gotowa jestem uwierzyć, skoro pan tak twierdzi.
— Pochłonięta pani była czytaniem?
— Taak — odrzekła przeciągle Bella.
— Zapewne jaki czuły romans?
— Och! cóż znowu, nie czytam takich rzeczy.
— A więc o czem mowa w tej książce?
— Najwięcej o pieniądzach.
— Więc pochwała pieniędzy?
— Nie wiem, może pan sam zobaczyć.
Podała mu książkę, którą się dotąd wachlowała, Rokesmith wziął ją i szedł obok Belli,
— Dano mi do pani zlecenie — rzekł po chwili.
— Czy być może?
— Państwo Boffen polecili mi donieść pani, że za dwa tygodnie będą już mogli przyjąć panią w swym nowym domu, co im sprawi wielką radość.
Bella spojrzała na niego trochę wyniośle z pod zmrużonych powiek i podniesionych brwi. Spojrzenie to zdawało się mówić:
— I skądże przychodzisz do tego rodzaju zleceń?
— Zostałem sekretarzem państwa Boffen, miss Bello. Czekałem właśnie sposobności, aby o tem pani powiedzieć.
— Sekretarz? cóż to takiego sekretarz — spytała impertynencko kapryśna miss.
— To, to nic wcale — odparł Rokesmith tymże samym, co ona tonem.
Bella posłała mu ukradkowe spojrzenie, świadczące o tem, że nie spodziewała się podobnej odpowiedzi.
— I pan tam będzie ciągle siedział? — pytała z grymaśnym dąsem.
— Ciągle nie, ale bardzo często.
— Ach Boże! to dopiero przyjemność...
— Niech się pani uspokoi, miss Bello, stanowiska nasze w tym domu będą tak różne. Ja będę zajętym interesami, pani przyjemnościami. Ja będę musiał pracować na życie, pani się będzie bawić i podobać.
— Podobać? Nie rozumiem pana.
— Skoro ujrzałem panią po raz pierwszy — mówił Rokesmith, nie zważając na ostatni wykrzyknik Belli — chodziła pani w żałobie. Nie znałem wówczas powodu tej różnicy pomiędzy panią a resztą jej rodziny, spodziewam się, że nie jestem niedyskretnym, wspominając o tem.
— Wcale nie — odrzekła Bella, wzruszając ramionami. — Więc teraz znasz pan już ten powód.
W duszy zaś pomyślała: „Mówiłam im odrazu, że ta głupia żałoba wystawi mnie na pośmiewisko“.
— Odkąd zajmuję się interesami pana Boffen, zrozumiałem po kim pani nosi żałobę, Nie poniosła pani ostatecznie zbyt ciężkiej straty. Nie mówię oczywiście o majątku, lecz o tym obcym człowieku, którego pani nie znała, którego wartości nie możemy ocenić, ani ja, ani pani! Niema też; kogo żałować. Zato oboje państwo Beffen są tak hojni, a przytem tak szczerze chcą okupić niejako swą fortunę, że od pani tylko będzie zależało, aby strata majątkowa została w zupełności pokryta. Błysk tryumfu ukazał się w oczach Belli.
— Będziemy, bądź co bądź, wspólnie mieszkali pod jednym dachem — mówi Rokesmith — dlatego pozwoliłem sobie zamienić z panią kilka słów, które, mam nadzieję, nie obraziły pani.
— Nie mam zdania o tem wszystkiem. Myśl którą pan wypowiedział, jest dla mnie nowa i zrodziła się, być może, w pańskiej wyobraźni.
— Przekona się pani z czasem.
Stali już przed domem, a pani Wilfer, widząc przez okno córkę swą, rozmawiającą z lokatorem zacisnęła mocniej pod brodą koronkowy fanszonik i wyszła na ich spotkanie, niby przypadkiem.
Ujrzawszy majestatyczną damę, Rokesmith powtórzył jej to samo, co mówił przed chwilą Belli, to jest, że został sekretarzem państwa Boffenów.
