Strona:Jerzy Bandrowski - W białem miasteczku.djvu/237

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wione kasztany; potem widziała w duchu drogę do Dunajca, błonie, wikle, po lewej stronie posępną basztę zamku, dalej jasną, błękitną wstęgę rzeki. Obrazy te uspokajały ją, to prawda, jednocześnie jednak zrozumiała, że i jej Ryś jest z tem miasteczkiem nierozłączny, że choć z niego wyjechał i mieszka w stolicy, duszą tkwi w niem zawsze.
Spostrzeżenie to bynajmniej jej nie ucieszyło i Ryś przez nie wcale w jej oczach nie zyskał, przeciwnie, stał się teraz jakby uosobnieniem wszelkiej pospolitości, ociężałości duchowej, szarzyzny, prozy życia, wszystkiego co banalne, nudne, niezmienne. On był jej odwiecznym, nieuniknionym, zawsze tym samym mężem, nawet jako kochanek. Miała czasem wrażenie, jakgdyby drugi już raz wyszła za niego zamąż — do tego stopnia wszystko to było jej znane. A jednocześnie on był dla niej uosobieniem miasteczka, żywym pomnikiem jej dzieciństwa, młodości, pierwszych marzeń i porywów, pierwszych pocałunków, pierwszych burz życiowych.
Zdawało się jej, że jest wolna, a tymczasem miasteczko trzymało ją wciąż w swych szponach.
Wówczas przyszedł jej na myśl mąż, ów mąż ślubny, a przecie nieistniejący, prawie już zapomniany Otokar Korzineck. Nie miała najmniejszego wyobrażenia, co się z nim dzieje, właściwie nie znała go zupełnie, a jednak czasem nie bez zadowolenia myślała, że przecie poza tem życiem, poza tem wszystkiem, co ją otacza, ma prawo do czegoś innego, co wprawdzie jest gdzieś w przestrzeni, nieuchwytne jak cień, a jednak należy do niej, tajemnicze, nieodgadnione, niewiadome. I ten lotnik, ten