Więzień (Geffroy, 1907)/I-XXI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gustave Geffroy
Tytuł Więzień
Wydawca Polskie Towarzystwo Nakładowe
Data wyd. 1907
Druk Drukarnia A. Rippera
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. L'Enfermé
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.

Zaraz w dniu śmierci Jana Dominika Blanquiego, w roku 1832, kiedy to ów były członek Konwentu, późniejszy podprefekt cesarstwa, zakończył dni swoje w opustoszałem, lichem mieszkaniu przy ulicy Harlay, można było przystąpić do spisania inwentarza poglądów zmarłego i dokumentów jego działalności publicznej. Ktoś, ktoby się był wziął do owej czynności, byłby może odczuł, że wśród przeróżnych faktów życiowych, poprzez dzieła zawarte w papierach pożółkłych przewija się nić dziedziczności zwita z dwu tajemnych pasem, że dwa czynniki określiły, ukształtowały życie starca leżącego oto w trumnie. W roku śmierci, dwaj synowie Blanquiego doszli już do lat męskich i zaznaczyli swoją działalność. Otóż badacz ów, gdyby był obdarzony spojrzeniem, sięgającem poza ciasne szranki dnia dzisiejszego, badacz-wizyoner zadrżałby, stanąwszy wobec narzucającego się z siłą oczywistości dziwnego związku pomiędzy owymi stojącymi u progu życia młodymi ludźmi, a nieboszczykiem. Dusza dziecka jest spadkobierczynią duszy ojca, potomkowie dziedziczą losy przodków. Przypuszczenie to nabierze jasnych, określonych konturów prawdy, gdy spojrzymy na obu synów Blanquiego. Obaj natychmiast biorą instynktownie w posiadanie swe części zagadkowego dziedzictwa. Starszy Adolf obejmuje poważne, pracowite rozprawy naukowe, dotyczące kwestyj monetarnych, miar i wag, referaty komisyjne i studya ekonomiczne, będzie rozwijał zawarte w nich myśli opracowywał je na nowo. Młodszemu Augustowi dostaje się praca ogłoszona pod tytułem: „Dzieje dziesięciu miesięcy konania“, historya przeżyć ojcowskich w r. 1793, które wypełnią czterdzieści lat życia syna, takie dziwnie te same, tak bezpośrednio przyjęte. Losy wypisane głoskami płomiennemi, nic nie może ich zatrzeć, zamglić, droga rozdwaja się, synowie poniosą każdy część przeznaczeń ojca. Jedną ścieżką pójdzie człowiek normalny, drugą buntownik.

II.

Przechodząc rok po roku długie, siedmdziesiąt lat trwające życie Blanquiego, w którem odzwierciedla się schyłek starego czasokresu i narodziny ery nowej, dostrzegane związki i wpływy określają nam się konturami jasnymi. Przedewszystkiem zwróćmy uwagę na to, że urodził się w Drap, pod Nizzą, 24 kwietnia 1757, czasu wybuchu wojny sukcesyjnej austryackiej, gdy Francyi zagraża Piemont. Miecz tętni o miecz, a równocześnie ścierają się, łączą i krzyżują światopoglądy. Ale ziemia, światło i charakter obu ras nie doznają żadnej zmiany. To są rzeczy trwałe. Kędyś, wśród owych rzeczy trwałych, opornych, w ziemi, w piersiach ludzkich, w materyi samej skryta tai, się siła niespożyta i zjawia natychmiast po przemarszach wojsk, gdy jeno ucichną tententy koni, bezpośrednio po klęskach i zwycięstwach, ledwo opadną dymy z ponad murów miast bombardowanych i zniszczonych, nim jeszcze zaschnie atrament na aktach preliminaryów pokojowych.
Dominik Blanqui, syn garbarza, pobierał nauki w Nizzy, był wykształcony i w roku 1792 został powołany na wybitne stanowisko. Od trzech już lat szlachta prowancka emigruje do Nizzy, tak podobnej do ich ojczyzny, ogrzewanej tem samem ciepłem, południowem słońcem. Ale nie przybywają tutaj napawać się cudami natury, oddychać rozkosznem powietrzem. Nie wiele ich to wszystko obchodzi, nie patrzą na kwiaty. Gotują się do walki, liczą swe siły, ogarnęła ich żądza bronienia do upadłego swych praw. A lud? Ludowi zjawia się widmo rewolucyi, idące z siłą nieprzemożoną naprzód, widmo bojowniczki sprawiedliwości z mieczem w ręku i wagą, z piersią zakutą w stal. Serca ludności włoskiej przepełnia ideał jedności latyńskiej, który się zjawił na nowo. Włoch, palcami, w których czuje jeszcze ucisk wiązki rzymskich lasek liktorskich, dotyka wybitej na monetach surowej twarzy republiki zdobnej w wieniec obywatelski i wspomina owe stare pieniądze, które nierzadko z ziemi wydobywa lśniący lemiesz pługa prującego na wiosnę łany.
Był to czas gorący, czas, w którym pożądanie szybko, niepostrzeżenie przemieniało się w czyn, czas, w którym myśl współzawodniczyła w szybkości z dziełem rąk, zjawiającem się niby cudem, natychmiast. Tęsknoty, pragnienia przybierają w jednej chwili formę buntu, ruchawki, wojska sabaudzkie ustępują i niedługo potem zjawiają się w Nizzy żołnierze w białych kamaszach i kapeluszach woltyżerów. Dowodzący generał zowie się Anzelm, szefem jego sztabu jest Masena, a kapitanem artyleryi Bonaparte.
Przez ciąg całego niemal roku trwają ustawiczne walki, bitwy, zasadzki, napady, a skalne zbocza gór i rozpadliny podają sobie echa strzałów niemilknące niemal wcale. Nakoniec armia znosi ostatnie przeszkody, jak woda sięgnąwszy szczytu grobli i wojska zalewają rzeką Italię. Zjawiają się nazwiska miejsc wsławionych zwycięstwami, wypływają na powierzchnię historyi traktaty, a hrabstwo Nizzy staje się departamentem Alp nadmorskich.
W owym czasie Jan Dominik Blanqui jest profesorem filozofii i astronomii w liceum swego miasta rodzinnego.

III.

Blanqui, którego filozofia doby ostatniej pozyskała całkiem dla republiki z wielką niecierpliwością wyczekujący chwili, w której rodzinna jego ziemia uwolni się od opieki i zalewu arystokratycznego, w której otrząśnie się z ruchliwego mrowia rozagitowanego kleru, został wybrany do Konwentu wraz Veillonem, dnia 12 stycznia 1793, by upominać się o przeobrażenie swych ziomków z Włochów na Francuzów. Gdy uchwalono aneksyę i kraj podzielono na okręgi administracyjne, ruszył jako reprezentant swych ziomków do Paryża. Wraz z Massą i Dabrayem stanowi delegacyę departamentu Alp nadmorskich.
Przybywszy do Paryża, zamieszkał przy ulicy St. Honorè 75 i wszedł w bliższe stosunki z Laurençotem, deputowanym departamentu Doubs, który mieszkał przy ulicy St. Thomas du Louvre, u wdowy po szlachcicu pikardzkim, pani Brière de Brionville, żyjącej tu skromnie wraz z dwunastoletnią siostrzenicą, przyjętą z litości w dom. Pani Brière de Brionville, która zajmowała niegdyś stanowisko na dworze Maryi Antoniny, obecnie utrzymuje się z dochodów, jakie jej przynosi mały hotel garni, zamieszkały przez kilku deputowanych Konwentu. Blanqui stołować się tu zrazu zaczął wraz ze swym przyjacielem Laurenęçotem, a potem zostaje już stałym gościem pani Brionville, powziąwszy dla niej sympatyę. Takiem było jego życie prywatne. Polityczne życie Blanquiego nie płynęło tak spokojnie.
Dnia 24 maja 1793 zajmuje w Izbie miejsce pomiędzy żyrondystami. W ówczesnej Francyi dziwne wywołała rewolucya zamieszanie, dusze łączyły się z sobą i naśladowały na podstawie podobieństw tajemnych. Istniały dystrykty upodobnionych, starożytnej odpowiadające organizacyi miast. Wysłańcy Nizzy nie chcą uznać ni Rzymu, ni Sparty, wybierają, a może zdaje im się, że wybrali Ateny. Jak wszyscy zresztą, Blanqui patrzy przez mgłę, nie widzi dobrze zjaw przeróżnych w koło siebie i nie umie oznaczyć swego do nich stosunku. Czyż to Paryż? Niewiadome i to nawet, tyle zmian nastąpiło!
Przystąpienie Blanquiego do grupy ludzi umiejących się poprawnie wyrażać, którymi często kieruje nie tyle praktyczność polityczna co serce, oto skutek wykształcenia, które mu przypadło w udziale, a także usposobienia i upodobań pokojowych. U schyłku życia Blanqui, spoglądając na swe losy, przyzna, że chociaż został wiernym „partyi dołu“, częstokroć miewał ochotę zerwać się i jednym susem wskoczyć na najwyższy stopień „góry“, wyspowiada się z tego, że przekonania tej ostatniej partyi dzielił, a od ludzi, którzy je wygłaszali, od jakobinów i kordelierów odpychały go zawsze jeno giesty ich gwałtowne, brutalność wyrażeń i przesada. Rozpłomieniona twarz, burczący głos i machanie pięściami Dantona nie miały dlań powabu, podobnie jak cyniczna maska i grymas szyderczego niedowierzania, widny na twarzy Marata, deklamacya namiętna, mistyczna i krwiożercza Saint Justa, poety śmierci o bladych oczach i ostrym profilu, lub wreszcie twarde, niemiłosierne wyroki spiżowego Robespierra. Patrząc po ludziach w chwili, gdy rozważał ideje, uczuł, że pociąga go Żyronda miarową, cieniowaną frazą Vergeniauda, subtelnością Buzota, rozwagą i sumiennością Valaze’a, przekorną dobrodusznością Petiona, zapałem rozumnym i wykwintnością dworską Gensonne’go, Guadet’a, Lanjuinais’a i Brissot’a, a wreszcie uczuł szacunek dla obojga Rolandów, w których dojrzał związek ideałów stanu trzeciego z aspiracyami artystycznemi.

IV.

Wybór ten nie dziwi, jest uzasadniony. Dziś z odległości historycznej widzimy, jak bardzo, mimo swych błędów, żyrondyści wiernymi byli swemu proklamowanemu raz credo filozoficznemu i republikańskiemu. Nie widzą faktów, nie czują strasznych postulatów, krwawych konieczności rewolucyi. W wężowisku, gdzie kłębią się nienawiści, pośród sporów i walk, gdzie ustawicznie domagają się wszyscy od rządu środków niskich praktyk drapieżnych, żyrondystom idzie zawsze przedewszystkiem o teoryę. Upierają się przy niej wytrwale. Jeśli odrzucimy oszczerstwa, cóż pozostanie z żądań politycznych, których byli wyobrazicielami? Uzasadniony wstręt do ludzi posiadających władzę, niechęć do jednostek rozporządzających przemocą, potępienie despotyzmu administracyjnego Paryża i ideał federacyi, przeciwstawiony centralizmowi. Wszystko to nie narusza zasady jedności republiki seryo pojętej. Są to mówcy i pisarze, ludzie myśli zarówno jak czynu, filozofowie i prawodawcy. Ale to są umysły wolne o szerokich horyzontach, trudno przeto wymagać, by współpracowali w tem samem dziele, a zwłaszcza w tenże sam sposób, co opętani szałem sekciarze jakobini, wyznawcy religii Rousseau’a, układający jej postulaty w formuły praw, szerzący jej dogmaty zapomocą dekretów. Jeden, jedyny człowiek mógłby im wyjaśnić znaczenie owych krwawych misteryj, których są świadkami, wskazać cel, do którego zdąża społeczeństwo etapami, tonąc raz w krwi, to znowu w błocie. Ale człowiek ten nie domyśla się nawet, iż mógłby to uczynić, a oni stoją jakby skamienieli owego dnia jedynego, w którym człowiek opatrznościowy czyni chwiejnych parę kroków w ich stronę. Spełzła na niczem kombinacya polityczna, mogąca złączyć Dantona z żyrondystami i ludzie, którzyby mogli byli dopomóc do owładnięcia biegiem rewolucyi, pozostali niepewni, niemi na pół drogi pomiędzy wulkanicznymi szczytami „góry“, a bagniskiem „dołu“.

V.

