W katordze na Karze/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Feliks Kon
Tytuł W katordze na Karze
Podtytuł Ze wspomnień proletarjatczyka
Rozdział I
Data wyd. 1908
Druk W. Kornecki i K. Wojnar
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Indeks stron


ROZDZIAŁ I.

Krótki dzień listopadowy miał się już ku końcowi, gdyśmy, pięciu skazanych w sprawie „Proletaryatu“, dochodzili do ginącego pośród niewielkich pagórków więzienia karyjskiego dla więźniów stanu.
Z zewnątrz więzienie to niczym się nie różniło od tysiąca innych, nawet od setek etapów, które nam w ciągu tylu miesięcy za schronienie podczas podróży służyły. Te same szare, wysokie, u góry zaostrzone pale, ci sami mali, jak wogóle sybiracy, żołnierze, ten sam nieokreślony głuchy poszum ściśniętego na niewielkiej przestrzeni tłumu ludzi.
Cicho i pusto... Nikt nie przejdzie, ani przejedzie... Ponure, milczące, niewielkie pagórki pokryte z wierzchu śniegiem, ze wszystkich stron okalają „martwy dom“. Znany, tyle razy już widziany obraz, który wogóle przestał już na nas sprawiać wrażenie. Tym razem jednak ze wzruszeniem spoglądaliśmy na te pale... Odgradzały one od całego świata najlepszych, najświatlejszych, najbardziej szlachetnych i ofiarnych ludzi w całej Rosyi...
W owym czasie byłem jeszcze bezwąsym młodzieńcem. Tylko dzięki zbiegowi okoliczności zajmowałem w partyi zupełnie nieodpowiednie dla mego wieku stanowisko. I oto stojąc przed tym żywym archiwum myśli rewolucyjnej w Rosyi, byłem okropnie zażenowany... Czułem, że oto za chwilę brama więzienna się otworzy i przez długie lata mieszkać będę pod jednym dachem, żyć jednym życiem z ludźmi, których moja wyobraźnia młodzieńcza otoczyła blaskiem chwały, aureolą męstwa, szlachetności i męczeństwa. Zestawiałem w duszy ich wielkość z moją nicością i nie mogłem nie stawiać sobie zapytania, jak przyjmie mię to środowisko wielkich, jak się będę czuł w tym środowisku? Uspokajałem samego siebie tym, że spotkani przedtym Karyjczycy ani razu nie dali mi poznać ani poczuć swej wyższości. Nie wiele to pomagało. Rozumiałem, że to były tylko przelotne spotkania z pojedyńczemi osobnikami, a tu lata całe żyć będę musiał z całym ogółem Karyjczyków, uosabiającym w sobie kwintesencyę ówczesnej myśli rewolucyjnej w Rosyi.
Myśl, że za chwilę wrota więzienne na długie lata zatrzasną się za nami, nawet nie przychodziła nam do głowy. Owszem, byliśmy niejako zadowoleni, żeśmy nareszcie „osiągnęli cel“. Z dnia na dzień zmieniające się warunki podróżowania w zależności od składu konwoju i od naczelników etapu, męcząca droga i bardzo często zupełne nieprzewidziane starcia z władzą, ciągłe sąsiedztwo i obcowanie z kryminalistami, hałas, brud, smród, wreszcie od stycznia do listopada trwająca pielgrzymka z więzienia do więzienia, z etapu na etap, tak zmęczyły i zdenerwowały nas, że „martwy dom“ na Karze wydawał się na niemal, że rajem.
Tylko Luri nie był rad końcowi podróży. Przybycie na Karę rozłączało go z żoną.
Konwój, który nas przyprowadził, zawiadomił o naszym przybyciu miejscową władzę. Wkrótce zjawili się żandarmi, a jeszcze kilka minut później już niemłody rotmistrz żandarmski. Male, chytre oczy, uprzejmy, ale jawnie obłudny uśmiech, cichy, rzekłbyś, że zakradający się do duszy głos, kocie, „miękkie“ ruchy ani na chwilę nie pozostawiały w nas wątpliwości, że jest to „Kot“ — komendant więzienia Nikolin, znany ze swych donosów na wszystkich bez różnicy rangi i stanu. W stosunku do uwięzionych „Kot“ był nad wyraz obłudnym. Nadskakujący, uprzejmy i grzeczny w rozmowie, Nikolin na każdym kroku kopał dołki pod uwięzionymi i niemal, że z każdą pocztą wysyłał do władz raporty, zmierzające ku „ukróceniu“ uwięzionych. Karyjczycy bardzo dokładnie zdawali sobie sprawę ze stosunku do nich „Kota“, to też z wyjątkiem urzędowych przedstawicieli uwięzionych: starosty i bibliotekarza, nikt z nim w żadne rozmowy się nie wdawał. Nie sprawiało to na Nikolinie wrażenia i do ostatniego dnia swego pobytu na Karze stale się trzymał wiarołomnej polityki. Rozumieli Nikolina nie tylko więźniowie polityczni, ale i sfera urzędnicza, na którą również pisał donosy, nie krępując się ani ich rangą, ani stanowiskiem.