— Nie mam zaszczytu znać bliżej tych państwa — zauważyła pani Wilfer, powiewając rękawiczkami — ale w każdym razie winszuję im nabytku.
— Bardzo skromny nabytek — odparł Rokesmith.
— Daruj pan — odrzekła pani Wilfer — ale posuwałbyś pan pokorę do szaleństwa, gdybyś pan mówił na seryo. Taki Boffen nie mógłby znaleźć światlejszego pomocnika...
— Pani zbyt łaskawa. Mówiłem przytem miss Bell, że państwo Boffenowie oczekiwać jej będą wkrótce w swym nowym już domu.
— Zgodziłam się już, aby córka moja przyjęła propozycyę pana Boffen i nie będę jej stawiała przeszkód.
— Proszę cię Ma, nie mów głupstw — rzekła ładna miss.
— Zamilcz, moja córko.
— Nie, Ma, nie mogę pozwolić, abyś mówiła takie niedorzeczności. Jakżeż ty mi możesz stawiać przeszkody?
— Mówię — ciągnęła dalej pani Wilier ze wzrastającą godnością — że skoro raz zgodziłam się na propozycyę, nie będę stawiała przeszkód pani Boffen, która chce ozdobić mieszkanie swoje wdziękami jednej z mych córek i chociaż twarz tej pani mogłaby wzbudzić trwogę w uczniach Savatera, nie sprzeciwiałam się temu, by korzystała z towarzystwa mego dziecka.
— Właśnie w tej chwili wyraziłem zupełnie podobną myśl w stosunku do miss Belli — napomknął Rokesmith.
— Pozwól pan — przerwała mu pani Wilfer z zastanawiającą uroczystością — ja jeszcze nie skończyłam. Dodać jeszcze muszę, że jeżeli użyłam wyrazu wdzięki, to nie dawałam określenia temu znaczeniu, jakieby pan mógł mu przypisywać, lecz użyłam go w innem znaczeniu.
Na to światłe objaśnienie Bella wybuchnęła pogardliwym śmieszkiem.
— Dość tego Ma. Panie Rokesmith, zechciej pan oświadczyć moje najserdeczniejsze pozdrowienia pani Boffen.
— Przepraszam cię moja córko, wystarczy zupełnie, jeśli pan powie, że przesyłasz jej ukłony.
— Najserdeczniejsze pozdrowienia — powtórzyła Bella ze złością, tupiąc nóżką.
— Ukłony — powtórzyła majestatycznie matka,
— W takim razie — rzekł pojednawczo Rokesmith — będę miał zaszczyt oświadczyć jej, że panna Bella przesyła jej pozdrowienia, a szanowna pani ukłony.
— I powiedz pan jej — mówiła Bella — że bardzo się cieszę na myśl, że się do niej przeniosę i że chciałabym, żeby się to stało jak najprędzej.
— A nie zapomnij moja córko — zaczęła pani Wilfer — że gdy już zamieszkasz u pani Boffen, z którą żyć będziesz musiała, żyć na stopie równości, obowiązkiem twoim będzie okazywać uprzejmość panu sekretarzowi, chociażby przez wzgląd na to, że jest naszym lokatorem. Słowa te wymówiła czcigodna dama tonem niesłychanie protekcyonalnym, który nie pozwolił wątpić, jak nisko upadł w jej opinii lokator od chwili, gdy dowiedziała się, że jest tylko sekretarzem.
Rokesmith uśmiechnął się tylko i poszedł do swego pokoju, podczas gdy matka i córka udały się do swej sutereny na dole. Myślał o Belli: „Jaka zimna, niegrzeczna, kapryśna, ale przy tem jaka śliczna, jaka ponętna. Och! gdyby wiedziała“...
Ale Bella wiedziała tylko jedno, że nieznośny lokator chodził dnia tego do późna w nocy po swoim pokoju i nie dawał jej przez to spać. Żaliła się też znów na swe ubóstwo, które każe jej znosić takiego sekretarza, który hałasuje nad jej głową nawet w nocy i chodzi, chodzi, chodzi, miotając się, jak dusza w czyśćcu.

ROZDZIAŁ XVI.
