Przejdź do zawartości

W białem miasteczku/II/Rozdział III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł W białem miasteczku
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegnera
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia Katolicka Sp. Akc.
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron




CZĘŚĆ DRUGA

ROZDZIAŁ III.

Znowu Antoś Szczygieł.
Zbuntowany, zły, może trochę podniecony. Zdaje się — coś pił. Włosy zjeżone, w nieporządku, oczy podkrążone, świecące, usta wygięte w łuk pogardy.
— Co takiego?
— Ach, nędza, zwykła nędza! Takie moje życie, robotnikiem jestem... Wiadoma rzecz. Ale trudno wytrzymać...
— Nie masz roboty?
— Roboty zawsze mam po uszy... Człowiek haruje od rana do nocy... Wiem, dostaliśmy Polskę bez skóry i ciała, pracować trzeba... Z niczego nic nie będzie... Więc pracuję — nie osiem godzin dziennie — szesnaście! A wyżyć nie mogę. Nic z tej pracy nie mam. Któż ma zysk z tych moich drugich ośmiu godzin? Bo ja, żebym nie wiem jak pracował, zawsze mam to samo... Żebym dwadzieścia cztery godziny na dobę pracował, nigdy więcej nie zarobię... Myślę: drożyzna jest, trzeba poharować trochę, będę robił dwa razy tyle, co inni — a jednocześnie oszczędzał — a tu wszystko naraz o sto procent drożeje. I zaś niedostatek, zaś braki, zaś nie wystarcza...
Tłumaczył mu Zagórski, że to nieuniknione, że to w ten sposób zasypujemy pustkę, jaka za nami została, że cały naród musi pracować ze zdwojoną energją i wytrwałością.
— Ależ ja z tej pracy nic nie mam!
— Nieprawda, ona cię żywi!
— Ona mnie zabija. Człowiek chwili czasu nie ma, ażeby świeżem powietrzem odetchnąć... Cały dzień siedzę skulony na stołku w dusznym, maleńkim pokoiku... Płuca mnie bolą... Jestem taki osłabiony, że ledwo chodzę... A tu ani pożywniejszego nic nie można zjeść, wszystko strasznie drogie... Mięsa niema, albo na nie nie stać... Zdechnąć chyba! Kopyta człowiek wyciągnie, zanim się czego doczeka...
W głosie Antosia czuć było niemal rozpacz.
— Chciałem wyjechać do Czech. Pracowałem tam w jednej fabryce przed wojną, mógłbym wrócić. Nie możecie dać mi zarobić na życie tu, pójdę do obcych, nie będę wam ciężył, zarobię... Ja tam mam, proszę brata, dziecko, córeczkę...
— Toś ty, warjacie, dwa razy żonaty?
— Nie, tylko tak, ale zawsze przecie dziecko, osiem lat już ma, pisać umie. Z jednom wdowom dziecko miałem. Chciałem tam pojechać, możebym się tu nie ożenił — nie chcieli mnie puścić, bo jezdem żołnierz... Nie puścili... A tymczasem ona nie uwierzyła, myślała że farbę miszom, przesłała mi list, że jezdem łotr, że rodzoną córkę porzuciłem... I jeszcze ten list sam a córce podyktowała... Wiedzieć o tem, że dziecko własną rączką do ojca pisze „ty łotrze”!
— I jakże ty mogłeś! — oburzył się Zagórski.
— Bo ludzie to som psy, bydło. I dziś nie jestem panem we własnym domu i dziś mi chomąto na kark chcą włożyć!...
— Jakie chomąto? Gdzie? Kto? — mitygował go Zagórski.
— Rodzina mojej żony!
— Dajże spokój! To przecież porządni ludzie, „guloni“, cisi, grzeczni...
— Brat Zagórski „gulonów” nie zna! Grzeczni to oni są, gdzieżby gulon nie był grzeczny — grzeczny taki, że nic po nim nie poznać, ale przy całej grzeczności może z tyłu żgnąć nożem... Ja jezdem przecie ze wsi, myślałem, że oni są lepsi od chłopów, gdzie tam! Nie my jesteśmy chamy, oni — to dopiero chamy! Brat Zagórski by nie uwierzył — we troje w małej kuchence mieszkają... Aż tam czarno od brudu i sadzy. Okna nigdy nie otworzą... Swarzą się przez cały dzień... Wałęsają się to po kuchni, to po sieni i jednym cięgiem sobie dokuczają, grzecznie ale złośliwie... Jedzą paskudztwa jakieś, coby ich żaden chłop nie tknął... Piniondze przed sobą chowają po kuferkach, w jakichsi szparach, każdy sobie... Ja nie wiem, co to za ludzie są, chyba nie Polacy! Jak w niedzielę książkę czytam, to się ze mnie śmieją. Wyspałbyś się lepiej!
— Mój bracie! — odezwał się Zagórski, wysłuchawszy tych skarg. — Widziałeś trochę świata, przypatrzyłeś się, jak ludzie żyją gdzieindziej i teraz ci w domu trochę ciężko. Trudna rada, trzeba przywyknąć.
— Ale dlaczego ja mam przywykać do tego brudu, niechlujstwa, tych pajęczyn, zwisających z powały, do tego gnoju na każdym kroku, do tej ciemnoty! Brat Zagórski mówi o obcych krajach. Dlaczego u nas ma być gorzej? Ja, żołnierz, przyzwyczajony jezdem w koszarach do porządku, a ci ludzie mieszkają w chliwach. Świńskie porządki mają u siebie, brudni są, nie kąpią się nigdy. Chłop w łachmanach jest czyściejszy od nich! A jest jeszcze jedna rzecz:
Tu Antoś Szczygieł załamał ręce.
— Ludzie u nas nie umieją się kochać! Źlą się na siebie, dokuczają se, gryzą sie. My som przecie bidni ludzie — ledwo żyjemy. I brat Zagórski jest taki sam robotnik, jak ja. Ile razy przyjde, brat zawsze pisze, a nie widzę bogactwa żadnego, ani jakichś tam dostatków.
— Och, dostatków! — uśmiechnął się Zagórski.
— No, właśnie, to mnie brat zrozumie! Tacy ludzie powinniby się trzymać kupy, żeby se pomagać, a tymczasem jak jest? Obcy nie dokuczy tak strasznie, jak swój. Czem? Bo swój wie, czem człowieka może urazić. Wie, co boli. Kto mi najwięcej dokucza? Moja żona. Wiem, że mnie kocha, nie mówie i właśnie dlatego dogryza. Dopiero wtedy ij dobrze, kiedy mnie rozłości tak, że siedze na stołku i szczekam, jak małpa w lesie: Ty psiakrew! Ty cholero! Ty ścierwo! Żeby cie djabli wzięli! Żebyś zdechła! Bracie, siedze i szczekam — z bólu! A ona lata dokoła mnie i ujada. Co powie, to zełże, żeby tylko dokuczyć! Zełże bez miłosierdzia najmniejszego!
