Trębacz cesarski/Rozdział IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Trębacz cesarski
Podtytuł Powieść z r. 1830—31
Wydawca Wydawnictwo Towarzystwa Św. Michała Archanioła
Data wyd. 1931
Druk Drukarnia Towarzystwa Świętego Michała Archanioła
Miejsce wyd. Miejsce Piastowe
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rozdział IX.
Pierwsze zwycięstwa.

Lis znalazł Dwernickiego na Pradze, gdzie generał robił właśnie przegląd nowych szwadronów strzelców konnych oraz ułanów 1, 2 i 4-go pułków.
Dwernicki spotkał młodego oficera życzliwie i, wysłuchawszy raportu, kazał pokazać mu bliznę, ukrytą pod opaską.
— Tfu! do stu kartaczy! — zaklął. — A to cię, poruczniku, uraczyli! I to we własnej ojczyźnie, na wielkiej drodze?... No, no! Suponuję, że z taką dziurą długo nie będziesz mógł siedzieć na koniu?
— Gdzież tam, panie generale! — zaprzeczył Lis. — Zdrów jestem, a o dziurze owej na kulbace rychło zapomniałem. Spieszno mi już do polskiego munduru ułańskiego i do szeregów!
Dwernicki uśmiechnął się wesoło i rzekł:
— Ochoczy jesteś, kawalerze, do wojenki! Strach mię jednak bierze, że ochota niebawem odpadnie nam wszystkim, jeżeli tak dalej pójdzie... Wojna nie wojna, psia ich mać! Tu wybiegać naprzód co rychlej należy, a my drepczemy na miejscu, krzątamy się, niby skrzętna gospodyni, gości wyczekująca...
Na tem przerwał rozmowę generał, pięścią w stół uderzywszy, a gdy wbiegł adjutant, kazał mu iść razem z Lisem do intendenta i oporządzić młodzieńca.
— A czuwajno, bracie, nad tem, aby mi tego chłopaka na ułana-malowanie przerobili!
Lis wkrótce dostał potrzebne umundurowanie, broń, konia i czuł się szczęśliwym, o czem też zaraz napisał obszernie Juljannie, a dołączywszy do listu zrobiony przez siebie rysunek munduru i szabli, dodał na końcu taki dopisek:
— Konika z remontu mi dali gniadego i mocno niepokornego, ale to nic, bo w korpusie dosiadaliśmy umyślnie jeszcze gorsze i niesforniejsze, a że, najdroższa moja, nożyska mam straszliwie mocne, to gdy niemi onego gniadysza ścisnąłem, jęknął i w mig na fanaberji stracił! Ujeżdżę go i stanie się jak trusia!
Pracował młody porucznik nad ludźmi swego szwadronu od rana do nocy, a że do komitywy z ułanami od razu doszedł, mógł też z nimi robić wszystko, co chciał.
Rotmistrz Lewiński, widząc zapał młodego oficera, we wszystkiem spuścił się na niego, stawiając się jedynie na przeglądy, całą resztę czasu poświęcając na szkolenie nowych szwadronów, które szybko i umiejętnie formował Dwernicki, oraz na zdobywanie amunicji, koni i armat w komitecie wojny.
Wytężona praca w wojsku koiła tęsknotę Lisa za umiłowaną dziewczyną i odrywała go od smutnych myśli, które nasuwały się codziennie ludziom wojskowym, dowiadującym się o niesnaskach i różnorodnych, nieraz wręcz przeciwnych sobie poglądach, panujących w sferach wyższych.
Oficerowie, a nawet inteligentniejsi, nawykli do karności szeregowcy z przerażeniem słuchali opowiadań o tem, jak poseł na sejm Ledóchowski, podrażniony chwiejnością Chłopickiego i jego odmową od przyjęcia naczelnego dowództwa, krzyknął mu prosto w oczy:
— Musisz być wodzem, bo my ci rozkażemy! Musisz się bić, jeżeli nie jako wódz, to jako żołnierz, bo sejm ci każe, a jeśli nie wypełnisz rozkazu, to sejm cię za tchórza, za zdrajcę ogłosi!
Wiara już wiedziała, że powątpiewający o szczęśliwym wyniku wojny Chłopicki ustąpił z Dyktatury, lecz skłonił jednak sejm, aby buławę nad wojskiem polskiem oddano uległemu, na wojnie nie znającemu się księciu Michałowi Radziwiłłowi, przy którym miał pozostać, jako doradca.