W takim czasie nikt nie troszczy się walką duszną człowieka zmuszonego określić swój stosunek do innych, zdecydować się na jedno nieodwołalnie. Nikt nie zwraca uwagi na sprzeczności, biorące swój początek w jego charakterze, skłonności, które przyniosło z sobą wychowanie, wahania się i całą tę pracę wewnętrzną. W chwilach decydujących, kiedy wyłaniają się nowe kształty społeczne, w walce obywatelskiej, kto raz podjął się swej roli i przemówił, musi czyny swe stosować do słów. Inaczej bezczynność poczytaną mu zostanie za chytrość, brak natychmiastowego zdania w danej kwestyi za wyrachowanie. Blanqui, reprezentant Nizzy przekonał się o tem już 31 maja, to jest w ośm dni po zajęciu swego krzesła wśród Żyrondy, w dniu, w którym po uchwaleniu powstania przez Komunę i wyznaczeniu powstańcom czterdziestu sous dziennego żołdu, sekcye obiegły Konwent.
Petycya przedłożona Izbie domagała się chleba po trzy sous, organizacyi milicyi rewolucyjnej, zniesienia komisyi dwunastu, która miała powierzone sobie badanie aktów Komuny, uwięzienia ministrów i deputowanych Żyrondy.
Petycyę tę wymuszono, skierowawszy paszcze armat Henriota na Izbę obradującą nad nią.
Żołnierze do armat! Deputowani do urny!
Generał powstańców pilnuje drzwi, z trybuny przemawia Marat.
Z ulicy dobiegają groźne okrzyki żołnierzy, mieszając się ze słowami terrorysty, biczującego słowami Izbę.

Większość Konwetu uchwala wydać dwu ministrów i dwudziestu dwu deputowanych. Jan Dominik Blanqui głosuje przeciw aresztowaniu, podpisuje protest przeciw zamachowi i oświadcza, że odtąd nie bierze udziału w pracy prawodawczej. Od tej chwili jest podejrzanym i wie o tem, czego dowodem tragiczny bilet przechowany w archiwach, noszący datę 15 czerwca: „Żegnam was, obywatele, na zawsze może“. W kilka dni potem, 19 czerwca pisze list do pewnego prawnika obywatela Oliviera w Nizzy i list ten kończy słowami: „Bądź pewny, że jedna i niepodzielna republika odniesie tryumf, a szubrawcy wszelkiego rodzaju zginą marnie pod ostrzem prawa. Żegnaj mi!“ W październiku, na wniosek Robespierra został aresztowany wraz z siedmdziesięcioma innymi. W dniu tym dwudziestu dwu żyrondy stów stawiono przed trybunał, a potem posłano na szafot.

VI.

„Dziesięć miesięcy konania“, oto tytuł pracy, pełnej wyrazów oburzenia, w której Blanqui opisuje ciągłe przepędzanie aresztowanych deputatów z miejsca na miejsce i pastwienie się nad nimi. Praca ta obejmuje czas od chwili opuszczenia Konwentu, aż do wyzwolenia po Termidorze. Ciągła niepewność dręczy więźniów, ustawicznie wystawionych na napady klubistów. Jak potępieńców włóczą ich z jednego więzienia do drugiego. „La Force“, „Les Magdelonettes“, „Les Benedictins anglais“, „Les Fermes générales“, „La Caserne des Carmes“, oto nazwy miejsc owych okropnych, gdzie uwięzieni znoszą męki czekania raz stojąc, to znów leżąc na twardych ławach, stłoczeni w kurytarzu, lub na schodach. Oddychać są zmuszeni powietrzem kloak, znosić fetor kubłów wspólnych, sypiać w chlewach, lub pakach podobnych do trumien, na słomie, w której roi się od robactwa, przy akompaniamencie pisku szczurów, biegających wśród ciemności. Mieszkają wspólnie ze złodziejami, mordercami, fałszerzami, jedzą przy tym samym, co oni stole, tę samą braję, w której pływają kawałki miętusa i śledzi napół zgniłych. Na drugie danie mięso pełne robactwa i jarzyny wyglądające jakby je wygrzebano ze śmietnika. Czasem noce przepędzają w wąskich salach, sklepionych jak piwnica. Ze ścian kamiennych ścieka lodowata wilgoć na łóżka. Jest ich trzydziestu, dotykają się wzajem. Ledwo oczy nakryją się powiekami, nagle rozlega się zgrzyt gwałtownie otwieranych zamków i zasów, wszyscy zrywają się na równe nogi, a półsennym ukazują się na tle ciemni w obramowaniu drzwi czarne postacie kluczników, okrwawione ponurymi błyskami latarń. Wzywają ich do śledztwa, denerwują, nie dając ni chwili spoczynku.
Nie zdołali uchronić się od świerzbu. W podobnych warunkach nic w tem dziwnego. Wielu zapadło na gorączkę trawiącą, inni podostawali febry. Chwilę ulgi mieli jeno wówczas, gdy ich przepędzano z jednego więzienia do drugiego, mogli przynajmniej odetchnąć świeżem powietrzem ulicy. Ale tam roiło się od ludzi rozszalałych, oblegały ich zaraz tłumy i zarzucały obelgami, kobiety wywijamy pięściami, kolporterzy podsuwali pod nosy dzienniki oskarżające ich o zdradę republiki, motłoch uliczny powtarzał oskarżenia, a jeno tu i ówdzie przemykały się w bocznych ulicach ciemne postacie pilnie bacząc, by nie napotkać megier, eskortujących wozy więzienne.
Dominik Blanqui bardzo był skompromitowany. Badano go na śledztwie 29 prairiala roku II. Odnaleziono w Nizzy owe listy, pisane rok temu po uwięzieniu żyrondystów i przedłożono je sądowi z groźnemi dopiskami.
„Styl całkiem nie zgodny z prawdą... ani śladu uczciwych zasad“.
Źle stały jego sprawy.
Ale i w owych rozlicznych więzieniach, które dręczeni zwali przedsionkami śmierci, zdarzały się chwile znośniejsze. Toczono nieraz rozmowy, rozweselali jedni drugich, dowcipkując n. p. na temat dwudziestu liwrów zapłaty miesięcznej za mieszkanie i wikt, które muszą płacić. I rzeczywiście czasem wydaje się, że o nich zapomniano, bo całem okrucieństwem na razie bywają afisze, jedyna rzecz, którą więźniom dają strażnicy do czytania, afisze domagające się ich głów. Powtarza się to co dnia z monotonią szczekania psa. W takich okresach spoczynku więźniowie zajmują się pracą ręczną, szukają rozrywki w zamiataniu ścieżki, po której co dnia wolno im się czas krótki przechadzać, z kawałków cegieł i kamieni budują przeróżne rzeczy, krzesła z wysokiemi oparciami, tarasy, fantastyczne ołtarze patryotyczne. Inni znów sadzą drzewka, kwiaty, zioła, urządzają klomby, wycinają w deseń trawniki, lepią z gliny posągi miniaturowe i cieszą się, jak dzieci. W godzinach popołudniowych panują niepodzielnie gry, a więc gra w piłkę, bilboket, warcaby i szachy.
Człowiek przywyka do wszystkiego, groza sama może stać się monotonną. Gdy zbyt długo trwa stan niebezpieczny i bolesny budzi się instynkt życia, a złamani skazańcy, opuszczeni, stwarzają sobie egzystencyę nową, przystosowaną do warunków. Budują sobie program prac i spełniają go mechanicznie w oczach prowokatorów i kluczników. Oswajają się z twarzami katów i wrażenie czyni na nich uprzejmość siepacza, któremu raz wpadło do głowy przynieść któremuś z nieszczęśników szklankę wina. Ten lub ów ułoży nieraz piosenkę, współtowarzysz próbuje ją grać na flecie, a autor uradowany, iż się podoba, prosi o przebaczenie, że nie może dostarczyć drugiej, bo właśnie nazajutrz o świcie mają go ściąć.
Gospodyni Blanąuiego i kilku innych deputowanych z Żyrondy nie zapomniała o swych pensyonarzach i często odwiedza ich w więzieniu. Przyprowadza ze sobą zawsze siostrzenicę Zosię. Czasem Zosia przybywa ze służącą, lub nawet sama i nie boi się żołnierzy i dozorców. W „Kasarni Karmelitów“ zwłaszcza, codzienne odwiedziny dwunastoletniej obywatelki, stanowią ogromną pociechę dla więźniów. Jest to osoba przystojna, miła, umie zagrać i pomówić i złote ma serce. Całymi nieraz dniami wyczekuje, by ujrzeć swych pupilów. I zazwyczaj piękność jej i zręczność odnosi tryumf nad dozorcami najsurowszymi. Gdy wszystko zawiedzie, pomaga nieraz cudnym głosem zaśpiewana piosenka patryotyczna. Przychodzi zazwyczaj przebrana za chłopca w cienkiej, krótkiej kamizeli, tzw. karmanioli, drepcąc po śniegu bosemi nogami. Saboty ma w ręku. Boso lepiej biegać. Przynosi jedzenie i zawsze uda jej się przemycić przy tej okazyi dziennik lub list. Wszystko słyszy, wszystko wie i opowiada i jest promieniem słońca, co złoci czarne, osępiałe mury więzienne, powiewem wonnego, ciepłego wiatru w atmosferze śmiertelnego zamrozu, jaki tu panuje. Gdy się zjawi, pierzcha widmo wiecznie otwartej, zbrojnej w zęby stalowe paszczy nienasyconej gilotyny, na twarzach skazańców zjawia się uśmiech.

VII.

W rezultacie wywiązała się z tego u Blanquiego miłość silna i namiętna. Zaraz na drugi dzień po upadku Robespierra, ledwo wyszedłszy z więzienia, Blanqui prosi pani Brionville o rękę jej siostrzenicy i pupilki i zostaje przyjęty. W dniu 17 vendemiaira roku V. odbywa się ślub. On ma wówczas lat 38, ona 16.
Znamy odnośnie do tego faktu opinię najstarszego syna, Adolfa Blanquiego. Znalazłem ją w jego pamiętnik u niedokończonym i nie ogłoszonym drukiem, który zaczyna się w roku 1853, a urywa w dniu śmierci. Podaję ją wiernie. Adolf tłumaczy się i usprawiedliwia z tego, że badał charakter matki i nie waha się zanotować wniosków, do jakich doszedł, ale chociaż sprawia mu to ból, powie wszystko, będzie szczerym „aż do okrucieństwa“, nie oszczędzi swych bliskich w imię prawdy. Zaznaczywszy, że chociaż Zofia Brionville umiała śpiewać i tańczyć, nie umiała szyć, ani pisać ortograficznie, taki kreśli portret matki:
„Miłe dziecko przeistoczyło się w przecudną kobietę, w piękność pierwszorzędną. Czyste, szafirowe jej oczy ocieniały długie rzęsy, z poza ust świeżych, wiśniowych połyskiwały zęby nieporównanej białości, a jedwabiste, złote włosy spływały migotliwą falą aż do stóp. Wiek pokrył je siwizną, ale nie zgasił, aż do ostatniej chwili ich połysku. Ta piękność, której towarzyszyła wypróbowana w różnych okolicznościach życia, niezłomna uczciwość, była jedną z głównych przyczyn wszystkich naszych nieszczęść. Różnica wieku uczyniła ojca mego zazdrosnym, a matka była w błędzie, sądząc, iż kobieta na wszystko może sobie pozwolić w domu, byle była cnotliwą i cieszyła się opinią niepokalaną. Ta cnotliwość matki naszej kosztowała nas więcej, jak byłyby kosztowały wszystkie możliwe jej występki, a ojciec pokojem całego życia zapłacił za tę chwilę uniesienia, za owo uczucie wdzięczności, którego skutkiem był wybór żony o tyle młodszej od siebie“.
Adolf zaznacza, że charakter matki cechowały upór i żądza panowania. Opiekunka pozwalała jej czasu młodości na wszystko, to też zachciankom i kaprysom niema końca ani granic. Zrazu była zepsutem dzieckiem, potem przemieniła się w małżonkę niesłychanie wymagającą, kłótliwą, nieprzystępną dla rozumowania, wreszcie matkę despotyczną, nadużywającą swej władzy, nie zważającą na dobro dzieci, o ile ktoś je pojmował inaczej jak ona sama.
Surowy sąd syna tłómaczy gorące jego przywiązanie do ojca. Z bólem widzi, że cierpi, że energia jego duszy marnieje i rozprasza się pod wpływem codziennych drobnych starć i ukłuć, patrzy na to, jak ojciec wysila się, by ukryć sceny, które znosi ustawicznie i nie dopuścić, by ludzie radowali się widowiskiem ich niezgody małżeńskiej.

VIII.

