Przejdź do zawartości

W katordze na Karze/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Feliks Kon
Tytuł W katordze na Karze
Podtytuł Ze wspomnień „proletarjatczyka“
Rozdział II
Data wyd. 1908
Druk W. Kornecki i K. Wojnar
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ II.

Dobrze nam było z miejscową władzą, nie celującą ani rozumem, ani inteligencyą, ani sprytem. Ale bo też te zalety były tu zupełnie zbyteczne. Władze centralne wysilały całą swą inteligencyę na to, by izolować nas od całego świata żywego, jak gdyby państwo w gruzy się obrócić od tego mogło, jeżeli zamknięci na odległość 10 tysięcy wiorst od stolicy więźniowie prześlą krewnym, znajomym a nawet towarzyszom jakąś wiadomość o sobie, a choćby o wynikach, do jakich ich doprowadziło rozmyślanie w więzieniu o kwestyach społecznych. Nie dopuszczano do więzienia ani gazet ani miesięczników; otrzymywane przez więźniów listy smarowano różnemi odczynnikami chemicznemi, by się przekonać, czy rodziny nie komunikują więźniom, broń Boże, czego z wolności, żandarmi skrupulatnie rewidowali nawet kryminalistów którzy nam wodę przywozili do więzienia i przeszukiwali produkty spożywcze.
A jaki był ich tryumf, jaka radość, gdy im się udało przyłapać kartkę, przesyłaną do towarzyszek, albo do którego z wypuszczonych do „wolnych komand“. Było to dzikie i śmieszne. Cóż im lub komukolwiek mogło szkodzić, że mąż, siedzący w więzieniu, prześle bez kontroli żandarmów list żonie, również w więzieniu siedzącej? Nie! było to wzbronione... Ale to nie wystarczało na to, by komunikacya nietylko pomiędzy męskim a żeńskim więzieniem, ale pomiędzy nami a całym niemal światem istniała bez przerwy. Otrzymywaliśmy drogą nielegalną listy, gazety, miesięczniki, a od czasu do czasu pisma zagraniczne i nawet wydawnictwa nielegalne. Miejscowa władza wiedziała o tym, ale nie miała możności temu zapobiedz, bo zbyt żywotną kwestyą było to dla uwięzionych, by nie wymyślili jakiego środka... Robiono rewizye, znajdowano mnóstwo kontrabandy, trofea te wysyłano jako dowód swej czujności do gubernatora, by po tygodniu znowu szukać, znowu znaleźć i znowu się pochwalić... Niekiedy to chwalenie się bokiem wyłaziło komendantowi. Razu jednego przyłapał pocztę do więzienia dla kobiet. Niezwykła ta gratka — schwytano przeszło 60 listów — wprawiła go w zachwyt. Natychmiast, nawet nie przeglądając schwytanej korespondencyi, opieczętował ją i przesłał do Czyty... Był pewien pochwały za gorliwość. Naraz otrzymuje w bardzo ostrych wyrazach zredagowane pytanie: z czyjego zezwolenia więźniowie stanu mają w więzieniu aparat fotograficzny?... Gdzie? co? jak? jakim sposobem i skąd wie o tym gubernator, kiedy on, komendant więzienia, po raz pierwszy o tym słyszy? Biedakowi nawet na myśl nie przychodziło, że sam nasmarował na siebie donos, bo przesłał gubernatorowi korespondencyę, w której znajdowało się kilkanaście fotografii, zdjętych w więzieniu i przesłanych towarzyszkom. Nie wiem, co komendant odpisał gubernatorowi i jak się usprawiedliwiał, ale nazajutrz znowu u nas zrobiono rewizyę. Był to środek niemal że jedyny, zawsze stosowany, nieraz dający realne rezultaty w postaci książek, które drogą nielegalną dostały się do więzienia, ale jako środek zapobiegawczy, zawsze chybiający celu. Ale żandarmi i temu byli radzi, nawet nie podejrzywając, że takie książki, jak dzieła Marksa, Engelsa, Czernyszewskiego i t. p., surowo nam zabronione, oczywiście dlatego, by nas uchronić od zarazy socyalistycznej, pod firmą innych autorów, stale się w więzieniu znajdowały i nieraz sami żandarmi przenosili je z jednego więzienia do drugiego, nie przypuszczając nawet, jakie okropne rzeczy w swych prawomyślnych rękach trzymają...