Zagórski zmieszał się.
— No, tak, naturalnie, trzeba zrozumieć...
Umilkł.
Przypomniał sobie naraz, że od dłuższego czasu miał to samo w domu. Właściwie — bezustanne piekło. Przez jakiś czas wykładał sobie to, jako walkę o indywidualność, jako następstwo pragnień niedorzecznych i nieziszczalnych. Ale jakież to znów były straszne pragnienia? Żona domagała się czasem wyjazdu do miasta, pianina, do którego przywykła, kilku sukien czy czegoś z garderoby, w czem — przypuszczała — byłoby jej do twarzy — drażniło ją, że nie ma odpowiedniej ilości bielizny — więc wymagania, jako takie, zupełnie słuszne... Młoda kobieta dopominała się o swoje życie... Doprowadzona do ostateczności, mściła się, burzyła, buntowała... Jak łatwo byłoby kiedyindziej uczynić zadość tym wszystkim słusznym żądaniom — ile trzeba było zużyć słów, aby wykazać, jak niesłychanie trudne to jest dzisiaj... Stąd sceny. Sceny bolesne, których świadkami bywały dzieci. Ojciec przemęczony i przepracowany, a dotknięty do żywego, gdy weń strzelano zarzutem indolencji lub opieszałości; matka zapłakana i zdająca sobie sprawę, iż tego swego pracownika krzywdzi, a nie panująca już nad sobą —
Zagórski przysunął się z krzesłem do Antosia.
— Zrozumiej-że mnie, mój bracie! — zaczął mówić serdecznie. — Widzisz, dla nas to wielkie szczęście, żeśmy mogli wrócić do swego domu. Każdy z nas, który od czasu Wielkiej Wojny i po tem miał choć przez pół godziny karabin w ręku, był poprostu skazany na śmierć. Ofiarowaliśmy się, ofiara została przyjęta, spełnić się musi. I spełnia się: na tobie, na mnie. A wraz z nami giną też nasze żony i dzieci. Jest im źle, są nieszczęśliwe, są biedne. Nie mamy im co dać.
— Nie widzę, ażeby tak wszyscy musieli cierpieć! — potrząsnął głową Antoś. — Szynkarz jakoś wychodzi na swoje, nauczyciel też, chłopu źle się nie dzieje, panu na majątku też nie... Stać ich na konie cugowe i samochody, ale my! Brat Zagórski nie uwierzy, ja koszul całych nawet nie mam. To, co przywiozłem, już się zdarło, a nowego nie mam za co kupić.
Zagórski roześmiał się głośno.
— Oj, Antoś, Antoś! A myślisz, że u mnie inaczej? Też w strzępach chodzę! Ale poczekaj trochę, wytrzymaj! Przecież ty zginąć nie możesz; ludzi ubierasz, a ludzie muszą w czemś chodzić, nie będą chyba chodzili nago. Ile to ubrań uszyjesz!
Ten argument podziałał; Antoś uspokoił się trochę.
— Brat ma słuszność! — rzekł po chwili. — Ale dlaczego ludzie tak sobie dokuczają, dlaczego są tacy źli?
Zagórski westchnął.
— Sam powiedziałeś: Nie umieją kochać! A dopóki się tego nie nauczą, dobrze im nie będzie, choćby się im Bóg wie jak świetnie powodziło.

∗                         ∗
Mróz ścisnął, że aż ziemia skrzypiała, a ludzie biegali, jak oparzeni. Miasteczko przycichło, zamknęło się w sobie, zacięło. Byle tylko przetrzymać tych kilka dni mrozu — po tem jeszcze wichura — od mrozu gorsza, a potem kończy się panowanie zimy.

Nareszcie — jedna noc zawyła przeraźliwie, długo, boleśnie. Przyszła wichura — skąd, trudno powiedzieć, bo dęła to z północy, to z zachodu. Ryk był, jak gdyby to ryczał potworny jakiś, olbrzymi, rozżarty zwierz. Ludzie chodzili przygnębieni, znużeni, dzieci były wylęknione, rozkapryszone, mizerne.
Po wichurze spadł obfity śnieg. Zdawało się, że wszystko zaczyna się od początku.
A naraz coś się stało.
Rozpłakała się zima brylantowemi łzami.
Na niebo turkusowe triumfalnie i zwycięsko wyjechało przejasne, od złota kapiące, świetne słońce.
Powietrze, nasiąknięte mroźnemi, lodowatemi zaklęciami zimy, rozjaśniło się, uśmiechnęło... Wnet rozległ się w niem żywszy trzepot skrzydeł radośnie fruwających wróbli, a uradowane gołębie zaklaskały wesoło w białe skrzydła.
Rzęsiste, djamentowe łzy polały się z gałęzi drzew.
Srebrne w słońcu rury rynien zaśpiewały głośno dźwięczną pieśń o wiośnie.
Zagórski stał przed domem, wąchając powietrze, jak niedźwiedź, który w swej jamie przespał zimę.
Miał istotnie wrażenie, że się zbudził.
— Zaiste, zima to straszna rzecz! — mówił sobie w duchu. — Straszna, jak śmierć! Jak ona zabija wszelkie życie w duszy, jak mrozi każdą myśl, jak truje każdy uśmiech! Zmora północna, zmora!
Stał tak, z radością przyglądając się białym chmurkom na niebie błękitnem, gdy wtem — pac! — kilka zimnych kropel wody spadło mu z dachu na głowę i pociekło za kołnierz.
Och, jakaż roskosznie zimna woda!
Zali to woda?
Przecie te łzy lodowate, to pierwszy dar słońca, pierwszy, choć zimny, owoc jego siły, jagódki złote, ze śniegu białego pierwszą myślą o wiośnie zrodzone.
Odwilż czarną ścieżkę wydeptała w sadzie na śniegu.
Różowo świeci śnieg na dachu drewnianym. Wtem — szum niespodziewany i huk. Z dachu komórki zsunęła się lawina śniegowa i chmurą białą padła na ziemię, bezkształtna już, bez życia — trup.
To ciosy złotej lancy słonecznej.
Na żółtej kupie nawozu stanęła gęś. Szeroko rozwinęła swe długie skrzydła, pokazując pierś mocną i białą, i machnęła niemi kilka razy, jakgdyby sygnał dając, a potem z długiej szyi wypuściła kilka fagotowych, łamiących się dźwięków.
Na ganku pojawiła się pani Zagórska.