— Dlaczego nie został mianowany Kniaziewicz?! — dziwili się oficerowie. — Poco posłano go, jako dyplomatę, do Paryża? On tu teraz potrzebny jest, jak manna z nieba! Dlaczego wreszcie nie wystawił pan Chłopicki kandydatury generałów Klickiego lub Weyssenhofa na naczelnego wodza? Tędzy z nich dowódcy, tymczasem my mamy słuchać Radziwiłła... który sen spokojny i wygody nad wojnę przekłada!
W wojsku nie wiedzieli, że ani Klicki ani Weyssenhof nie zgodziliby się na podział władzy z Chłopickim. Tymczasem sejm, nie mogąc się otrząsnąć z uroku minionej sławy bohatera wojen napoleońskich, za wszelką cenę chciał utrzymać Chłopickiego przy armji i z opinją i żądaniem byłego dyktatora liczył się najwięcej.
W ten to sposób ks. Michał Radziwiłł stanął na czele wojska, ku wielkiemu niezadowoleniu i zgorszeniu innych generałów.
Dwernicki, dowiedziawszy się o tem, biegał po kancelarji swojej i kopał stojące na drodze stołki, wyjąc:
— Na miły Bóg! Wymówię posłuszeństwo i z korpusem moim będę luzem chadzał na partyzantkę!
Jednak nie uczynił tego karny żołnierz, jakim był Dwernicki. Pocieszał się tem, że został oddany pod dowództwo generała Klickiego, który już miał zadanie bojowe — zasłaniać Warszawę przed korpusami Pahlena i Rosena.
Wielki był czas po temu!
Dybicz, wszedłszy na Litwę rozrzucał wszędzie proklamacje, zaczynające się od podstępnych, bezczelnych słów:
— Wojownicy polscy! Rokosz chce wytłoczyć na czołach waszych piętno ohydy, zdołacie jednak uniknąć takiej sromoty!
Chłopickiego nie obawiał się stary wódz rosyjski. Uważał go za dobrego generała brygady, lecz niezdolnego do dowodzenia armją. Tonem protekcjonalnym doradzał mu, aby się nie ośmielał występować przeciwko woli cesarskiej i niezwłocznie się poddał, dopóki nie padły pierwsze strzały.
— Nic wam szczególnego nie grozi! — mówił, chytrze patrząc na Polaków, znajdujących się w jego kwaterze. — Pięciu powieszę, wolność prasy stłumię, obsadzę Królestwo rosyjskiemi pułkami i wtedy dopiero konstytucja wasza zostanie najściślej wykonywana! Poddajcie się cesarzowi zanim macie na to czas, bo, gdy przejdę Bug — biada buntownikom!
W kołach wojskowych odezwy i rady Dybicza spowodowały wybuch oburzenia.
Pod wpływem ogólnego nastroju marszałek sejmu, Władysław Ostrowski, powolny radom siostry swej, Michałowej Potockiej, ogłosił w Izbie poselskiej akt detronizacji Mikołaja.
Wniosek marszałka przyjęto jednomyślnie, a więc 25 stycznia r. 1831 o godzinie 3 m. 15 imperator Wszechrosji Mikołaj został pozbawiony korony polskiej. Od tej chwili musiał ją zdobywać z bronią w ręku, lub wyrzec się jej na zawsze.
W żyłach Mikołaja płynęła krew zaciętych niemieckich knechtów zaborczych, zmieszana z krwią dzikich najeźdźców mongolskich więc odpowiedział manifestem, pisanym w gniewie i przepojonym żądzą zemsty.
„To zuchwałe zapomnienie obowiązków i przysięg, ta zapamiętałość w nieprawdzie dopełniły miary przestępstwa. Nadszedł czas użycia siły przeciw nieznających skruchy i, wezwawszy na pomoc Najwyższego Sędziego spraw i zamiarów ludzkich, rozkazaliśmy wiernym naszym wojskom iść na buntowników“.
Takie słowa rzucił w manifeście swoim cesarz, niepomny na to, że to bracia jego właśni — car Aleksander i cesarzewicz Konstanty, dawniej jeszcze „zapomnieli obowiązków i przysiąg“, że „zdradzili zapamiętałość w nieprawdzie“, „dopełnili miary przestępstwa“, gwałcąc prawa, wypływające z konstytucji polskiej, i znęcając się nad wolnością i sumieniem narodu.
Oszukując cały świat, Mikołaj winę za nowe bezprawie składał na Polskę i rzucał na nią hordy moskiewskie.
Wiadomość ta z niebywałą siłą wzmocniła uczucia patrjotyczne w wojsku.
Wszyscy płonęli chęcią zwycięstwa lub śmierci za ojczyznę, składając dowody bohaterstwa narodu.
