Sylwandira/Tom II/XI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Sylwandira
Podtytuł Romans
Wydawca Drukarnia S. Orgelbranda
Data wyd. 1852
Druk Drukarnia S. Orgelbranda
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Józef Bliziński
Tytuł orygin. Sylvandire
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XI.
Jaką korzyść osiągnął kawaler z lekcyi fechtunku, jakie odebrał od swojego ojca.

Ta myśl nie dała Rogerowi zasnąć przez całą noc; rozważał ową awanturę z stu rozmaitych stanowisk; wynajdywał tysiące dowodów na swoję obronę; lecz wypadkiem tego wszystkiego było że żartowano z niego i on to ścierpiał. Ta okoliczność psuła wspomnienie całego tego dnia, tak zkądinąd dlań świetnego. Myśl ta, przyłączona do objaśnień, danych przez pana Coquenard względem stanu procesu, daleką była od sprowadzenia mu przyjemnego snu; przeto Roger przespawszy zaledwie godzinę lub dwie, obudził się w bardzo złym humorze.
Ponieważ jednak wczoraj miał sposobność przekonać się o wartości eleganckich sukien, przed śniadaniem jeszcze kazał zawołać krawca i obstalował na godzinę dziesiątą kompletny ubiór w najlepszym, jak tylko być może, guście. O dziesiątej, krawiec był u Rogera z suknią z materyi mieniącéj haftowaną srebrem, kamizelką jedwabną popielatego koloru z takimże haftem i spodniami stosownemi do sukni; dopełniały toalety, chustka na szyję koronkowa, pończochy z haftowanemi klinami i nowe sprzączki; szpada bogatsza od téj, którą miał wczoraj, i doskonale wyostrzona, podnosiła z niechcenia lewą połę sukni.
Wówczas wyznał otwarcie przed krawcem, że pragnąłby nauczyć się, jak nosić przyzwoicie te wszystkie piękne rzeczy; krawiec który był mistrzem w swojéj sztuce, dał mu bardzo szacowne rady, które Roger chciał natychmiast wprowadzić w wykonanie. Przechadzał się przeto, wykręcał, kłaniał przed swoim professorem, który nareszcie oświadczył, że zadowolony był z gracyi, z jaką kawaler głaskał sobie podbrodek i ciskał kapelusz pod pachę: to była rzecz główna. Roger zapłacił krawcowi i odesłał go, pozbywszy się już nieco przykrych wspomnień jakie dręczyły go przez noc całą. Udał się przeto lekkim krokiem na ulicę Vaugirard, gdzie znajdowała się gra w piłkę.
Jednéj rzeczy tylko nie dostawało do zadowolenia jego miłości własnéj, to jest, że Konstancyja nie mogła go widziéć w tém ubraniu: ten żal był tem żywszy, że widocznie sprawiał wielkie wrażenie na osobach, które napotykał, gdyż wszystkie odwracały się i spoglądały za nim; w istocie nikt nie mógł pojąć, gdzie szedł o godzinie dziesiątéj zrana, wystrojony jak do ślubu, ten piękny młodzieniec, który zdawał się tak kontent z siebie.
Roger przybył piérwszy na miejsce schadzki: markierzy oddali mu głębokie ukłony, które wydały mu się dobrą wróżbą. Piérwszy to raz Roger widział grę w piłkę; sądził, że zobaczy jaki pałac, tymczasem znajdował się prawie pod prostą szopą.
Co jednak nie przeszkadzało, że to miejsce było najbardziéj uczęszczane w całym Paryżu.
Roger postanowił korzystać z sposobności jaką mu nastręczała jego zbyt ścisła akuratność i zapytać markierów o główniejsze prawidła gry, a nawet wziąć kilka praktycznych lekcyi; obdarzony bystrém pojęciem, zrozumiał natychmiast wszystkie jéj warunki, a że przytém miał trafny rzut oka i silną rękę, wyrzucał piłki dosyć dobrze jak na początkującego.
Tymczasem téż nowi przyjaciele Rogera zjawili się: podziwienie kawalera nie miało granic; ubrani byli wszyscy w długie spodnie i szlafroki. Niestety! wiele jeszcze brakowało biédnemu kawalerowi do przerobienia się na Paryżanina.
