Sylwandira/Tom II/XII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Sylwandira
Podtytuł Romans
Wydawca Drukarnia S. Orgelbranda
Data wyd. 1852
Druk Drukarnia S. Orgelbranda
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Józef Bliziński
Tytuł orygin. Sylvandire
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XII.
Jak kawaler d’Anguilhem poznał się z synem Indyjanki, i jaki w nim dostrzegł charakter.

Żegnając się z Rogerem, Cretté, który powziął szczérą przyjaźń dla niego, radził mu aby przedewszystkiém pamiętał o procesie, i od jutra zaraz nim się zajął.
— Wiész, — dodał, — że mam na twoje usługi karetę lub konia; pamiętaj tylko co dzień rano uwiadomić mię o któréj godzinie życzysz sobie mieć jedno albo drugie.
— A jak sądzisz, czy wygram proces? — rzekł Roger.
— O, mój kochany, wiecéj żądasz ode mnie, aniżeli jestem w stanie wiedziéć; gdybyś mię zapytał czy ujeździsz Bucefała, powiedziałbym że niewątpliwie; gdybyś się zapytał czy pokonasz Berthelot’a i Boisrobert’a, to jest naszych dwóch najpiérwszych fechtmistrzów, powiedziałbym że być może; ale mój kochany nie tak łatwo ująć sobie sędziego jak ujeździć konia lub zabić człowieka: są przytém prokuratorzy, radcy, prezydenci, woźni; trzebaby najprzód wywiedziéć się o nazwiska tych wszystkich ichmościów, poczém starać się będziemy ująć jednych pięknemi słówkami, drugich pieniędzmi.
— Co się tycze pięknych słówek, bardzo dobrze, — rzekł Roger, — nie zabraknie mi tego; słuchałem retoryki i filozofii u Jezuitów w Amboise; lecz co się tycze pieniędzy, to wcale co innego; ojciec dał mi wszystkiego pięćdziesiąt luidorów na sześć miesięcy, a chociaż od dwóch dni dopiéro jestem w Paryżu, przepuściłem już dwadzieścia pistolów.
— Ale mój kochany, powiedziałem ci już, że nie potrzebujesz kłopotać się o podobne rzeczy. Czerpaj z mojego worka: mam sześćdziesiąt tysięcy liwrów dochodu, których trudnoby mi było wydać gdybym nie miał intendenta. Bierz przeto, mój kochany, oddasz mi gdy zostaniesz milijonerem.
— A jeżeli przegram proces? — rzekł Roger.
— I cóż ztąd, nie powiesisz się przecie dla tego. Weźmiemy ile ci zostanie pieniędzy, pójdziemy do domu gry, i stawiemy je na kartę. Nie podobna zawsze przegrywać: fortuna będzie musiała pozwolić ci się odwetować.
— Wszystko to jest bardzo niepewne, kochany margrabio, i przyznam ci się, że w nienajlepszych barwach widzę przyszłość.
— Uskarżaj się jeszcze, radzę ci. A cóż powiedzą Bardane i Tréville, kiedy nie jesteś kontent? Ale, ale, gdyby się kto ciebie pytał o nich, nie zapomnij powiedziéć, że pokłócili się grając w piłkę, i obadwaj się tak utraktowali. Gdyby kto ciekawy chciał wiedziéć zkąd masz tę wiadomość, powiédz, że ode mnie.
— Bardzo dobrze, — rzekł Roger wychodząc, — życzę ci dobréj nocy margrabio.
— Dziękuję zażyczenie, lecz wątpię aby się zjiściło. Ręka boli mnie piekielnie. Ten osieł Kolliński nie mógł mię trafić gdzie indziéj! Wielkie bydlęta z tych Węgrów! No, dobra noc, mój kochany, pamiętaj, że od dzisiejszego dnia, jesteśmy przyjaciółmi od serca.
Roger powracając do hotelu rozważał, że jeżeli nie zabił, to jednak zranił mocno w ciągu dnia człowieka, i dziwił się, że pomimo przykazań Boskich i kościelnych, które nakazują kochać bliźniego jak siebie samego, nie doznawał wielkiéj zgryzoty.