— Cóż, wciąż pan pisze, panie rotmistrzu? — demonstracyjnie w naszej obecności zapytał go pewnego razu generał-gubernator.
Nikolin przyłożył dwa palce do czoła, skłonił głowę, ale tego samego dnia napisał o tym zapytaniu generał-gubernatora do Petersburga.
Nas pięciu Nikolin przywitał ze szczególną uprzejmością. Niegdyś był on na służbie, bodaj że jako agent wydziału śledczego, w Warszawie i rozmową o kraju rodzinnym zamierzał zaskarbić sobie nas... O „Kocie“ mieliśmy już wtedy dokładne pojęcie i sztywno, urzędownie odpowiadaliśmy na każde jego zapytanie.
Nie podobało mu się to. Skontrolował naszą tożsamość z dołączonemi do dokumentów fotografjami, zapytał niewiadomo po co, czy niema wśród nas rzemieślników i poleciwszy „starszemu“ żandarmowi odprowadzić nas do więzienia, wyszedł.
A tam, z tamtej strony ogrodzenia, towarzysze przez szczeliny pomiędzy palami przyglądali się nam, z niecierpliwością oczekując naszego przyjścia, wiadomości i nowin ze świata.
Formalności, związane z przyjmowaniem nas, skończyły się wreszcie i wrota więzienne szeroko się przed nami rozwarły, by za chwilę na długie lata znowu szczelnie się zamknąć za nami... Wprowadzono nas do więzienia kolejno, po jednemu...
Gdym wszedł na podwórze więzienne, odrazu otoczony zostałem przez tłum ludzi o wybladłych, iście więziennych, twarzach, wcale nie harmonizujących z tem aresztanckim ubraniem, jakie nosili...
— Witajcie, witajcie! — rozlegały się dokoła głosy... — Dajcie swój worek... Zaniesiemy... To Kon — informowali jedni drugich... Będziecie siedzieli w „Jakutce“.
Jak oszołomiony odpowiadałem na wszystkie przywitania i pytania, niemal że mechanicznie idąc za wyprzedzającymi mnie towarzyszami, z tych wszystkich pytań i okrzyków rozumiejąc jedno, że wyznaczono mi najbardziej burzliwą celę „Jukutkę“, która temu zawdzięczała swą nazwę, że w niej znajdowali przytułek ci wszyscy, którzy dla tych lub innych powodów nie mogli zżyć się z mieszkańcami innych cel. „Jakutka“ nadto składała się z największych „protestantów“.
Spotkani w drodze na Karę towarzysze rozmaite o „Jakutce“ wydawali sądy. Jedni wychwalali ją pod niebiosa, uważając mieszkańców „Jakutki“ za najbardziej żywych, najbardziej rewolucyjnych towarzyszy. Inni przeciwni nie żałowali czarnych kolorów dla scharakteryzowania tych „wiecznie burzliwych, wiecznie protestujących krzykaczy“. Tym sądom nie nadawaliśmy żadnego znaczenia: zbyt były one subjektywne i stwierdzały li tylko, że na Karze istnieje „patryotyzm celkowy“, że każdy przywiązuje się do pewnej określonej celi, która najbardziej odpowiada jego osobistemu usposobieniu. I rzeczywiście taki patryotyzm istniał na Karze. Każda cela miała swe indywidualne oblicze, tylko jej właściwe piętno, ludzie dobierali się w celi według upodobań, usposobienia; współżycie w jednej celi też nie pozostawało bez śladu, ludzie zżywali się z sobą, murem stali jeden po stronie drugiego nie tylko w ważnych sprawach wewnętrznych, ale nawet i w błahych podczas turniejów szachowych lub też podczas ulubionej rosyjskiej gry „gorodki“, gdy jedna cela walczyła o lepsze z drugą…
We mnie „Jakutka“ pozostawiła ślad głęboki a niezatarty; ośmnaście lat już od tego czasu minęło, a jednak i dziś, ilekroć wspominam o tej celi, zawsze to wspomnienie wywołuje w mej duszy żywe uczucie przywiązania i wdzięczności względem tych, z którymi nie jeden rok przy jednym stole, na jednych „narach“ spędziłem… Była to niemal jedyna cela, która nie niwelowała indywidualnych różnic, nie ścierała indywidualnego piętna człowieka… To uszanowanie jednostki, uwzględniane zdania nie tylko mniejszości, ale nawet poszczególnych członków, było osobliwością tylko „Jakutce“ właściwą.