Margrabia de Cretté dostrzegł jego zadziwienia.
— Mieszkamy w sąsiedztwie, — rzekł, — i dla tego nie ubieraliśmy się.
— Ja, — rzekł Roger, mam zrobić kilka wizyt, i dla tego wolałem być już gotów:
— Byłbyś lepiéj zrobił przybywając w negliżu, — rzekł margrabia, — wyszedłszy ztąd, byłbyś wstąpił do domu przebrać się; ten ubiór będzie ci zawadzał.
— Nie spodziewałem się, abym mógł należeć do gry, — rzekł Roger przygryzając usta, — nie znam jéj, i...
— Dla tego téż, — rzekł margrabia, — pobawimy się tymczasem nie grając, abyś nabrał wprawy, poczém uformujemy partyją.
W téj chwili złowróżbny hałas dał się słyszeć w przedpokoju. Kilka głosów rozlegało się, pomiędzy któremi Rogerowi zdawało się że poznaje głos, który dnia wczorajszego szydził z jego zielonéj kokardy: kawaler miał jakby przeczucie.
W istocie, prawie natychmiast, panowie Kollińscy weszli, w tém samém co wczoraj towarzystwie: zimny pot oblał czoło Rogera.
— Stawajmy prędko na miejscach, — rzekł margrabia, — inaczéj musielibyśmy kłócić się z temi junakami do kogo ma należéć gra.
Margrabia zrzucił szlafrok: jego przyjaciele uczynili toż samo; Roger za ich przykładem zdjął suknię, kamizelkę i odpiął szpadę.
Partyja rozpoczęła się.
Roger występując po raz piérwszy w grze tak trudnéj, popisał się kilka razy z początku nie zbyt zręcznie, i to wśród śmiechu galeryi. Lecz po trochu gra jego poprawiła się. W ogólności wszystkie ćwiczenia ręczne są do siebie podobne: Roger biegły w zapasach wymagających siły i zręczności, czynił widoczne postępy; jego piłki świszczały jak armatnie kule, i istotnie trzeba było odwagi aby się przybliżyć do niego.
To rozwijanie się ukrytych dotąd zdolności kawalera, bawiło bardzo jego towarzyszy. Już to dla pochwycenia piłki po nad głową, Roger podskakiwał tak wysoko, że rzekłbyś, iż ma sprężynę w nogach, już téż rzucał się na przód lub w tył, z zadziwiającą siłą i trafnością; jego przyjaciele nie szczędzili dlań pochwał. Roger zapalał się.
Galeryja nie bawiła się tak dobrze: panowie Kollińscy życzyli sobie także grać, i dla tego znajdowali, że partyja margrabiego de Cretté zbyt długo się przeciąga. Dla zabicia przeto czasu, podczas gdy młodszy Kolliński drwił ze wszystkiego z zwykłą sobie impertynencyją, starszy zaczął rzucać piłki do łóz.
Ponieważ to miało miejsce od strony margrabiego de Cretté, przeto tenże zaczął się niecierpliwić, i tém samém nie tyle zważając na grę, zaczął przegrywać.
Margrabia de Cretté mniejby na to zważał, gdyby przegrywał przez własną winę lub przez winę swoich przyjaciół; lecz łatwo się zapalał, gdy popełniał błędy z winy ludzi, których nie lubił. Gdy przeto jeszcze raz pan Kolliński schował mu piłkę, margrabia stracił cierpliwość.
— Mój panie, — rzekł odwracając się do Węgra, — chowasz mi piłki i z tego powodu przegrywam. Być może że to pana bawi, lecz mnie bynajmniéj.
— Skoro tak, margrabio, będę rzucał piłki tego pana, — rzekł Kolliński przechodząc na stronę Rogera.
Roger spojrzał na margrabiego de Cretté pytającym wzrokiem, na który margrabia odpowiedział znaczącém spojrzeniem.
— I słusznie pan uczynisz, jeżeli tylko ten pan pozwoli, — rzekł margrabia de Cretté.
— Tak, lecz nie pozwolę, — rzekł Roger z nieznaczném biciem serca, postępując jednak kilka kroków ku panu Kollińskiemu.