Co więcéj; gdy pan Kolliński padał, zamiast doświadczać z tego powodu jakiegokolwiek żalu, uczuł przeciwnie najżywszą radość: tyle to instynkt własnego bezpieczeństa, przeważa nad wszelkiemi innemi względami.
Jedna rzecz wszakże zmniejszyła złe mniemanie, jakie Roger zaczął mieć sam o sobie; to jest, że zaledwie była mowa pomiędzy Cretté’m i d’Herbigny’m o biédnym Treville’u, który został zabity, i to dopiero gdy, jak powiedzieliśmy, po jego śmierci, d’Herbigny przypomniał sobie, że winien mu był sto luidorów, — okoliczność, która nie przyszłaby mu może tak łatwo na pamięć, gdyby Treville żył.
A jednak Cretté i d’Herbigny przyjaźnili się z Tréyille’m od dziesięciu lub dwunastu lat.
Lecz za to Tréville miał bez wątpienia ojca, matkę, kochankę, których ta śmierć miała pogrążyć w żałobie. Roger zadrżał wspomniawszy, że on także miał rodziców i kochankę, i że byćby łatwo mogło, że w chwili gdy czynił te filozoficzne uwagi, on mógł leżéć martwym na placu w miejscu Tréville’a.
Na to wspomnienie, kawaler przyśpieszył kroku, gdyż pilno mu było napisać do Anguilhem, i wylać przed drogiemi mu osobami uczucia, któremi jego serce było przepełnione.
Roger istotnie napisał do rodziców; był tak szczęśliwy, że radość płynęła strumieniem z jego serca. Piękna to rzecz żyć, gdy się było tak bliskim śmierci, i gdy jeszcze do tego ukontentowania, przyłącza się dama z odniesionego tryumfu! A potém, jedna rzecz jeszcze zaspokajała Rogera; nie będzie już doznawał, na przyszłość tego bicia serca, które paraliżuje męztwo najodważniejszego: znał już swoję silę, i inni wiedzieli o niéj.
W liście do matki prosił aby nie zapominała, że po miłości jaką czuł dla niéj i dla ojca, jedyne i wyłączne uczucie jego serca było dla panny de Beuzerie; prosił ją aby rozgłosiła, że związawszy się ścisłą przyjaźnią z margrabią de Cretté, zaczął żyć w wielkim świecie paryzkim. Następnie napisał jak się ubiera, wspomniał nawiasem o swoich tryumfach i zapytał czy prędko będzie mógł otrzymać drugie pięćdziesiąt luidorów. Daléj następowało post-scriptum przeznaczone dla Konstancyi i zawierające półtory stronnicy.
W liście do barona, Roger wyłożył szczegółowo obawy pana Coquenard; odmalował krytyczne położenie w jakiém proces stawiał szczupłą fortunę d’Anguilhem’ów, a że był nieco zarozumiały, w przekonaniu, że nic już nie byłoby w stanie mu się oprzéć, i pewny wygrania sprawy, umyślnie przesadzał opisy trudności, aby późniéj tém świetniejszym zwycięzcą się okazać.
Przypisek tego drugiego listu obejmował wiadomość o Krysztofie, który wypoczywał i żył wśród obfitości w stajni pod Złotém Jabłkiem.
Tymczasem sprawa, dla któréj Roger przybył do Paryża toczyła się: Pan de Bouzenois umarł w skutek attaku apopleksji, nie oświadczywszy ani słowami, ani na piśmie swojéj woli, gdyż zacny szlachcic spodziewał się żyć jeszcze z jakie dziesięć lub dwanaście lat. Pałac jego, leżący na placu Ludwika Wielkiego, opustoszał w jednéj chwili. Syn Indyjanki, gdyż tak nazywano żonę wice-hrabiego de Bouzenois, przybył objąć go w posiadanie; lecz ponieważ nie miał ani żadnego tytułu, ani praw wyraźnych, opieczętowano dom i zaprowadzono administracyją nad całym majątkiem.
Roger postanowił, skoro tylko mieć będzie chwilę wolną, odwiedzić ten dom: a że właśnie, stosując się do rady Cretté’go, miał w dniu tym dowiedzieć się o zdrowiu pana Kollińskiego, który mieszkał przy ulicy Kapucyńskiéj, i hrabiego de Gorkaun, mieszkającego przy ulicy des Mathuriens, umyślił po drodze zatrzymać się przed swoją przyszłą własnością.