Strzepuje jakiś dywanik, a jednocześnie przygląda się światu. Wygląda mizernie, ale oczy jej uśmiechają się do słońca. Za nią, oczywiście nieśmiało wysunęły się dzieci: stoją i patrzą jak olśnione.
— Uważasz, jakie w powietrzu dziwne rozrzewnienie? — mówi Zagórski do żony. — Żałość jakaś, jęk... To zima, złamana, płacze!
— Jak zima płacze? — pyta Basia.
— Popatrz — złotemi łzami.
— A dlaczego zima płacze?
— Bo wie, że musi sobie już od nas iść.
— A gdzie zima pójdzie?
— Na północ, daleko, za morze siwe, szerokie!
— A jak ona pójdzie za morze siwe, szerokie?
— Siądzie do koryta i wiosłując szuflą po morzu siwem, popłynie tam, gdzie niema ziemi, lecz tylko wielkie góry lodowe pływają po czarnych fałach...
— To ona tam mieszka?
— Tam.
Dziewczynka patrzy przed siebie i powtarza w zamyśleniu:
— Gdzie niema ziemi a tylko wielkie góry lodowe pływają po czarnych falach.
Zdawało się, że wiosna naprawdę już idzie. Kiedy jednak Zagórski pewnego dnia wyszedł rano przed śniadaniem do sadu przywitać się z drzewami i sprawdzić, czy mu przez noc jaka wroga siła nie przestawiła czego w pejzażu, przeląkł się i westchnął smętnie.
Oto, mimo, że dzień poprzedni był ciepły, piękny i wiosenny, świat znowu przykrył się śniegiem. Wyglądał zupełnie jak śpioch, który wlazł pod białą pierzynę, naciągnął ją na oczy i ani myśli wstawać.
Skąd się wziął ten śnieg?
Nie był jednomiernie rozłożony, leżał smugami, między któremi czerniała ziemia. Widać, w nocy przyniósł go z gór wicher i obrzucił nim drzewa i dom. Na gałęziach jabłoni i na popielatych słupach werandy wisiał śnieg pękami — jak narzucane gęsto białe róże.
Świat posmętniał, niebo wisiało nad nim szare, popielate, drobny deszczyk mżył i bezustannie skrapiał powłokę śniegową, dłubiąc w niej wielkie pory, ale dzień nie miał miny bardzo ponurej. Przeciwnie, zdawało się, jakby się uśmiechał, dumny ze swej subtelnej, pastelowej miękości.
A na tem popielatem tle pęki śniegu były istotnie niby rozkwitłe, roztrzepane kwiaty niepokalanie białej, dziewiczej róży. I nie mówiły bynajmniej o zimie, lecz o wspaniałości poranków późnej wiosny i lata, o cudnym rozkwicie słońca.
A także między ziemią a niebem więcej już było światła i sklepienie niebios nie zwisało tak ciężko nad światem, lecz rozpościerało się wysoko, zdobne w bajeczne, wciąż zmienne, majestatyczne freski chmur, biegle i lekko malowane przez rozbawiony wicher. Zaś w jednem miejscu ta szara opona naddarła się i błysnął z poza niej chłodny, lecz czysty, stalowo-zielonawy błękit.
— Nie, nie, zima nic tu już nie sprawi, musi odejść! — pomyślał Zagórski niby o żywej istocie.
Zima!
Twarda, biała, w śniegi odziana, w iskrzącej koronie z brylantów lodu, nieraz groźna i bezlitosna nawet, miewa przecie swe uśmiechy i swą poezję. Nie jest zupełnie pozbawiona uczucia. Lubi gorące, złoto-szafirowe zachody słońca i lubi, ażeby na ciemno-szafirowem niebie nocnem gwiazdy świeciły bardzo mocno. Z pewnością po swojemu kocha świat i ludzi, zwłaszcza tych, którzy mają dla niej trochę serca. Teraz — odchodzi. Wie, że musi odejść — na długo.
A nagle zrobiło się jej żal.
Cicho, późną nocą, gdy wszyscy pogrążeni byli w głębokim śnie, na skrzydłach wiatru wróciła, obiegła dolinę, pola, lasy, i sady, rozpłakała się nad ranem i znów uciekła, jak tkliwa kochanka na pożegnanie rzuciwszy ludziom na progi — swe białe róże...
Aż wreszcie nadszedł dzień ostatecznego zwycięstwa.
Na dzień jasny i wypogodzony natarły naraz tylne straże zimy. W powietrzu rozegrała się wielka bitwa. Na czarnych chmurach leciał grad, siekąc na prawo i lewo. Ogromne potwory obskoczyły słońce, zawirowały płatki śniegu, zrobiło się ciemno i zimno. Ale tylko na chwilę — bo słońce otrząsnęło z siebie nieprzyjaciół, odsunęło ich od siebie kilku jasnemi promieniami i znowu pojawiło się świetne i uśmiechnięte.
Było chłodno. Na gościńcu połyskiwały zimno stalowo-niebieskie kałuże. Świat wciąż jeszcze niedowierzał słońcu.
Wtem stał się cud:
Gdzie tylko była odrobina mchu, dachy, sztachety drewniane, omszałe pnie drzew owocowych i wierzb, wszystko stanęło nagle w jasno-zielonym, żywym, szmaragdowym ogniu: Mchy i porosty zazieleniły się w jednej chwili. Ta cudna, nieopisana zieleń buchnęła płomieniem z drewna i pnia a blask jej był tak silny, że wszystko zdawało się być zielone.
I to była pierwsza wiosenna iluminacja zwycięstwa.

∗                         ∗

A więc, licząc z dniem dzisiejszym, mamy przed sobą czterdzieści dni pogody! — odezwał się Zagórski do żony.
— Jakże to?
— A tak. Tak mówi meteorologja ludowa. Jeśli dziesiątego marca, to jest, w dniu Czterdziestu Męczenników, pada deszcz, następuje czterdzieści dni słotnych. Jeśli jest pięknie, jak dziś — snuje się przecudny różaniec zwycięskiej chwały męczeńskiej, czterdzieści błękitem uśmiechniętych strof przedwiośnia i młodej wiosny. Taką perspektywę nazwę piękną w całem znaczeniu słowa. Jesteśmy już pod opieką potęg jasnych; hufiec triumfatorów eskortuje słońce.
Trzebaby o ogrodzie pomyśleć.
Ludzie ośmielili się trochę; opuszczają swe izby.
