Strona:Jerzy Bandrowski - W białem miasteczku.djvu/221

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

raz ci w domu trochę ciężko. Trudna rada, trzeba przywyknąć.
— Ale dlaczego ja mam przywykać do tego brudu, niechlujstwa, tych pajęczyn, zwisających z powały, do tego gnoju na każdym kroku, do tej ciemnoty! Brat Zagórski mówi o obcych krajach. Dlaczego u nas ma być gorzej? Ja, żołnierz, przyzwyczajony jezdem w koszarach do porządku, a ci ludzie mieszkają w chliwach. Świńskie porządki mają u siebie, brudni są, nie kąpią się nigdy. Chłop w łachmanach jest czyściejszy od nich! A jest jeszcze jedna rzecz:
Tu Antoś Szczygieł załamał ręce.
— Ludzie u nas nie umieją się kochać! Źlą się na siebie, dokuczają se, gryzą sie. My som przecie bidni ludzie — ledwo żyjemy. I brat Zagórski jest taki sam robotnik, jak ja. Ile razy przyjde, brat zawsze pisze, a nie widzę bogactwa żadnego, ani jakichś tam dostatków.
— Och, dostatków! — uśmiechnął się Zagórski.
— No, właśnie, to mnie brat zrozumie! Tacy ludzie powinniby się trzymać kupy, żeby se pomagać, a tymczasem jak jest? Obcy nie dokuczy tak strasznie, jak swój. Czem? Bo swój wie, czem człowieka może urazić. Wie, co boli. Kto mi najwięcej dokucza? Moja żona. Wiem, że mnie kocha, nie mówie i właśnie dlatego dogryza. Dopiero wtedy ij dobrze, kiedy mnie rozłości tak, że siedze na stołku i szczekam, jak małpa w lesie: Ty psiakrew! Ty cholero! Ty ścierwo! Żeby cie djabli wzięli! Żebyś zdechła! Bracie, siedze i szczekam — z bólu! A ona lata dokoła mnie i ujada. Co powie,