„Tyle lat, gdziem ja nie był“, a jednak i dziś nie mogę zrozumieć celu wszystkich zarządzeń władz centralnych. Zdawaćby się mogło, że to nasze więzienie mąci im spokój w Petersburgu, tyle uwagi na nas zwracano, tak dbano o naszą poprawę, o nawracanie nas na drogę właściwą.
Gdy choroby dziesiątkowały Karyjczyków, gdy ludzie dostawali obłędu i nadal pozostawali ze zdrowymi w jednej celi, gdy miejscowe władze komunikowały o opłakanych warunkach pobytu na Karze, car-mirotwórca i jego ministrowie zdobywali się li tylko na skonstatowanie tego faktu słowami: „smutny, ale dobrze znany obraz!“[1] i wszystko w dalszym ciągu pozostało po dawnemu; ale na „moralną“ poprawę więźniów nie żałowano środków i rokrocznie przyjeżdżali na Karę, nie zważając na odległość olbrzymią, dygnitarze petersburscy, by naocznie się przekonać o nastroju uwięzionych i by wymódz na słabszych, zgiętych już wieloletnim więzieniem, ukorzenie się, podanie prośby o ułaskawienie. Taki dygnitarz bywał zazwyczaj bardzo grzeczny, słodziutki, nadskakujący, rozpytywał każdego z osobna o zdrowie, o termin ciężkich robót, a słysząc odpowiedzi: „bez terminu“, „20 lat“, „30 lat“, wzdychał głęboko, jakby ze współczuciem i coś zapisywał w notatniku.
Cała ta procedura, zawsze według jednego szablonu, nawet w szczegółach, powtarzająca się, wywoływała w uwięzionych obrzydzenie i nieraz prowokowała ich na ostrą odpowiedź. Jedna z takich scen głęboko utkwiła w pamięci wszystkich. Wysoki urzędnik departamentu policyi, Rusinow, zapytując kolejno wszystkich, zbliżył się do Pawła Iwanowa:
— Jak się pan czujesz?
Iwanow był ciężko chory. Kilkakrotnie z drogi na Karę próbował uciekać, rozjątrzeni żołnierze po schwytaniu literalnie skatowali go: zgnietli mu klatkę piersiową, kolbami potłukli głowę. Odtąd chorował na suchoty i na epilepsyę. W chwili odwiedzin Rusinowa ledwo się ruszał.
— Znakomicie! — odpowiedział na zapytanie urzędnika.
— Iwanow jest chory, bardzo chory — wtrącił komendant.
Twarz Rusinowa przybrała wyraz niewysłowionego smutku.
— A długo masz pan tu jeszcze siedzieć?
— Nie, niedługo.
— Ile?
— Czterdzieści pięć lat.
Tylu lat ciężkich robót kodeks rosyjski nie uznaje. Albo skazują na pobyt w ciężkich robotach bez terminu, albo maximum na 20 lat. Rusinow był pewny, że Iwanow kpi z niego, ale aczkolwiek on przez swe odpowiedzi zupełnie wyraźnie mówił czynownikowi: „Noli me tangere!“, to jednak wymieniony przezeń termin był zupełnie prawdziwy. Początkowo Iwanow był rzeczywiście skazany tylko na 20 lat, ale potym mu dodano za trzy próby ucieczki jeszcze 25 lat.