— Aha, — rzekł Węgier, — to ten jegomość z zieloną kokardą; dla czego nie masz swojéj kokardy, mój przyjacielu?
Rogerowi uderzyła krew do głowy; stał jednak jakby przykuty do miejsca. Chciał odpowiedziéć panu Kollińskiemu, lecz język nie był mu posłuszny.
— Pan d’Anguilhem nie ma zielonéj kokardy, to prawda, — rzekł margrabia de Cretté, — lecz ma za to nową szpadę.
Te kilka słów były iskrą przytkniętą do baryłki prochu.
Roger postąpił przed samego pana Konińskiego, i kłaniając mu się z powagą:
— Tak, mój panie, nową szpadę, — rzekł, — którą będę miał honor przeszyć go na wylot, jeżeli mu to sprawi przyjemność.
Wszyscy obecni wybuchli śmiechem, usłyszawszy to osobliwsze wyzwanie. Pan Kolliński chciał odpowiedziéć z hałasem jak miał zwyczaj, lecz wice-hrabia d’Herbigny zbliżył się do dwóch przeciwników i położywszy palec na ustach:
— Panowie, rzekł, — ani słowa teraz przy wszystkich, proszę was; zobaczymy się jeszcze.
Dwaj Węgrzy ukłonili się, i usunąwszy się w głąb sali, zaczęli znowu szydzić pomiędzy sobą.
— Co ci jest, kawalerze, — rzekł margrabia pół-głosem do Rogera, który zaczerwieniwszy się naprzód, zbladł teraz jak chusta, — zdawałoby się, że chcesz zasłabnąć.
— Nie, margrabio, lecz jestem nieco wzruszony.
— Czy to wzruszenie nie przeszkodzi bić się, jeżelibyśmy potrzebowali czwartego.
— Toby mi miało przeszkodzić bić się! — zawołał Roger, przypomniawszy sobie przestrogi swojego ojca; — gotów jestem bić się dziesięć razy, i przeciw dziesięciu osobom, jeżeliby wypadło. Lecz dzieje się we mnie cóś dziwnego, drżę: — z gniewu zapewnie.
Margrabia uśmiechnął się, usłyszawszy z jaką naiwnością kawaler tłómaczył swoje uczucia.
— Czy umiesz bić się na szpady? — zapytał go.
— Trochę.
— Kto cię uczył?
— Mój ojciec.
— Do djabła! tedy nie musisz umiéć wielkich rzeczy.
— Zdaje mi się, że będę mógł się bronić.
— Gdybyś umiał robić szpadą tak, jak jeździsz konno?
— Sądzę, że jestem jednakowo mocny w obu tych ćwiczeniach.
— Doprawdy?
— Bez wątpienia, lecz biłem się tylko na florety.
— Nie wiész tedy, czy potrafisz bić się na ostre.
— Wiém tylko, że się bić będę, i to nie ustępując ani na krok, przyrzekam ci.
— Ah! jeżeli mi to przyrzekasz, — rzekł margrabia, — jestem zupełnie spokojny.
— Przyrzekam.
— Bardzo dobrze.
Margrabia włożył szlafrok, poprawił kołnierzyk i zbliżył się do dwóch braci, którzy siedzieli na ławce markierów z swoimi dwoma przyjaciółmi. Gdy przyszedł do nich, wszyscy czteréj powstali.
Ci panowie zamienili z sobą przyjęte w podobnym razie grzeczności: panowie Kollińscy stali się nader uprzejmi: rzecz prosta, mieli się bić.
Naznaczono schadzkę na godzinę czwartą, po za klasztorem panien Sakramentek.
Cretté wraz z trzema swoimi przyjaciółmi, powrócił do siebie.
— Wiécie co panowie, że to głupia sprawa, — rzekł margrabia, rzucając się na kanapę w swoim salonie i dając znak swoim towarzyszom, aby toż samo uczynili.
— A to dla czego? — zapytał d’Herbigny.
— Bo ci panowie Kollińscy, kochany wice-hrabio, chcą się koniecznie bić cztérej przeciwko cztérem.
— Wszak nas także jest cztérech, — rzekł Tréville.
— Bez wątpienia, baronie; lecz znajdując się dopiéro drugi dzień razem z kawalerem, chciałbym mu oszczędzić tego spotkania.