Po okropnościach termidoru, prześladowania polityczne komplikują się jeszcze bardziej, orgie nienawiści osobistych wybuchają na nowo i szerzą wokół spustoszenie. Reakcya umiarkowanych, całkiem taksamo jak rewolucya skrajnych napełnia więzienia, zalewa krwią place publiczne i ulice. Nieprzerwanym szeregiem ciągną się jak dawniej wozy więzienne, ten sam tłum napastuje i piwa na skazańców. Prawo: oko za oko, ząb za ząb normuje stosunek wzajemny ludzi do siebie, teraz występuje jeszcze jaskrawiej, wyraziściej, jest to jedyne prawo społeczne, jedyne prawo osobiste. Ci, którzy mordowali przedtem w imię sprawiedliwości, padają masami pod wyrokami tejże samej sprawiedliwości, którą owładnęły wczorajsze ofiary. Pałka Samsona, ociekająca krwią, pracuje niezmordowanie, aż do chwili, kiedy ni jedna głowa nie sterczy ponad poziom tłumu, kiedy w opustoszałych ulicach niema już nikogo, a w mieszkaniach, teraz na nowo otwartych, znaleźć można jeno zręcznych, którzy umieli żyć, ostrożnych, którzy umieli czekać i obojętnych, którzy przez cały czas uganiali się jeno za rozrywkami.
Dominik Blanqui nie bierze udziału w reakcyi. Jedyne kroki, które czyni, to starania, by mu zwrócono sumę, 7784 liwrów i l2 soldów, wydaną czasu więzienia, trwającego dwanaście miesięcy i dwadzieścia dni, wreszcie bezprawnie zagrabione podczas rewizyi i śledztwa kosztowności i papiery wartościowe.
Gdy wreszcie ustalił się jaki taki porządek prawny, na ulicach ukazują się kobiety w rzymskich i greckich szatach, nagie, okryte jeno przejrzystą gazą i cienką wełną i mężczyźni w ubraniach kraciastych, niebieskich, żółtych, zielonych, z szyjami tonącemi w wysokich krawatach. Wszyscy tańczą po bruku, który krew zczerniała okrywa, jakby kamienie pordzewiały. Potem nagle milkną tony instrumentów muzycznych, a w całym Paryżu nie słychać nic, prócz trąb mosiężnych, głuchego łoskotu bębnów, po bruku ulic tętnią jeno koła jaszczyków i armat, dudnią kroki miarowe maszerującego wojska, otaczającego prostego niedawno generała, którego dzień dzisiejszy uczynił cezarem. Nastały czasy żołnierskie, otwarło się pole dla awanturników innego rodzaju włóczęgów, zbiegłych z pola walki lub spieszących na bój. Inni, wróciwszy po krwawych bitwach, ciężkim krokiem, powłócząc szable, kroczą pośród zatrwożonych i oniemiałych mieszczan, pyszniąc się publicznie swemi ranami i pióropuszami, bliznami i orderami. Opanowali Paryż, są zbawcami ojczyzny, nie wolno im się sprzeciwiać. Z resztą porządek. Mięso armatnie skatalogowano, spisano, podzielono na pułki i wysłano na granicę. Francuzi, którzy pozostali w domu z kobietami i dziećmi mają jeno jeden obowiązek, ustawiać się w szpalery i witać wracające, zwycięskie wojska. Aklamacya, albo milczenie. Zadużo mówiono. W biwakach obozowych i w Tuilleryach jedno jest teraz prawo, jeden mistrz, a on nie lubi gadułów i ideologów.
Żyrondysta wypuszczony z więzienia, który przypadkiem jeno uszedł śmierci, godzi się wejść w służbę tego jedynego mistrza i władcy. W roku IV. zajmuje znowu swe miejsce na ławie deputowanych. Aż do floreala roku V w radzie pięciuset, podobnie jak w Konwencie bierze czynny udział w pracach politycznych i naukowych i gdy nadszedł brumaire, gotów zamienić swój mandat poselski na urząd publiczny. Nie był jedynym, wielu pożądało takiej zmiany losu i pogodziło się z nią. Urok władzy napoleońskiej ogarnął zarówno emigrantów wracających masowo jak i pozostałych przy życiu rewolucyonistów. Zwolenników dawnej formy rządu pozyskała restytucya tytułów i odznak, rewolucyonistom stworzono nowe, obdarowano ich frakami wyszywanymi złotem, krzyżami na wstęgach, szpadami honorowemi, które nigdy krwi widzieć nie miały i oto wszyscy naraz znaleźli się u jednego żłobu, dali się wprzągnąć w jeden rydwan. Co do różnych spraw i faktów, zdarzają się w historyi dziwne omyłki, których czas nie jest w stanie skorygować. Taką omyłkę popełniono odnośnie do pojmowania: „członka Konwentu“. Ta nazwa przywodzi dotąd jeszcze na myśl bohaterskiego krzykacza, gadułę nieugiętego i dzikiego. Tak nie jest, bo chociaż Merlin de Thionville sprzedał swą posiadłość w Bougival z tego jeno powodu, że nie mógł znieść widoku Malmaison, a Cambon dobrowolnie wrócił na wygnanie, przypatrzywszy się iluminacyi 15 sierpnia, to większość rzuciła się tłumnie do przedpokoju Napoleona i wszyscy wydzierali sobie wzajem fraki senatorskie i klucze szambelańskie, wieszając je z zachwytem na pośladkach.
Blanquiego, który ongi pożądał aneksyi prowincyi włoskiej przez republikę francuską, musiało zdziwić i napełnić dziwnemi refleksyami to nagłe zagarnięcie władzy przez korsykanina, równie jak on południowca. Czyż istniała jakaś tajemna harmonia, jakieś prawo wymiany sił pomiędzy tymi dwoma krajami, jakaś solidarność odnośnie do klęsk i tryumfów, kierowana dziwną logiką historyi? Ale nie można było uczynić nic więcej, jak pogodzić się z faktem, proklamować „po tysiąc razy szczęsnym“ dzień 18 brumaira, jak to uczynił jeden ze starych opozycyonistów Konwentu... no i wrócić do domu na własne śmieci.
Blanqui nasamprzód w germinalu roku VIII został zamianowany sędzią trybunału departamentu Alp nadmorskich w Nizzy i tam przyszedł na świat 21 listopada 1798 roku, jego pierwszy syn Adolf. Potem we florealu tego samego roku został z tytułem podprefekta przeniesiony do Puget-Théniers, do miejscowości w tym samym departamencie, odległej o 15 mil od Nizzy, położonej nad rzeką Var.

IX.

W owej małej mieścinie, przychodzi dnia 12 pluvioza roku XIII na świat syn młodszy Ludwik August. Przed nim urodziła się córka. Ojciec zgłasza urodzenie się syna w merostwie. Merem jest podówczas Cayla, świadkami Guibert sekretarz i Papon, urzędnik podprefektury.
Małe to miasteczko, owo Puget-Théniers. Rozłożone jest nad rzeką, ponad dachy wznoszą się prostopadłe niemal ściany gór, domy wydają się wobec tych olbrzymów niższymi jeszcze jak są w rzeczywistości, wieże także tracą swą wysmukłość, ulice jak ścieżki wyglądają. Pnące się stromo w niebo skały, niby cyklopi mur otaczają cię zewsząd i wydaje ci się, iż nagle znalazłeś się w więzieniu. Tutaj zwiększa się ciągle z roku na rok rodzina Blanquiego. W Puget-Théniers doczekał się ośmiorga dzieci, a malcom musiało się wydawać, że ktoś je za karę zamknął. Nigdzie bowiem wzrok swobodnie pobujać nie może. Terasami, to znów gwałtownie prosto w górę wznoszą się szare głazy, kędyś pod niebem obrysowane zębatą linią przełączy, ponad które wydzierają się szczyty. Zwłaszcza jeden z nich, Gourdan, przygniata sobą wszystko wokół. Niema regularnej komunikacyi z resztą świata, a w zimie mieścina zamienia się wprost w pustelnię. Kilkaset kroków wszerz i wzdłuż ledwo można uczynić po ulicach i już zastępują drogę ściany skalne. Dzieci odbywają nieraz przechadzki z ojcem, matką lub boną, w braku czegoś lepszego chodzą po zakupy do sklepów, a dzień targu jest dla nich świętem. Niema obcych twarzy, wszyscy się znają, widząc ustawicznie, obcując z sobą przy pracy, mieszka tu zresztą ledwo kilkuset ludzi. Dzieci znają wszystkich i wszystko, zmierzyły nawet wysokość wieży kościelnej i ruin dawnej fortecy, zapoznały się doskonale z kulturą morw, a czas rekreacyj spędzają na przyglądaniu się życiu i hodowli jedwabników. Przytem w uszach im ciągle dudni, dolina rozbrzmiewa bez ustanku łoskotem lecących z gór wodospadów, a warkoczą też koła kilku zakładów przemysłowych, garbarń i słychać klekot kijanek, któremi kobiety piorą bieliznę w rzece.
Mijają lata, dzieci rosną fizycznie, a myśl wydziera się po za ciasną przestrzeń. Śmielsze marzą o wycieczkach. Jest pewnie coś poza tymi grzbietami gór, za tym olbrzymim wałem, są tam gdzieś inni ludzie, miasta, wsi inne. Porywa tęsknota, żądza wdzierania się coraz to wyżej, coraz dalej, wzrasta niepokój na widok ciągle nowych zjawiających się grzebieni, zasłaniających horyzont, gniewa i boli to, że ciągle nic nowego, tylko chmury i gwiazdy, jeno nowe szczyty i przepaści, gdzie strasznie spoglądać, bo w głowie się kręci.
Lata płyną ciągle, dzieci nabierają sił, wycieczki wymarzone mogą stać się rzeczywistością, nogi są już dość mocne, mali wędrowcy wytrzymują kilkugodzinną bieganinę po ścieżkach urwistych. Ruszają w świat. Decydują się przejść most, wiedzą już z książek, że ta płynąca woda, wysychająca niemal całkiem w lecie, a przelewająca się za brzegi i zbałwaniona zimą, zaniosłaby ich do morza śródziemnego, które tak jest rozległe, tak szafirowe, usiane białymi żaglami okrętów, przemykających po falach, zataczających łuki, kierujących się kędyś daleko, ku wschodowi. Odkrywają co dnia nowe przesmyki, bruk miasteczka został daleko, spinają się ścieżkami, wstępują po olbrzymich kamiennych schodach i nagle wpadają w zachwyt. Otoczyły ich góry, objęło powietrze wyżyn. Roztacza się wokół panorama. Połoniny zielone staczające się w dół po uboczach, szczyty okryte śniegiem bieleją, a dal przysłonięta szafirową i czerwoną mgłą.
Dotychczas dzieci żyły wśród roślinności nizin, winorośli i figowców. Oczy ich olśniewa ta nieznana kraina, pełna refleksów zielonego światła, gdzie we fioletowym gruncie tkwią czarne sosny. Potem doznają ukojenia i wydaje im się, że zapadły w wielkie głębie morskie, w wodę przejrzystą i zimną. Ale niema ta woda gęstości zwyczajnej i ciężaru, to powietrze lekkie, subtelne, tchnące ostrą i miodową zarazem wonią żywic. Kasztany grubopienne o tęgich węzłowatych konarach, zda się wymachują rękami i o czemś chciałyby przekonać łagodne drzewa szpilkowe o ramionach nieruchomych, prosto wyciągniętych, a ziemia usłana kasztanami w zielonych kolczastych łupinach i najeżonemi szyszkami. Hebanowce, okryte żółtymi kwiatami, odcinają się jaskrawem i plamami od zieleni. Pyłek nasienny unosi się w obłokach pośród gałęzi drzew szpilkowych i powoli spływa na ziemię, by deszcz siarczysty. W miarę wdzierania się coraz wyżej, dzieci odkrywają coraz to inne cuda, oddychają inną wonią, widzą cisy o jasno czerwonych owocach, tłumy cyprysów, niby orszak czarnych, żałobnych postaci jakiegoś olbrzymiego pogrzebu, jałowce z płomienistemi i czarnemi jagodami, ciemne i jasne modrzewie o koronkowo przeświecających gałęziach. Rosną tu drzewa silne, oporne na wichry, twardy mające miąższ pni i silne stalowe korzenie. Dzieci idą ciągle i oto otaczają je cedry, szeroko rozpościerające swe poziome konary, tuje potężne wznoszące się od ziemi jak piramidy, wreszcie jodły zwieszone ponad przepaściami i śmielsza jeszcze, w powietrzu niemal rosnąca, kosodrzewina. Powietrze przesycone zapachem smoły i terpentyny. Potem drzewa znikają, a poczynają się halne pastwiska, wyżej jeszcze roślinność ustępuje i wynurzają się głazy czarne, okryte mchami, gdzie w rozpadlinach jeno kryją się wątłe kwiatki szarpane wichrami. Wyżej rozpościera się kraina porostów skromnych, szarych mchów, cierpliwie przez trzy czwarte roku wyczekujących lipcowego słońca, które dopiero jest dość gorące, by w nie wlać na krótko życie.
W tych regionach często przesuwają się po ziemi chmury, szafir nieba mącą i zasłaniają częste, krótkie burze, zmywające skały, które zaraz potem zatapia fala jaskrawego, złotego światła. Jasno, ostro rysują się tu szczyty. Wybiegają śmiało ponad zębatą linię garbów i przełęczy, a w dali, poza nimi nowe szczyty, omglone, niewiadomo czy skały to, czy chmury, toną w różowej poświacie.
Malcy upajają się powietrzem, wypatrują oczy, wymieniają nazwy szczytów, które poznały w szkole z książki, odgadują, czy tam a tam może być ścieżka, przesmyk, czy tym oto stokiem wije się droga, spina po grzbiecie i spada wreszcie niby potok kamienisty w rozlewne doliny Italii.
Trzeba jednak iść dalej, zaczynają więc teraz zstępować, chwytając się skał granitowych, czerwonych, szarych, zielonych, potem skaczą po białych blokach wapienia i wnet ścieżkę, którą idą, otaczają drzewa cytrynowe o delikatnym zapachu i gęstwa srebrzystych oliwek. August zwłaszcza rozkochany jest w tych wycieczkach. Choć mały i nerwowy chodzi bardzo wytrwale i często sam się wybiera, by po całych dniach oddychać ostrą wonią górskich roślin, wpatrywać się w liście, kwiaty, chmury, przelatujące ptaki. Równie despotyczny, jak zapach, równie wszechpotężny jest ustawiczny szmer toczących się po skałach strumieni, dźwięk tętniących wodospadów i łopot kropel deszczu po kamieniach. Wszędzie gdzie spojrzeć, po schodach z gnejsu, granitu, porfiru, czy łupku i wapienia spływa krystaliczna woda kroplami, pędzi strumykami, rozpryskuje się, lśni, szemrze, śpiewa.
Dziecko czuje się szczęśliwem pośród tych wszystkich cudów, nadsłuchuje odgłosów, wdycha pełną piersią wonne powietrze i pije z dłoni perlącą się wodę.

