Strona:Jerzy Bandrowski - W białem miasteczku.djvu/224

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Mróz ścisnął, że aż ziemia skrzypiała, a ludzie biegali, jak oparzeni. Miasteczko przycichło, zamknęło się w sobie, zacięło. Byle tylko przetrzymać tych kilka dni mrozu — po tem jeszcze wichura — od mrozu gorsza, a potem kończy się panowanie zimy.
Nareszcie — jedna noc zawyła przeraźliwie, długo, boleśnie. Przyszła wichura — skąd, trudno powiedzieć, bo dęła to z północy, to z zachodu. Ryk był, jak gdyby to ryczał potworny jakiś, olbrzymi, rozżarty zwierz. Ludzie chodzili przygnębieni, znużeni, dzieci były wylęknione, roskapryszone, mizerne.
Po wichurze spadł obfity śnieg. Zdawało się, że wszystko zaczyna się od początku.
A naraz coś się stało.
Rozpłakała się zima brylantowemi łzami.
Na niebo turkusowe triumfalnie i zwycięsko wyjechało przejasne, od złota kapiące, świetne słońce.
Powietrze, nasiąknięte mroźnemi, lodowatemi zaklęciami zimy, rozjaśniło się, uśmiechnęło... Wnet rozległ się w niem żywszy trzepot skrzydeł radośnie fruwających wróbli, a uradowane gołębie zaklaskały wesoło w białe skrzydła.
Rzęsiste, djamentowe łzy polały się z gałęzi drzew.
Srebrne w słońcu rury rynien zaśpiewały głośno dźwięczną pieśń o wiośnie.
Zagórski stał przed domem, wąchając powietrze, jak niedźwiedź, który w swej jamie przespał zimę.
Miał istotnie wrażenie, że się zbudził.