— A to dla czego? — zapytał Roger.
— Bo widzisz, kochany kawalerze, piérwszy pojedynek... jest zawsze piérwszym pojedynkiem.
— Czy wy Paryżanie, — rzekł Roger, — wynaleźliście przypadkiem sposób zaczęcia od drugiego?
— Nie jeszcze, to prawda, — rzekł Cretté śmiejąc się.
— Skoro tak, rozrządzaj mną, proszę cię margrabio, — rzekł kawaler: — a jeżeli idzie tylko o otrzymanie pchnięcia szpadą, wart przecie jestem tyle co każdy inny, cóż u djabła!
— To się nazywa mówić, nie prawdaż, — rzekł d’Herbigny.
— Ja, ręczę za kawalerem, — rzekł Tréville.
— Kawalerze, jeżeli wyjdziesz szczęśliwie, rzekł Cretté, — ofiaruję ci moję przyjaźń... Lecz pamiętaj, że ci Kollińscy są zawołani rębacze; w swoim kraju biją się na rapiry z czasów Karola IX.
— No, no, margrabio, chociaż są tak straszni, postaramy się nie ustąpić im w niczém.
— Niech i tak będzie, lecz pamiętaj, że cię uprzedziłem. Masz jeszcze czas, kawalerze, wycofać się honorowo, a zamiast ciebie udamy się do Clos-Renaud’a, który dzielnie się rąbie.
— Wielkąbyś mi przykrość wyrządził, margrabio, gdybyś raz jeszcze to powtórzył. Jestem na usługi tak twoje jak naszych Węgrów.
— A więc, panowie, dziś po południu o czwartéj, — rzekł Cretté. — Poróbmy testamenta, gdyż według wszelkiego prawdopodobieństwa spotkanie będzie gorące. Chodź ze mną, Rogerze, dam ci dobrą szpadę, ta którą masz na nic się nie przyda.
Margrabia pożegnał swoich przyjaciół, i zaprowadził Rogera do rodzaju zbrojowni, gdzie znajdowały się szpady wszelkich rozmiarów, z oprawami zastosowanemi do rozmaitych rąk.
Roger uczynił wybór po amatorsku: wziął piękną szpadę średniéj długości, ani zbyt ciężką, ani zbyt lekką, z ostrzem cienkiém jak u szpilki, przy osadzie zaś dosyć szeroką, co było bardzo dogodném do odpierania ciosów.
Margrabia przypatrywał się z wielką uwagą wyborowi kawalera.
— No, no, — rzekł, — widzę, że masz dosyć dobry gust. Ciśnij w kąt swoję szpadę, która do niczego się nie przyda, a na jéj miejsce załóż tę. Do widzenia przeto o czwartéj, za klasztorem panien Sakramentek. Pamiętasz?
— Doskonale.
— Zresztą, zaczekaj na mnie; zabiorę się po drodze. Albo jeszcze lepiéj, bądź u mnie o drugiéj, zjemy razem obiad.
— Istotnie, margrabio, nie zasłużyłem...
— No, no, porzućmy te ceremonije, nie powinny one mieć miejsca pomiędzy przyjaciółmi; czuć ich o dziesięć mil prowincyjonalizmem.
Powróciwszy do hotelu i zamknąwszy się w swoim pokoju, Roger zaczął zastanawiać się nad swojém położeniem. Wzmianka jaką uczynił margrabia de Cretté o zrobieniu testamentu wbiła mu klin w głowę.
— Byłoby osobliwszą rzeczą, — rzekł, — gdybym przybył z Loches do Paryża umyślnie po to, aby mię zabito.
Wówczas kawaler oparł łokieć na stole, położył głowę na dłoni, i zaczął myśléć o Konstancyi, o rodzicach, o szczęściu, jakiego kosztował w domowém zaciszu, a które teraz dopiero nauczał się oceniać; następnie napisał kilka stronnic do Konstancyi, do ojca i do matki, płacząc przytém coraz rzewniéj w miarę jak pisał.