Rusinowowie nie odznaczają się odwagą. Obawa, by taki Iwanow, zniecierpliwiony jego natrętnemi pytaniami, nie odpowiedział mu słowem lub czynem, przerwała ową indagacyę i poseł departamentu policyi, zachowując przyzwoitą odległość, oznajmił wszystkim mieszkańcom celi, że przyjechał specyalnie, by zapoznać się ze stanem rzeczy w więzieniu i wszelkie uzasadnione żądania uwzględnić a jeżeliby kto pragnął na osobności z nim pomówić o sprawach dotyczących wyłącznie danej osoby, w każdej chwili gotów jest mu służyć... W tych słowach tkwił cel misyi Rusinowa. Było to wezwanie do skruchy, do wyrzeczenia się całej przeszłości, do podania prośby o ułaskawienie... Głuche milczenie, wyzywające ironicznie spojrzenia uwięzionych, były zazwyczaj odpowiedzią na ten naiwny cynizm. Przyjezdni wielcy psychologowie, wielcy znawcy duszy ludzkiej, nie rozumieli nawet tego, że takie wyrażenie skruchy na zawołanie i za wynagrodzenie nawet w własnych oczach tych, którzy, złamani i zgięci wieloletnim więzieniem, na to się zdecydują, jest tak poniżającym i hańbiącym, ze w obecności towarzyszy niedoli, towarzyszy, z którymi się razem szło na śmierć i na życie, nigdy się na nie nie odważą. Nie rozumieli że takie rzeczy muszą być ukrywane w cieniach kancelaryi, bo inaczej nawet najbardziej upadli przypominają sobie o swej godności osobistej i nawet w ostatecznej, decydującej chwili ze wzgardą odrzucają ohydne propozycye...
Dziwnym się może wydać to, że departamentowi policyi tak bardzo zależało na tym, by możliwie więcej więźniów wyraziło skruchę... Chodziło mu o ideę, o system, o dowiedzenie, że stosowane przezeń środki gną i łamią nawet najdzielniejszych. To tez „miłosierdzie“ nie znało granic i nawet oskarżony o carobójstwo, po podaniu prośby, natychmiast był wypuszczany na wolność a w krótkim czasie przywracano mu prawa i pozwalano nawet zamieszkać w Rosyi europejskiej. Obaw, że dana jednostka, po wydostaniu się na wolność, znowu podniesie sztandar rewolucyi, żandarmi nie mieli. Kto raz sztandar ten splamił, choćby tylko przez ideowe odstępstwo, dla tego w szeregach walczących niema miejsca. O tem żandarmi wiedzieli doskonale... A że człowiek nieraz tylko jedną chwilę zwątpienia przypłaci potym męczarnią długoletnią, to ich oczywiście nie obchodziło, jak nie obchodziło ich, czy skrucha była szczerą i nawet, czy dana jednostka już dawno swym postępowaniem podczas śledztwa nie postawiła się po za obrębem walczących. Żandarmom chodziło li tylko o możność zakomunikowania swym bezpośrednim władzom, że taka ilość więźniów już złamana została, chodziło o „bumagę“, chodziło o liczbę, jak we wszystkim i zawsze, by sprawiła ona odpowiednie wrażenie na sferach, od których awans danych czynowników zależał... A że rzeczywistość nie odpowiadała „bumadze“, to już nie było oczywiście winą tych gorliwych urzędników...
Wspomniałem już o ludziach, którzy przez swe prowadzenie się podczas śledztwa utracili prawo do miana „towarzyszy“, a jednak znajdowali się na Karze. Byli tacy, niestety.
Rząd carski nie zawsze bywa taki względny dla zdrajców, jaki w naszej sprawie dla Pacanowskiego, któremu za dźwignięcie czterech szubienic zamieniono ciężkie roboty na osiedlenie. Zwykle zdrajcy, korzystający z względów żandarmeryi podczas śledztwa, gdy już wyciśnięto z nich wszystko, co wycisnąć było można, są poniewierani nawet przez swych inkwizytorów i judaszostwo nie ratuje ich od katorgi. Taki Andrzej Bałamez, zaaresztowany w Odesie w sprawie Czubabarowa, Lizoguba i innych, przebrany za rewirowego chodził po mieście i wskazywał policyi rewolucyonistów, a jednak został skazany na 20 lat katorgi. „Murzyn swoje zrobił, murzyn może odejść!“ Okrucieństwo żandarmów względem tych ludzi, na których judaszostwie budują swą karyerę, jest tak wielkie, że wtrącają ich do tego samego więzienia, niemal, że do tej samej celi, w której się znajdują zdradzeni przez nich towarzysze... Można sobie wyobrazić stan duszy jednych i drugich. W pierwszych latach istnienia Kary, gdy pierwsi zdrajcy przybyli do więzienia, kwestya stosunku do nich była bardzo trudną do rozwiązania.