X.

Blanqui z rodziną mieszka w budynku podprefektury naprzeciw kościoła parafialnego. Opodal stoi szkoła, gdzie chłopcy pobierają pierwszą naukę. Najstarszy stąd wyruszy na dalsze wykształcenie do liceum w Nizzy. Pamiętnik Adolfa, z którego czerpiemy te szczegóły świadczy, że Puget-Théniers, ów kąt zapadły jest jednak w pomniejszeniu obrazem wszystkich miejsc małych, czy wielkich świata cywilizowanego:
„Można tu było spotkać ludzi ciekawych i ludzi bez wartości, urzędników administracyjnych, sędziów, finansistów, nie brak było spraw miłosnych, intryg, zabiegów, dysput teologicznych i filozoficznych, zdarzali się bogaci, słowem intellektualnie i moralnie owo miasteczko nie różniło się w gruncie rzeczy od każdego innego miasta mimo, iż miało niespełna dwa tysiące mieszkańców“.
Żyło się tu dostatnio i zdrowo. Dostać było można ryb z rzek i Var, zwierzynę, drób, owoce, chleb doskonały. Dolinę zdobiły cyprysy, figowce, migdałowe drzewa, oliwki, granaty i festony winorośli. Adolf kreśli żywo ów obraz natury południowej tak, że trudno o nim zapomnieć. Pobyt w liceum w Nizzy nie zmienił w niczem jego usposobienia, wrażliwość i sentymentalizm wraca ciągle mimo, że staje się poważniejszym i w umyśle jego kształtuje się światopogląd o jasnym, wyrazistym konturze. Podoba mu się sposób kształcenia, jaki przyniosło ze sobą cesarstwo przy odgłosie bębnów, ale często przychodzą też wątpliwości, poczyna się walka duszna z której wyjść ma takim, jakim już zostanie na całe życie. Ojciec wszczepia mu zasady honoru i prawości, a on pociesza ojca i dodaje otuchy biedakowi, którego dręczy zmienna i swarliwa żona. Dzieje się to zazwyczaj podczas wakacyi w Puget-Théniers, na które obaj się cieszą co roku.
A matka, co roku niemal w ciąży, ciągle karmiąca dziecko, żyje dostatnio, otoczona szacunkiem, nie może się przecież pogodzić ze skromną dolą, jaka jej przypadła w udziale. To też ciężkie jest życie Blanquiego z żoną nieprzezorną, ciągle buntującą się, wyrzekającą, zwłaszcza wobec nieustannego wzrostu rodziny. Ustawicznie przemyśliwa jakby się dorobić majątku, próbuje ująć wodospad Varu i sfinansować jego siłę motoryczną, sprowadza plany, zadłuża się, pracuje, poto jednak tylko, by doczekać się dwu strasznych wylewów, które unoszą całą instalacyę i uniemożliwiają dalsze zamysły. W roku 1813 ma już siedmioro dzieci, czterech synów i trzy córki. Nie może oczywiście dać zupełnego wykształcenia całej tej czeredzie i obawia się, że może nagle przyjść czas, w którym August skończy elementarną szkołę w Puget-Théniers, a nie będzie go można posłać do Nizzy na dalsze studya.
Ale przynajmniej przyzwyczaił się do swego urzędniczego stołka i polubił nawet sprawy administracyi, jak o tem świadczy raport przełożonego prefekta Nizzy pana Bouchage. Raport ten złożony w r. 1812 wyraża uznanie dla zdolności Blanquiego, jego silnego, choć „coprawda nieco zamkniętego w sobie“ charakteru, sławi zapobiegliwość, sprawność i energię w urzędowaniu, samodzielność i spryt, oszczędność i wreszcie zalety osobiste w życiu prywatnem, pośród zaś nich brak kosztownych namiętnostek. Ale tenże sam raport mówi o szczupłych dochodach licznej rodziny. Wynoszą one 1500 franków rocznie. Jestto niezmiernie mało, wyżyć trudno i dlatego Blanqui wraz ze żoną podejmują jedną próbę poprawienia losu swego, oraz zabezpieczenia przyszłości dzieciom.
Należałoby, mianowicie zbliżyć się do jednej z ciotek pani Brionville osoby ośmdziesięcioletniej, od piętnastu już lat owdowiałej, mieszkającej w departamencie Eure-et-Loire, w miejscowości Aunay-sous-Auneau. Byłaby wówczas nadzieja, że zapisze swój dość znaczny majątek licznej rodzinie Blanquich. Jan Dominik nie zaniedbał niczego. Wysłał do ministerstwa spraw wewnętrznych memoryał obejmujący dzieje jego życia od czasów Konsulatu, w którym to piśmie wyłuszczył swoje położenie, gdzie wielbił „po tysiące razy szczęsny dzień 18 brumaira“, obiecywał wychować dzieci swoje w uczuciach wdzięczności i miłości dla dobroczynnego rządu, któremu zawdzięczać będzie swój dobrobyt, a wreszcie w zakończeniu prosił o nadanie mu podprefektury departamentu Eure-et-Loire, lub innego pobliskiego. Żona jego napisała równocześnie do protektora rodziny, prezydenta trybunału Fabra de l’Aude, a także ciotka Zofii, pani Brionville zwróciła się pisemnie do ministerstwa spraw wewnętrznych.
Na razie jednak żadna z podprefektur nie jest wolną, a w parę tygodni potem następuje katastrofa ostateczna: Napoleon zwyciężony przez sprzymierzonych w r. 1814 składa 11 kwietnia koronę i podpisuje abdykacyę w Fontainebleau.
W chwili kiedy ex-cesarz, teraz mizerny król Elby, by uniknąć napaści, klątw i kamieni rojalistycznych mieszkańców prowincyi musi podróż z Awinionu do Frejus odbywać przebrany w biały i niebieski uniform austryackiego oficera, w tejże samej chwili „były“ podprefekt Puget-Théniers musi także opuścić swój dom i uciekać, zostawiając na łasce losu swą rodzinę. Wraz ze sprzymierzonymi wkraczają, pamiętający dobrze rok 1792, wypędzeni skutkiem aneksyi Piemontczycy. Pośród tego zamięszania dzieci nic nie winne, żyją, patrząc ze zdziwieniem na to, co się dzieje. Po raz pierwszy w życiu zapoznawają się z brutalizmem soldateski, nikczemnościami rozpanoszonego szpiegostwa, bezczelnością ciągłych rewizyi, widzą jak kule dziurawią mury, jak ludzi aresztowanych pędzą oddziały wojska do więzień, plątają się po ulicach popychane, szturkane, a wkoło huczą strzały, krew się leje, migocą szable. Podczas gdy w liceum w Nizzy Adolf widzi jak profesorowie jego przypinają do piersi białe kokardy burbońskie i niebieskie odznaki sardyńskie i zatraca wiele z szacunku jaki miał dla nich, wobec jawnego tchórzostwa i oportunizmu, który mu się w głowie pomieścić nie może, brat jego August patrzy na to samo w Puget-Théniers i ze zdumieniem patrzy na tryumf barw reakcyi, hołdy, składane emblematom obcych państw zwycięzkich, deptanie trójbarwnej kokardy republikańskiej.
Na rodzinę spadła klęska wielka. Dominik Blanqui musi wraz z ośmiorgiem dzieci uciekać z terytoryum przywróconego obecnie Sardynii, a całą gotówką jaką rozporządza jest kwota 5000 franków, na którą składa się pensya za ostatni miesiąc i pieniądze uzyskane ze sprzedaży mebli. Adolf, który pospiesznie przyjechał z Nizzy zastał w domu chaos wyrzucanych mebli, zgiełk, ujrzał strapionego ojca, posłyszał wyrzekania matki.
Ale nagle w wilię wyjazdu przypadek zmienia nagle wszystko. Łzy smutku przemieniają się w łzy radości i sprawa przybiera inną postać.
Opisuje to Adolf w swym pamiętniku, temi słowy:
„Gdyśmy wszyscy z niezmiernym pośpiechem czynili przygotowania do podróży do Paryża, gdzie ojciec miał nadzieję przy pomocy przyjaciół zdobyć skromną posadę, któraby umożliwiła egzystencyę jego i nas wszystkich, zdarzyło się, iż przyniesiono z poczty list nieopłacony, za który należało się dość wysokie portoryum. Adres był pisany przez kogoś nieznajomego, po przez kopertę widać było drukowane litery, toteż ojciec nie przyjął go, pewny, że jestto jakiś anons któregoś z kupców paryzkich. W owym czasie zarzucały firmy handlowe stolicy urzędników prowincyonalnych tego rodzaju prospektami, przesyłanymi przeważnie w niefrankowanych kopertach. Ale matka była ciekawa, opłaciła tedy należytość i list otwarła. Był to komunikat sędziego pokoju datowany z jednego z większych miast departamentu Eure-et-Loire i zawierał wiadomość o śmierci jednej z ciotek mojej matki. Matka odziedziczyła znaczną część majątku zmarłej, a ojca wzywał sąd, by przyjechał podjąć go jej imieniem. W końcu była wzmianka odnośnie do inwentarza, z której dowiedzieliśmy się, że pozostało wiele cennych mebli, srebra stołowe, tabakierki złote, kosztowne koronki i bielizna znacznej wartości. Samą posiadłość stanowił dom mieszkalny nazwany „pałacem Grandmont“ otoczony parkiem obmurowanym wokoło, oraz pola uprawne.
Ojciec pojechał sam. Chciał sobie zdać jasno sprawę ze stanu rzeczy, pojechał tedy do Chartres, zamieszkał na poddaszu, wytoczył proces jednemu z współspadkobierców, wygrał go, a wobec tego inni wspólnicy odstąpili od pretensyi, tak, że cały majątek przypadł nam teraz w udziale. Trwało to kilka miesięcy i dopiero gdy się wszystko skończyło ruszyła w drogę pani Blanqui z młodszym synem i jedną z córek. Reszta rodziny ściągnęła nieco później pod opieką pani Brionville, która od śmierci swego męża przemieszkiwała u Blanquich w Puget-Théniers.
Podróż trwała trzynaście dni, była męcząca, bo trzeba było jechać dyliżansem, a wesołego w niej było niewiele, bo znaczna część drogi odbywała się okolicami nawiedzonemi wojną. Mijano w si popalone, i pola bitew usiane mogiłami poległych“.
Adolf pierwszy pospiesza do ojca do Aunay-sous-Auneau. Oto co pisze o tem:
„Było około dziewiątej wieczór gdym znalazł się nareszcie przy moim drogim ojca, na owym folwarku, który mu się zdobyć udało. Oczekiwał mnie z utęsknieniem wielkiem i nader skromną kolacyą. Zamiast rozgospodarować się w jednym z licznych pokojów, którym nie zbywało na elegancyi, siedział w olbrzymiej kuchni, a na kominie trzaskał ogień podsycany wielkiemi polanami drzewa. Trudno opisać jak bardzo chwycił mię za serce widok tego niezrównanego człowieka, który dumniejszym był z procesu i ze zdobycia dla nas schroniska, jak gdyby wygrał sto bitew. Nazajutrz o świcie ojciec stanął nad mojem łóżkiem i zaproponował, byśmy odbyli przechadzkę po parku i polach, czyniąc w ten sposób przegląd generalny posiędzionego bogactwa. Park u było piętnaście morgów, z czego połowa na sposób włoski pocięta była ścieżkami i usiana klombami. Były tam schody wiodące na terasy, wznoszące się w różnych poziomach, długie lipowe aleje ciągnęły się w prostych liniach, te znów załamywały pod kątem, a trawniki świeże, jasne, stanowiły prześliczne tło. Oddychało się tam pokojem wielkim, ciszą, a oczy miały gdzie pobujać nim oparły się o ściany stuletnich, czarnych, sękatych dębów, zamykających w dali widok“.
Wszystko jednak nosiło cechę zaniedbania. Podobnie też wyglądało wnętrze domu. Zakrojone było na wielką skalę. Łóżka z baldachimami adamaszkowymi i jedwabnymi, fotele ogromne w stylu Ludwika XV., komody z drzewa różowego, na nich przepiękne stare zegary, gotowalnie pokryte spłowiałym muślinem, wszystko świadczyło, że była to rezydencya pańska, o którą się jeno troszczyć od kilkunastu lat przestano.
Na nieszczęście, pani Blanqui ledwo stanęła w nowej siedzibie doznała zawrotu głowy. „Przewróciło jej się w głowie“, tak pisze Adolf. Olśnił ją widok sreber, tabakierek złotych, koronek i zegarków. Zrazu bawiła się tem wszystkiem jak dziecko, okrywała się cała prawdziwemi brabanckiemi koronkami ile razy szła do wiejskiego kościółka, ale potem wysprzedała jednę po drugiej wszystkie tabakierki, które stanowiły zbiór wartości około 8000 franków. Po tabakierkach znikły srebra, koronki, adamaszkowe obicia i portyery, porcelana sewrska, zegary, wanny, nawet i naczynie kuchenne.
„Wszystko — mówi Adolf — przelewało się jej przez ręce, nikło jakby czarem, a matka okazywała w zajęciu tego rodzaju jakiś upór nieszczęsny i wytrwałość pożałowania godną. Nie widziałem nigdy takiego zapamiętania się niszczycielskiego“.
Ale na cóż szły pieniądze, które uzyskiwała w zamian za to wszystko? Na nic. Nie restaurowała domu, nie kształciła dzieci. Pani Blanqui była niezmiernie lekkomyślna i kapryśna. Bardzo często jeździła do Paryża, zwoziła do domu marynaty, zwierzynę, konfitury, kawę, czekoladę, herbatę, ciastka, modne suknie, czepeczki. Ile razy mąż lub syn starszy, usiłując położyć tamę jej marnotrawstwu, przedstawiali smutne skutki takiego postępowania, musieli zaraz zamilknąć wobec kategorycznych odpowiedzi w tym guście: „Nie jestem obowiązaną nikomu tutaj zdawać rachunków. Wszyscy jesteście na mojem utrzymaniu. Kto nie jest zadowolony, może sobie iść gdzie mu się podoba“.
Ojciec próbuje utrzymać równowagę, otwierając wraz z Adolfem w pałacu Grandmont szkołę elementarną. Przedsiębiorstwo rozwija się odrazu doskonale, ale wnet rząd zamyka szkołę, otwartą bez pozwolenia, na skutek skargi wniesionej przez nauczyciela wioski, na ręce prokuratora królewskiego.
Blanqui próbował również odzyskać utraconą posadę i pojednać się z nowym rządem. Ów krok, owo uniżenie się byłego człowieka Konwentu przed królem, usprawiedliwić powinna obawa o przyszłość i wychowanie siedmiorga dzieci, obawa, którą go napełnić musiał widok gospodarki żony. Jedno z dzieci umarło w r. 1814. Nim opuścił Puget-Théniers, pierwszego czerwca 1814 zwrócił się do nowego ministra spraw wewnętrznych z przypomnieniem, iż był więziony: „Jakże byłbym szczęśliwy — pisze — ja, com z zapałem i poświęceniem w czasach smutnych służył ojczyźnie, gdybym mógł teraz oddać się znów na jej służbę, zawdzięczając to nowemu Henrykowi IV. i jego zastępcy nowemu Sullyemu“. A 8 lipca tegoż roku, w ponownem podaniu wspomina swe trzynastomiesięczne więzienie, spowodowane tem że: „głosił zasady sprzeczne z szałem władającym w owym okropnym czasie“. W toku podania prosi o nadanie mu posady podobnej do tej, którą utracił i kończy: „Ożywia mnie nadzieja, bo czyż nic nie dostało mi się w udziale żyć czasu rządów monarchy, który ojcowską opieką otacza swych wiernych poddanych?“
Ale prośba została odrzucona. Burboni nie spieszyli się korzystać z usług i wynagradzać żyrondystów roku 1793. Mimo korzystnego świadectwa, na jakie się petent powoływał, odszedł z kwitkiem, uzyskawszy jeno naturalizacyę francuską dla siebie i rodziny, noszącą datę 20 grudnia 1814 roku.
Ale nagle wraca cesarz z Elby i natychmiast prawie Blanqui odzyskuje swe stanowisko. Łódź przybija do brzegu, orły napoleońskie wzlatują, muskając skrzydłami dzwony wież wszystkich kościołów. Rozbrzmiewają głosem potężnym po całym kraju, a on sam stąpa pospiesznym krokiem zwycięzcy, od miasta do miasta, wyciskając na ziemi ślady swe, obejmując na nowo Francyę we władanie. Stąpa od wsi do wsi, wstępuje na przedmurze Alp, przebywa wał potężny, zstępuje w rozlewną dolinę Rodanu, staje pod Paryżem. Orzeł jego siada na szczycie Notre Dame, Napoleon wkracza do pałacu tuilleryjskiego. Następuje „sto dni“, Napoleon jest cesarzem, Blanqui podprefektem. Ale już nie w Puget-Théniers, które jest teraz włoskie, jeno w Marmande, odległem o dwa dni drogi od Bordeaux, nad Garonną.
Blanqui nie krył się z tem, że usiłował uzyskać coś od Ludwika XVIII. „Tak jest — pisze w prośbie o posadę — czyniłem kroki, by uzyskać miejsce urzędnika czasu efemerycznych burbońskich rządów uczyniłem to, by mieć co dać jeść dzieciom. Ale nadzieja zawiodła. Nie wyemigrowałem, a na sam dźwięk słów „były członek Konwentu“, ministrem królewskim wstrząsał dreszcz strachu. Musiałem żyć skromnie na wsi w Grandmont, gdzie żona moja posiada kawałek ziemi i dom.... W następnem piśmie z dnia 29 marca, mówi: „Nagle, gdy już najmężniejsi utracili nadzieję, Opatrzność wyniosła na tron Francyi ponownie bohatera, którego wieki potomne podziwiać i czcić będą, wielbiąc jego cnoty, któremi błyszczał nawet w chwilach klęsk i nieszczęść. Nadzieja budzi się w sercach Francuzów, a serce proszącego bije także przyspieszonem tętnem. Powrót na tron rodziny cesarskiej, na tron, który jej się należy z woli całego narodu, osuszy strumienie łez, ukoi więc tez i ból proszącego i jego dzieci, pocieszy całą rodzinę która po dziś dzień nie przestała opłakiwać strasznych wypadków, które pozbawiły Francyę Napoleona“.
W odpowiedzi na to pismo Carnot, minister spraw wewnętrznych, oddaje mu trudny i przykry urząd podprefekta w Marmande, miejscowości południowej, gdzie grasują instynkty monarchistyczne i szerzy się propaganda klerykalna, gdzie Blanqui mimo swego pojednawczego usposobienia z wysiłkiem jeno najwyższym jest w stanie utrzymać się na wysokości zadania i gdzie, co ranka niemal spostrzega, że ktoś zniszczył i podarł flagą trójbarwną, powiewającą na budynku podprefektury.