Poznał ją po hermetyczności z jaką drzwi i okna były pozamykane: był to wielki piękny gmach, który sam mógł być wart trzykroć sto tysięcy liwrów, summę ogromną na te czasy. Roger ujrzał kamienną tarczę, na któréj wyryty był herb nieboszczyka i na któréj postanowił umieścić swój, skoro tylko prawdopodobne wygranie procesu, dozwoli mu tego skromnego zadosyć uczynienia miłości własnéj. Zbliżał się tedy i oddalał od pałacu, chcąc mu się przypatrzéć ze wszystkich punktów, gdy ujrzał jakiegoś jegomości, który przybywszy prawie jednocześnie z nim, wykonywał takie same obroty i z takiémże samém zajęciem; to spowodowało, że uważniéj przyjrzał się temu jegomości.
Był to człowiek, którego wieku niepodobna było prawie na pewno oznaczyć, chociaż widocznie mógł mieć od dwudziestu pięciu do cztérdziestu lat, twarz jego miała żółto-pomarańczową barwę, która rozciągała się aż do białek oczu; zęby miał małe i świetnéj białości, włosy czarne jak smoła, suknie krzyczącéj barwy i haftowane na wszystkich szwach, dwa łańcuchy od zegarków i brylanty na wszystkich palcach; po drugiéj stronie ulicy czekała nań wielka wyzłacana kareta, na któréj koźle siedział stangret jeszcze żółtszy niż on; przy drzwiczkach stał, przybrany w bogatą liberyją lokaj, jeszcze żółtszy niż stangret.
W téjże saméj chwili, gdy Roger zdawał się uważać te osobliwsze figury, nieznajomy także zdawał się uważać Rogera; obadwaj kilka razy spojrzeli kolejno po sobie i na pałac, następnie, gdy brama wzmiankowanego pałacu otworzyła się przepuszczając jakiegoś człowieka czarno ubranego, wyglądającego na woźnego, obaj amatorzy rzucili się jednocześnie ku bramie, z takim zapałem, że pragnąc zajrzéć przez furtkę, ich głowy potrąciły się.
Roger, będąc bardzo grzecznym, zaczął przepraszać nieznajomego, który wydał rodzaj głuchego mruknięcia, które można było wytłómaczyć w te słowa: Djabelnie twardą głowę ma ten drągal. Potém obadwaj odezwali się jednocześnie:
— Dalibóg, bardzo piękny dom!
— Nie prawdaż panie? — rzekł Roger.
— To właśnie moje zdanie, — odrzekł nieznajomy.
— Gdy się powyrywa trawę, która zaczyna wyrastać na dziedzińcu...
— Gdy się pomaluje na nowo drzwi i okiennice...
— Gdy to wszystko ożywione będzie w dzień pięknemi karetami i końmi.
— A w nocy uilluminowane rzęsistém światłem...
— Dalibóg, będę miał jeden znajpyszniejszych pałaców w Paryżu, — rzekł Roger.
— Za pozwoleniem, — rzekł nieznajomy, — chciałeś pan zapewnie powiedziéć, że ja będę miał jeden z najpyszniejszych pałaców w Paryżu.
— Bynajmniéj, nie mówiłem o panu, lecz o sobie.
— Lecz któż pan jesteś?
— Jestem krewny pana de Bouzenois.
— A ja jestem jego pasierb, mój panie.
— Jakto, to pan jesteś Indyjaninem?
— A pan prowicyjonalistą?
— Mój panie, — rzekł Roger, — wyrażenie nie jest grzeczne; przybywam z prowincyi, to prawda, lecz nie jestem dla tego prowicyjonalistą; jestem przyjacielem pana margrabiego de Cretté, pana barona d’Herbigny, p. kawalera de Clos-Renand, i wczoraj, poczęstowałem trzema pchnięciami szpadą Węgra, głową wyższego od pana.
— I cóż to wszystko ma znaczyć?