Chłodno jeszcze, ale już jasno i słonecznie. Dzieci wyroiły się na podwórza i piszczą, krzyczą, goniąc dokoła domów, psy szczekają wciąż, koguty pieją rozgłośnie, fagoty gęsi rozbrzmiewają pod oknami, słychać uparte, monotonne gdakanie kur. Już też rozlegają się i głosy ludzkie, to rozkazujące, to przekorne, już i gościniec zaczyna drgać i brzęczeć swym zwykłym trylem wozowym. Choć właściwie nie czas jeszcze na roboty w ogródkach, ludzie nie mogą wytrzymać. To nic, że siać, i sadzić będą dopiero w kwietniu, chce im się łopatą czy motyką poszturchać, spróbować czy ziemia już odmarzła, czy mięka. Może zresztą zdaje im się, że wczesnem zabraniem się do pracy, przygotowaniem ze swej strony co tylko można, nadejście wiosny przyśpieszą. Pani Maślakowa już się w swym ogródku krząta, sąsiedzi nawożą ogródki, rozrzucają gnój, niektórzy i grządki kopią.
U państwa Zagórskich zjawił się sąsiad, pan Romaniszyn. Jest trochę zażenowany, nigdy u Zagórskich nie bywa. Zagórski też nie wie, czegoby sobie pan Romaniszyn od niego mógł życzyć. Sadowi go na kanapie. Pani Zagórska zajmuje salonową pozycję. Jest wizyta.
O pogodzie pani Zagórska mówić umie. To też wykłada biegle i szeroko. Na twarzy pana Romaniszyna znać zmęczenie i zakłopotanie. Nie wie, jak pani Zagórskiej przerwać. Zagórski chce mu pomóc.
— Ale pan właściwie z interesem przyszedł, nieprawda?
— Tak jest, z interesem, do pani dobrodziki!
— Bardzo proszę. O cóż idzie?
— Przyszedłem do pani dobrodziki z prośbą i zapytaniem, czyby pani dobrodzika nie chciała odstąpić mi tak z dziesięć taczek nawozu...
Pani Zagórska zmieszała się.
— O! — zawołał gość, zauważywszy to. — Ja bynajmniej nie chcę darmo! Chętnie zapłacę!
Pani Zagórska opanowała się.
— Proszę pana, przecież to drobiazg!
— Dziesięć taczek nawozu to żaden drobiazg! — protestuje żywo pan Romaniszyn. — Ja mam trochę swojego, ale to zamało. Mógłbym może wziąć od sąsiadów, niestety, nie żyjemy z sobą dobrze.
— Więc dobrze, dziesięć taczek nawozu. Może pan przysłać dziewczynę, kiedy pan chce.
— A ile mam zapłacić!
— Niechże pan da spokój! Niema o czem mówić. My tego na sprzedaż nie mamy.
Na to jednak pan Romaniszyn żadną miarą zgodzić się nie chciał i nalegał tak długo, aż pani Zagórska pieniądze przyjęła.
— Więc niech pan bierze! — mówiła, kładąc z zakłopotaniem kilka banknotów na stole. A że jej przykro było, iż za „takie rzeczy“ każe sobie płacić, zaczęła pana Romaniszyna pocieszać:
— My, proszę pana, nie trzymamy, jak pan wie, żadnych zwierząt. Wszystkie pomyje i inne rzeczy, które się gdzieindziej daje świnkom, u nas wyrzuca się na gnój, dlatego nasz nawóz jest bardzo tłusty.
— Nie zachwalajże znowu panu tak tego nawozu! — pośpieszył żonie z pomocą Zagórski. — Nawóz, jak nawóz, niema się nad czem rozpływać.
Ziemia woła.
Kto ma bodaj kilka łokci gruntu, drepce po nich zasumowany i rozmyśla. Wącha ziemię, krytycznym wzrokiem zgłębia nieskończone sklepienie niebieskie, delikatnie, z nabożeństwem przystępuje do krzaczków czy drzewek. Na agreście widać już wyraźnie małe, ostre, zielone pączki. A więc jednakże ta krew zielona krąży! Małe, lśniące, purpurowo-brunatne pączki drzew owocowych pokryte są drobniutkim, srebrzystym puchem, migocącym w słońcu... Człowiek przygląda się temu i bada pieczołowicie, troskliwie a uważnie, jakby własnemi oczyma chciał się przekonać, czy to wszystko żyje. A potem chodzi i chodzi, rozważa, układa, oblicza: co zasiać tu, co posadzić tam. W głowie ma cały ogród, a mózg jego jest pełen myśli zielonych, kwitnących, jasnych, nowych... Ta wizja ogrodu idealnego, rozkwitu świata z własnego ducha, to miraż cudowny raju utraconego, boskie poczynanie świata w sobie samym.
Zaczyna się gonitwa za nasionami. Każde zdobyte nasienie nową barwę dorzuca do wymarzonego ogrodu, nową radość ślubuje w niedalekiej przyszłości. Zaczyna się żałować, niemal boleć, że niema się tego czy tamtego. Jeśli czego nie można dostać, robi się tak żal, jakby ktoś bardzo drogi a spodziewany z całą pewnością, dał znać, że nie przybędzie. Dopiero wówczas spostrzega się, jak te spodziewane kwiaty czy warzywa zrośnięte są z człowiekiem, jak one mu są potrzebne prawie do towarzystwa, jak wielką w jego życiu odgrywają rolę. I to już nie jest chciwość, lecz raczej gościnność. W tym swoim ogrodzie chciałoby się pomieścić cały świat roślinny i z roskoszą myśli się o ciepłych księżycowych nocach letnich, w których to wszystko już się rozwinie i w których będzie się otoczonym nietylko wonią, ale i uśmiechem niezliczonych, małych, rozradowanych duszyczek roślinnych.
Ludzie stają się dla siebie łaskawsi, względniejsi, lepsi, dzieci odnawiają znajomości, zaniedbane w zimie, odwiedzają się wzajemnie, oglądają. Starsi uśmiechają się do nich, widzą, że podrosły, cieszy ich to. Przechodzący, widząc kobiety, porządkujące ogródki, rzucają im słowa podziwu lub życzenia szczęścia. W ulicy wciąż śpiewają głosy kobiet i dzwonią dźwięczne okrzyki dzieci — to znów któryś malec się rozedrze i drze się całą godzinę uparcie, niemiłosiernie, do bezprzytomności.
A tymczasem świat robi się coraz jaśniejszy i barwniejszy. Zszyty jest z poważnego, ciepłego fioletu ziemi, błękitu nieba i świeżej, gorącej zieleni ozimin, zieleni, jaką się widzi u starych mistrzów na płaszczu Madonny. Jest to zieleń żywa, bogata w soki, kwitnąca, zwycięska. Wszystko to zaś obficie bramowane jest złotem i drga promiennością.
Taką jest sława przedwiośnia w białem miasteczku.