Wypłakał się tak szczérze, że mu nareszcie łez zabrakło; zresztą pogoda była prześliczna: słońce rzucało przez szyby okna wielki promień światła, w którym ulatywały milijony atomów; śmierć nie wydaje się tak brzydką i smutną w czas pogodny: uważano, że daleko więcéj było ludzi odważnych w sierpniu aniżeli w grudniu.
Roger otrząsnął się przeto z przykrych wrażeń, wziął szpadę margrabiego i dobył ją z pochwy: ciężyła zaledwie tyle w jego silnéj dłoni, co zwyczajny floret. Sprobował nią kilka rozmaitych pchnięć naprzeciwko ściany, przekonał się z ukontentowaniem, że nie utracił nic z swojéj dawnéj zręczności i siły, chociaż już prawie ośmnaście miesięcy nie miał w ręku floretu.
O drugiéj udał się do mieszkania margrabiego. Cretté czekał nań w sali broni z d’Herbigny’m i Tréville’m.
Przed niemi zastawiony był stół, na którym widać było kotlety, pasztet i dwie tylko butelki starego wina.
Na ten widok, kawaler oświadczył, że nie jadłszy nic jak tylko czokoladę o godzinie dziewiątéj rano, umierał prawie z głodu.
Trzéj młodzieńcy oświadczyli toż samo.
Śniadanie było tak wesołe, jak gdyby wstawszy od stołu mieli się udać na Operę. Czasami tylko kawaler czuł, że jakieś wzruszenie nerwowe ściskało mu serce; lecz to wzruszenie było przemijające i nie odbierało mu wcale wesołości.
Czteréj przyjaciele godzinę całą siedzieli przy stole, lecz nie wypili ani jednego kieliszka wina więcéj jak dwie butelki. Przy deserze uściskali się.
— Posłuchaj mię, kawalerze, — rzekł d’Herbigny, który uchodził za najlepszego rębacza pomiędzy swojemi przyjaciółmi, — łatwo spostrzegłem wczoraj gdyś dosiadł Marlborough’a i dziś gdy graliśmy w piłkę, że posiadasz wiele zręczności i siły: trzymaj się przeto dobrze z tym Kollińskim, gdyż jestem pewny, że będzie chciał mieć z tobą do czynienia, i bardzo słusznie, skoro tak uprzejmie ofiarowałeś się przeszyć go swoją szpadą. Uważaj dobrze na jego rękę, gdyż lubi używać fałszywych pchnięć: zmęcz go tylko odcinając się i cofając, a późniéj łatwiéj ci z nim będzie.
— Przy drugim pojedynku, — odrzekł Roger, — odcinać się może będę cofając, gdyż ojciec mawiał mi zawsze, że cofać się nie jest uciekać; lecz przy piérwszym, nie ustąpię ani kroku jednego, i ażebym sam siebie był pewnym, uprzedzam was, jeżeli będzie jaki mur, stanę przed nim.
— Tak, żeby cię przybił jak motyla do ściany; daj pokój junakieryi, mój kochany, pamiętaj, że jak skończy z tobą, wpadnie na nas.
— Postaram się dać mu tyle do czynienia, aby wam nie przeszkadzał, — rzekł Roger.
— Amen! — odrzekł d’Herbigny.
— Amen! — powtórzyli Cretté i Tréville.
Wszyscy trzéj wzięli szpady; kawaler nie odejmował wcale swojéj; poczém wsiedli do powozu.
Cretté kazał się zatrzymać niedaleko klasztoru panien Sakramentek.
— Zaczekasz tu, Basque, — rzekł do stangreta wysiadając, — uważaj dobrze na wszystko, gdyż bez wątpienia więcéj potrzebować będziemy powozu do powrotu, aniżeli wyjeżdżając z domu.
Cztérej młodzieńcy wyskoczyli na ziemię.
— No, jakże się masz Rogerze, — rzekł margrabia.
— Ja, mam się jak najlepiéj, i gotów jestem bić się z djabłem w własnéj jego osobie.
Drugi powóz nadjechał. Czteréj przeciwnicy naszych młodzieńców wysiedli. Byli to panowie Kollińscy, hrabia de Gorkaun, Sas, i oficer z lekkiéj konnicy pan de Bardane.
Zbliżyli się do margrabiego de Cretté i ukłonili się.