Mówiłem już o „patryotyzmie celkowym“, zastrzegam się, że to uczucie i mnie nie było, a bodaj że i nie jest obcym i że inni towarzysze może nie podzielają tego mego poglądu.
W chwili przybycia na Karę i ja również nie byłem zachwycony tym, że mię losy do „Jakutki“ rzuciły i zazdrościłem Dulębie i Rechniewskiemu, którzy się dostali do „Dworjanki“ — celi bardzo zgodnej, bardziej spokojnej i cichej, niż „Jakutka“. Niezadowolenie swe, oczywiście ukryłem głęboko w duszy i podążyłem za towarzyszami.
W „Jakutce“ już się paliła lampa, zwieszająca się nad podłużnym stołem. Obok stołu z obydwóch stron stały dwie długie a wąskie ławki. Ściany w celi były pobielane, tapczany i półki nad niemi zarówno, jak podłoga, świeciły czystością. Cela była duża, o trzech dużych oknach. Pierwsze wrażenie cela sprawiała wspaniałe… Odzwyczailiśmy się już od wygód stałego zamieszkiwania, a tu odrazu się odczuwało, że wszystko, co w tych warunkach jest możliwym dla udogodnienia życia, jest zrobionym.
W chwili mego wejścia do celi, było tu 12 stałych mieszkańców i goście z innych cel, do których nikt z nowicyuszów się nie dostał. Niemal że natychmiast po przywitaniu się, rzucono nam (oprócz mnie, do „Jakutki“ dostał się Luri) pytanie:
— Cóż? Wyszedł numer „Narodnej Woli!“
— Wyszedł. Przywieźliśmy go…
Powszechne zadowolenie… Po kilku chwilach, „gości“ wezwano do cel na kontrole, po której zamykano więźniów na klucz, a klucze odnoszono komendantowi. W razie pożaru, lub innego jakiego nieszczęścia, dopiero po nie posyłano… Tak jest we wszystkich zresztą więzieniach… Wyższa władza nie ufa niższej, ta znów najniższej, i jeżeli kiedyś Polska nierządem stała, to obecna Rosya stoi nieufnością…
Po wyjściu gości dopiero na dobre rozpoczęły się rozpytywania.
Jedni przerywali drugim. Ci pytali o jedno, owi o co innego. Odpowiadaliśmy naturalnie, ale dopiero wiele, wiele lat potym zoryentowałem się co do znaczenia stawianych wówczas przez towarzyszy pytań i co do ich sformułowania. Tu w jednej celi, przy jednym stole siedzieli przedstawiciele wszystkich odcieni rosyjskiej myśli rewolucyjnej. Byli tu i ludowcy-ziemlewolcy, którzy dotąd nie mogli się pogodzić z myślą, że działalność wśród ludu została przez ówczesnych rewolucyonistów odsuniętą na dalszy plan; byli „buntarzy“, uznający teror, ale mający wielkie wątpliwości specyalnie co do teroru politycznego, jako systemu walki; byli wybitni działacze „Narodnej Woli“, którzy z wielką ironią mówili o aktualnym punkcie ówczesnego programu taktycznego partyi — „pochwyceniu władzy“; byli członkowie „Narodnej Woli“, którzy z pianą na ustach bronili tego punktu; byli wreszcie rewolucyoniści tylko z usposobienia, niezadowoleni z istniejącego stanu rzeczy, zdający sobie sprawę z jego wad, ale nie posiadający żadnego programu pozytywnego… I wszyscy ci ludzie, gwałtem oderwani od życia, odbierający wrażenia z zewnątrz, ale pozbawieni możności reagowania na nie, w każdej odpowiedzi na postawione przez nich zapytanie, gorączkowo chwytali takie rysy, które, jak im się zdawało, potwierdzały słuszność ich poglądu, lub obudzały w nich nadzieje, że ruch znowu się skieruje na tory, przez nich uznawane za jedynie odpowiadające interesom ludu pracującego.
Pod tym względem, my, jako Polacy, jako ludzie, którzy działali w zupełnie im nieznanym środowisku — w kraju, który się tak jaskrawo różnił od włościańskiej Rosyi z jej „obszczyną“, „artelami“ i „mirem“, nie bardzo byliśmy dla nich ciekawi. Z naszych odpowiedzi niewiele dla siebie i dla swego kraju wysnuć mogli. — Ale z drugiej strony interesowali się nami, jako pierwszymi polakami, skazanymi za propagandę socyalistyczną. Nie znaczy to wcale, żeśmy byli rzeczywiście pierwszymi polakami na Karze. Nie… Ale Bohdanowicza, Bohrenowskiego, Studzińskiego, Mirskiego, Krasowskiego, Sękowskiego, a później Paszkowskiego, jako pochodzących z Ukrainy, Litwy i Południowej Rosyi Karyjczycy nie uznawali za prawdziwych“.