Jedni oburzeni ich niecnym czynem, czując do nich niemal, że fizyczny wstręt, domagali się stosowania do nich zupełnego bojkotu, zerwania z nimi wszelkich stosunków; niechaj w więzieniu czują się jak na wyspie bezludnej, niech nikt do nich nie przemawia, niech nie istnieją dla towarzyszy bez względu na to, co się z nimi dziać będzie, czy głód im będzie dokuczał, czy władze będą nimi pomiatać. Prócz wzgardy nic dla tych ludzi mieć nie powinniśmy.
Ale takie krańcowe rozstrzygnięcie kwestyi było tylko teoretycznym jej rozstrzygnięciem. Pomijając to, że za popełnioną zbrodnię mieliśmy im stworzyć katorgę w katordze, coś gorszego niż śmierć, bo przez długie lata co dzień, co godzina, co chwila niemal mieli odczuwać na każdym kroku naszą pogardę, z każdego naszego gestu, ruchu, spojrzenia nawet mieli odczytywać to, że są podli; pomijając już to, czyż rzeczywiście bylibyśmy w stanie sami obojętnie patrzyć, jak ludzie w naszej obecności jęczą z głodu, kiedy my, syci, jesteśmy w stanie ich od tego uratować? Czyż rzeczywiście moglibyśmy pozostać obojętni, gdy władze zaczną się znęcać nad ich godnością osobistą, korzystając z tego, że nikt w obronie ich nie wystąpi?... Nie! Była to tylko teorya. Ogół karyjczyków na takie postawienie kwestyi ani nie chciał, ani się mógł zgodzić. I zostawiono ich w więzieniu na równych prawach z innymi, ciesząc się duszy z tego, że byli to ludzie ubodzy, że przez przyjęcie do komuny daje im się lepsze warunki bytu, nic w zamian nie biorąc... To było jedyne szczęście i ich i nasze... Bo dawać takim ludziom można, ale jakże od nich brać cokolwiek?
Na pozór będąc równymi pozostałym towarzyszom, wszyscy ci zdrajcy czuli się jednak obco, bardziej niż obco w naszym środowisku, bo nie mogli nie odczuwać przedziału, powiedziałbym przepaści pomiędzy sobą a nami. Nie tylko o przyjaźni, ale nawet o koleżeńskich stosunkach nie mogło tu być mowy. Z konieczności zbliżali się ci nieszczęśliwi pomiędzy sobą. Ale brak wzajemnego uszanowania i temu stawiał tamę i źle tym paryasom było na Karze, bardzo źle...
Nie dziw więc, że uprawiana przez departament policyi polityka zachęcania do korzenia się, do podawania prośb o ułaskawienie, była przez nich powitaną z największą radością i że w krótkim przeciągu czasu wszyscy zdrajcy jeden po drugim przez podanie prośby zwolnili towarzyszy od swojej obecności, wywołując śród uwięzionych uczucie ogromnej ulgi.
Kontyngens podających prośby o ułaskawienie, niestety, składał się nietylko z tych już dawno upadłych ludzi. Byli i inni, uczciwi, przekonani których dziesięcioletni pobyt w więzieniu złamał i skruszył. Ci ludzie, padając do stóp cara, mieli zupełną świadomość ohydy swego czynu.
Pisali prośby, a dusza się w nich burzyła przeciwko temu. Była to straszna walka ciała z duchem, instynktu samozachowawczego z sumieniem.
„Ja też chcę zaznać życia... Ja nie żyłem jeszcze... Wybaczcie towarzysze!“ pisał jeden z tych upadłych, najbardziej uczciwy, najbardziej nieszczęśliwy. Uczciwość nie pozwalała mu kryć przed towarzyszami prawdy. Pisał to, co czuł w rzeczywistości. Rwał się na wolność, jak motyl rwie się do światła, niepomny, że wyrzuty sumienia doszczętnie w zgliszcza obrócą cały urok tej wolności, że mary straconych na szubienicy towarzyszy we dnie i w nocy jak zmora dusić go będą i tę upragnioną wolność zatrują; że wspomnienie o tych, których porzuca w więzieniu, którzy też życia nie zaznali, też mieli prawo do tego życia, ale którzy to swoje prawo złożyli na ołtarzu idei i ginęli w więzieniu, że wspomnienia o nich wytrącą mu z rąk puhar życia i wszelką radość zatrują... Nie pamiętał o tym i zginął... ukorzył się, upadł i dziś z hańbą swego odstępstwa przed wszystkimi się kryje, nie śmiąc nawet do kraju rodzinnego powrócić...