∗                         ∗

Poróżniwszy się z rodzicami, panna Elza Majsztrykiewiczówna a właściwie pani Elza Korzineck — wyjechała do Warszawy, gdzie miała przyjaciółkę, koleżankę z pensji, mężatkę, która ją nieraz do siebie zapraszała i ofiarowała jej u siebie mieszkanie. W ten sposób panna Elza mogła zniknąć z białego miasteczka, a jednocześnie być bliżej ukochanego Rysia, który również w Warszawie studjował.
Stolica pannę Elzę nie tyle olśniła ile podrażniła. Panienka z domu zamożnego, posiadająca własny, dość znaczny fundusz, więc pewna siebie, a marząca zawsze o życiu w wielkiem mieście, dostosowała się prędko do nowych warunków, i nadziwić się teraz nie mogła, że ludziom wogóle chce się mieszkać w małych, prowincjonalnych mieścinach i jak oni mogą się obejść bez tego wszystkiego, co wielkie miasto daje bez najmniejszego trudu, jako rzecz codzienną i zwykłą. Przeklęła, znienawidziła białe miasteczko, które — zdawało się jej — przez siwą dzikość i brak kultury, okradło młodość jej z wszelkiego wdzięku, użycia, roskoszy. Jak łatwo, jak spokojnie żyje się w wielkiem mieście, na każdym kroku dbającem o wygodę swego mieszkańca. Tu nie trzeba polować na mięso u Duwcia, nie trzeba karmić się wciąż cielęciną, zapychać ciężkim, żytnim chlebem, jeść to, co się zdarzy — tu można wybierać w potrawach, w życiu.
Nie śpiesząc się, panna Elza używała jednego po drugiem. Naprzód — ubrała się modnie, solidnie. Potem spróbowała wszystkich możliwych ciastek i słodyczy, zaczęła chodzić do teatrów i kinematografów — zrazu ze swą przyjaciółką i Rysiem, potem już z samym tylko Rysiem. Nikt jej w wielkiem mieście nie znał, więc była śmiała i nikim i niczem się nie krępowała. Dla niej było to wielkie miasto, nie ona dla miasta. Bywała z Rysiem w kawiarniach, chodziła z nim razem na kolacje do lepszych restauracyj i w krótkim czasie zżyła się z miastem zupełnie.
Wreszcie przyszło to nieuniknione: stała się kochanką Rysia. Powiedzieli sobie, że trudno im czekać, aż Elza rozwód dostanie, że będą z sobą żyli, jak mąż i żona. Co to kogo może obchodzić? A co sobie miasteczko o tem pomyśli, na tem chyba mało zależy. Więc — żyli, jak mąż z żoną, z tą tylko różnicą, że nie mieszkali razem; nie składało się. Ale nie było w tem żadnego podstępu, najmniejszej nieuczciwości — poprostu, nie mieli odpowiedniego mieszkania. Połączywszy się, zrozumieli oboje, że to było jedyne, nieuniknione wyjście z sytuacji, że oboje do siebie należą i faktycznie są dla siebie przeznaczeni. Było to tak naturalne, tak niesłychanie naturalne, iż nie sprawiło na Elzie najmniejszego wrażenia; zdawało się jej, że tak zawsze było.
Ale Elza nie należała do tych kobiet, które myślą tylko o zabawie i przyjemnościach. Nie zapominała o przyszłości i postanowiła i pod tym względem pobyt w stolicy wyzyskać. Zapisała się na kursa krawieckie, na kurs sztuki stosowanej, robótek, a ponieważ istotnie miała do tych rzeczy zdolności i lubiła je, przytem zaś była pilna, w krótkim czasie poczyniła niemałe postępy.
Śmierć ojca nie dotknęła jej, przeciwnie, dała jej wyzwolenie. Jako pełnoletnia miała wszelkie prawa do swego działu, który jej też musiano wypłacić. Brat pogodził się z nią łatwo, matka pogodzić się musiała. Elza, rozejrzawszy się w stosunkach, spostrzegła, że założenie w miasteczku szkoły krawieckiej miałoby pewne szanse powodzenia. Zgarnąwszy tedy pieniądze, wróciła do Warszawy, aby skończyć rozpoczęte studja.
Teraz już wszystko zdawało się przybierać kształty coraz wyraźniejsze i jaśniejsze. Ryś będzie się uczył — ona zaś zacznie pracować na własną rękę, będzie niezależna, będzie człowiekiem. Czy kto wówczas ośmieli się choćby bąknąć co przeciw nim! A rozwód w swoim czasie przyjdzie.
Wobec tego zupełnie już przestała się krępować; niemal że mieszkała u Rysia, chodziła z nim do kabaretów, bawiła się, nieraz płaciła za niego.
Wtem zauważyła u siebie dziwny objaw. W dzień była zwykle w jaknajlepszym humorze, zajęta pracą, otoczeniem, swemi planami; nad wieczorem naraz robiła się zmęczona, smutna, znudzona, zniecierpliwiona. Pokoik miała miły, urządzony wygodnie, prawie wytwornie, a kiedy zmierzch zapadał, nie mogła w nim wytrzymać. Kiedy raz, wracając z kursów, pomyślała, że do tego pokoiku wrócić musi, taka ją jakaś ogarnęła tęsknota, że się jej łzy rzuciły do oczu. Pobiegła do Rysia, zrobiła mu scenę; przerażony chłopak, chcąc ją rozbawić, zaproponował jej kino, wspólną kolację — odmówiła, a za to posłała go po szynkę, masło, bułki, ugotowała na maszynce herbaty i spędziła z nim cały wieczór rada, że ma przed sobą tę twarz, twarz jedyną, poza którą widać mały parterowy domek, rynek, magistrat z komiczną wieżyczką, świętego Florjana wśród filarków, a po drugiej stronie rynku czyste, złotemi literami świecące drzwi apteki.
I, o dziwo! Ryś też był zmęczony i coraz częściej białe miasteczko wspominał. Już im się obojgu znudziły widowiska, kawiarnie, nieznośne kwartety po restauracjach, cukiernie, już ich męczył ruch uliczny i ten gwar ciągły, przed którym nigdzie nie można się było schronić, który wnikał w najskrytsze tajniki duszy.
Spędzali wieczory w pokoju Rysia, nie wychodząc na miasto. Rozmawiali o rzeczach potocznych, obojętnych i dobrze im tak było razem.
A naraz Elza spostrzegła, że ten Ryś jest jej całem białem miasteczkiem. Patrząc na niego, zapominała o Warszawie. W oczach stawało jej białe miasteczko, olbrzymia lipa pod szkołą, dalej osławione kasztany; potem widziała w duchu drogę do Dunajca, błonie, wikle, po lewej stronie posępną basztę zamku, dalej jasną, błękitną wstęgę rzeki. Obrazy te uspokajały ją, to prawda, jednocześnie jednak zrozumiała, że i jej Ryś jest z tem miasteczkiem nierozłączny, że choć z niego wyjechał i mieszka w stolicy, duszą tkwi w niem zawsze.
