Strona:Jerzy Bandrowski - W białem miasteczku.djvu/245

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ludzie na świecie w obszernych pokojach, urządzonych nowocześnie, przyzwoicie hygjenicznie.
— A to przecie krok naprzód! Ta się już nie cofnie.
Budowali i inni, przeważnie amerykanie lub też za przysłane z Ameryki pieniądze. Nie budowali, nie odnawiali swych domów ci, którzy już na białe miasteczko nie liczyli. Sprzedał swój dom jakiś Żyd, mający w Ameryce brata, który go wzywał do siebie.
Gospodarowali też w mieście cieśle z żywieckiego, „kwiczoły“, górale z czysto ogolonemi podbródkami, z profilami twardemi i ostremi, jak topory, z któremi się nigdy nie rozstawali. Robotnicy to byli znakomici, zgrani ze sobą, jak drużyna sportowa, zręczni, wprawni. Stawiali i odnawiali domy drewniane. Jak przystało na ludzi z obcej ziemi, zachowywali się godnie, grzecznie i trzymali się przeważnie kupy.
Topory stukały, piły zgrzytały, ruch był żywy.
Wracając raz znojnem południem z przechadzki Zagórski ujrzał, jak ktoś wyniósł z szynku wielką, ociekającą pianą szklankę piwa parobkowi, stojącemu tuż obok przy wozie, naładowanym wysoko drzewem. Zziajany i zgrzany parobek, czarny już od młodego kwietniowego słońca z taką przyjemnością od jednego zamachu wysuszył wielki kufel, że Zagórskiemu w jednej chwili przyszła niepohamowana chętka na piwo. Nie namyślając się, wszedł do szynku.
Było tam chłodno i — po blasku słonecznym — ciemno. Ktoś stał przy szynkwasie z kuflem w ręce; ujrzawszy Zagórskiego, ukłonił się, na co Zagórski