Strona:Jerzy Bandrowski - W białem miasteczku.djvu/236

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Wtem zauważyła u siebie dziwny objaw. W dzień była zwykle w jaknajlepszym humorze, zajęta pracą, otoczeniem, swemi planami; nad wieczorem naraz robiła się zmęczona, smutna, znudzona, zniecierpliwiona. Pokoik miała miły, urządzony wygodnie, prawie wytwornie, a kiedy zmierzch zapadał, nie mogła w nim wytrzymać. Kiedy raz, wracając z kursów, pomyślała, że do tego pokoiku wrócić musi, taka ją jakaś ogarnęła tęsknota, że się jej łzy rzuciły do oczu. Pobiegła do Rysia, zrobiła mu scenę; przerażony chłopak, chcąc ją rozbawić, zaproponował jej kino, wspólną kolację — odmówiła, a za to posłała go po szynkę, masło, bułki, ugotowała na maszynce herbaty i spędziła z nim cały wieczór rada, że ma przed sobą tę twarz, twarz jedyną, poza którą widać mały parterowy domek, rynek, magistrat z komiczną wieżyczką, świętego Florjana wśród filarków, a po drugiej stronie rynku czyste, złotemi literami świecące drzwi apteki.
I, o dziwo! Ryś też był zmęczony i coraz częściej białe miasteczko wspominał. Już im się obojgu znudziły widowiska, kawiarnie, nieznośne kwartety po restauracjach, cukiernie, już ich męczył ruch uliczny i ten gwar ciągły, przed którym nigdzie nie można się było schronić, który wnikał w najskrytsze tajniki duszy.
Spędzali wieczory w pokoju Rysia, nie wychodząc na miasto. Rozmawiali o rzeczach potocznych, obojętnych i dobrze im tak było razem.
A naraz Elza spostrzegła, że ten Ryś jest jej całem białem miasteczkiem. Patrząc na niego, zapominała o Warszawie. W oczach stawało jej białe miasteczko, olbrzymia lipa pod szkołą, dalej osła-