Strona:Jerzy Bandrowski - W białem miasteczku.djvu/244

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

posuwa się tyłem ku furtce, wychodzi przed kapliczkę, na gościniec.
— Ach, Boże!
Drzewo z jednej strony obsypane srebrem. Kwiecie aż lśni w słońcu.
— Niewypowiedziane bogactwo! — szepcze Zagórski zachwycony.
Na drugi dzień połowa drzew w sadzie zakwitła, na trzeci — wszystko tonęło w kwiatach. Kiedy się stanęło na gościńcu i spojrzało w tę, czy w drugą stronę — miało się przed sobą aleję kwitnących drzewek, olbrzymie, białe, zrzadka różowe bukiety. Ulica była jakby przystrojona na czyjeś uroczyste przyjęcie.

∗                         ∗

Z nadejściem wiosny wznowiono też w miasteczku roboty. Powolny, flegmatyczny; lecz uparty amerykanin, Przypiórski, nieznacznie ale stale dźwigał swą czerwoną kamienicę, prawie sam, z kilku zaledwie robotnikami. W starych, wytartych spodniach, z rozchełstaną na piersiach koszulą i z zakasanemi rękawami, układał cegły, mieszał wapno, znosił rozmaite deski i deseczki, coś woził. Przyglądała się mu zdaleka żona, ładna kobieta z dzieckiem na ręku i Zagórski rozumiał, jak ona, patrząc w milczeniu na rosnący powoli dom, marzy o nowem życiu, o piętro wyższem już od dawnego. Więc przecie wyjdzie z guloństwa, może nawet czystego, ale mało kulturalnego i będzie mogła żyć, jak ży-