Strona:Jerzy Bandrowski - W białem miasteczku.djvu/230

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

jeszcze na roboty w ogródkach, ludzie nie mogą wytrzymać. To nic, że siać, i sadzić będą dopiero w kwietniu, chce im się łopatą czy motyką poszturchać, spróbować czy ziemia już odmarzła, czy mięka. Może zresztą zdaje im się, że wczesnem zabraniem się do pracy, przygotowaniem ze swej strony co tylko można, nadejście wiosny przyśpieszą. Pani Maślakowa już się w swym ogródku krząta, sąsiedzi nawożą ogródki, rozrzucają gnój, niektórzy i grządki kopią.
U państwa Zagórskich zjawił się sąsiad, pan Romaniszyn. Jest trochę zażenowany, nigdy u Zagórskich nie bywa. Zagórski też nie wie, czegoby sobie pan Romaniszyn od niego mógł życzyć. Sadowi go na kanapie. Pani Zagórska zajmuje salonową pozycję. Jest wizyta.
O pogodzie pani Zagórska mówić umie. To też wykłada biegle i szeroko. Na twarzy pana Romaniszyna znać zmęczenie i zakłopotanie. Nie wie, jak pani Zagórskiej przerwać. Zagórski chce mu pomóc.
— Ale pan właściwie z interesem przyszedł, nieprawda?
— Tak jest, z interesem, do pani dobrodziki!
— Bardzo proszę. O cóż idzie?
— Przyszedłem do pani dobrodziki z prośbą i zapytaniem, czyby pani dobrodzika nie chciała odstąpić mi tak z dziesięć taczek nawozu...
Pani Zagórska zmieszała się.
— O! — zawołał gość, zauważywszy to. — Ja bynajmniej nie chcę darmo! Chętnie zapłacę!
Pani Zagórska opanowała się.
— Proszę pana, przecież to drobiazg!