XI.

I oto znowu wszystko się zmienia. Walna rozprawa odbyła się i została przegraną pod Waterloo. Statek angielski podąża ku św. Helenie, a Blanqui, który do Marmande nie zabierał rodziny, piechotą powraca do Aunay. Wędruje długo, nie ma co jeść, musi po drodze sprzedać zegarek i zjawia się dnia jednego na wsi, okryty pyłem, z kijem w ręku, w towarzystwie chłopca, niosącego jego torbę podróżną.
Rozpoczyna na nowo walkę o byt. Trzeba znowu zwrócić się do Burbonów, którzy rozsiedli się w Tuilleryach. W latach 1818 i 1819 narzuca się ciągle rządowi Ludwika XVIII, podnosi swe „umiarkowanie, wypróbowane w czasach trudnych“, uzyskuje wreszcie nawet poparcie ludzi takich jak Lanjuinais, Boissy d’Aglas, Hely d’Oissel, ale mimo to sprawa utyka co chwila i wkońcu Blanqui uczuwa, że skończyła się jego działalność publiczna, że musi poprzestać na uprawianiu jarzyn w swym ogrodzie i sadzeniu drzew. Teraz kolej na synów, by weszli w szranki. Adolf raz już próbował szczęścia w Paryżu. Wyjechał do stolicy z czterema mniej więcej koszulami, kilku chustkami do nosa i czterdziestoma sousami, które mu matka na odjazd wcisnęła w rękę. Ale prócz nędzy i głodu nic tam nie znalazł. Aby zapłacić hotel musiał czas jakiś odpisywać dokumenty, a potem wrócił do Aunay, gdzie bardzo nieprzychylnie został przyjęty przez matkę.
Gdy się rozeszła wieść o powrocie Napoleona, ruszył ponownie do Paryża, był obecny przy uroczystościach na placu Karuzelu, ale i ta druga podróż nie zdała się na nic. Wrócił tedy na wieś. Ale tu nowe przeciwności losu spotkały rodzinę i dołączyły się do dawnych, jakby ruina względnego dobrobytu Blanquich była postanowioną. Sprzymierzeni weszli poraz drugi do Francyi, w Grandmont zakwaterowano sztab pułku huzarów pruskich, to jest pułkownika i siedmiu oficerów. Ci wojskowi nie krępują się oczywiście, jedzą, piją, przyjmują przyjaciół. Znika tedy drób, wino, ścinają drzewa, krzewy, dęby stuletnie padają pod siekierami, by potem zrąbane, dać materyał na wielkie ognisko biwaków. Trwa to dość długo i kończy się jeno dlatego, że Adolf poznajomił się z jednym porucznikiem, siedmnastoletnim młodzieńcem, równie jak on sam zapalonym wielbicielem łaciny i greki i ów oficer powiadamia pułkownika, że jedynie przez złośliwość mera obrano Grandmont na kwaterę dla wojska. Wszystko się odrazu zmienia, pułkownik zmusza mera do wyszukania nowej kwatery i środków utrzymania wojska, a Adolf tryumfuje równie jak i pani Blanqui, która z energią wielką i odwagą sprzeciwiała się wandalizmowi pruskiemu, co wprawiało w zachwyt syna.
Adolfowi wreszcie udaje się zdobyć egzystencyę w Paryżu. Wstępuje do instytutu Bourg-la-Reine, potem do podobnego zakładu na Marais, a w końcu znajduje miejsce przy ulicy de la Chaussèe-des-Minimes, w pensyonacie starego emigranta Massina. Massin przyjmuje go za sekretarza i poleca prowadzenie dwu klas elementarnych, oraz korepetycye w trzeciej, gdzie przygotowują się uczniowie starsi, uczęszczający do lyceum Karola Wielkiego. Gdy Adolf uzyskał wreszcie 1500 fr. rocznego wynagrodzenia oraz mieszkanie i wikt u Massina, natychmiast czyni, co było zawsze jego ideałem, sprowadza do Paryża swego młodszego brata, Ludwika Augusta. By opłacić koszta podróży, prosi swego chlebodawcą o dopuszczenie go do pewnego konkursu pedagogicznego, odnosi zwycięstwo i inkasuje nagrodą, potem udaje się do matki z prośbą o wyekwipowanie Augusta, ale spotyka go kategoryczna odmowa. Musi tedy czekać kilka miesięcy, by módz zakupić rzeczy najniezbedniejsze i wreszcie August zjawia się w stolicy.
Adolf w pamiętniku swym przedstawia brata, jako ślicznego, złotowłosego chłopczyka, w którego oczach maluje się zachwyt dla wszystkiego na co patrzy i wielka inteligencya. Szczęśliwy jest, widząc go „w ławce swej klasy, dopuszczonego do komunii duchowej“. Ubiera dwunastoletnie dziecko w bluzką niebieską, z aksamitnym kołnierzem. Oto co pisze: „Czekałem z niecierpliwością niedzieli, by go wziąść ze sobą na przechadzką, pokazać osobliwości Paryża, zaspokoić choć w części ciekawość, odpowiedzieć na szereg pytań, któremi mnie bez końca zasypywał“. W niedzielą zawsze wspólnie jedzą w mieście kolacyę i wracają do pensyonatu Massina. Adolf jest prawdziwym ojcem dla brata, a z wszystkiego co pisze i robi, widać, że uczucie to głębokie, szczere. W pamiętniku pełno uwag, szczegółów, odnoszących się do Augusta, ale tego wszystkiego zamieścić na tem miejscu nie możemy, nie chcąc uprzedzać wypadków i zepsuć chronologii opowiadania. Na razie niechaj wystarczy sprawozdanie z sukcesów szkolnych Augusta.
„Bardzo szybko August stał się jednym z pierwszych uczniów zakładu Massina, a także wobec zwycięstw, jakie odniósł w lyceum Karola Wielkiego, zbladły moje sukcesy niedawne w lyceum w Nizzy. Po głównym popisie, w którym udział wzięły wszystkie średnie szkoły Paryża, wymieniono go z entuzyazmem i na jednem z pierwszych miejsc figurował we wszystkich listach honorowych. Greka, łacina, historya, geografia... wszystko było mu jeno polem do popisu, za wszystko pobrał nagrody... Pan Massin, poznał się od samego początku na inteligencyi mego brata, a teraz niezmiernie radował się jego powodzeniem, którego blask spływał także i na jego pensyonat. To też w dowód uznania zniżył wspaniałomyślnie należytość za utrzymanie Augusta“.
Ale cóż się dzieje? Oto Adolf, który odbył krótką wycieczkę do Anglii spóźnił się o dwa dni i to gniewa niezmiernie pana Massina. Gdy w dodatku niedługo potem spóźnił się na jakąś korepetycyę o dwie minuty, nastąpiła kłótnia i zerwanie. „Panie Blanqui — oświadczył przełożony instytutu — lekcya trwa 60 minut, a miesięczny urlop 30 dni“. Ale Massin mówił to głosem podniesionym wobec uczniów, więc młody nauczyciel nie przyjął spokojnie wyrzutu i podziękował za miejsce. Panu Massin atoli żal się zrobiło: „Cóż jednak uczynimy z pańskim bratem panie Blanqui?“ — spytał. „Brat mój szanowny panie, woli mój chleb czarny, jak pańskie frykasy — odpowiedział Adolf — Moje uszanowanie!“
I mimo, że Massin ponownie ofiarował mu miejsce sekretarza, Adolf wyniósł się natychmiast z pensyonatu. Ale zerwanie nie było zupełnem. Adolf przychodził do pensyonatu dawać korepetycye, mieszkał zaś wraz z bratem w mieście. Nie długo potem zjechała ciotka Brionville do Paryża i zajęła się gospodarstwem tak, że wraz ze siostrą, którą Adolf także umieścił w stolicy na pensji, stanowili wcale sporą gromadkę na wycieczkach podmiejskich w niedziele.
August nie przerwał więc, jak się tego można było obawiać, nauki u Massina, i wedle zepewnień Adolfa: „Zajaśniał pod koniec takiemi zdolnościami, że był wprost najpierwszym z laureatów“. Adolf powiadamia nas, że: „gdy rozdzielano nagrody roczne, dostał takie mnóstwo książek, iż wszystkich pięknych owych tomów poprostu nie można było zabrać do domu, chociaż obładowaliśmy się nimi wszyscy, matka, August i ja“. Wspomina przy tej okazyi o jakiemś nadzwyczajnem wydaniu Rollina in quarto w żółtej skórze, o złoconych brzegach. Przy tej okazyi przyszło też, jak zwykle z byle jakiego powodu, do wybuchu gniewu matki. Gdy Adolf zaproponował, by wziąć dorożkę i złożyć w niej całą tę bibliotekę, pani Blanqui napadła nań z wielką gwałtownością i zasypała wyrzutami, pośród których najcięższym był ten, iż chce brać dorożkę, by pod jej budą ukryć dowody tryumfu brata, któremu zazdrości.

