Strona:Jerzy Bandrowski - W białem miasteczku.djvu/241

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

kroku wiosnę w miasteczku. Pod jednem oknem miał krzak bzu — musiał się z nim przywitać, obejrzeć go, zapytać czy zakwitnie. Pod drugiem oknem rosła zgrabna, smukła wisienka, trzeba się było przekonać, czy nie uszkodzona przypadkiem, należało też obejrzeć orzech, jeszcze bez listka, ale już nabrzmiewający sokami. Na jasnej zieleni agrestu czerwonemi, świecącemi centkami znaczyły się biedronki. Dopiero po ponownem zaprzyjaźnieniu się z tem wszystkiem można było wyjść trochę w świat.
Więc: Przed szkołą, obok osławionych kasztanów, rosła olbrzymia, odwieczna lipa, nadzwyczaj piękna. Cały ten gmach, bo to był gmach, a nie drzewo, zazielenił się. Lecz to jeszcze nie było wszystko. Przed południem, podczas pauzy, dzieci wybiegały ze szkoły i tu się pod tem drzewem bawiły. Z daleka — rój motylków, czy kwiatków latających, rój roześmiany, krzyczący, śpiewający, różnobarwny... Wśród dzieci Pudłowicz, dostojny, posągowy, ale i jemu wiosna zapaliła w oczach wesołe światełka.
Okna kancelarji rejenta otwarte; słychać głosy, śmiech. Na biurku, na stołach kwiaty. Rozparty na krześle, z cygarem w rękach, rejent śmieje się.
— Cześć i pozdrowienie, towarzyszu zacny! — woła rejent serdecznie na widok Zagórskiego.
W duchu myśli:
— Krypto-endek cholera, już się włóczy, już się szwenda, już coś węszy!
Ale mimo wszystko podchodzi do okna, podaje Zagórskiemu rękę i potrząsa nią serdecznie — bo jednak wiosna, niech sobie i krypto-endeki żyją.