Strona:Jerzy Bandrowski - W białem miasteczku.djvu/242

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

A Zagórski myśli:
— Krypto-burżuj! Udaje socjała, żeby mu się do kieszeni nie dobrano, a córki wychowuje w klasztorze!
A wita się z nim i uśmiecha się do niego serdecznie — bo jednak wiosna, a cóż szkodzi, że sobie taki krypto-burżuj żyje. I on też człowiek.
Porozmawiali chwilę, poczem Zagórski poszedł dalej, na plebanję, do dziekana.
— Dzień dobry księdzu dziekanowi.
Siwa głowa odwraca się, widać pogodną, uśmiechniętą twarz.
— Wie ksiądz dziekan co? Wiosenka!
Dziekan wstaje, przeciąga się i wygina, jak kot, zaciera ręce i podchodzi do okna.
— Ależ to wiosna, wiosna! — powtarza.
Ma ją w oczach. Wszyscy ją mają w oczach.
To są właśnie najciekawsze ogródki.
Bo naturalnie, kwiaty na wiosnę kwitną, ale czy i dusze ludzkie rozkwitają?
I to jest najważniejsze:
— Albowiem to znaczy, proszę księdza dziekana, że gdybyśmy potrafili rozpalić w ludziach niegasnące słońce wewnętrzne, słońce duchowe, wiosna byłaby wieczna i uśmiech ludzi nie gasłby nigdy.
Dziekan uniósł w górę brwi.
— Jakież to słońce?
— Słońce miłości!
— E, rozpalone już dawno, tylko się ludzie grzać przy niem nie chcą.
— Podsycać je czemś trzeba!
Oto problem, który Zagórskiego coraz żywiej zajmować zaczyna. Wracając do domu, myśli o nim,