XII.

Przez ciąg sześciu lat, to jest od 1818 do 1824 r., August Blanqui jest więc uczniem i wędruje każdego dnia wraz z gromadą kolegów, z surowego przybytku wiedzy pana Massin do szkoły. Chłopcy o rękach powalanych atramentem drepcą ulicą de la Chaussee des Minimes, przebywają Place Royale, gdzie z zazdrością przyglądają się ulicznikom, tarzającym się w kurzu pod kasztanami, ulicą Królewską dostają się na rue Saint Antoine i wreszcie rozsiadają się na lakierowanych ławkach lyceum Karola Wielkiego.
W r. 1824 kończy naukę i już nie jest dzieckiem. Teraz jest to młodzieniec nerwowy, ruchliwy, o ruchach gorączkowych, snadź przepracowany, o bladej twarzy, na której zjawiają się zaczątki wąsów, jest dorosły, przygotowuje się do wstępnego egzaminu na wszechnicy, co go roznamiętnia i popycha do dyskusyj naukowych z niedawnymi jeszcze nauczycielami. Z natury zakochany w formułach klasycznych jest zapalonym łacinnikiem i grekiem, jego umysł równocześnie pociąga ścisłość rozumowania jak i bujanie w sferach fantazyi, co razem wzięte popycha go do matematyki, tej poezyi liczb, zaś ciekawość wiedzie go znów do geografii i historyi. Wszystko go wabi, a wytrwałość przezwycięża wszelkie trudności. Adolf w owym czasie jest uczniem Jana Baptysty Saya, jest już ekonomistą i przysposabia się do wykładów, które niedługo rozpocznie w „Atheneum“. Ani mu przez myśl nie przyjdzie zazdrościć bratu — coś podobnego powstać mogło chyba jeno w głowie pani Blanqui — przeciwnie, zachwytem napełnia go owo nie zwykłe połączenie inteligencyi i pilności i pisze ojcu, który zrezygnowawszy z wszystkiego, mieszka w Aunaysous-Auneau: „To dziecko zadziwi świat!“

XIII.

Wypadki polityczne, jakie miały miejsce między rokiem 1818 a 1824, podczas study ów elementarnych Augusta, mogły snadnie rozpromienić do ostatnich granic, a zarazem uczynić poważnemi, aż do melancholii dusze uczniów, skazanych na milczenie podczas godzin szkolnych, a polatujące niby ptaki po drzewach w porze rekreacyjnej. Poprzez okratowane okna dobiegały w tym czasie dziwne, zmieszane odgłosy z ulicy, a chłopcy wracając na wakacye widzieli, że w mieszczańskich domach rodziców panuje jakieś niezadowolenie i obawa.
Później, jak przez mgłę, ujrzą to wszystko w aureoli jasnej przeszłości i dziwić się, że przeżyły takie rzeczy. Pewne daty rozbłysną światłością, w obłokach chwały ukażą się symbole, czerwona czapka frygijska, trójca wolności, równości, bohaterstwa, orły rozwijające skrzydła do lotu, laury, krótkie miecze rzymskie, jasne smugi światła, tańczące po lufach dział i migocące na stali bagnetów maszerujących oddziałów. Ponad tłum szemrzący i falujący, niby fale rozkołysanego morza wznosi się trybuna jak skała urągająca burzy. Zwisają sztandary, a ręce klaskających wznoszą się ku nim. Wozy pełne mówców i agitatorów tętnią po bruku przedmieść. A dalej pola bitew usłane ciałami poległych, podobne cmentarzom, które wyrzuciły zmarłych z głębi grobów, a ponad polami wielkie żałobne korowody wron i kruków zataczających w powietrzu koła. Dziwne, tajemnicze postaci idei, które przyjęły kształty plastyczne i ubrały się w kostyumy bogiń. Nikną, to znów pojawiają się, rosną, wydłużają się tak, że głowami sięgają nieba, a wokół rozbłyski pożarów i krzyki. Pewnego ranka zjawia się biały koń, na nim cesarz objeżdża pole bitwy, raduje się zwycięstwem. Wszystko miesza się w jeden kłąb wizyi tak dziwnych, tak zda się dalekich, a jednak to wszystko działo się wczoraj. Ci, co przeżyli, nie chcą dać wiary własnej pamięci, wahają się i nie mogą pojąć, że w piersiach ich goreje ideał sprzeczny sam w sobie, mający podwójną twarz, republiki i cezara.
W obłokach dymu, na tle takiem radosnem i tragicznem równocześnie, na mgle przysłaniającej kontury zjawiają się ludzie, rozgrywają dzieje drugiej Restauracyi.
Nie zapomniano, że rząd został narzucony narodowi przez obce armie, wszyscy o tem pamiętają, a oczom patryotów widni jeszcze car rosyjski i król pruski, defilujący poprzez bulwary wśród oklasków royalistów. Wszyscy pamiętają jak kozacy rąbali lód na Sekwanie, by się wykąpać w oczach starych napoleońskich żołnierzy, zmuszonych do odbywania służby w Tuilleryach. Cytadele zajęto, opróżniono arsenały, armaty zabrano i ciągnięto jak ujarzmione lwy na smyczy. Blücher podminował most jenajski, Francuzi musieli dostarczyć wódki i tytoniu prusakom, kontrybucyą objęto cały kraj aż do Bretanii. Trzeba było zapłacić siedmset milionów kosztów wojennych, książę anhalckobrenburski zażądał prócz tego żołdu dla czterech tysięcy rej tarów, wystawionych ongi przez jego przodków Henrykowi IV. Brone został zamordowany w Avinionie, a Ramel w Tuluzie. Na równi Grenelle rozstrzelano Labedoyera, Neya na avenue de l’Observatoire, Cezara i Konstantego Faucherów w Bordeaux, w samym Paryżu jeszcze Miettona i Moutona-Duvernet. Bonnaire zmarł w więzieniu, Debelle i Travot skazani na dwadzieścia lat więzienia. A dalej proskrybowani: Drouet d’Erlon, bracia Lallemand, Clauzel, Brayer, Ameilh. Adwokat Didier i towarzysze powstańcy zginęli pod gilotyną w Grenoble. Plaiquierowi, Carbonneau i Tolleronowi, twórcom spisku patryotów, skazanym za zbrodnię morderstwa obcinają przed straceniem dłonie. A wśród tego wszystkiego z pozwolenia Europy panuje w Paryżu, jak dawniej w Mitawie Ludwik XVIII., mający podagrę, upudrowane włosy i epolety złote na niebieskim fraku, Marmont, książę Raguzy urządza rewie wojsk, albo wyczekuje w przedpokoju „króla“ swej audyencyi, Fouché napełnia wszystkich grozą, a Talleyrand niepokojem.
Gdy wszystko to się dzieje, cóż robią uczniowie Massina? Czyż bez względu na wiek i przekonania dzielą się wiadomościami, jakie bądźto zaczerpnęli czasu pobytu w domu, bądź też wyczytali w pochwyconym na ulicy dzienniku, zachwycają się wszyscy jednem, kłócą się zaciekle, albo pokazują sobie oczyma, to przechodzącego przez place Royale, chudego kościstego jezuitę w czarnym rabacie, to czerwonego, królewskiego gwardzistę, paradującego na placu gdzie ongiś stał bronzowy posąg Ludwika XIII. Starsi utworzyli zamknięte kółko i prowadzą dysputy zażarte, w owych latach opowiadają sobie rzeczy straszne, od których lica ich bledną, to znów radosne nowiny, które oczy ich napełniają połyskami nadziei:
Generał Cannel zarządza egzekucyę w Lyonie... Lafitte, a także La Fayette, Manuel i generał Grenier wchodzą do Izby... Niezawisłych deputowanych jest obecnie czterdziestu pięciu... Kotzebue zabity przez studenta Sanda... Student Loenig, który chciał zabić regenta nasauskiego popełnił w więzieniu samobójstwo, połykając kawałki szkła... Arndt uwięziony... Goerres ucieka do Francyi... W dzielnicy łacińskiej studenci, prawnicy zaprotestowali przeciwko dymisyi swego profesora Bavoux... Ksiądz Gregoire deputowanym z Grenoble... Liberałów jest obecnie dziewięćdziesięciu... Rewolucya w Madrycie, Lizbonie, Neapolu i Turynie... Ferdynand wypędzony z Hiszpanii, a Ferdynand neapolitański składa koronę... Maroncelli i Silvio Pellico wtrąceni do więzienia szpilberskiego... Wczoraj wieczór książę de Berry został zakłuty nożem, w chwili, gdy wychodził z opery... Dziś rano ścięto Louvela... Uchwalone ograniczenie wolności osobistej, a także ustawa przeciw prasie, ustanowiono cenzurę i poczyniono restrykcye w ordynacyi wyborczej w tym celu, by Izbę zalać większością ultramontańskich deputowanych... Urodził się książę Bordeaux... Studenci po klasach i internatach śpiewają ubliżające królowi piosenki... Wdowa po Brunie, która ukrywała w domu przez sześć lat zwłoki męża, uzyskuje wyrok zaoczny na nieznanego z pobytu zabójcę... Napoleon zmarł na wyspie św. Heleny!
Na tę wiadomość rośnie duch w mieszkańcach Tailleryów, Paryżem zaś owłada zdumienie. Jakto? Więc nie wróci już, jak wrócił z Elby? Większość nie wierzy, by mógł wogóle umrzeć, inni marzyć zaczynają o Napoleonie II., który żyje w Austryi. Ale są i tacy, którzy w śmierci cesarza widzą zmartwychpowstanie republiki... de Villèlle zostaje ministrem... Grecya pali się... nad morzem śródziemnem, dokoła Scio, łuny krwawe mieszają się z szafirem wody... Spisek wojskowy... Pułkownik Caron rozstrzelany w Tulonie... Doktor Caffé, generał Berton i czterej inni rozstrzelani w Saumur... Na place de Grève ustawiono gilotynę przeznaczoną dla Boriesa, Goubina, Pommiera i Raoulx’a, czterech sierżantów więzionych w la Rochelle. Niejeden ze studentów owego dnia wakacyi wrześniowych widział tę poczwórną egzekucyę. Jednym z nich był August Blanqui. Siedmnastoletni chłopak patrzył na krwawy gwałt, widział spadające głowy czterech młodych ludzi i zadrżał z przerażenia i wściekłości. Nie zapomniał nigdy tego widowiska i przysięgi, jaką wówczas uczynił. Onego dnia polityka ukazała się jego oczom w postaci krwawej orgii, wyuzdania bezlitosnego, w którem przepada wolność i życie ludzkie. Z jakąże siłą wżarły się te wspomnienia w dusze wychowańców Massina i jakże na zajutrz dyskutowano! Okrzyk: Niech żyje wolność! rozdarł powietrze... to wołał Bories... Nie, to Raoulx... Nie, nie... ja wiem najlepiej... krzyczeli wszyscy czterej... Zanosi się na wojnę z Hiszpanią... Manuela, który protestował, wypędzono z Izby... Sam de Foucault schwycił go za kołnierz... Nagle... Ferdynand wraca do rządów w Hiszpanii... Riega powieszono w Madrycie... Nowe wybory... Już tylko dziewiętnastu liberałów wybrano... Izba odzyskana.
Tak się wciskają do dusz młodych odgłosy świata zewnętrznego, na długo przed zamieszkami ulicznemi gromadzi się materyał wybuchowy, zapełniają się szeregi wolontaryuszów, a wszystko to tętni donośnym echem we wrażliwych duszach chłopięcych rysuje niezatartymi ślady w ich umysłach.