Wogóle o Polsce i o Polakach, mieli nader słabe pojęcie. Polacy wydawali się wielu owymi „polaczkami“ Dostojewskiego, albo też ludźmi kłótliwymi, chełpliwymi, w każdej chwili dla najbardziej błahego powodu gotowymi na awanturę.
O życiu wewnętrznym Polski współczesnej, o nowej Polsce, Polsce ludowej, budzącej się z wielowiekowej spiączki i występującej na widownię dziejową, Karyjczycy nie mieli najmniejszego wyobrażenia. Cóż tedy dziwnego, że wiadomość o sprawie „Proletaryatu“, o skazaniu na ciężkie roboty przeszło 20 ludzi, a przeważnie robotników, wywołała niemalże popłoch na Karze. Obawiano się, by to „najście obcoplemieńców“ nie obaliło długo i mozolnie opracowanych zasad współżycia, by nie podważyło u podstaw całego ustroju życia karyjskiego. O tym, że nas tylko pięciu miało odbywać tu katorgę, więźniowie dopiero od nas się dowiedzieli…
Do jakiego stopnia ci ludzie jednym dachem państwowym związani z nami, nie mieli pojęcia o tym, co się u nas w kraju dzieje, świadczy ich zdumienie, kiedy usłyszeli, że umiemy mówić po rosyjsku…
Z niemałym zainteresowaniem rozpytywali nas Karyjczycy o stosunkach w Polsce i hen daleko za północ przeciągnęła się rozmowa. Fala życia wolnego, jak burzliwy potok, wtargnęła w życie więzienne i zerwała ramy zwykłego porządku…
Wspólny pobyt w celi przeszło dziesięciu ludzi nie mógł nie wywołać pewnego unormowania stosunków wzajemnych. W przeciwnym razie jedni przeszkadzaliby drugim, o żadnych poważnych zajęciach nie mogłoby być mowy i życie w więzieniu byłoby piekłem. Wychodząc z tych założeń, więźniowie ustalili pewien, „ modus vivendi“.
Kilku ludzi wstawało między godziną 2-gą a 3-cią w nocy, w chwili gdy gwiazda „Syryusz“ wschodziła zimową porą nad palami, dzięki czemu nazywano ich „Syryuszami“. Ci „Syryusze“ siedzieli do rannej kontroli. Przez cały ten czas nie były dopuszczalne żadne rozmowy. Kto się budził pierwszy, nastawiał samowar i budził innych. Zachowując możliwą ciszę, ludzie się ubierali, myli i zasiadali za książkę, od której odrywali się na krótką chwilę, by zaparzyć herbatę i by wypić jednę lub dwie szklanki. Gdym pierwszy raz, obudziwszy się w nocy, zobaczył tych zagłębionych w księgi ludzi, sprawili na mnie wrażenie jakichś starożytnych mędrców…
By wstać o tak rannej godzinie, „Syryusze“ się kładli spać o 8-mej wieczorem, a w owej godzinie inna grupa — grupa wieczorników zasiadała do książki, by siedzieć nad nią do jakiej 2-giej w nocy. Do 10-tej wieczorem w celi jeszcze rozmawiano przyciszonym głosem, potym już nic nie zakłócało ciszy.
W ciągu dnia zato panowała w celi niczym niekrępowana wolność i o poważnym zajęciu nie mogło być mowy. A zresztą od samego rana już rozpoczynało się życie więzienne, nie bardzo sprzyjające umysłowej pracy. O 5-tej z rana na korytarzu rozlegały się kroki żandarmów i dźwięki kluczy, przyniesionych od komendanta. „Syryusze“ w każdej celi budzili dyżurnych i ci w piątkę szli do kuchni. O 7-mej, już ci dyżurni przynosili do wszystkich cel wrzątek i żarzące się węgle, „chleboriez“ — krajczy chleba – pokrajany chleb. Wszędzie stawiano samowary i kolejno, w miarę wstawania, pito herbatę. O 8-mej odbywała się kontrola, o pół do 9-tej wsuwała się przez lufcik we drzwiach głowa starosty i rozlegało się zawsze jedno i to samo pytanie: „czego komu potrzeba?“ Każdy stalował potrzebne mu wiktuały: tytoń, herbatę i t. d., które tegosamego dnia otrzymywał zazwyczaj jeszcze przed południem. Po staroście zjawiała się w lufciku we drzwiach głowa bibljotekarza, który zapisywał żądania na książki. Dyżurni sprzątali celę. Życie, normalne życie więzienne, rozciągało swe panowanie nad wszystkimi. O pierwszej jadano obiad, a o 6-tej podwieczorek. Pożywienie było niewystarczające, wielu cierpiało głód, zwłaszcza, że podstawa istnienia naszego, chleb razowy, niezawsze był dobrze wypieczony, bo kryminaliści, którzy ten chleb piekli, chcąc wygrać na wadze, umyślnie go niedopiekali… Dzięki takim warunkom, szkorbut, ta plaga wszystkich więzień, zaglądał i pod strzechę karyjską i wielu, zwłaszcza na wiosnę, chorowało. Ze szczupłych funduszów, jakie posiadaliśmy, udzielaliśmy część środków na polepszenie żywności dla słabych towarzyszy, ale niewiele to pomagało.