Jak dziecko płakał, gdy wychodził z więzienia na tę upragnioną wolność...
„Przebaczcie, przebaczcie towarzysze!“
Wszyscyśmy byli przygnębieni, nikt doń ręki nie wyciągnął, nikt słowa przebaczenia nie był w stanie z siebie wykrztusić.
Ten socyalizm, za który tyle krwi już ściekło, nie był dla nas tylko przekonaniem, wyznaniem społeczno-politycznym. Był on naszą wiarą, naszą religią, uświęconą męczeńską śmiercią ukrzyżowanych bojowników. W takich warunkach odstępstwo od krwią zbroczonego sztandaru stawało się niezmytą plamą na nim, której nie mogliśmy przebaczyć.
Nie wszyscy renegaci jednak tak szczerze i uczciwie przyznawali się do pobudek, skłaniających ich do takiego czynu. Przeciwnie; wielu chciało się usprawiedliwić wobec nas, a może i wobec siebie, przez powołanie się na zmianę przekonań, na utratę wiary... Nie przekonali nikogo, nie wyłączając siebie samych... Tam gdzie za przekonania wieszają lub przez długie lata męczą w więzieniach — oznajmiać urzędownie o zmianie przekonań, by uzyskać przebaczenie jest zbrodnią, jest uświęceniem, sankcyą gwałtu nad innymi. To też mieliśmy na Karze towarzysza, prawda dotkniętego obłędem umysłowym, ale bądź co bądź człowieka, który uczciwie zmienił dawne przekonania... W jego chorym umyśle socyalizm nie wykluczał rządów absolutystycznych, był to carysta w literalnym tego słowa znaczeniu, uwielbiający Aleksandra III-go, a jednocześnie szczery demokrata, całą duszą oddany sprawie ludu pracującego. Widział istniejące zło, gotów był walczyć do ostatka z klasami uprzywilejowanymi, gotów był stosować jaknajokropniejszy terror względem urzędników, rzekomo wykoszlawiających zarządzenia ubóstwianego przezeń cara — opiekuna i ojca ludu pracującego. Ale ten człowiek, prośby o ułaskawienie nie podał. W takiej prośbie widział pohańbienie, splugawienie tych najszczerszych swych uczuć, jakie go pchnęły na ciernistą drogę rewolucyi... O, jakże górował ten „carysta“, odbywający bezterminową katorgę, chory na umyśle i na duszy, ale szanujący swą godność, nad tymi, którzy okiełznać żądzy życia nie umieli... Było mu ciężej niż innym... Na każdym kroku obrażano jego wiarę w cara, nie krępowano się w doborze wyrazów dla napiętnowania rządów cara kobieto-bójcy...[2]
Zżymał się, niekiedy rzucał się na ludzi, ale poniżającej jego godność prośby nie podał i... biada temu śmiałkowi, któryby się poważył podanie takiej prośby mu zaproponować!... Gdzie jest obecnie, czy wyzdrowiał, czy pod wpływem wypadków ostatnich innym okiem na cara spogląda, nie wiem... Wiem jedno; ten „carysta“ dla nas wszystkich był, jest i będzie szanowanym towarzyszem, a ci co za misę soczewicy w postaci wolności sprzedali swe pierworodztwo rewolucyjne, do dziś dnia tylko pogardę w nas wzbudzają...
Wielu z nich nie miało odwagi cywilnej, przyznać się do tego czynu i pokryjomu te prośby podawali. Żaden z nich ani na chwilę nie pozostał w jednym więzieniu z nami. Fizycznie nic im nie groziło. Wiedzieli o tym. A jednak wychodzili z więzienia natychmiast, nie mogąc znieść wzroku towarzyszy...
Tych wyrażających skruchę było względnie bardzo niewielu. Nawet departament policyi, któremu bardzo zależało na wykazaniu jak największej liczby tych „nawróconych“ na 217 uwięzionych na Karze kobiet i mężczyzn, zaledwie 25 w oficyalnych sprawozdaniach wykazuje. W tej liczbie nie było ani jednej kobiety. Ale w poczet tych 25 weszli tacy ludzie, jak Bałamez, o którym już wspomniałem; Kozakiewicz były komisarz policyjny w Polsce, jeden z „usmiritelej“ powstania, niewiadomo dlaczego zaliczony w poczet więźniów stanu; Mielnikow — były kryminalista, skazany na 20 lat ciężkich robót za drobny udział w zamachu na Czerewina, Owczynnikow również kryminalista, oskarżony o zamach na szpiega, Ossowskij Stefan — kryminalista, uznany przez władzę za więźnia stanu tylko dla tego, że po pijanemu lżył cara; Cypłow — kryminalista, a nadto kilku zdrajców.