XIV.

Dziewiętnasty rok życia, to pora czytania, zagłębiania się w książkach bez końca. W tym wieku oczy wpijają się we wszystko co drukowane, ręce wyciągają się do gazet, a umysł żarłoczny, niecierpliwy, połyka wieści, systematy, fragmenty historyi, pławi się w filozofii napełnia się frazesami, przesiąka tem wszystkiem i zmęczony jest, a napęczniały jak gąbka. Wszystko to porozmieszcza się powoli, samo ułoży, rozklasyfikuje w umyśle i da mu treść wielką i materyał dowodowy. Książki zostaną zamknięte, młodzieniec wstanie od stolika i rozpocznie życie czynu, zapragnie czegoś innego. Wówczas to materyał nagromadzony pocznie się asymilować, stawać własnością jego duszy. Zwłaszcza podczas snu, owej pozornej śmierci, gdy ciało leży ciche, pogrążone w ciemności, a osobowość gdzieś się podziewa, gdy twarz jest blada, wargi nabrzmiałe, oddech głęboki, spokojny i miarowy, wówczas duchowe odbywa się trawienie. W tych wszystkich małych, niedostrzegalnych pojedynczo, tak kruchych i wątłych komórkach, mogących jednak pomieścić bezmiary myśli, wiedza nabyta za dnia przelewa się, by lawa gorąca i zwolna dopiero, w ciszy nocnej spokojniej pulsuje, rozdziela się, to znów zbiera, eliminują się rzeczy nie potrzebne, lub mniej potrzebne i treść oczyszczona rozpływa się po rozlicznych krużgankach, przenikając aż do tajnego zbiornika świadomości. Następuje odpływ.
Blanqui ukończywszy szkoły, doświadczył owego wrzenia w mózgu młodzieńczym i zapoznał się z tą stopniową asymilacyą. Teraz już umysł jego ma swoje wybitne cechy, łatwość objęcia i wielką nieustanną produktywność, podobny do łona niektórych samic u zwierząt, które raz zapłodnione ciągle rodzi. Naturalnie równocześnie z wzrostem tęsknoty poznania wykształcają się równocześnie pewne jej formy, a charakter nabiera tych oznak swoistych, które zatrzyma na całe życie. W miarę upływających lat i doświadczeń osobistych zwiększy się jeszcze i oprocentuje kapitał zakładowy, ale pozostanie już usposobienie do sądów a priori, co mu dała filozofia, pozostanie grunt etyczny i skłonności pewne w politycznej taktyce. Na to wszystko wpłynęły też w znacznej mierze wspomnienia o ojcu, łatwość w nauce i temperament południowca. Młody Blanqui rozkoszuje się autorami łacińskimi, pociągają go postaci proste, nagie, starej republiki, a co za tem idzie, bohaterowie Corneilla, Racina, a nawet Voltaira, bo mimo wielu komplikujących pierwiastków napływowych, jest to francuska transpozycya starożytności klasycznej. Niezatartem pozostało wrażenie przysiąg spiskowców, widział sztylet w rękach Brutusa, wziął sobie do serca, że rzecz sama jest wszystkiem, osobnik niczem i głęboko się wyryły w jego duszy słowa: Ojczyzna i Republika.
Blanquiego pociąga i entuzyazmuje karbonaryzm, ta forma tajnej, gwałtownej opozycyi, która panowała za Ludwika XVIII. i Karola X. Ledwie wyszedł ze szkoły zaraź przyłączył się do jednej z grup. Jak południowiec łatwo się aklimatyzuje w Paryża, również idea włoska rozkwita bujnie w stolicy. Twórcami karbonaryzmn francuskiego byli Bazard, Flotard i Buchez, a stało się to dnia 1 maja 1821 r. w jednym z domów ulicy Copeau. Na czele stoi „wysoka wenta“, dalej idą „wenty centralne“ i „wenty lokalne“. Armia dzieli się na legiony, kohorty, centurye, manipuły... słownictwo rzymskie święci tryumf. Ale tajemnicę organizacyi, całą jej znajomość posiada niewielu stojących na czele. Wenty kantonalne mają wysyłać po jednym deputowanym do went okręgowych, a te ostatnie porozumiewają się z wentą naczelną przez jednego ze swych członków. Karbonar obowiązany jest jeno słuchać, posiadać karabin i pięćdziesiąt ładunków. Inni zań myślą i ostrzegą na czas, ma jeno czekać rozkazów wodzów, których nie zna wcale.
Blanqui pozyskany dla polityki czasu Restauracyi przesiąka ideami konspiratorskiemi swego czasu i za najdoskonalszą formę wszelkiej możliwej opozycyi uważa wentę węglarską.

XV.

W tym czasokresie pracuje pospołu ze starszym bratem, usiłuje zdobyć stanowisko i przyjść w pomoc rodzinie. Obaj, Adolf i August zostają współpracownikami „Kuryera francuskiego“ W alentyna de la Pelouse, a także „Journal du Commerce“, obaj znajdują miejsca w „Ecole du Commerce“ i obaj każdej soboty popołudniu wędrują wesoło piechotą, by spędzić niedzielę w Aunay-sous-Auneau. Już teraz uważani są za ludzi niebezpiecznych przekonań politycznych. Adolf znajduje się pod ścisłym dozorem policyjnym, a na Augusta złożono już donos. Raport policyjny z owego czasu odnoszący się do Adolfa wspomina o Auguście, który „równie jak brat starszy jest nauczycielem w Ecole du Commerce i którego przekonania polityczne są równie złe jak Adolfa“. Ale niema żadnego faktu, żadnego wyraźnego przestępstwa, któreby pozwoliły przychwycić młodzieńców, będących w posiadaniu „złych“ przekonań politycznych. Przeciwnie, na życzenie ojca zgodzili się nawet udać do barona Louis, ministra finansów, poprzednio Napoleona, a teraz Ludwika XVIII., któremu stary konwentczyk oddał swego czasu jakąś przysługę. Ale baron przyjmuje petentów tak lodowato i niechętnie, że odchodzą dotknięci i rozwściekleni, a August gwałtownie zatrzaskuje drzwi za sobą. Raz jeszcze przekonali się, że liczyć mogą tylko na siebie samych. Adolf zagłębia się coraz bardziej w studya nad ekonomią polityczną, August stara się i otrzymuje niebawem miejsce prywatnego nauczyciela, tzw. guwernerkę.
Poraz pierwszy styka się August z życiem w zamku Blagnac, spartym na skałach, wznoszących się stromo ponad łożysko Garonny. Zostaje guwernerem syna generała Compans, którego koleje losu były bardzo podobne do życia ojca, Dominika Blanquiego. Podobnie jak Blanqui, Compans wstąpił jako wolontaryusz w służbę Republiki i został dygnitarzem cesarstwa. Młody nauczyciel z zapałem oddaje się kształceniu powierzonego mu chłopca, a myśl jego szybuje daleko, zwiedza kraje odległe lub zanurza się w dziedzinę myśli ścisłej. Życie płynie mu bądź na czytaniu, samotności i poważnych rozmyślaniach w ciszy swego pokoju, bądź też wesołych rozmowach z generałem. Nie opuszczają go i tutaj nawyczki młodociane, przeciwnie, może teraz dowoli im się oddać, sypia więc nawet w zimie, nie czując chłodu, przy otwartych oknach, a często płaty śniegu wirują koło jego głowy. Obok tego ustalają się upodobania co do odżywiania. Obrzydzenie, a równocześnie kurcze żołądka sprawiają mu: wino, kawa, likiery, ciastka, mięso. Nie znosi niczego prócz jarzyn, lubi sałatę bez oliwy, octu, soli i pieprzu, owoce, mleko, a nad wszystko pije wielkie ilości wody. Nie pociąga go widok kuchni, gdzie przy ogniu ogromnych kłodzin drzewa obracają się rożny z drobiem, ani też widok piwnicy pełnej flaszek różnych barw i kształtów. Je prędko i zaraz wychodzi na taras wzniesiony trzydzieści metrów ponad powierzchnię rzeki, albo przechadza się po zamku. Zbudowany w XVII wieku zamek Blagnac był potem własnością rodziny dorobkiewiczów, urzędników, a trawniki ogrodu i klomby, pomysłu słynnego Le Notr’a zmieniono potem na park angielski. Blanqui najczęściej po spacerze zachodzi do generała zażywającego wczasów po bitwach i oblężeniach. Compans opowiada długo i szeroko o swych czynach, otrzymanych ranach i marzy o Neyu, za którego śmiercią oddał swój głos ongiś. Stary żołnierz dożywa swych lat ostatnich w spokoju, dom jego otwarty dla wszystkich. To też nie brak nigdy wesołych gości, często zjawiają się kokotki, a wówczas w parku odbywają się długie uczty, tańce, słychać odgłosy pocałunków i szelesty sukien kobiecych.
Pośród tego wszystkiego młody guwerner, blady, milczący, dwudziestoletni chłopiec, chodzi jak obcy, szeroko otwarte jego oczy zdają się nie widzieć świata zewnętrznego, jakby zapatrzone w głąb duszy, gdzie rodzi się sen dziwny, niewysłowiony. Charakter jego nabiera konturów, kształtuje się równie jak i nikłe ciało. Surowa powściągliwość, wzrastająca z dniem każdym otacza się mgłą słodyczy, o wolę wiecznie napiętą niby o puklerz odbija się szyderstwo zawarte w uśmiechu ludzkim, w oczach zapala się ironiczny uśmiech, spokój widniejący ciągle na szczupłej twarzy, pokrywa żywość i niepokój, którego pełną jest dusza tego milczącego dziecka południa.

XVI.

Gdy Blanqui po dwuletnim pobycie na zamku Blagnac powrócił z końcem roku 1826 do Paryża, by objąć u Massina miejsce korepetytora, a także przygotować się do ostatecznego ukończenia swych studyów prawniczych i medycznych, zastał w stolicy wielkie wrzenie. Karol X. prześcignął w prowokacyjnych rządach Ludwika XVIII i stan rzeczy był teraz nierównie gorszy jeszcze. Miliardy franków rozdzielono pomiędzy emigrantów, uchwalono ustawę o świętokradztwie, a teraz właśnie miano narzucić drugą tak zwane „loi de l’amour“. Studenci opuszczają szkoły, zbierają się po kawiarniach, dyskutują, przychodzi do aresztowań, starć z wojskiem, strzałów. Blanqui naturalnie przyłącza się do demonstrujących i w ciągu roku 1827 trzy razy jest ranny. Po raz pierwszy w kwietniu otrzymuje w ulicy St. Honoré cięcie szablą, właśnie z okazy i owego „loi de l’amour“ de Peyronneta, drugi raz dostaje mu się jeszcze jedno cięcie na moście Św. Michała, podczas demonstracyi przeciw jezuicie Recamierowi. Ale wrażenie prawdziwej bitwy ulicznej odnosi Blanqui dopiero 19 listopada 1827 r., nazajutrz po wyborze liberałów do Izby. Godzina jest wieczorna, miejsce zajścia, rue aux Ours i rue St. Denis, które schodzą się tu, tworząc obszerny plac, obstawiony wysokimi domami. Pospieszne zamykanie okien i drzwi sklepowych nadaje tragizmu sytnacyi. Zdała dochodzi odgłos kroków miarowych wojska. Nagle wynurzać się poczyna szereg po szeregu, widać sylwetki ludzi ubranych jednakowo, ruszających się tak samo, jakby wszyscy stanowili jeden automat. Nareszcie rozlega się suchy trzask odwodzonych kurków, wyloty luf zniżają się i bez słowa rozpoczyna się ogień. Kule zmiatają wszystko z placu, w uszach dzwoni od huku strzałów i świstu kul. Jeden z pierwszych pada młody, czarno ubrany młodzieniec. Został trafiony w szyję, ale nie umarł, podniesiono go pospiesznie i zaniesiono do domu, gdzie matce, czuwającej po całych nocach nad synem, wydaje się, że widzi naprzód jakiem będzie całe dalsze jego życie. To jasne. Czeka jeno ozdrowienia, by pójść znów i nastawić piersi na kule i bagnety.
Gdy Blanqui przyszedł do siebie, żył czas jakiś spokojnie, dając lekcye prywatne u panny Montgolfier, a potem ucząc w pensyonacie żeńskim. Tam to spotkał się z Zuzanną Serre. Była jego uczennicą. Poznał się także niezadługo z jej matką, a ponieważ godził się z nią w przekonaniach i poglądach, powstała wkrótce między nimi sympatya i młody Blanqui stał się w tym domu bardzo częstym gościem.

