Strona:Feliks Kon - W katordze na karze.pdf/19

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

chleb. Wszędzie stawiano samowary i kolejno, w miarę wstawania, pito herbatę. O 8-mej odbywała się kontrola, o pół do 9-tej wsuwała się przez lufcik we drzwiach głowa starosty i rozlegało się zawsze jedno i to samo pytanie: „czego komu potrzeba?“ Każdy stalował potrzebne mu wiktuały: tytoń, herbatę i t. d., które tegosamego dnia otrzymywał zazwyczaj jeszcze przed południem. Po staroście zjawiała się w lufciku we drzwiach głowa bibljotekarza, który zapisywał żądania na książki. Dyżurni sprzątali celę. Życie, normalne życie więzienne, rozciągało swe panowanie nad wszystkimi. O pierwszej jadano obiad, a o 6-tej podwieczorek. Pożywienie było niewystarczające, wielu cierpiało głód, zwłaszcza, że podstawa istnienia naszego, chleb razowy, niezawsze był dobrze wypieczony, bo kryminaliści, którzy ten chleb piekli, chcąc wygrać na wadze, umyślnie go niedopiekali… Dzięki takim warunkom, szkorbut, ta plaga wszystkich więzień, zaglądał i pod strzechę karyjską i wielu, zwłaszcza na wiosnę, chorowało. Ze szczupłych funduszów, jakie posiadaliśmy, udzielaliśmy część środków na polepszenie żywności dla słabych towarzyszy, ale niewiele to pomagało.
Ilość chorych wzrastała. Nie żałowaliśmy niczego, by ich utrzymać przy życiu; założyliśmy własną apteczkę, towarzysz-lekarz i we dnie i w nocy nie spuszczał z oczu chorego, a jednak coraz częściej śmierć wydzierała nam towarzyszy, cmentarz specyalnie dla politycznych na Karze coraz się bardziej zaludniał, a w więzieniu stawało się coraz bardziej smutno i ponuro, znikał spokój, następowało rozgoryczenie, roz-