Strona:PL C Dickens Wspólny przyjaciel.djvu/297

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Nie cierpię pustych frazesów — rzekł w końcu — nie przechwalam się też nigdy, przypisując sobie jakieś szlachetne, dobroczynne zamiary, ale o jednem mogę panią upewnić, że miałem w tym wypadku najlepsze chęci i zupełnie uczciwe.
— Nie wątpię o tem, panie Wrayburne.
Doznawała coraz silniejszych wyrzutów sumienia.
— Wierzę ci Lizo, a przecież, gdybyś mi naprawdę ufała, nie odmówiłabyś mi z pewnością.
— Nie umiem się jasno wysłowić — odparła zakłopotana — a przytem pan wie zawsze z góry, co mam zamiar powiedzieć i przewiduje najdalsze skutki.
— Więc przyjmij pani te skutki — rzekł śmiejąc się Eugeniusz — a w ten sposób oszczędzisz mi zawodu. Jak prawdą jest, że szanuję cię i poważam, tak upewniam cię, że nie rozumiem zupełnie, dlaczego nie chcesz się zgodzić na te lekcye.
Wyrzekł te słowa z takim akcentem prawdy i szczerości, że Liza nietylko uczuła się gotowa zgodzić na wszystko, ale wstydziła się w duszy głupiej i szalonej, jak ją nazwała, dumy, która podyktowała jej poprzednią odmowę.
— Przyjmuję — rzekła — i spodziewam się, panie Wrayburne, że nie weźmiesz mi pan za złe, żem się tak długo wahała. Przyjmuję za siebie i za Jenny. Nieprawdaż, kochanie, że pozwalasz mi mówić i w twojem także imieniu?
Mała osóbka, siedząca z twarzą opartą na łokciach w swym wielkim fotelu, odpowiedziała twierdząco i to z takim pośpiechem, że owo „tak“ wybiegło z jej ust jak mały kamyk, rzucony z procy.