Spostrzeżenie to bynajmniej jej nie ucieszyło i Ryś przez nie wcale w jej oczach nie zyskał, przeciwnie, stał się teraz jakby uosobieniem wszelkiej pospolitości, ociężałości duchowej, szarzyzny, prozy życia, wszystkiego co banalne, nudne, niezmienne. On był jej odwiecznym, nieuniknionym, zawsze tym samym mężem, nawet jako kochanek. Miała czasem wrażenie, jakgdyby drugi już raz wyszła za niego zamąż — do tego stopnia wszystko to było jej znane. A jednocześnie on był dla niej uosobieniem miasteczka, żywym pomnikiem jej dzieciństwa, młodości, pierwszych marzeń i porywów, pierwszych pocałunków, pierwszych burz życiowych.
Zdawało się jej, że jest wolna, a tymczasem miasteczko trzymało ją wciąż w swych szponach.
Wówczas przyszedł jej na myśl mąż, ów mąż ślubny, a przecie nieistniejący, prawie już zapomniany Otokar Korzineck. Nie miała najmniejszego wyobrażenia, co się z nim dzieje, właściwie nie znała go zupełnie, a jednak czasem nie bez zadowolenia myślała, że przecie poza tem życiem, poza tem wszystkiem, co ją otacza, ma prawo do czegoś innego, co wprawdzie jest gdzieś w przestrzeni, nieuchwytne jak cień, a jednak należy do niej, tajemnicze, nieodgadnione, niewiadome. I ten lotnik, ten jej mąż, stawał się w jej oczach postacią nadzwyczajną, niby z baśni. Był najpiękniejszym chłopcem na świecie, a codzień innym. Był wysoki, wielki, mocny, wspaniałomyślny, mądry. Myślał tylko o niej. Dążył ku niej wciąż przez nieznane kraje, przez morza. Przynosił jej ze świata wszystko, czego jej świat odmawiał, był jedynem źródłem szczęścia.
— Dość mi już Warszawy! — rzekła jednego dnia do Rysia. — Wracam do domu.
— Cóż tam będziesz robiła?
— Otworzę kurs krawiecki.
— A ja?
— Cóż wielkiego? Przyjedziesz na Wielkanoc na wakacje...
— A tobie nie będzie smutno samej?
— Samej? — zdziwiła się...
Przecież ona nie jest już sama. I nigdy nie była sama. Ma swego pilota. Kto wie, może on nawet kiedy przyleci po nią i weźmie ją ze sobą... Dokąd? Ach, dokąd?
Elza wróciła do białego miasteczka i otworzyła szkołę szycia i kroju. Pracuje, chodzi na przechadzkę z panną Wandą i z Rigiem.
Zaś Ryś nie może zrozumieć, dlaczego Elza wyjechała, a teraz pisuje do niego takie poetyczne, roztęsknione listy...

∗                         ∗

Minęła Wielkanoc z urzędowem przyjęciem u dziekana, z tymi samymi gośćmi, mowami, potrawami i napojami, minęło przedwiośnie. W miarę, jak wiosna rozkwitała, ludzie zaczynali się coraz bardziej rozpraszać. Całe rodziny wychodziły w pole na robotę. Miasteczko pustoszało, mieszczanie zamieniali się w rolników, twarze ich rozjaśniły się, wypogodziły, ruchy stały się żywsze, głosy donośniejsze. Byli jakby przemienieni.
— Dziwni ludzie! — myślał o nich Zagórski. — W zimie mieszczanie, w lecie chłopi. To musi prowadzić do dwoistości myślenia, czucia, życia. Ciekawe byłoby dowiedzieć się, po której stronie oni są prawdziwi, po której żyją naprawdę.
Jednakże niezbyt się zastanawiał nad tem pytaniem. Nie było czasu, chęci, potrzeby. Każda myśl ludzka rozpuszczała się w błękicie niebios, w świetle słonecznem, w lśnieniu fal drgającego powietrza. Nie było to lenistwo, lecz bezsilność wobec uroków prawdy i rozkwitu nowego życia. To pociągało przemożnie i przykuwało do siebie całą uwagę.
Podobnie jak dzieci, tak i starsi zaznajamiali się na nowo ze światem. Pokazało się, że każdy ma znajomych i ciekawy ich losu, chce się przekonać, jak spędzili zimę, czy żyją w zdrowiu. Ten odwiedzał jakiś głóg na miedzy, drugi szedł z wizytą do „swojej“ brzózki, tamten patrzył czy lilje żyją, inny zaś szedł do jaru pod klasztorem posłuchać szmeru płynącego olszyną strumienia młyńskiego, nad którego brzegiem zeszłego roku wylegiwał się na piasku. Rok minął, a jednak właściwie nie zmieniło się nic. Nie znać było nigdzie strat, ubytków.
Panie zrzuciły ciężkie płaszcze, chodziły w sukniach lżejszych, jaśniejszych. Panna Wanda, okazała, bujna, obnosiła po świecie swą dojrzałą piękność, pewna już siebie i przyszłości, bo została narzeczoną młodego kapitana piechoty. Panna Elza, drobna, smętna, chodziła do jaru, gdzie siadała na zwalonym pniu i zapatrzona w wodę, długo dumała. Postrojone jaskrawo Żydóweczki w krótkich spódniczkach, jedwabnych pończoszkach i lakierkach przechadzały się długim, pstrym szeregiem, trzymając się pod ręce. Salcia, biegając po wodę, pokazywała figlarnie swe białe ramiona i łydki, a wieczorami grała na mandolinie pod oknami Duwcia, opłukanego z krwi cielęcej, wystrojonego i wyglancowanego, pani Maślakowa uszyła sobie granatowy szlafroczek z purpurowemi wyłogami i tak czarowała z poza balasków swego ogródka, słowem, wszystko zaczęło nabierać nowych kolorów.
Dzieci znalazły sobie wyborną zabawę. Zwyczajem gulonów, lubiących dużo wymagać, lecz nie lubiących dużo płacić, Przypiórski najął do służby matołka-niemowę. Niemowa, żałosny pokurcz, wymawiał jeden tylko dźwięk, mianowicie „da“. To dzieci podchwyciły i teraz, jak tylko matołek pokaże się na ulicy, wszystkie dzieci zaczynają za nim wołać: Da, da, da, da, da, da, da, da, da, da! Bawi je to. To da, da, da, da rozlega się w ulicy cały dzień na różne głosy, jakby to krzyczało stado kawek.
Chłopcy od Wurmera mają własną zabawę; puszczają w powietrze gołębie z podciętemi skrzydłami. Ptaki, nie mogąc się długo w powietrzu utrzymać, siadają na dachu, a wówczas Lejbuś śmiga do nich kamieniami; ogromnie go cieszy, że może rzucać „do żywego“.