— To ma znaczyć, — rzekł Roger, — że skoro mam szczęście spotykać pana, będę miał honor uczynić mu pewną propozycyją.
— Względem porozumienia się?
— Tak jest;, względem porozumienia się.
— Jakąż? mów pan.
— To jest; abyśmy odbyli spacer, za klasztor panien Sakramentek, i abyśmy, ze względu że sądy ludzkie są często wątpliwe, zdali rozstrzygnięcie procesu na sąd Boski, jak czynili dawni rycerze.
Czyli po prostu, pojedynek mi pan proponujesz! — zawołał Indyjanin z pomarańczowego stając się blado-żółtym.
— Ten, który wyjdzie szczęśliwie z walki, — rzekł Roger, — otrzyma plac, i sprawa tém samém się umorzy.
— Sługa uniżony, — rzekł Idnyjanin wracając do karety. — Pewny jestem wygrania procesu, a nie wiém czybym ci co zrobił w pojedynku, mój panie; dajmy przeto temu pokój, poprzestańmy tą razą na sądzie ludzkim.
I Indyjanin wsiadłszy do karety i podnosiwszy wszystkie szyby u okien i drzwiczek, umknął galopem.
— Dalibóg, — rzekł Roger, — bardzo zabawny oryginał.
I udał się zapisać swoje nazwisko u p. Kollińskiego, który żył jeszcze, i u hrabiego de Górkanu, który miał się tak dobrze, jak tylko stan jego pozwalał.
Poczém poszedł odwiedzić margrabiego de Cretté, któremu opowiedział swoje spotkanie z Indyjaninem.
Margrabia de Cretté cierpiał ciągle na rękę, pomimo to jednak oddał rano kilka wizyt, zapobiegając tym sposobem szerzeniu się pogłoski, jakoby się pojedynkował i był raniony.
Ostrożność ta nie była zbyteczną, gdyż wczorajszy pojedynek narobił wiele hałasu; lecz ponieważ nie złapano nikogo, a dwaj zabici téż zachowywali najgłębsze milczenie, nikt nie został skompromitowany.
Nic przeto nie przeszkadzało margrabi do pomagania kawalerowi w prowadzeniu procesu i do oddania wraz z nim potrzebnych wizyt.
Trzech sędziów i radca zdający rapport sądzić sprawę miało.
Kawaler i margrabia odwiedzili najprzód sędziów. Znaleźli trzech oryginałów, z których każdy miał upodobanie w jakiém zwierzęciu: jeden uwielbiał kota, drugi małpę, trzeci papugę. Kawaler był bardzo uprzejmym z trzema sędziami, margrabia zaś pieścił zwierzęta; lecz skoro tylko jeden albo drugi chciał przystąpić do interesu, sędziowie dawali do zrozumienia, że woleliby mówić o czém inném.
Co radca rapportujący, ten był purytanin tak surowy, że nie chciał nawet ich przyjąć.
— Do djabła! — rzekł margrabia do kawalera, — to mi się wydaje złą wróżbą.
Tymczasem dnia jednego dowiedzieli się, że sąd zaczął już rozstrzygać tę sprawę. Dwa miesiące upłynęły, gdyż tyle czasu trzeba było na pisanie protokołów, skompletowanie inwentarzy i zebranie tytułów stron obu. Przez ten czas, Roger rozmyślał, czy nie lepiéj byłoby wejść w układy z pasierbem. Lecz margrabia de Cretté oparł się temu, ponieważ Indyjanin głosił wszędzie, że jego sprawa była niewątpliwą, i że dostarczy trybunałowi akt tak autentyczny, że panowie d’Anguilhem ojciec i syn, odprawieni zostaną z kwitkiem.
Tymczasem sprawa toczyła się z zwyczajną powolnością. Sprawiedliwość jest nie tylko ślepą, ale jeszcze kulawą. Kawaler chociaż z wielkim wstrętem, oddawał jednak wizyty prawnikom; co tydzień widać było karetę jego a raczéj margrabiego de Cretté w bliskości sądów. Było to zazwyczaj po odebraniu każdego z peryjodycznych listów barona.
Gdyby jednak Roger nie był znalazł w margrabim de Cretté zarazem przyjaciela, bankiera i doradcy, byłby może zmuszony zdać się na łaskę syna Indyjanki, który wiele bardzo pieniędzy wykładał na tę sprawę.