Dwernicki, zgromadziwszy u siebie oficerów, mówił, biegając po pokoju:
— Co za wspaniały duch! Dowództwo może teraz uczynić wszystko, co zechce, byle postępowało i zdecydowanie Generał Radziwiłł powinien posłać armję na spotkanie Dybicza, rzucić korpusy jazdy na Litwę, Wołyń, aby tam ożywić i ująć w ręce wprawne oddawna tlejące powstanie! Panowie, co za wielki dzień nastał!
Nazajutrz jednak generał chodził już chmurny i klął zawzięcie.
Dowiedział się bowiem, że naczelny wódz spędził noc na naradach z Chłopickim i że do doniosłych postanowień narada ta nie doszła.
Aż dopiero 6 lutego gruchnęła wieść, iż Dybicz przekroczył granicę Królestwa Kongresowego. Sztab jednak otrzymał sprzeczne raporty o kierunku, obranym przez armję rosyjską, więc rozpoczęły się dość chaotyczne rozkazy Radziwiłła, oddawane generałom Krukowieckiemu, Żymirskiemu, dowodzącym korpusami, oraz dywizjom Skrzyneckiego i Szembeka.
Naczelny wódz kilkakrotnie zmieniał swoje instrukcje i wprowadzał w ruch coraz to inne grupy wojsk.
Wreszcie przyszły prawdziwe, szczegółowe doniesienia, dostarczone przez generała Krukowieckiego.
Dybicz armję swoją, zgrupowaną pomiędzy Narwią a Bugiem, zamierzał przerzucić na lewy brzeg Bugu i posuwać się w stronę Węgrowa, gdzie postanowił oczekiwać pierwszego spotkania z wojskiem polskiem.
13 lutego generał Żymirski potwierdził ten raport, donosząc, że Dybicz przeszedł dnia poprzedniego Bug, sforsował przeprawę przez Liwiec i stanął pomiędzy Węgrowem i Siedlcami.
W tak doniosłej chwili Chłopicki, który miał nadawać główny kierunek działaniom bojowym, myślał tylko o obronie przed nieprzyjacielem, zamierzał najwyżej „tęgo się wykropić“ niezależnie od miejsca i czasu, dać Moskwie „porządnego kułaka“, honor broni ocalić i na tem powstanie zakończyć.
W przystępie dobrego humoru obiecywał, co prawda, zająć silną pozycję nad Bugiem i stąd w stosownej chwili po napoleońsku śmiało uderzyć całą siłą i przeciwnika rozbić. Lecz wraz z dobrym humorem szybko rozwiały się te plany i — oto nadeszła chwila, gdy nieprzyjaciel minął Bug i groźną lawiną zmierzał ku Warszawie.
Dwernicki ze swoim małym korpusem, liczącym 6000 ludzi, a wchodzącym w skład grupy Klickiego, w chwili, gdy się dowiedział o zjawieniu się Dybicza nad Bugiem, począł zasłaniać lewy brzeg Wisły.
Ostrożny i przedsiębiorczy generał nie stał na miejscu bezczynnie.
Wysyłał on ułanów swoich na prawy brzeg Wisły, gdzie patrole jego dokonywały głębokiego wywiadu.
4 lutego na podjazd wyruszył porucznik Władysław Lis.
Przeszedłszy Wisłę po lodzie, młody oficer poszedł na Żelechów, gdzie spotkał dwu ziemian z pod Kocka, jadących z zamiarem wstąpienia do wojska. Opowiedzieli mu oni, że w okolicy nic o Moskalach nie słychać, więc Lis zawrócił na północ i poszedł ku Łukowu.
Wieczorem spostrzegł daleką łunę i jął się posuwać ostrożnie.
Wkrótce spotkał pędzącą brykę, w której jechał wylękły kanonik Wyszyński, prefekt łukowski.
— Moskale się zbliżają! Niezliczona moc wojska wali! — krzyknął wystraszony ksiądz i kazał popędzać konie.
Lis szybko poprowadził swój oddziałek i tuż pod Łukowem ukrył go w polu, znalazłszy głęboki wąwóz. Porucznik widział stąd doskonale czarne masy żołnierstwa, wchodzącego do miasteczka, i doczekał się nocy, gdy dość silny podjazd rosyjski, wyjechawszy na drogę, zaczął zdążać ku Wiśle.
Wyprowadziwszy swoich ludzi na drogę, Lis sunął za Moskalami, a, skorzystawszy z zalesionego terenu, podskoczył do nich bliżej i nagle zaszarżował.