Zagórski nie mógł usiedzieć w domu. Ale nie wychodził za miasto, w pole. Miał przecie na każdym kroku wiosnę w miasteczku. Pod jednem oknem miał krzak bzu — musiał się z nim przywitać, obejrzeć go, zapytać czy zakwitnie. Pod drugiem oknem rosła zgrabna, smukła wisienka, trzeba się było przekonać, czy nie uszkodzona przypadkiem, należało też obejrzeć orzech, jeszcze bez listka, ale już nabrzmiewający sokami. Na jasnej zieleni agrestu czerwonemi, świecącemi centkami znaczyły się biedronki. Dopiero po ponownem zaprzyjaźnieniu się z tem wszystkiem można było wyjść trochę w świat.
Więc: Przed szkołą, obok osławionych kasztanów, rosła olbrzymia, odwieczna lipa, nadzwyczaj piękna. Cały ten gmach, bo to był gmach, a nie drzewo, zazielenił się. Lecz to jeszcze nie było wszystko. Przed południem, podczas pauzy, dzieci wybiegały ze szkoły i tu się pod tem drzewem bawiły. Z daleka — rój motylków, czy kwiatków latających, rój roześmiany, krzyczący, śpiewający, różnobarwny... Wśród dzieci Pudłowicz, dostojny, posągowy, ale i jemu wiosna zapaliła w oczach wesołe światełka.
Okna kancelarji rejenta otwarte; słychać głosy, śmiech. Na biurku, na stołach kwiaty. Rozparty na krześle, z cygarem w rękach, rejent śmieje się.
— Cześć i pozdrowienie, towarzyszu zacny! — woła rejent serdecznie na widok Zagórskiego.
W duchu myśli:
— Krypto-endek cholera, już się włóczy, już się szwenda, już coś węszy!
Ale mimo wszystko podchodzi do okna, podaje Zagórskiemu rękę i potrząsa nią serdecznie — bo jednak wiosna, niech sobie i krypto-endeki żyją.
A Zagórski myśli:
— Krypto-burżuj! Udaje socjała, żeby mu się do kieszeni nie dobrano, a córki wychowuje w klasztorze!
A wita się z nim i uśmiecha się do niego serdecznie — bo jednak wiosna, a cóż szkodzi, że sobie taki krypto-burżuj żyje. I on też człowiek.
Porozmawiali chwilę, poczem Zagórski poszedł dalej, na plebanję, do dziekana.
— Dzień dobry księdzu dziekanowi.
Siwa głowa odwraca się, widać pogodną, uśmiechniętą twarz.
— Wie ksiądz dziekan co? Wiosenka!
Dziekan wstaje, przeciąga się i wygina, jak kot, zaciera ręce i podchodzi do okna.
— Ależ to wiosna, wiosna! — powtarza.
Ma ją w oczach. Wszyscy ją mają w oczach.
To są właśnie najciekawsze ogródki.
Bo naturalnie, kwiaty na wiosnę kwitną, ale czy i dusze ludzkie rozkwitają?
I to jest najważniejsze:
— Albowiem to znaczy, proszę księdza dziekana, że gdybyśmy potrafili rozpalić w ludziach niegasnące słońce wewnętrzne, słońce duchowe, wiosna byłaby wieczna i uśmiech ludzi nie gasłby nigdy.
Dziekan uniósł w górę brwi.
— Jakież to słońce?
— Słońce miłości!
— E, rozpalone już dawno, tylko się ludzie grzać przy niem nie chcą.
— Podsycać je czemś trzeba!
Oto problem, który Zagórskiego coraz żywiej zajmować zaczyna. Wracając do domu, myśli o nim, słuchając jednocześnie pieśni nabożnej, śpiewanej przez dzieci na dwa głosy.
Myśli wciąż.
Bo oto na każdym kroku spotyka się z bezmierną, wszystko ogarniającą miłością.
Już słońce, które go wczesnym rankiem budzi, jest najwyższem objawieniem miłości. Wezwania jego nie usłuchać nie można, więc Zagórski w kimonie wychodzi i siada w sadzie na ławce pod jabłonią. Powietrze jest przeczyste, muszki jakieś czy pszczoły brzęczą, słońce grzeje... Nie można myśleć, nawet patrzeć się nie chce. Zagórski zamyka oczy, pochyla głowę i tak siedzi niby omdlony. Jest mu rozkosznie, ale zarazem dziwnie smutno...
Wreszcie przychodzi do siebie, wstaje... Jak chłodząco ziemia dotyka stóp, jak orzeźwiające jest dotknięcie zimnej rosy... Jak roskosznie sączą się przez blaski skośne promienie słońca... W ogródku, przed domem, już jakieś pędy zielone, jakieś wczesne jarzynki — o, wisienka!
Zagórski zbliża się powoli do drzewka i staje zdumiony, wzruszony.
— O, ty drzewino wdzięczna!
Wisienka, wczoraj jeszcze w białe koraliki tylko zdobna, rozkwitła.
— I teraz będziesz stała w białej sukieneczce pod mem oknem! — cieszy się Zagórski.
Szepcze do niej pieszczotliwie, cicho, jak do rodzonej córki.
— Ale to może i ta duża wiśnia już rozkwitła!
Zadziera głowę w górę, patrzy: Wiśnia wielka, gałęziami aż na dach domu sięga. Coś tam bieleje — nie widać dobrze, co — Zagórski w kimonie posuwa się tyłem ku furtce, wychodzi przed kapliczkę, na gościniec.
— Ach, Boże!
Drzewo z jednej strony obsypane srebrem. Kwiecie aż lśni w słońcu.
— Niewypowiedziane bogactwo! — szepcze Zagórski zachwycony.
Na drugi dzień połowa drzew w sadzie zakwitła, na trzeci — wszystko tonęło w kwiatach. Kiedy się stanęło na gościńcu i spojrzało w tę, czy w drugą stronę — miało się przed sobą aleję kwitnących drzewek, olbrzymie, białe, zrzadka różowe bukiety. Ulica była jakby przystrojona na czyjeś uroczyste przyjęcie.

∗                         ∗

Z nadejściem wiosny wznowiono też w miasteczku roboty. Powolny, flegmatyczny, lecz uparty amerykanin, Przypiórski, nieznacznie ale stale dźwigał swą czerwoną kamienicę, prawie sam, z kilku zaledwie robotnikami. W starych, wytartych spodniach, z rozchełstaną na piersiach koszulą i z zakasanemi rękawami, układał cegły, mieszał wapno, znosił rozmaite deski i deseczki, coś woził. Przyglądała się mu zdaleka żona, ładna kobieta z dzieckiem na ręku i Zagórski rozumiał, jak ona, patrząc w milczeniu na rosnący powoli dom, marzy o nowem życiu, o piętro wyższem już od dawnego. Więc przecie wyjdzie z guloństwa, może nawet czystego, ale mało kulturalnego i będzie mogła żyć, jak żyją ludzie na świecie w obszernych pokojach, urządzonych nowocześnie, przyzwoicie hygjenicznie.
