czas jakiś, co mu jednak do niczego nie posłużyło.
— Widzisz — rzekł do żony — graliśmy jak wszyscy awanturnicy, na wysoką stawkę, ale w ostatnich czasach szczęście się od nas odwróciło.
— Czy nie masz czegoś?
— Czy nie mamy? — poprawił ją Alfred.
— Czy nie mamy więc czegoś, coby się dało spieniężyć?
— Nie, żyd zajął nam już meble i może je w każdej chwili zabrać. Jeśli tego dotąd nie zrobił, to zasługa Fledgeby’ego.
— Jakiż związek ma Fledgeby z tym żydem?
— Zna go i ostrzegał mnie przed nim.
— A więc myślisz, że Fledgeby stara się użyć swego wpływu na tego żyda na twoją korzyść?
— Powiedz na naszą — poprawił ją Alfred.
— I ty mu wierzysz?
— Nie, moja droga, nie wierzę nikomu, od kiedy się z tobą ożeniłem, ale pozory przemawiają za nim.
Rzekłszy to, Alfred wstał od stołu, chcąc może ukryć białe plamy, które wystąpiły mu w okolicach nosa.
— Gdyby się nam było udało wpakować mu Georgianę, to rzecz inna. Ale ta sprawa w łeb wzięła, niema o czem mówić.
Oparty o kominek, odwinął poły szlafroka i patrzył na żonę, która pobladła pod tym wzrokiem. W gruncie zaczynała się go bać. Bała się jego brutalności, jego pięści nawet, mimo, że jej dotąd nie uderzył. Postanowiła też przejednać go i podnieść się w jego oczach.
Strona:PL C Dickens Wspólny przyjaciel.djvu/604
Wygląd
Ta strona została przepisana.