W ręcznem spotkaniu na białą broń zwinni ułani górowali nad liczniejszym nieprzyjacielem i wkrótce wybili jeźdźców rosyjskich do nogi, oprócz dwóch, wziętych do niewoli.
Jeden z nich oficer, — kapitan Szumiłow, drugi — prosty, lecz inteligentny szeregowiec, nie zamierzali nic ukrywać.
Lis dowiedział się, że dywizja generała Gejsmara w tym kierunku dąży na połączenie się z głównemi siłami Dybicza.
— Do jakiego pułku należycie? — spytał Lis.
— Do 2-go pułku strzelców konnych brygady generała Paszkowa! — odparł kapitan.
— Paszkowa?! — zawołał ułan i parsknął wesołym śmiechem. — Toż ja doskonale znam waszego generała!
Pusty śmiech ogarnął go na myśl, że trzeba było trafu, żeby tuż na początku wojny: miał się spotkać ze swoim surowym dyrektorem.
Jeńcy, widząc dobre ze sobą obchodzenie się Polaków, jęli się wynurzać z całą szczerością.
Opowiedzieli więc, że do gen. Paszkowa nadeszły niedawno dyspozycje sztabu Dybicza. Młody oficer zrozumiał, że feldmarszałek, nie spotykając nigdzie oporu, pomimo głębokich śniegów i ostrych mrozów, zamierzał skorzystać z zamarzniętych rzek i bagien, poczem frontem, rozciągniętym na 80 mil, pomaszerować ku Warszawie. Dotychczas wszystko szło po myśli naczelnego wodza. Wschodnia połać Polski została już zagarnięta przez armję rosyjską; do rąk Dybicza dostały się magazyny aprowizacyjne, zgrupowane w Łomży, i znaczna część pułku jazdy augustowskiej, dowodzonej przez pułk. Oborskiego. Dalsze plany feldmarszałka polegały na odcięciu dywizji Krukowieckiego w Pułtusku i Żymirskiego w Kałuszynie oraz na szturmie Pragi.
— Później jednak — opowiadał ochoczo kapitan Szumiłow, — przyszła odwilż i armja z wielkiem niebezpieczeństwem przeprawiła się przez Bug. Zamierzono poprowadzić atak na Warszawę w kierunku szosy brzeskiej. W tym celu generał, ks. Szachowski, idzie od Łomży i Ostrołęki na Modlin; generał Kreutz ma rozkaz zajęcia Lublina i maszerowania ku Warszawie od południa; generał Gejsmar od Łukowa ma otoczyć prawe skrzydło armji polskiej, od czoła zaś uderzą wojska generała hrabiego Pahlena i barona Rosena.
Lis uświadomił sobie całą doniosłość otrzymanych informacyj, więc, zabrawszy jeńców, konie i broń, zdjętą z poległych strzelców, popędził do kwatery Dwernickiego.
Myślą biegł ku Pyszkowu, gdzie w tej chwili Juljanna, być może, stała przed mapą i wróżyła na niej, szukając miejsca, w którem znajduje się w tej chwili jej Władeczek. On tymczasem dobrze się zasłużył przed ojczyzną, zdobywszy tak ważne wieści.
Jednak inne też myśli przelatywały mu po głowie, a niosły ze sobą troskę i niepokój. Rozumiał Lis, że Dybicz działał podług dobrze obmyślonego planu, tymczasem w wojsku polskiem szerzyło się przekonanie, że dowództwo nie posiada wyrobionego i ustalonego poglądu na możliwy przebieg rozpoczętej wojny, że w sztabie ścierają się ze sobą Prądzyński i Chrzanowski, doradzając to lub inne jej rozwiązanie.
Dwernicki, wysłuchawszy raportu Lisa, w czoło się uderzył i rzekł:
— Osłem będę, jeżeli nie zgadnę, co mi rozkaże czynić generał Klicki!
Natychmiast wysłał kurjera do starego, schorzałego generała, a sam rozpoczął gorączkowe przygotowania. Zarządził przegląd wojska i, objeżdżając szeregi kawalerji, piechoty i artylerji, dowodzonej przez kapitana Puzynę, mówił wesołym głosem:
— Hej tam, wiarusy! Bitewka będzie, coś tak węszę!
Żołnierze uśmiechali się do dziarskiego dowódcy, lecz ten i ów mruczał, że ludzie nie mają dostatecznego zaopatrzenia.
Posłyszał to Dwernicki i, stanąwszy przed pierwszym w szeregu ułanem, zapytał go:
— Cóż masz do powiedzenia, zuchu?
— Groty lanc chwieją się nam, panie generale, bo to, psia ich wiara, słabo obsadzone! — odpowiedział ułan.
