Strona:Jerzy Bandrowski - W białem miasteczku.djvu/243

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

słuchając jednocześnie pieśni nabożnej, śpiewanej przez dzieci na dwa głosy.
Myśli wciąż.
Bo oto na każdym kroku spotyka się z bezmierną, wszystko ogarniającą miłością.
Już słońce, które go wczesnym rankiem budzi, jest najwyższem objawieniem miłości. Wezwania jego nie usłuchać nie można, więc Zagórski w kimonie wychodzi i siada w sadzie na ławce pod jabłonią. Powietrze jest przeczyste, muszki jakieś czy pszczoły brzęczą, słońce grzeje... Nie można myśleć, nawet patrzeć się nie chce. Zagórski zamyka oczy, pochyla głowę i tak siedzi niby omdlony. Jest mu rozkosznie, ale zarazem dziwnie smutno...
Wreszcie przychodzi do siebie, wstaje... Jak chłodząco ziemia dotyka stóp, jak orzeźwiające jest dotknięcie zimnej rosy... Jak roskosznie sączą się przez blaski skośne promienie słońca... W ogródku, przed domem, już jakieś pędy zielone, jakieś wczesne jarzynki — o, wisienka!
Zagórski zbliża się powoli do drzewka i staje zdumiony, wzruszony.
— O, ty drzewino wdzięczna!
Wisienka, wczoraj jeszcze w białe koraliki tylko zdobna, rozkwitła.
— I teraz będziesz stała w białej sukieneczce pod mem oknem! — cieszy się Zagórski.
Szepcze do niej pieszczotliwie, cicho, jak do rodzonej córki.
— Ale to może i ta duża wiśnia już rozkwitła!
Zadziera głowę w górę, patrzy: Wiśnia wielka, gałęziami aż na dach domu sięga. Coś tam bieleje — nie widać dobrze, co — Zagórski w kimonie