Strona:Jerzy Bandrowski - W białem miasteczku.djvu/246

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

odpowiedział również ukłonem, choć nie wiedział kogo ma przed sobą.
— Jest czarne piwo?
— Nie, to myśmy sobie tylko z porterem zmieszali! — odezwał się uprzejmy, dźwięczny głos. — Od świtu byłem w lesie, ładowaliśmy drzewo i takeśmy się z chłopakiem zmachali, że aż nam języki do podniebienia przyschły.
Zagórski poznał mówiącego. Był to amerykanin, pan Uszko.
Zjawił się przed Zagórskim wielki kufel oroszony, z czubem gęstej, żółtawej piany. Zagórski był smakosz: Tedy naprzód, rzucił okiem na rynek, rozciągnięty płasko, gorący, biały, jak naleśnik na patelni, potem pomyślał, że w szynku jest miły chłód, następnie podniósł w górę kufel, aby się przekonać, czy piwo czyste, wreszcie dmuchnął w pianę, nadpił trochę, zwolna zaczął podnosić szklanicę w górę, przechylił dobrze głowę, wypił wszystko, postawił szklankę na stole i odetchnął głośno z zadowoleniem:
— Aaaaa!
— Dobre piwo! — pochwalił pan Uszko.
— Doskonałe!
— Takiego piwa teraz w Ameryce niema! — rzekł pan Uszko. — I polskie piwo będzie wciąż lepsze, bo nie ma konkurencji zagranicznej i może się spokojnie wyrobić. I tak jest ze wszystkiem!
— Proszę!
— Rozumie się. Niech nam tylko nie przeszkadzają, niech nam dadzą spokój — zrobimy wszystko.
— Cieszę się z tego, co słyszę. Widzę, że się pan przecie z Polską pogodził. Więc pan nie wyjedzie?