Ale wśród podających prośbę o ułaskawienie byli niestety i rzetelni rewolucyoniści, nawet tacy, których nazwiska na zawsze zostaną w dziejach Rosyi. Był wśród nich Jemieljanow, jeden z uczestników zamachu na Aleksandra II., który miał rzucić trzecią bombę, gdyby bomba Hryniewieckiego zawiodła, człowiek onego czasu tak silny duchem, że wezwany jako naoczny świadek zamachu na śledztwo do policyi, z najzimniejszą krwią składał zeznania, mając bombę w kieszeni. Był wśród nich także Mikołaj Buch, jeden z wybitnych działaczy jeszcze w czasach „chożdienja w narod“ (chodzenia pomiędzy lud), następnie wybitny członek partyi „Narodnaja Wola“, skazany na 15 lat ciężkich robót za zbrojny opór władzy w chwili zaaresztowania drukarni. I jednego i drugiego złamało więzienie. Ulegli.
Każdy taki wypadek podania prośby na czas dłuższy zatruwał uwięzionym pobyt na Karze. Jakiś wstyd za nich i za siebie ogarniał wszystkich. Za nich, że się poniżyli; za siebie, żeśmy ich uchronić od tego nie zdołali. Gorżkie były to chwile. Oglądaliśmy się z nieufnością dokoła, jakby pytając: „no, kto teraz!“ Wielu krzywdziliśmy w duszy. Zwykły rezultat nieufności! Ale za to ci, co do których nie było wątpliwości, bardziej zbliżali się pomiędzy sobą, instynktownie ścieśniając swe szeregi i w tym zbliżeniu szukając ratunku przed ciosami wroga. O, jakże nienawidziliśmy tego wroga za ten upadek towarzyszy! Traciliśmy jednak tylko na ilości, ale zyskiwaliśmy na jakości. I tryumf rządu nie długo trwał. Podczas najbliższego protestu rząd przekonał się naocznie, że ogółowi karyjczyków trądu renegacyi nie zaszczepi i że ogół ten umrze, ale z obranej raz drogi zepchnąć się nie da.
Zanim to jednak nastąpiło, zanim rząd miał sposobność przekonać się o tym, wielkie moralne cierpienia znosili więźniowie, zwłaszcza w ciągu kilku dni poprzedzających protest.
Dopóki bieg życia na Karze był normalny, wielu słabych a zgiętych potrafiło utrzymać na wodzy żądzę życia i cierpiąc fizycznie, znajdowało jednak dosyć siły w sobie, by się od moralnego upadku uchronić. Ale przy pierwszym podmuchu nieprzyjaznego wiatru, ci słabi duchem ulękli się mających spaść na więzienie represyi i opuszczali je, jak szczury porzucają tonący okręt. Władze nie mogły nie ujrzeć w tym wyniku represyi i wzmagały je coraz bardziej, w naiwnej wierze, że to przyśpieszy upadek innych... Omyliły się... Jedyną myślą, jedynym niemal marzeniem uwięzionych było, by ci słabi jak najprędzej opuścili mury więzienne. „Co masz uczynić, czyń prędzej!“ I na szczęście z wyjątkiem jednego Bucha, który podał prośbę już po proteście i motywował to podanie względami rodzinnemi wszyscy inni postąpili w myśl marzeń uwięzionych.
Co się z tymi nieszczęśliwymi dzieje obecnie, gdy ruch rewolucyjny ogarnął całe państwo nie wiem... kryją się gdzieś po kątach, przeklinając zapewne w duszy tę chwilę słabości.




  1. Własnoręczny napis Aleksandra III. na memoryale o Karze, złożonym przez gubernatora.
  2. Aleksander III. pierwszy zastosował karę śmierci do kobiety. (Perowskiej).





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Feliks Kon.