— Tyle tego?! — zawołał generał. — Ha! Nic to! Drzewcami Moskali pobijemy! Na psa i kija starczy!
Wiara, jak jeden mąż wiwatowała na te śmiałe, pełne zapału słowa.
Generał Klicki, porozumiawszy się ze sztabem, przysłał do kwatery Dwernickiego rozkaz, aby przeszedł Wisłę i starł się z Gejsmarem. Manewr ten miał wesprzeć gen. Żymirskiego, broniącego szosy brzeskiej. W rozkazie jednak nie było ani słowa o tem, kto komu podlega w tej operacji: Żymirski — Dwernickiemu, czy odwrotnie.
10 lutego pierwszy szwadron drugiego pułku ułanów przeszedł Wisłę pod Mniszewem i szedł ku Stoczkowi.
Korpus znacznie wolniej posuwał się w tym samym kierunku, szeroko rozsyłając od skrzydeł patrole wywiadowcze.
Posłyszawszy, że Moskale stoją w Łukowie i Róży, Dwernicki postanowił napaść ich pod Różą, a, rozbiwszy tę grupę, ścigać niedobitków do Łukowa i tu drugą przyjąć bitwę z resztkami dywizji Gejsmara.
Niestety, plan jego został przedwcześnie wykryty, bo jeden z podjazdów, prowadzony przez wachmistrza Bielskiego, zapędził się do Toczysk i wpadł w ręce kozaków.
Doświadczony, bojowy oficer, jakim był Gejsmar, przejrzał zamiary polskiego generała i natychmiast ściągnął całą dywizję do Seroczyna.
Wtedy generał Dwernicki zajął Stoczek i wojska swoje rozmieścił za miastem, gdyż wiedział już, że tu podążają kolumny moskiewskie.
Przed wojskiem polskiem rozciągała się bagnista kotlina rzeczki Świder, gdzie po groblach szła wązka droga do Seroczyna, a dalej na lesistych wzgórzach — sucha i znacznie szersza — do Toczysk.
Dnia tego Lis był posłany na podjazd.
Przekonał się niebawem, że Gejsmar lekceważy sobie siły polskie, bo ułani dotarli aż pod Seroczyn, nie spotykając nigdzie czat ani patroli rosyjskich.
Porucznik przywiózł wkrótce wiadomość, że Gejsmar z pułkiem Wirtemberskim i artylerją wyruszył ku Stoczkowi dłuższą drogą przez Toczyska; druga zaś kolumna, pod komendą generała Paszkowa, prowadzącego perejasławskich strzelców konnych i lekką baterję, rozpoczynała właśnie krótszy przemarsz przez las ku nadświdrzańskim groblom.
Dwernicki w lot odgadł, że Paszkow ma go wciągnąć do bitwy od frontu, aby Gejsmar mógł oskrzydlić lub zajść na tyły jego korpusu.
Uśmiechając się pod wąsem, generał mruczał:
— Hejże, nie dojdzie Gejsmar do Stoczka! Idzie długiemi kolumnami i musi w takim szyku wyłaniać się z dróg leśnych. Czekajże, brachu, ja cię z rogu, jak tabakę zażyję, do pioruna siarczystego!
Pomyślał chwilkę, obejrzał raz jeszcze pole bitwy, zmiarkował wszystko i wydał rozkazy.
Armaty Puzyny stanęły na wzgórzu i mogły ostrzeliwać wyloty obu dróg.
— Rozwijaj teraz szyk, Gejsmarku, pod mojemi kartaczami! — mruknął generał i kazał piechocie osłonić działa, ustawiając ją w czworoboki, gotowe do ataku.
— A teraz pomyślimy o szarży dostojnej! — rzekł Dwernicki i krzyknął wesołym głosem:
— Major Russjan z pięcioma szwadronami ułanów uderzy w lance na Paszkowa w chwili sposobnej!
To rzekłszy, sam poprowadził strzelców konnych i resztę ułanów, rozwinąwszy ich w szyk naprzeciwko drogi z Soroczyna.
Sprawiwszy wojsko, odjechał i stanął ze szwadronem krakusów, pozostawionych w rezerwie.
W niespełna godzinę później z lasu wynurzyły się pierwsze plutony Paszkowa i w zadziwiająco szybki sposób zaczęły się rozwijać na prawo i na lewo od drogi, a baterja, odprzęgłszy konie, natychmiast zionęła ogniem. Ale ledwie kanonierzy zdołali wypuścić dwanaście pocisków, gdy major Russjan poprowadził ułanów 1-go pułku do szarży.