Bagienko

Boffenowie zamieszkali wreszcie w swoim wspaniałym, arystokratycznym pałacu i weszli w okres świetności towarzyskiej. Był to okres kwitnący, w czasie którego zaroiło się dokoła nich od mnóstwa satelitów. Był to cały tłum tworów brzęczących, pełzających i motylkujących, które krążyły dokoła złoconego śmieciarza, zwabione jego bogactwem. Wśród ludzi, którzy pośpieszyli ze złożeniem swych kart wizytowych u odźwiernego arystokratycznego pałacu, znaleźli się w pierwszym rzędzie państwo Weneering. Przybiegli tu bez tchu prawie na wieść o tym nowo otwartym domu i złożyli trzy karty wizytowe, jedną od pana, drugą od pani, trzecią od obojga małżonków wspólnie. Czarująca stara lady Tippins złożyła jedną kartę, sir Twemlow dwie karty wizytowe. Nadpłynął też wspaniały faeton, wiozący panią, pana i pannę Podsnap, którzy złożyli każdy swoją kartę — i tak szło w nieskończoność. Zdarzało się, że panie, mające po kilka córek, składały cały stos kart wizytowych, nie zapominając nawet o tych członkach żeńskich swej rodziny, które zmieniły już nazwisko przez swe zamęźcie. Tak np. niejaka mistress Tapkins zameldowała się w imieniu własnem i pięciu córek, jako mistress Tapkins, miss Fryderyka Tapkins, miss Eufemia Tapkins i pani Henrykowa, Jerzowa, Alfredowa Swoshle z domu Tapkins.
Skoro Bella zamieszkała w pałacu państwa Boffenów, wezwano do niej najlepszą krawcową i modniarkę, które przekształciły ją w mgnieniu oka w wytwornie ustrojoną damę.
Weneeringowie pierwsi ze skruchą i pośpiechem złożyli na nowo swe bilety wizytowe, pod adresem czarującej miss Wilfer, za nimi poszli inni, a pani Tapkins nie omieszkała uczcić jej przesłaniem nazwisk swych pięciu córek.
Z drugiej strony, bogactwa złoconego śmieciarza nie dawały usnąć kupcom i dostawcom.
Na widok pani Boffen przejeżdżającej z Bellą powozem, lub pana Boffen, spacerującego pieszo, właściciel hali rybnej uchylał czoła ze czcią, a chłopcy sklepowi ocierali sobie ręce o fartuchy przed złożeniem mu ukłonu. Nawet czerwony łosoś i karp, wystawione na stole marmurowym, zdawały się patrzeć z podziwem na wybrańca losu. Chciałyby, zda się, złożyć ręce z zachwytu, gdyby je posiadały. Rzeźnik nawet, którego interesy szły wyśmienicie, nie wahał się z okazywaniem najgłębszej czci panu Boffen, ilekroć ten, przechodząc, raczył rzucić okiem na jego widny i przestronny sklep, zawieszony ćwiartkami wołowiny i cielęciny.
Służba Boffenów, otaczana była także sympatyą i szacunkiem. Zatrzymywano na ulicy jej członków, przemawiając mniej więcej w ten sposób:
— Słuchajcie przyjacielu, gdyby twoi państwo chcieli brać u mnie towary, umielibyśmy podziękować wam za to i wywdzięczyć się jak należy.
Wszystko to zresztą było jeszcze niczem wobec nawału korespondencyi, które spadały codziennie na sekretarza złoconego śmieciarza. Napływały setkami wezwania do składek na kościoły, probostwa, organy, a nie chciano się nigdy zadowolić zwykłą składką szylinga, lub pół korony; czcigodny pan Boffen proszony był usilnie o dopełnienie ogólnej kwoty, bez względu na jej wysokość, Tysiąc dwieście osób przysłało mu listy z markami, których wartość służyć miała za fundusz wychowawczy dla kilku tysięcy dzieci.
Członkowie arystokracyi nie zapominali również o bogatym panu Boffen. Książę Linseed naprzykład przysłał mu następujące zaproszenie:

Do Nikodema Boffen Esquira.

