Strona:PL C Dickens Wspólny przyjaciel.djvu/237

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Nie mogę powiedzieć, żebym ich tak wyraźnie widziała, ale czułam ich obecność.
— Dotknęłaś ich?
— Nie, ale wiem, że byli tu blisko, czułam ich w powietrzu. Nie myślałam wcale o nich, ani o starym Harmonie, ani o jego dzieciach. Układałam, jak ci to już mówiłam, bieliznę w szafie i nawet sobie coś nuciłam, gdy nagle z ciemnego kąta wynurzyła się twarz.
— Czyja twarz? — spytał Boffen, rozglądając się po pokoju.
— Najpierw starego, który wyglądał niby młodziej, potem obojga dzieci, które znów wyglądały starzej, a potem wszyscy troje pokazali mi się naraz.
— I zniknęli?
— Tak, zaraz prawie zniknęli.
— A gdzież ty stałaś wtedy, moja stara?...
— Ja stałam przed szafą i starałam się nawet nie zwracać na to uwagi, zwłaszcza, skoro gdzieś przepadli. Zaczęłam umyślnie myśleć o czem innem, o Belli Wilfer, o naszym nowym domu. Aż tu nagle w chwili, gdy składałam prześcieradła, zdało mi się, że wszystkie trzy twarze patrzą znów na mnie i upuściłam prześcieradła.
Leżały tam jeszcze, Boffen podniósł je z ziemi,
— I wtedy to zbiegłaś na dół?
— Nie, powiedziałam sobie jeszcze, że mi się to wszystko wydaje. Poszłam więc umyślnie do pokoju sypialnego naszego dawnego pana i postanowiłam, że przejdę się po nim trzy razy tam i napowrót. Weszłam więc ze świecą, ale skoro tylko