Ilość chorych wzrastała. Nie żałowaliśmy niczego, by ich utrzymać przy życiu; założyliśmy własną apteczkę, towarzysz-lekarz i we dnie i w nocy nie spuszczał z oczu chorego, a jednak coraz częściej śmierć wydzierała nam towarzyszy, cmentarz specyalnie dla politycznych na Karze coraz się bardziej zaludniał, a w więzieniu stawało się coraz bardziej smutno i ponuro, znikał spokój, następowało rozgoryczenie, rozjątrzenie… Wielu ginęło w stęchłych murach więzienia wyłącznie przez bezprawia, jakich się względem nas dopuszczano. Zwykłych przestępców po pewnym przeciągu czasu wypuszczano z więzienia i pozwalano im mieszkać w pobliskiej wsi; do politycznych, wbrew prawu, zastosowano inną modłę: ograniczono liczbę wypuszczanych do tak zwanych „wolnych komand“ do piętnastu, a reszta bez względu na to, że dawno już miała prawo do wypuszczenia, pozostawała przez długie lata w więzieniu i tu ginęła od szkorbutu, suchot i t. d. Temu nic zaradzić nie mogliśmy. Natomiast w życiu wewnętrznym Karyjczycy robili co mogli, by życie to uczynić możliwie znośnym.
Wszyscy uwięzieni wszystkie środki materyalne, otrzymywane od krewnych lub znajomych oddawali do powszechnego użytku, tworząc komunę. Każdy członek komuny otrzymywał chleb, obiady i podwieczorki, a na wszelkie inne potrzeby wyznaczano tak zwany equivalent – czyli pewną kwotę pieniędzy, którą mógł dowolnie rozporządzać. Kwota ta, w zależności od stanu finansów, wahała się od 75 kop. do 1 rb. 50 kop. miesięcznie. Miało to starczyć na cukier, herbatę, tytoń, zapałki, papier, ołówki i t. p. Wydatki na korespondencyę pocztową i telegraficzną pokrywała komuna, absolutnie nie krępując w nich nikogo.
Zarządzał sprawami komuny wybieramy raz na pół roku za pomocą tajnego głosowania starosta. Wybór starosty nie był łatwym. Funkcyonaryusz ten z umiejętnością gospodarską powinien był łączyć wielki takt, powiedziałbym nawet dar prowadzenia wszelkich stosunków z władzą bez ujmy dla uwięzionych, ale też bez wywoływania dla powodów błahych konfliktów i zatargów. Na Karze było bardzo wielu zdolnych do prowadzenia gospodarstwa więziennego, niemniej też było towarzyszy mogących z godnością spełniać odpowiedzialną funkcyę reprezentacyi uwięzionych, ale takich, którzyby w swej osobie łączyli jedno z drugim, było bardzo niewielu i bardzo często głosowania na starostę odbywały się po kilka razy, zanim wybór został dokonany, bez względu na to, że agitacya na rzecz tego lub innego kandydata była prowadzoną przed wyborami i podczas samych wyborów, niemal że w chwili pisania nazwiska na kartce wyborczej. Wyborem starosty interesowały się i władze, gdyż wybór ten do pewnego stopnia był wskażnikiem „zewnętrznej“ polityki więzienia.
Drugim wybieranym funkcyonaryuszem był bibliotekarz, którego rola była mniej odpowiedzialną, przez co wyborom na ten urząd nie nadawano wielkiego znaczenia, i przez cały czas mego pobytu na Karze urząd ten pełnił jeden i ten sam towarzysz, Włodzimierz Czujko, którego co pół roku wybierano niemal jednogłośnie. Bibliotekarz żadnych reprezentacyjnych funkcyj nie pełnił, urząd jego polegał na utrzymywaniu w porządku bibljoteki i na wydawaniu i zachowaniu sprawiedliwej kolei książek i czasopism towarzyszom.
Przy sposobności kilka słów o bibljotece.