Strzelcy konni spotkali przeciwnika ogniem z karabinów, lecz, widząc, że polska jazda idzie, jak na paradzie, ruszyli na swych ogromnych wierzchowcach naprzód i zderzyli się z ułanami, którzy tymczasem wzięli już największy rozpęd. Moskale, nie umiejąc działać lancami, walczyli na pałasze, lecz krótkie i mocne lance polskie jęły wytrącać strzelców z szeregów szybko i sprawnie.
To widząc, drugi dywizjon strzelców rosyjskich rzucił się w wir bitwy, znienacka atakując Polaków z boku.
Manewr ten spostrzegł jednak rotmistrz Lewiński i poprowadził za sobą pierwszy szwadron drugiego pułku ułanów.
— Chwała Bogu! — krzyknął radośnie Lis, wbijając ostrogi w boki konia. — Teraz spróbujemy się, rebiata![1].
Roześmiany, szczęśliwy pędził przed szwadronem.
Dopadł wreszcie Moskali. Jakiś rotmistrz, gruby, o czerwonej twarzy i potężnym karku, odbiwszy mu pałasz, schwycił go za lewe ramię.
Lis odchylił się i, puściwszy pałasz na rzemyku, pięścią gruchnął oficera pomiędzy oczy. Moskal natychmiast dał nura z konia, a młody porucznik, co chwila stając na strzemionach, błyskał pałaszem, płatał głowy i odwalał ręce. Dokoła jak w ukropie pracowali lancami zwinni ułani, a nikt z nich nie słyszał, że w kierunku drugiej leśnej drogi zagrzmiały częste salwy, bo z lasu wynurzyły się już były kolumny Gejsmara, zdążające od strony Toczysk.
Drugi dywizjon Paszkowa nie wytrzymał szarży Polaków i cofać się począł w popłochu.
Ujrzawszy, że ułani już dobijają konnych strzelców, dywizjon pierzchnął, wpadł na resztę swoich szwadronów, wniósł nieład i popłoch i po chwili kolumna Paszkowa, cofając się bezładnie, już tłoczyła się na grobli.
Ułani szaleli w zgiełku i ciżbie. Bój przechodził w rzeź okropną.
Lis, ścigający strzelców, spostrzegł nagle stojące na uboczu działa rosyjskie.
Kanonierzy, widząc, że bitwa została przegrana, zamierzali popsuć armaty i krzątali się teraz koło nich, wpychając do paszcz ładunki prochu.
Lis w jednej chwili zdarł konia i pomknął ku kanonierom.
Spotkali go strzałami pistoletowemu Kula zerwała mu skórę na policzku, lecz to nie wstrzymało oficera.
Spadł na Moskali, jak jastrząb, i rąbać począł z zamachem straszliwym.
Gdy nikogo już nie pozostało, a z lasu dochodziła go oddalająca się wrzawa i odgłosy strzałów, przystanął i rozejrzał się dokoła.
Przy drodze do Toczysk wrzała bitwa.
Nagle rozległ się daleki śpiew „Jeszcze Polska nie zginęła“. To młoda piechota polska, zasypywana kartaczami Gejsmara, stała jak mur, broniąc dział. Właśnie w tej chwili ruszyły do szarży dwa dywizjony polskich strzelców konnych i dwa szwadrony ułanów 4-go pułku.
Lis krzyknął z przerażenia, bo kawalerja, powitana salwami, zmieszała się tuż przed frontem piechoty nieprzyjacielskiej i zaczęła padać gęstym trupem.
W tej chwili na równinie mignęła barczysta postać Dwernickiego, a za nim inna, niepomiernie olbrzymia.
— Dunin! — zawołał Lis, poznawszy zdaleka adjutanta.
Obaj dopadli strzelców, a za nimi szli w cwał ułani i krakusy.
Dwernicki, stojąc na strzemionach, pałaszem wskazywał kierunek, a Dunin już się rąbał z Moskalami i, jak się później Lis dowiedział, pierwszem cięciem pałasza zarąbał dowódcę pułku Wirtemberskiego, pułkownika, księcia Liewena.
W jednej chwili obraz bitwy się zmienił.
Zaatakowani od czoła i z obydwóch skrzydeł wirtemberczycy, żołnierz stary, bojowy, rzucili się do ucieczki, pozostawiając artylerję.
Wkrótce wszystko skryło się w lesie, skąd rwały się krzyki przeraźliwe, kwilenie rannych koni, rzadkie strzały i wycie rozpaczliwe.
Armaty polskie umilkły... Nad pobojowiskiem, gdzie leżeli zabici i ranni Moskale, już krążyła czarna chmara wron.