Łaskawy Panie!
Jako przewodniczący dorocznego bankietu, na rzecz Tow. wspierania ubogich rodzin, przekonany będąc o wielkiej doniosłości tej pożytecznej instytucyi — pozwalam sobie prosić łaskawego Pana o przyjęcie na siebie godności honorowego komisarza owego bankietu.
Licząc na przychylną odpowiedź przed 14-m b. m. , pozostaję z wysokiem poważaniem

Linseed.
P. S. Wkładka komisarza wynosi trzy gwinee.

Zaproszenie było oczywiście litografowane, adres na kopercie inną ręką jak podpis. Ten ostatni za to pochodził naprawdę od księcia Linseed.
Następnie dwóch hrabiów i jeden wicehrabia zawiadomili Nikodema Boffen Esquira, że pewna szlachetna lady, mieszkająca w jednem z zachodnich hrabstw, gotowa jest przesłać 20 funtów na kasę emerytalną ubogich z klasy średniej, pod warunkiem, że dwudziestu dżentlmenów złoży na ten cel po sto funtów. Pan Nikodem Boffen zechce niezawodnie podpisać nazwiskiem trzech członków swej rodziny, trzy take listy składkowe.
Tak postępowały stowarzyszenia dobroczynne.
Poza niemi istniał jeszcze cały tłum prywatnych ubogich. Ludzie ci zasypywali pana Boffena gradem listów, a rozprawianie się z nimi było najuciążliwszym obowiązkiem nieszczęśliwego sekretarza. Przedewszystkiem tacy prywatni petenci dołączali do swych suplik papiery i dokumenty osobiste, znajdujące się przeważnie w stanie prawie sproszkowanym. Dokumenty owe trzeba im było odsyłać, gdyż twierdzili stanowczo, że utrata takowych byłaby dla nich ciężką krzywdą i ostateczną ruiną.
Wśród tych korespondentów i korespondentek, znalazło się kilka osieroconych córek oficerów a nawet generałów, przyzwyczajonych, jak pisały, w młodości do wszystkich zbytków życia (z wyjątkiem wszakże ortografii), Utrzymywały one przeważnie, że prośba o wsparcie, jaką zanoszą do Nikodema Boffen, jest pierwsza, na jaką się zdobywa ich duma. Przeczuwają w nim szlachetne serce, które zrozumie ich krytyczne położenie, bo czyż mogły się spodziewać, one, których ojcowie okryli się niegdyś chwałą na półwyspie hiszpańskim, że społeczeństwo zostawi je kiedyś w takiem osamotnieniu.
W dalszym ciągu sekretarz państwa Boffen miał sposobność przekonać się, że wzajemna ufność małżeńska jest stosunkowo rzadkiem zjawiskiem. Mnóstwo małżonek prosiło w tajemnicy przed mężami swymi, których delikatność byłaby boleśnie urażona, gdyby się dowiedzieli o tym kroku swych żon i którzyby tego nie ścierpieli, z drugiej strony zdarzali się i mężowie, proszący o zasiłek w sekrecie przed żonami. Osobną grupę stanowi petenci, podlegający proroczym wizyom. Ci opisywali z talentem, jak, siedząc w nędznej lepiance, przy ogarku dogasającej świecy, doznali nagle cudownego uświadomienia, gdyż jakiś głos wewnętrzny podszepnął im nazwisko Nikodema Boffen Esquira, który przeznaczony jest na wydobycie ich z otchłani. Pokrewną grupę stanowili ludzie, przyjmujący z należną wdzięcznością dobre rady. Siedzieli właśnie przy wieczerzy, składającej się z zimnych nieosolonych ziemniaków, które spożywać byli zmuszeni przy świetle chemicznej zapałki, gdyż nie stać ich było na świecę. Siedzieli w nędznem mieszkaniu, oddawna już niepłaconem, z którego nielitościwy kamienicznik wyrzuci ich jutro na ulicę, gdy wszedł przyjaciel, który, widząc okropne ich położenie, doradził im:
— Napiszcie tylko do Nikodema Boffen Esquira, ten wam z pewnością nie odmówi. — Zdarzali się też ludzie niezależni, którzy w gruncie gardzili złotem, co właściwie stanęło im na przeszkodzie w zrobieniu fortuny. Ci rzeczywiście nie przyjęliby w darze od pana Boffen złamanego szeląga, ale za to zażądali kategorycznie pożyczki, którą zamierzali wyrównać najdalej za miesiąc, dodając naturalnie procent co najmniej piąty. Jeżeli zresztą pan Boffen nie chciałby przyjąć zwrotu, to gotowi będą w każdej chwili złożyć owe pieniądze na cel dobroczynny, wskazany przez pana Boffena, gdyby zaś pan Boffen odmówił im, to sam sobie będzie winien, ściągając na siebie pogardę dusz wybranych.