Jak przewidział d’Herbigny, tak się stałe. Kolliński starszy chciał się koniecznie bić z Rogerem, a że ten także pragnął się spotkać z Kollińskim, rozprawa nie trwała długo.
Margrabia de Cretté miał mieć do czynienia z Kollińskim młodszym; d’Herbigny stanął naprzeciwko pana de Bardane, Tréville zaś naprzeciwko Sasa; a że lada moment mogło co przeszkodzić walce, skrzyżowano natychmiast żelaza.
Margrabia de Cretté otrzymał pchniecie, które przeszyło mu dłoń; d’Herbigny zabił na miejscu pana de Bardane, Tréville’a zaś zabił hrabia de Gorkaun.
Co Roger, ten nie wiedząc sam o tém, władał doskonale szpadą; przyobiecał nie cofnąć się ani na krok jeden. Przeciwnie trzy razy dosięgnął swojego przeciwnika: piérwszą razą przeszył mu policzek, drugą zranił go w gardło, trzecią nareszcie przeszył mu piersi.
Pan Kolliński starszy upadł.
— Do pioruna, — rzekł Cretté, który usiadł na trawie, — dzielny chłopak, zdaje się żeby rozwalił najgrubszy mur.
Widząc, że jego brat pada, pan Kolliński młodszy rzucił się na Rogera, lecz d’Herbigny zastąpił mu drogę.
— Chwilkę, panie, — rzekł d’Herbigny do Węgra. — Jeżeli pozwolisz, ja będę miał honor utraktować go w taki sam sposób, jak mój przyjaciel Roger utraktował pańskiego brata.
I to powiedziawszy, usunął Rogera, który upierał się utrzymać, że do niego należało zacząwszy od jednego, skończyć na drugim bracie; lecz nie miał czasu na rozprawy.
Sas zbliżył się do niego.
— Daruj mój panie, — rzekł, — ale nie mam ochoty stać z założonemi rękoma.
— A więc weźmy się do roboty, — rzekł Roger gotując się do walki.
— Baczność, panowie, — zawołał Cretté, — Basque daje mi znak, że ktoś przybywa.
— Zaraz, zaraz, — rzekł Roger, — niech tylko skończę.
To powiedziawszy natarł żywiéj i przeszył ramię hrabiemu de Gorkaun.
— Dziękuję panu, — rzekł tenże z powagą, — i jeżeli kiedykolwiek będziesz pan w Dreźnie, miło mi bardzo będzie przyjąć go u siebie.
— Możesz pan być pewnym, — rzekł Roger oceniając ten komplement, — że to będzie moja najpiérwsza wizyta.
Dwaj przeciwnicy oddali sobie ukłon.
Przez ten czas Kolliński młodszy i d’Herbigny obadwaj dosięgli się jednocześnie; d’Herbigny przeszył biodro Kollińskiemu, Kolliński zaś zadrasnął tamtego w udo.
Powozy nadjechały galopem; na znak margrabiego de Cretté, Basque i stangret pana Kollińskiego położyli naprzeciwko siebie pana de Bardane i wice-hrabiego de Tréville, ażeby mniemano, że się zabili wzajemnie; zaniesiono Kollińskiego starszego, który nie był śmiertelnie raniony, do powozu; jego brat i Sas wsiedli za nim, i powóz ruszył galopem. Z swojéj strony Cretté, d’Herbigny i Roger wskoczyli żwawo do swojéj karety, i konie uniosły ich w największym pędzie.
— Kochany kawalerze, — rzekł margrabia, — proszę cię o twoję przyjaźń, i ofiaruję ci z całego serca swoję.
— I ja także, — rzekł d’Herbigny.
— Nie zasłużyłem na tyle względów, — odrzekł kawaler.
— Rogerze, Rogerze, — rzekł margrabia, — wiész już, że nie masz się nigdy odzywać w ten sposób. Do pioruna, jak mię ręka boli.
— Biédny Tréyille, — rzekł d’Herbigny, — winienem mu był dwieście pistoli.
— Cóż chcesz, mój kochany, — rzekł margrabia, — rachunek pokwitowany.
I wszyscy trzej powrócili do mieszkania margrabiego de Cretté, zkąd d’Herbigny i Roger wyszli dopiéro w nocy.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: Józef Bliziński.