Strona:Gustaw Geffroy - Więzień.djvu/28

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

sowane zębatą linią przełączy, ponad które wydzierają się szczyty. Zwłaszcza jeden z nich, Gourdan, przygniata sobą wszystko wokół. Niema regularnej komunikacyi z resztą świata, a w zimie mieścina zamienia się wprost w pustelnię. Kilkaset kroków wszerz i wzdłuż ledwo można uczynić po ulicach i już zastępują drogę ściany skalne. Dzieci odbywają nieraz przechadzki z ojcem, matką lub boną, w braku czegoś lepszego chodzą po zakupy do sklepów, a dzień targu jest dla nich świętem. Niema obcych twarzy, wszyscy się znają, widząc ustawicznie, obcując z sobą przy pracy, mieszka tu zresztą ledwo kilkuset ludzi. Dzieci znają wszystkich i wszystko, zmierzyły nawet wysokość wieży kościelnej i ruin dawnej fortecy, zapoznały się doskonale z kulturą morw, a czas rekreacyj spędzają na przyglądaniu się życiu i hodowli jedwabników. Przytem w uszach im ciągle dudni, dolina rozbrzmiewa bez ustanku łoskotem lecących z gór wodospadów, a warkoczą też koła kilku zakładów przemysłowych, garbarń i słychać klekot kijanek, któremi kobiety piorą bieliznę w rzece.
Mijają lata, dzieci rosną fizycznie, a myśl wydziera się po za ciasną przestrzeń. Śmielsze marzą o wycieczkach. Jest pewnie coś poza tymi grzbietami gór, za tym olbrzymim wałem, są tam gdzieś inni ludzie, miasta, wsi inne. Porywa tęsknota, żądza wdzierania się coraz to wyżej, coraz dalej, wzrasta niepokój na widok ciągle nowych zjawiających się grzebieni, zasłaniających horyzont, gniewa i boli to, że ciągle nic nowego, tylko chmury i gwiazdy, jeno nowe szczyty i przepaści, gdzie strasznie spoglądać, bo w głowie się kręci.
Lata płyną ciągle, dzieci nabierają sił, wycieczki wymarzone mogą stać się rzeczywistością, nogi są już dość mocne, mali wędrowcy wytrzymują kilkugodzinną