Mówiłem już o tym, że wszystkie środki materyalne otrzymywane przez więźniów stanowiły ogólną własność. Nie tyczyło się to ani rzeczy otrzymywanych z domu, ani książek. Wychodzono z tego założenia, że przysłane przez krewnych rzeczy po za wartością użytkową mogły posiadać własność pamiątkową, to też oddanie lub nieoddanie takich rzeczy do komuny pozostawiano do uznania otrzymującego. I rzeczywiście, wśród otrzymywanych rzeczy bardzo często znajdowały się bluzy, wyhaftowane przez matki, żony lub narzeczone... Oczywiście takie rzeczy każdy zachowywał dla siebie. Ale zaznaczyć tu muszę, że wszystkie inne rzeczy i produkty każdy składał do ogólnego użytku i bardzo często niemal że z matematyczną ścisłością dzielono między uwięzionych przysłany komuś tytoń, konfitury lub inny jaki przysmak...
Niekiedy tego tytoniu starczyło na jeden lub dwa papierosy, niekiedy nawet i na to nie starczyło, ale od zasady nie odstępywano, wszystko dzielono skrupulatnie, a gdy niewielka ilość jakiego produktu nie dopuszczała podziału między wszystkich, zachowywano kolej: dziś dzielono pomiędzy członków jednej celi, a następnym razem — innej.
Książki według konstytucyi Karyjskiej stanowiły własność osobistą otrzymującego, oddawaną do użytku ogólnego na cały czas pobytu danej osoby w więzieniu. Uchwalając to, więzienie wychodziło z założenia, że książki dla fachowców zupełnie tak samo jak narzędzia pracy dla robotników mogą być nieraz nieodzownie potrzebne po wyjściu z więzienia. Lekarz, inżynier czy adwokat przez pozbawienie książek mogliby być pozbawieni możności zarobkowania w dziedzinie swej specyalności. Póki właściciel książek był w więzieniu — z żadnych nie korzystał pod tym względem przywilejów, o ile oczywiście książka nie miała dlań wartości pamiątkowej, ale w chwili opuszczenia więzienia miał prawo zabrać z sobą wszystkie otrzymywane przez cały czas pobytu na Karze książki. Nie zważając na to, nikt jednak nigdy z tego prawa nie korzystał i bibljoteka na Karze stale wzrastała i ilościowo i jakościowo, wynosząc w chwili skasowania więzienia blizko 6000 tomów.
Obecnie bibljoteka ta należy do Towarzystwa Geograficznego w Czycie, któremu została złożoną w darze przez byłych Karyjczyków.
Zarówno starosta jak i biljotekarz byli zwolnieni od wszelkich innych obowiązków i od wszelkich robót, spełnianych przez resztę towarzyszy, z wyjątkiem chorych i słabych. Rzeczywistych „ciężkich robót“ na Karze zupełnie nie było, wprowadzono je dopiero po skasowaniu karyjskiego więzienia w Akatuju, gdzie polityczni na równi z kryminalistami pracowali w kopalniach.
Były jednak roboty na zaspokojenie potrzeb więzienia: gotowanie obiadu, przygotowywanie łaźni, palenie w piecu, mycie i sprzątanie pokoju, że pominę już pranie bielizny dla siebie, a niekiedy i dla chorych towarzyszy, szycie ubrania i obuwia, a raczej przerabianie ich na możliwe do noszenia i t. d.
Dyżur w kuchni przypadał mniej więcej raz na 6 tygodni w ciągu całego tygodnia. W dyżurze takim brało udział 5 towarzyszy: kucharz główny, głowa i kierownik, zwykle wybitny znawca sztuki kulinarnej; kucharz szpitalny, gotujący specyalne pożywienie dla chorych i słabych i uwzględniający wszelkie wskazówki lekarza, dwóch towarzyszy silnych fizycznie do wszelkiego rodzaju cięższych robót: dźwigania wody i drzewa, roznoszenia wrzątku, węgli, obiadów i t. p. — Wreszcie jeden, zwykle fizycznie słabszy — coś w rodzaju „popychadła“, którego posyłano po produkty do starosty, używano do obierania cebuli, rąbania mięsa i t. d. Główni kucharze zazwyczaj konkurowali pomiędzy sobą o lepsze i niektórzy zyskali na tym polu powszechne uznanie...
Nad wyraz dziwne musieliby sprawić wrażenie na obcego ci nasi dyżurni kucharze i ich pomocnicy. Spory zasadnicze, rozstrzygające losy nie tylko Rosyi, ale niemalże całego rodu ludzkiego, nie ustawały ani na chwilę i nieraz bardzo źle się odbijały na naszym obiedzie. Najgorzej się na nim odbiła kwestya, nader poważna zresztą, czy Rosya już wkroczyła na tory kapitalizmu, czy też jeszcze nie ma dostatecznych danych do wyciągania takiego wniosku. Spór prowadzili dwaj wybitni przedstawiciele dwóch różnych kierunków: cytowali fakty, cyfry, różnych autorów...
Naraz rozlega się rozkaz głównego kucharza:
— Roznosić wrzątek!