Po zwycięskiej bitwie, Dwernicki zamierzał ścigać niedobitków Gejsmara i, idąc za nimi, zbliżyć się do głównych sił Dybicza, niepokojąc je bez przerwy.
Ale już 16 lutego przyszedł rozkaz od generała Klickiego.
Zawiadamiając o podniesieniu Dwernickiego do rangi generała dywizji i oddaniu grupy gen. Sierawskiego pod jego komendę, Klicki nakazywał mu przejść natychmiast na lewy brzeg Wisły i zatrzymać lub zniszczyć korpus generała Kreutza, szybkim marszem swoim zagrażającego stolicy.
Pod Nową Wsią Dwernicki zniósł przednią straż Kreutza, zdobył baterję i sporo jeńców. Coraz bardziej przypierając przeciwnika do Wisły, generał z chwili na chwilę oczekiwał nowej bitwy, po której musiała nastąpić nieodwołalna kapitulacja korpusu rosyjskiego.
Jakoż bitwy tej doczekał się Dwernicki.
Pierwsi poszli Krakusy z grupy gen. Sierawskiego, zwarli się z Kozakami i odrzucili ich wpobliżu wsi Majdany.
Generał czekał na swoje siły główne, które lada chwila musiały nadciągnąć, lecz pułk jazdy krakowskiej zerwał się z miejsca i szarżował Moskali, chociaż Kreutz zasypywał ich kartaczami.
Ledwie nadeszły pułki strzelców konnych i ułanów, a za nimi piechota i artylerja, — Dwernicki rozpoczął bój na całej linji.
Lis z zachwytem przyglądał się bitwie. Widział, jak doświadczony wódz zręcznym manewrem posłał naprzód swoje działa, które wnet zaczęły bić w czoło Moskalom. Piechota tymczasem i reszta artylerji szybko rozwinęły się na lewym skrzydle Kreutza i zaczęły zachodzić mu na tyły.
Wtedy Dwernicki zjawił się przed ułanami.
— W nich! — krzyknął grzmiącym głosem.
Ułani pochylili lance i ruszyli.
Pierwszy szedł dywizjon 3-go pułku ułanów.
Szwadron biegł kłusem, w sprawnych szeregach, w zupełnym spokoju. Dowódcy i młodsi oficerowie jechali na swoich miejscach, jak na mustrze.
Kartacze rosyjskie wyrywały z szeregów dziesiątki ludzi, lecz ułani pędzili dalej w zupełnym porządku.
O jakie dwieście kroków od nieprzyjacielskiej piechoty, broniącej armat, rotmistrz podniósł pałasz i zakomenderował dźwięcznym głosem:
— Marsz! Marsz!
W tej samej chwili rażony kartaczami spadł z siodła, lecz ludzie, rozpuszczając konie, rozpoczęli już szarżę.
W mig rozproszono piechurów i zagarnięto baterję wraz z dowódcą.
W tym czasie nadbiegli dragoni rosyjscy i związali się z ułanami.
Jednak nikt już nie wątpił, że zwycięstwo przechyli się na stronę Polaków.
Wprowadzone do boju szwadrony 2-go i 1-go pułków ułanów odpychały coraz dalej dragonów, zbliżając się do drugiej linji baterji.
Lis, który dowodził szwadronem, ponieważ rotmistrz Lewiński podczas szarży został ranny i musiał opuścić pole bitwy, przerąbywał sobie drogę, walcząc w pierwszym szeregu i obalając ludzi i koni potężnemi cięciami pałasza.
Moskale, widząc siłę jego, cofali się w przerażeniu.
Nagle zagrała trąbka, wołająca do odwrotu.
Dragoni, zdziesiątkowani, otoczeni ze wszystkich stron, nie ruszali się z miejsca, w osłupieniu patrząc na cofających się nagle ułanów.
Lis dopadł rotmistrza Dunina i pytał zdyszanym głosem:
— Co się dzieje? Dlaczego ściągnięto nas z pola? Mówcie, do stu piorunowi — wolał.
Dunin przez zęby warknął:
— Psia krew! Podczas bitwy przyszła sztafeta z rozkazem, abyśmy natychmiast szli pod Karczew, gdzie się podobno przeprawiają znaczne partje piechoty i kozaków. Musimy zatrzymać nieprzyjaciela, bo, gdyby przeszedł za Wisłę, w Warszawie może wyniknąć popłoch... Sobacze syny!
Dwernicki istotnie rzucił się w stronę Karczewa, lecz wiadomość okazała się fałszywą.
