Strona:Jerzy Bandrowski - W białem miasteczku.djvu/231

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Dziesięć taczek nawozu to żaden drobiazg! — protestuje żywo pan Romaniszyn. — Ja mam trochę swojego, ale to zamało. Mógłbym może wziąć od sąsiadów, niestety, nie żyjemy z sobą dobrze.
— Więc dobrze, dziesięć taczek nawozu. Może pan przysłać dziewczynę, kiedy pan chce.
— A ile mam zapłacić!
— Niechże pan da spokój! Niema o czem mówić. My tego na sprzedaż nie mamy.
Na to jednak pan Romaniszyn żadną miarą zgodzić się nie chciał i nalegał tak długo, aż pani Zagórska pieniądze przyjęła.
— Więc niech pan bierze! — mówiła, kładąc z zakłopotaniem kilka banknotów na stole. A że jej przykro było, iż za „takie rzeczy“ każe sobie płacić, zaczęła pana Romaniszyna pocieszać:
— My, proszę pana, nie trzymamy, jak pan wie, żadnych zwierząt. Wszystkie pomyje i inne rzeczy, które się gdzieindziej daje świnkom, u nas wyrzuca się na gnój, dlatego nasz nawóz jest bardzo tłusty.
— Nie zachwalajże znowu panu tak tego nawozu! — pośpieszył żonie z pomocą Zagórski. — Nawóz, jak nawóz, niema się nad czem rozpływać.
Ziemia woła.
Kto ma bodaj kilka łokci gruntu, drepce po nich zasumowany i rozmyśla. Wącha ziemię, krytycznym wzrokiem zgłębia nieskończone sklepienie niebieskie, delikatnie, z nabożeństwem przystępuje do krzaczków czy drzewek. Na agreście widać już wyraźnie małe, ostre, zielone pączki. A więc jednakże ta krew zielona krąży! Małe, lśniące, purpurowo-brunatne pączki drzew owocowych pokryte są drobniutkim, srebrzystym puchem, migocącym w słońcu...