Jest to sygnał, że nastąpiła najgorętsza chwila... Na rozmowy wówczas już niema czasu. Jeden z dyżurnych staje przy kotle, z czerpakiem do nalewania w ręku, dwaj inni podstawiają naczynia, i pędem odnoszą do cel, by natychmiast wrócić, schwycić następne, znowu odnieść i t. d. Robota kipi. Po rozniesieniu wrzątku, nalewa się wodą opróżniony kocioł, roznosi się żarzące węgle i następuje najbardziej uroczysta chwila: podziału i roznoszenia zupy, gotowanej w kotle znajdującym się tuż obok kotła z wrzątkiem.
Jak opętani rzucili się prowadzący spór do kotła z zawczasu przygotowanemi naczyniami. Ale spór był zbyt zażarty, by go odrazu przerwać było można. Są chwile przerwy w pracy podczas nalewania naczyń. Korzystają z tego. Spór trwa. Roznieśli wrzątek. Chwytają za kubeł do wody, biegną do beczki, nalewają. To wszystko nie przeszkadza prowadzeniu dalszego sporu. Chwytają nalany kubeł, wlewają do kotła.
Krzyk rozpaczy, jaki się wyrwał z piersi kucharza, dopiero ich doprowadził do przytomności. Przed samym rozdaniem obiadu cały kubeł wody wleli do zupy. Lotem błyskawicy wieść o wypadku w kuchni obiegła całe więzienie. Nikt, oczywiście, żadnych wyrzutów nie robił winowajcom, kryjącym się po kątach. Odbyła się narada „specyalistów“.
Przyniesiono kupę drzewa i włożono do pieca. Obiad dano dopiero po godzinie, ale pięć wiader wody nie tak znowu łatwo wyparować i zupa była obrzydliwą.
Gdyby zechcieć takie epizody spisywać, nie starczyłoby chyba i skóry wołowej. Zwłaszcza nowicyusze dostarczali nie mało powodów do żartowania z nich, a brak i potrzeba wrażeń nieraz pobudzała bardziej doświadczonych do urządzania im „kawałów“. Celował w tym Paweł Iwanow. Pamiętam wypadek, kiedy dwom nowicyuszom Iwanow z najpoważniejszą miną w świecie dał w ręce duże tasaki kuchenne i kazał im porąbać proso. Nie zastanawiając się nad tym, co robią, usłuchali go i z jaki kwadrans rąbali. Innemu, jak zwykle nowicyusze, bardzo gorliwemu, gdy mu co chwila zawracał głowę zapytaniem: „a teraz co robić?“ kazał wziąć do ręki patyk, wleźć na piec i pilnować, by karaluchy nie wylazły ze szczelin na pierogi. Ani na chwilę nie wątpiąc, że Iwanow mówi poważnie, naiwnie wykonał rozkaz z literalną ścisłością, wlazł na piec, stał z patykiem w ręku straży, dopóki głośny śmiech sprowadzonych przez Iwanowa na to widowisko towarzyszy nie zluzował go z posterunku.
Ofiarą żartów Iwanowa padło wielu, padłem i ja. Było to przed Wielkanocą. Iwanow nie tylko kucharz, ale i piekarz doskonały, podjął się przygotowania pieczywa. Ja pełniłem, jak zwykle zresztą, funkcyę popychadła.
— Zagotujcie mleko — rozkazał mi szef – weźcie od starosty 4 funty cukru, porąbcie na kawałki, a potem rozetrzyjcie na miałko, wrzućcie do mleka, a potem znowu zapytajcie, co macie dalej robić.
Ani moździerza, ani tłuczka nie mieliśmy na Karze, i owo rozcieranie dokonywaliśmy za pomocą wałka od ciasta. Napracowałem się nie mało, na dłoniach starłem skórę, a po wykonaniu wszystkiego usłyszałem oznajmienie, że cukier posiada właściwość rozpuszczania się w mleku i że zupełnie zbytecznie się trudziłem.
Te żarty urozmaicały pracę, chociaż wogóle dyżurowanie w kuchni nie było ani uciążliwym, ani przykrym, a odbywane raz na sześć tygodni może było i pożyteczne, bo przeplatało pracą fizyczną ciągłą pracę umysłową.
Bardziej przykrym był dyżur w łaźni, raz na 12 tygodni w ciągu 2 dni, o ile nie znajdowało się ochotników do pełnienia tych funkcyi. Dźwiganie kubłami wody na 70—80 ludzi, zwłaszcza zimową porą, dźwiganie i rąbanie drzewa było uciążliwe i przykre.