Inną seryę stanowili ludzie punktualni, którzy w razie nieotrzymania wsparcia od pana Boffena, przyrzekali położyć kres swym cierpieniom w oznaczonym dniu i godzinie.
Tacy przyrzekali, naprzykład, zabić się we wtorek o kwadrans na drugą. To też, gdyby pan Boffen pozwolił sobie spóźnić się i przesłać pieniądze cokolwiek później, to niech się próżno nie trudzi, bo zastanie już tylko zimne ich trupy, a w kieszeni list, obwieszczający całemu światu, że samolubna jego nieużytość stała się przyczyną ich samobójstwa.
Dalej zwracali się do pana Boffena ludzie, będący w pół drogi do zrobienia fortuny. — Brak jakiegoś poszczególnego przedmiotu, jak naprzykład skrzypiec, zegarka, maszyny elektrycznej lub czegoś innego w tym rodzaju może zwichnąć zupełnie ich karyerę, o ile Nikodem Boffen Esquire nie zaradzi temu, przesyłając im wiadomą kwotę pod danym adresem.
Pewna wreszcie kategorya proszących nie objaśniała, na co potrzebuje pieniędzy. Listy takie pisane były prawie zawsze ręką kobiecą i podawały adres „poste-restante“. — Zdarzało się też czasem, że osłaniać miały jakąś zadziwiającą tajemnicę. „Pan Boffen — pisano — zdumiałby się nieskończenie, gdyby wiedział, kim jest osoba, prosząca go o 200 funtów. Nie dowie się jednak nigdy, bo nieodgadniona tajemniczość przysłaniać musi na wieki nazwisko owej osoby“.
W takiem to bagienku nurzał się po szyję sekretarz państwa Boffen od chwili, gdy zamieszkali oni w swym nowym, wspaniałym domu. Nie mówiąc już o fałszywych wynalazcach nieistniejących wynalazków; tysiące szarlatanów usiłowało wciągnąć nowego bogacza w sieci swych spekulacyi. Stawić czoło temu wszystkiemu nie było zaiste zbyt łatwem zadaniem.
W starym domu osiadł tymczasem szanowny Silas Wegg. Ale, czy i ten nie spiskował skrycie przeciw swym dobrodziejom? Może nie. A jednak, jeżeli człowiek z nogą drewnianą kładzie się na podłodze i zagląda pod łóżka, jeżeli, nie bacząc na swoje kalectwo, skacze jak czapla po drabinach, wspina się na krzesła, aby dowiedzieć się, co się dzieje na wysokich szafach, jeżeli, uzbrojony w żelazną motykę, grzebie niezmordowanie w śmieciach i popiołach, to chyba człowiek taki poszukuje czegoś ważnego i spodziewa się znaleźć.





  1. Dodano przez Wikiźródła
  2. Bar — miejsce w karczmie gdzie znajduje się szynkwas.
  3. Blight: rdza, skaża, plama.
  4. Affidawit — zeznanie na piśmie, złażone pod przysięgą.
  5. Dzień pierwszy maja był w Anglii świętem kominiarzy. W dniu tym odbywały się zabawy ludowe i maskarady.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol Dickens i tłumacza: anonimowy.