XVII.

Amelia Zuzanna Serre słucha wykładu w wielkim pokoju, przez którego szeroko otwarte okna widać Place Royale. Jest to młoda dziewczyna o pięknych włosach, już rozwinięta, w długiej sukni, niemal już kobieta, z rumianemi policzkami. Szczęśliwą się czuje, zasłuchana i zapatrzona w młodego nauczyciela, tak z pozoru surowego, a tak dobrego dla niej. Nie ulega wątpliwości, że naprzód w tej trzynastoletniej dziewczynie obudziła się tajemna sympatya dla dwudziestoletniego młodzieńca. Żywe, namiętne, młodociane uczucie wzbiera w jej sercu i podnosi piersi obciśnięte fiołkowym gorsecikiem bez rękawów. Świt miłości, pierwsze przebłyski uczucia, które nie wszyscy ludzie zdołają uchwycić i zrozumieć. Czyż dostrzegł to Blanqui tak zagłębiony w polityce, że i podczas wykładu oczy jego zdają się śledzić plac królewski i całe miasto? Czyż się obróci i spojrzy na piękną postać dziewczęcą pochyloną nad książką? Dostrzegł jednak i pojął. Pani Serre przychylnie przyjęła go, pan Serre, architekt, także się nie opierał widząc, że młodzi już się porozumieli. Teraz pozostawało jeno doczekać się stosownego wieku obojga zakochanych.

XVIII.

Przez ciąg roku 1828 i następnego Blanqui podróżuje. Instynktownie udaje się w strony rodzinne, w owe słoneczne okolice, kędy zima nie grozi mrozami i śniegiem. Piechotą, z tobołkiem na plecach przebiega południową Francyę, przebywa Alpy i stokami ich dostaje się do Włoch. Tutaj są świeże, rzeźwe wody, pachną liście drzew aromatycznych, drogi zaścielają złomki skał, a domy kamienne palą gorące promienie, z jałowej ziemi znika roślinność, wznoszą się jeno tumany kurzu i pną się w górę ścieżyny kędyś wysoko w krainę słońca.
Właśnie podczas tej podróży zapoznaje się Blanqui z więzieniem i korzysta z chłodnej jego kaźni. Gdy w Nizzy wymienił swe nazwisko, przypomniano sobie jego ojca. Wspomnienie owo, zgoła nie sentymentalnie usposobiło urzędników włoskich. Zaraz poczęto go śledzić, badać, a wreszcie uwięziono. I nagle z pełnego słońca dostał się w szarzyznę półciemnej izby i w uszach ma dudnieć poczęły miarowe kroki klucznika, chodzącego po kurytarzu.
Ale chociaż nie zbyt zachwycone były władze nazwiskiem młodego podróżnika, chociaż coś podejrzywały, niepodobieństwem było trzymać go długo w więzieniu. Więc też jednego dnia drzwi się otwarły, kaźń zalało słońce i Blanqui poszedł dalej. Ale skrócił pobyt we Włoszech, zwrócił się ku Bordeaux, zwiedził to miasto, posunął się aż za granicę Hiszpanii i wyprażywszy się niezgorzej na słońcu palącem drogi wycięte w żywych skałach, powrócił do Paryża 9 sierpnia 1829 roku.

XIX.

Literatura onych czasów namiętną jest i wojowniczą i pod tym względem zupełnie godzi się z polityką. Podczas trzydziestolecia wojen i rewolucyj ludzie całkowicie oddani akcyi politycznej i zawodowi wojennemu mało znajdowali pociągu do pracy umysłowej. Ale teraz pożądania owe, które dały życie nowym ideom, powstały w nowej formie, przejawiły się w nowych słowach i zakwitło życie umysłowe skoro jeno nastała cisza społeczna i wyczerpanie. I teraz dostrzeżono wielkość Chateaubrianda. Lamartine i de Vigny rozbrzmieli jak harfy o wieczorze letnim. Hugo rozpłomienił dusze. Młodzi nie zdatni do odgrywania roli na wielkim teatrze zgromadzeń publicznych, w ciałach prawodawczych i polach bitew połączyli się w kluby literackie po kawiarniach, wstąpili w szranki za i przeciw Jemapes i Austerlitz... desek teatralnych i godzili w siebie wzajem artykułami o obrazach Salonu.
Ciekawe pole do obserwacyi daje porównanie rozwoju literackiego i politycznego czasów Restauracyi. Opozycya liberalna i opozycya rewolucyjna, biorące swój początek w XVIII. wieku stały się klasycznemi, wzięły na siebie rolę opiekunek tradycyi starej Francyi, zaś rewolucyonistami słowa i inscenizacyi stali się neokatolicy i legitymiści. Pokolenie republikańskie i napoleońskie które zżyło się z naśladownictwem łacińskich oratorów i pamflecistów, jakiemu hołdowała Rewolucya, było opanowane przez Dawida, który za swego profesoratu ustanawiał prawa estetyczne, będące jeno wyrazem uporu przy tem kopiowaniu, banalnem kopiowaniu starożytności na podstawie wspomnień. Tragedya, oda, satyra, bajka, dopuszczalne środki sceniczne, reguły dobrego smaku, oto były formułki i postulaty wcielone ze względów taktycznych do programu sztuki nowatorów politycznych. Ale nietylko w ich własnym obozie krzewiło się to dziwne nieporozumienie. Ci wszyscy, którzy zjawiali się na powierzchni jako bojownicy nowych ideałów, burzyciele form starych i oswobodziciele języka, wygłaszali opinie wsteczne zmierzające do nawrotu ku odpychająjącemu i despotycznemu retoryzmowi. Ich umiłowanie natury, to był element nowy stworzony przez Roussea, to też panuje niepodzielnie. Ale natomiast znajomość człowieka i jego duszy nie postępuje równym krokiem ze znajomością rzeczy. Entuzyazmują się chrześcijaństwem i średniowieczem, odprawiają po katedrach nabożeństwa i roztkliwiają ich ruiny. Wstręt do spraw społecznych, które wyrzucają poza nawias objaśnia znużenie życiem, a oznaką tego, rozpłomienienie miłosne do wszystkiego co już minęło, zamiłowanie samotnictwa w otoczeniu rzeczy starych, apologia tyary i miecza. Głównie różniło romantyków od klasyków prawdziwych zamiłowanie sztuczności i brak wszelkiego przekonania. I dużo jeszcze czasu minąć musiało zanim tradycyę podjęto naprawdę i rozwinięto, zanim ustaliła się równowaga. Ale dzieła Wiktora Hugo zawierają już zaródź odnowy polityczno-socyalnej i romantyzm jego jest zdolny do rozwoju. Nie długo zjawi się Balzac i napisze historyę owych czasów poszukiwań i niepokoju, Balzac, który wyłania się z przeszłości i odkrywa rzeczy przyszłe.
Około roku 1830 rysują się wyraźnie upodobania kierowników ruchu artystyczno-umysłowego, romantycy zachwycają się kostyumami, sylwetkami miast starych, tragiczną miłością, mglistemi heroinami, puzderkami pełnemi trucizny, tronami, ołtarzami, wsiami i klasztorami, republikanie oklaskują Kazimierza Delavigne, rozkoszują się Courier’em i śpiewają piosnki Berangera.

XX.

Blanqui w owych czasach poświęca się polityce, literaturze, zwraca na siebie uwagę wykształceniem i staje się ważną osobistością w partyi swojej. Zawsze miał w pogardzie owych płaskich ekscentryków w olbrzymich kamizelach, uśmiechał się ironicznie słuchając sekciarzy politycznych, patrząc na demonstracye teatralne. I kto wie czy nie byłby podpisał oskarżenia Armanda Carrela przeciw Wiktorowi Hugo. Ale ciekawiły go sprawozdania dzienników omawiające dysputy premierów Paryża i doktrynerskie spory obu Izb. W dniu, w którym Polignac został ministrem Blanqui wstąpił do „Globu“ jako stenograf. Dostarcza teraz pismu opozycyi jedynie sprawozdań z obrad parlamentarnych, usuwa się zresztą od wszystkiego, zamyka uszy na plotki redakcyjne, mówi bardzo mało, słucha wiele i bada. Wynika to zresztą z jego usposobienia zamkniętego w sobie i skłonności do rozmyślań. A w piśmie kierownikami działów, literackiego, filozoficznego i politycznego są: Guizot, Cousin, Villemain, Barante, Broglie, nowicyusz ma przed oczyma postacie ludzi wybitnych i słyszy częstokroć ważne, brzemienne w skutki słowa. Często nasuwali mu się sami autorowie doktrynerskich artykułów „Globu“, więc Remusat, Jouffroy, Damiron, Vitet, Duchatel i Duvergier de Horanne, Miquet i Ampère, Dubois i Barthelemy Saint Hilaire, Sainte-Beuve i Thiers. Ale bliższa jeszcze zażyłość łączyła go z Piotrem Leroux administratorem i sekretarzem, oraz dyrektorem, Dubois. Zakochany w piśmie, pełen najgórniejszych nadziei co do roli politycznej, jaką „Globe“ ma odegrać, poświęcający się cały pismu Dubois, ogłosił zrazu w roku 1824 szereg szkiców krytycznych filozoficznych i literackich głosząc wszędzie z wielką, śmiałością swe sądy i wojując przeciw literaturze zaspanej i drobiazgowej swego czasu, a zaraz po upadku Villela i zniesieniu cenzury założył w roku 1828 swój dziennik polityczny. „Globe“ był znienawidzony przez rząd, śledzony ciągle w każdym wierszu, prześladowany, ale już od samego początku wyraźnie zarysował się jego charakter. Była to cieplarnia, gdzie w sztucznej atmosferze mieli dojrzewać orleanistyczni mężowie stanu.

XXI.

Młody bojownik nie zużywał całego swego czasu na śledzenie tych wszystkich postaci w wysokich sztukach i uroczystych krawatach. Toczące się około osoby Polignaca spory polityczne i prawodawcze także nie absorbowały go do tego stopnia, by nie miał wziąć się napowrót do studyów i zaniedbywać swe sprawy sercowe. Odwróciwszy oczy od polityki staje się zaraz weselszy, rozmawia i śmieje się w salonie panny Montgolfier gdzie spotyka myślące oczytane kobiety i oddających się poważnym naukom mężczyzn. Nadewszystko jednak odwiedza swą dawną uczennicę Amalię Zuzannę Serre. Dziewczyna ma obecnie szesnaście, Blanqui dwadzieścia pięć lat i teraz już związkowi ich nic, zda się nie stoi na przeszkodzie. Nie trudno mu było poznać co się dzieje w jej sercu, przekonał się, że w nim samym uczucie nie wygasło, przychodzi do porozumienia i zaręczyny się odbywają. I oto stary cichy dom i ogród przy place Royale opromienia zorza budzącego się, nowego życia opartego na prawdziwej miłości. Ale wszystkie te rozmowy i zwierzenia miały rozwiać się w nicość, a znaczenia ich nie miał pojąć nikt inny, prócz umarłych, w sercach których pozostało ukryte na zawsze. I z trudnością przychodzi wyobrazić sobie w otwartym oknie domu, gdzie po nich tyje postaci musiało się zjawiać, młodzieńca i dziewczynę z roku 1830, rozmawiających, uśmiechnionych, szczęśliwych. Obraz spełznięty jakiś, miłość tak gorąca i głęboka, w oddali czasu to jeno wspomnienie, jeno coś niejasnego związanego ze strojem, ruchami a i to jakieś dziecięce i starcze zarazem, niby ówczesny drzeworyt.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Gustave Geffroy i tłumacza: Franciszek Mirandola.