— A to przecie krok naprzód! Ta się już nie cofnie.
Budowali i inni, przeważnie amerykanie lub też za przysłane z Ameryki pieniądze. Nie budowali, nie odnawiali swych domów ci, którzy już na białe miasteczko nie liczyli. Sprzedał swój dom jakiś Żyd, mający w Ameryce brata, który go wzywał do siebie.
Gospodarowali też w mieście cieśle z żywieckiego, „kwiczoły“, górale z czysto ogolonemi podbródkami, z profilami twardemi i ostremi, jak topory, z któremi się nigdy nie rozstawali. Robotnicy to byli znakomici, zgrani ze sobą, jak drużyna sportowa, zręczni, wprawni. Stawiali i odnawiali domy drewniane. Jak przystało na ludzi z obcej ziemi, zachowywali się godnie, grzecznie i trzymali się przeważnie kupy.
Topory stukały, piły zgrzytały, ruch był żywy.
Wracając raz znojnem południem z przechadzki Zagórski ujrzał, jak ktoś wyniósł z szynku wielką, ociekającą pianą szklankę piwa parobkowi, stojącemu tuż obok przy wozie, naładowanym wysoko drzewem. Zziajany i zgrzany parobek, czarny już od młodego kwietniowego słońca z taką przyjemnością od jednego zamachu wysuszył wielki kufel, że Zagórskiemu w jednej chwili przyszła niepohamowana chętka na piwo. Nie namyślając się, wszedł do szynku.
Było tam chłodno i — po blasku słonecznym — ciemno. Ktoś stał przy szynkwasie z kuflem w ręce; ujrzawszy Zagórskiego, ukłonił się, na co Zagórski odpowiedział również ukłonem, choć nie wiedział kogo ma przed sobą.
— Jest czarne piwo?
— Nie, to myśmy sobie tylko z porterem zmieszali! — odezwał się uprzejmy, dźwięczny głos. — Od świtu byłem w lesie, ładowaliśmy drzewo i takeśmy się z chłopakiem zmachali, że aż nam języki do podniebienia przyschły.
Zagórski poznał mówiącego. Był to amerykanin, pan Uszko.
Zjawił się przed Zagórskim wielki kufel oroszony, z czubem gęstej, żółtawej piany. Zagórski był smakosz: Tedy naprzód, rzucił okiem na rynek, rozciągnięty płasko, gorący, biały, jak naleśnik na patelni, potem pomyślał, że w szynku jest miły chłód, następnie podniósł w górę kufel, aby się przekonać, czy piwo czyste, wreszcie dmuchnął w pianę, nadpił trochę, zwolna zaczął podnosić szklanicę w górę, przechylił dobrze głowę, wypił wszystko, postawił szklankę na stole i odetchnął głośno z zadowoleniem:
— Aaaaa!
— Dobre piwo! — pochwalił pan Uszko.
— Doskonałe!
— Takiego piwa teraz w Ameryce niema! — rzekł pan Uszko. — I polskie piwo będzie wciąż lepsze, bo nie ma konkurencji zagranicznej i może się spokojnie wyrobić. I tak jest ze wszystkiem!
— Proszę!
— Rozumie się. Niech nam tylko nie przeszkadzają, niech nam dadzą spokój — zrobimy wszystko.
— Cieszę się z tego, co słyszę. Widzę, że się pan przecie z Polską pogodził. Więc pan nie wyjedzie?
— Wyjadę. Muszę wyjechać. Tu niema co robić.
— O, przeciwnie. Ale przyznaj pan, panie Uszko, że wy nie umiecie tu pracować. Bardzo wiele winy jest po waszej strome.
Uszko roześmiał się.
— Ja tego nie taję! — przyznał szczerze. — I nikogo nie winię. Wracać muszę, bo poprostu nie mam już pieniędzy. Ale wszystko tu zostawiam, dom, grunt, siedem morgów lasu. Jadę na trzy lata, ażeby zarobić. Jak zarobię, to wrócę. Pozwoli pan się przysiąść?
— Bardzo proszę! — rzekł, robiąc miejsce, Zagórski.
— Otóż z nami, amerykanami, to jest tak, panie filologu: Długo nie mieliśmy ze starym krajem łączności — prawie dziesięć lat, bo wciąż wojny były. Przywykliśmy do stosunków amerykańskich. Nie mieliśmy informacji z kraju, nie wiedzieliśmy, co się dzieje, wyobrażaliśmy to sobie zbyt łatwo. Kto był w Ameryce mechanikiem, chciał w kraju być dyrektorem.
Tu pan Uszko roześmiał się głośno, stuknął kuflem w stół i zawołał:
— A Stary Kraj się nie dał!
— Przecież nikt się wam bronić nie chciał, nikt nie przeszkadzał!
— Przeszkadzały stosunki — a myśmy tych stosunków nie znali. Zdawało nam się, że nasze dolary wystarczą. Tak, wystarczyły. Jeden, drugi postawił sobie dom — przyzna pan, żeśmy tych domów postawili dużo i że one wyglądają już inaczej — ale kiedy dom stanął, pokazało się, że dolarów już niema. Co dalej? Zanim ja się w kraj wżyłem, zanim poznałem stosunki — dolary mi wyszły, muszę po nie znowu jechać. Przedstawiałem tu kapitał dziesięciu tysięcy dolarów — dużo, co? W Polsce to jest — nic. Mały młyn można za to postawić! Za to będę teraz trzy lata w Ameryce pokutował. Myśmy nie wiedzieli, że Stary Kraj tyle pochłania i tyle może dać. Polska — to bardzo wielki interes. I byle czem się do niego wkupić nie można. Ja to wiem, mnie pan filolog wierzyć może!
— A przecie pan sam mówił, że tu nikt robić nie chce.
— Robią ludzie na stary ład, to znaczy, robią zamało. Ale to jeszcze przyjdzie. Nowe życie ich do tego zmusi. To życie już idzie — i Polska stanie się nową Ameryką. A siły ma — ogromne!
Tu pan Uszko spojrzał przed siebie na rynek biały w spiekocie słonecznej, zamyślił się i powtórzył:
— Tak jest, myśmy bitwę z Polską przegrali. Nie wiedzieliśmy, że ona taka żywa. Tylko że to jest jeszcze jak młode wino, zakorkowane w butelce: fermentuje!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.