Strona:Jerzy Bandrowski - W białem miasteczku.djvu/247

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Wyjadę. Muszę wyjechać. Tu niema co robić.
— O, przeciwnie. Ale przyznaj pan, panie Uszko, że wy nie umiecie tu pracować. Bardzo wiele winy jest po waszej strome.
Uszko roześmiał się.
— Ja tego nie taję! — przyznał szczerze. — I nikogo nie winię. Wracać muszę, bo poprostu nie mam już pieniędzy. Ale wszystko tu zostawiam, dom, grunt, siedem morgów lasu. Jadę na trzy lata, ażeby zarobić. Jak zarobię, to wrócę. Pozwoli pan się przysiąść?
— Bardzo proszę! — rzekł, robiąc miejsce, Zagórski.
— Otóż z nami, amerykanami, to jest tak, panie filologu: Długo nie mieliśmy ze starym krajem łączności — prawie dziesięć lat, bo wciąż wojny były. Przywykliśmy do stosunków amerykańskich. Nie mieliśmy informacji z kraju, nie wiedzieliśmy, co się dzieje, wyobrażaliśmy to sobie zbyt łatwo. Kto był w Ameryce mechanikiem, chciał w kraju być dyrektorem.
Tu pan Uszko roześmiał się głośno, stuknął kuflem w stół i zawołał:
— A Stary Kraj się nie dał!
— Przecież nikt się wam bronić nie chciał, nikt nie przeszkadzał!
— Przeszkadzały stosunki — a myśmy tych stosunków nie znali. Zdawało nam się, że nasze dolary wystarczą. Tak, wystarczyły. Jeden, drugi postawił sobie dom — przyzna pan, żeśmy tych domów postawili dużo i że one wyglądają już inaczej — ale kiedy dom stanął, pokazało się, że dolarów już