Bądź co bądź te zajęcia, zarówno jak i utrzymywanie porządku w celi zupełnie nie odpowiadały pojęciu „ciężkich robót“. Ale nie tylko pod tym względem Kara bardzo mało pozostawiała do życzenia. Każdy mógł robić, co mu się podobało. Byli tacy, którzy poważnie studyowali pewne działy nauki, inni znowu uprawiali rzemiosła, jeszcze inni sztukę.
W czasie pomiędzy zajęciami nie gardzono i rozrywkami. Urządzano rozmaitego rodzaju gry, niekiedy wspaniały chór zbierał się w jednej z cel i osładzał nam chwile więzienne śpiewem jaknajrozmaitszych pieśni najrozmaitszych narodowości, pomiędzy innemi i polskich. Nie zapomnę chyba nigdy, jakie sprawił na mnie wrażenie śpiew „Boże coś Polskę“... w znakomitym rosyjskim tłumaczeniu:

„Boże czto Polszu rodimuju naszu
Cholił, leliejał stol dołgije gody
Nynie k tiebie my woznosim molenje
Daj nam swobodu, poszli izbawlenje“.

Z polskich pieśni w rosyjskim tłómaczeniu śpiewano również „Wiatr szumnie wionął“, po polsku śpiewano „Z dymem pożarów“, „Co to za gwar“ i inne.
Władze nie przeszkadzały ani grom ani śpiewom. W ogóle w czasach normalnych — a właśnie myśmy przybyli w takich czasach na Karę, — sprawowały się zupełnie poprawnie, w niczym nie przekraczając granic zachowania formalności. Listy, książki i rzeczy przesyłane przez krewnych kontrolowano i rewidowano, wierzchniego ubrania nie aresztanckiego do więzienia nam nie przepuszczano, głowy zgodnie z instrukcyą nam golono, do noszenia kajdan nie zmuszano, co prawda, ale miejscowa władza widziała zupełną niemożność zmuszenia do tego i ograniczała się do żądania, by w razie odwiedzin władzy wyższej więźniowie na czas ich pobytu nakładali kajdany i żądania te były przez nas uwzględnione. W ogóle, gdyby stosunki zależały od władzy na miejscu, znającej warunki i wiedzącej czego można, a czego nie można żądać, zatargi następowałyby daleko rzadziej. Ale tak ważnej misyi, jak utrzymanie w karbach więźniów stanu, centralne władze nie decydują się oddać w ręce władzy miejscowej, układają w Petersburgu instrukcye, które przy zastosowaniu w praktyce nieraz ośmieszają je w obec całego świata.
Jedną z takich niedorzeczności jest punkt instrukcyi, wzbraniający uwięzionym pisania listów do rodziny i nakazujący komendantowi zawiadamianie raz na miesiąc rodzin uwięzionych o ich zdrowiu i potrzebach. Pomijając już to, że dla wykonania tego komendant musiałby mieć olbrzymią kancelaryę, przy pierwszej próbie zastosowania tego, rodziny, nie ufając zawiadomieniom komendanta, nie wierząc nawet, że żyją ci, o których zdrowiu zawiadamiał, podniosły w departamencie policyi olbrzymi alarm, oznajmiły, że nie mają nawet możności skontrolowania, czy przesyłane więźniom rzeczy i pieniądze dochodzą do nich i instrukcyę zmodyfikowano: więzień odtąd pisał własnoręcznie, ale pisząc sam pisał o sobie w imieniu komendanta. Bodaj to pomysłowość policyjna! I wy maganiom instrukcyi stało się zadość i krewni mieli własnoręczne listy uwięzionych. Odtąd pisało się listy w ten sposób:
Syn (brat, mąż) Pana (lub Pani) jest zupełnie zdrów. List z dnia otrzymał. Prosi o wysłanie mu tego lub owego. Pod listem podpis „Oddzielnego korpusu żandarmów podpułkownik taki a taki“. Z biegiem czasu zupełnie przystosowaliśmy się do tej formy listów i krewni nasi w setną rocznicę wzięcia Bastylii otrzymali list, w którym „oddzielnego korpusu żandarmów podpułkownik“ przypuszczając, że list nadejdzie mniej więcej 14. lipca, w imieniu syna składał powinszowania. Biedny żandarmski podpułkownik! Ani pzypuszczał, co to za data... Ale z listów tych korzystaliśmy nie tylko dla takiego naocznego przekonywania rodzin, że nie tracimy na humorze. Nieraz o najważniejszych wypadkach życia na Karze komunikowaliśmy po angielsku w tytułach rzekomo potrzebnych nam książek i jakaż radość panowała wśród uwięzionych, gdy rodzina w odpowiedzi rzekomo odmawiała przysłania tych książek, ale obiecywała przysłać jednę p. t. „Undestood“ – „Zrozumiane“...
A komendant zachodził w głowę, skąd wszyscy w całym świecie wiedzą, co się w więzieniu naszym dzieje...


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Feliks Kon.