Na przeprawie, oprócz setki kozaków, przeciwnika nie znalazł, a tymczasem Kreutz cudem wyszedł z matni, z wielkim trudem powróciwszy na przeciwległy brzeg.
Stanąwszy w Kozienicach i nie mając dalszych rozkazów, Dwernicki zamyślił się nad tem, co dała powstaniu zwycięska bitwa pod Stoczkiem.
Snąć niewesołe myśli wzbudziła szczera przed samym sobą spowiedź, bo generał w palce trzaskał i, biegając po izbie, przewracał stołki, co zawsze było oznaką wielkiego rozgoryczenia.
— Nic! Nic! — rzęził Dwernicki i zębami zgrzytał. — Furda! Brawurowa szarża ułańska, do stu piorunów, i tyle! Gdybym miał prawo rozkazać Żymirskiemu połączyć się ze mną, tobym ścigał Gejsmara do zupełnego zniesienia jego korpusu, a wtedy zwycięstwo moje zaważyłoby na szalach wojny. Teraz to na nic! Un brave et audacieux géneral polonais... Parbleu![2] Prawda, że to podniesie ducha w wątpiących i chwiejnych, jako że wygrana została pierwsza bitwa... Czy na długo im starczy jednak takiej podniety?...
Tymczasem czuł, że odpowiedzieć na to pytanie nie potrafi.
— Niemojewski, bywaj! — krzyknął nagle.
Adjutant stanął przed nim.
— Słuchaj! — rzekł Dwernicki poważnym i smutnym głosem. — Dziś zrozumiałem wiele rzeczy, dotąd niejasnych dla mnie. Przejrzałem polskiego żołnierza, nawet tego piechura, co nigdy prochu nie wąchał, a wiem, że wódz śmiały, rzutki i stanowczy może cudów z nim dokonać! Widzi mi się, że sztab zamierza mną dziury łatać, a ja zaś poczuwam się na siłach targnąć się na rzeczy większe... Zaraz będę pisał list do ks. Radziwiłła... Chcę prosić go, aby rzucił mnie naprzeciwko głównych sił Dybicza... Zamierzam tedy podać swoją alternatywę: albo przeciwko Dybiczowi od czoła, gdzie prą Pahlen i Rosen, albo niech mnie poślą na zbity łeb na Wołyń i Podole, gdzie, „chadzając luzem“, po swojemu, takiego piwa Moskalom nawarzę, że go nikt nie wychlapie, jak mi Bóg miły!
Niemojewski zmarszczył brwi krzaczaste i mrukliwym głosem rzekł:
— Tu też potrzebni są wodzowie lotni i bitni, panie generale! Rychło patrzeć generał Klicki zemrze, wtedy...
— Zanim słońce wejdzie, rosa oczy wyźre, rotmistrzu... — szepnął Dwernicki i zamyślił się. — Muszę iść przed Dybicza, który chce odrzucić naszą armję na Pragę, albo też daleko, jak najdalej od Warszawy, aby oczy moje nie widziały...
Nie wiedział generał, że oprócz społeczeństwa polskiego, zachwyconego jego zwycięstwem pod Stoczkiem i coraz bardziej oczy swoje ku niemu zwracającego, sam Mikołaj nawet uznawał jego talent wojenny, pisząc do Dybicza:
„Stoczek jest bardzo zaszczytny dla młodego wojska Dwernickiego, a tem haniebniejszy dla naszych strzelców konnych!“
Bujna dusza i gorące serce Dwernickiego żądały czynu, któryby miał bezpośredni wpływ na przebieg wojny, i za te czyny generał gotów był wziąć na siebie całą odpowiedzialność.
Namyśliwszy się głęboko, Dwernicki napisał list do naczelnego wodza, a, skończywszy, kazał zawołać do siebie Lisa.
Gdy porucznik wszedł do kwatery, generał rzekł do niego:
— Czytaj i dobrze zapamiętaj moje pismo!
Lis przeczytał i oczy błysnęły mu radośnie.
— Teraz dopiero wojna stanie się wojną! — zawołał w uniesieniu.
— Dziękuję za słowo dobre! — ucieszył się generał. — Tedy, nie zwlekając, konia kulbacz i pośpieszaj do głównej kwatery, a powiadaj tam, co wiesz, przedkładaj, proś! Albowiem zaprawdę mówię ci, że nie dla sławy i zaszczytów, ino jedynie dla dobra wojny takowe żądanie swoje księciu Radziwiłłowi przedkładam!
Lis zawinął się szybko i odjechał.






  1. Po ros. — chłopcy.
  2. Odważny i zuchwały generał polski... do djabła!





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.