Lecz ten nieszczęsny dokument najbardziéj trapił Rogera. Co do barona d’Anguilhem, ten widząc w każdym liście syna nowy powód do obawy, nie mógł już sypiać.
Staraj się, pisał ciągle, dowiedziéć się co to jest za akt, czy substytucyja, czy testament, czy téż donacyja.
Roger dowiadywał się, lecz nadaremnie.
Dnia jednego, d’Herbigny, który wraz z Creité’m, Clos-Renand’em i Chastellux’em, składał radę kawalera, przechodząc ulicą, poznał z opisu jaki mu uczynił Roger, Indyjanina, który jechał karetą z dawną jego kochanką, znajdującą się widać obecnie w dobrém porozumieniu z przeciwnikiem Rogera. Jako prawdziwy przyjaciel kawalera, d’Herbigny postanowił korzystać z sposobności i zakończyć proces, od którego zależały majątek i spokojność Anguilhem’ów.
Dał przeto stangretowi znak, aby się zatrzymał i zbliżył się do drzwiczek, spoglądając zuchwale na damę, która była aktorką komedyi francuzkiéj i nazywała się Pussetka. Panna Pussetka, poznawszy wice-hrabiego, którego kiedyś bardzo kochała, uśmiechnęła się czule.
— Moi państwo, — rzekł d’Herbigny, — cobyście powiedzieli, gdybym wam zaproponował małą kolacyjkę we troje? sądzę, żebyście się dobrze zabawili.
— Nie znam pana, — rzekł kwaśno Indyjanin, którego oko zżółkło zupełnie, — i nie zwykłem jadać z nieznajomemi.
— Ta pani mię zna, i może panu powiedziéć, że należę do dobrego towarzystwa. Pussetko, moja kochana, — mówił daléj d’Herbigny, — bądź tak dobrą i zarekomenduj mię panu...
— Rekomenduję ci, pana wice-hrabiego d’Herbigny, — rzekła Pussetka śmiejąc się z impertynencyi swojego dawnego kochanka.
— Aha!... d’Herbigny?... — rzekł Indyjanin, — przypominam sobie to nazwisko. Jesteś pan przyjacielem d’Anguilhem’a, i szukasz ze mną kłótni, aby mu otworzyć spadek po panu de Bouzenois!.. Nic z tego, mój panie! Mój prokurator ostrzegł mię o tém...
— Mam honor liczyć się do przyjaciół pana d’Anguilhem, to prawda; lecz ubliżasz mi pan, przypuszczając, że mam podobne zamiary. Przeto uważam pańskie postępowanie za bardzo niegrzeczne, i proszę powiedziéć, którego dnia i w którym miejscu moi świadkowie będą mogli porozumiéć się z pańskiemi.
— Dobrze! Wracasz pan do tego samego celu, tylko inną drogą i zawsze pojedynek mi proponujesz. A więc, niech tylko wygram sprawę, a wówczas zobaczymy.
To zakończenie wydało się tak zabawném d’Herbigny’emu, że zaczął śmiać się na całe gardło.
— Dalibóg, — rzekł, — jak na Indyjanina, jesteś pan bardzo dowcipny, i mam wielką ochotę zjeść z nim kolacyją. Skoro pan jesteś tak przyjemny przed jedzeniem, musisz być zachwycąjcy gdy się upijesz.
— Inny sposób odziedziczenia, — rzekł Indyjanin; — otrulibyście mnie. Dziękuje.
— Ah! jesteś wielki głupiec, — rzekła panna Pussetka, — nie chcę pozostać ani chwilę dłużéj, w twojéj karecie. Otwórz mi drzwiczki, wice-hrabio; przyjmuję twoję kolacyją.
D’Herbigny otworzył drzwiczki, i panna Pussetka wyskoczyła na ziemię, — poczém oboje pożegnawszy się z nababem, jeden kiwnięciem głowy, druga ukłonem, odeszli wziąwszy się pod ręce.
Wówczas panna Pussetka opisała tego człowieka jako najzabawniejszą istotę na świecie; o niczém nie mówił, tylko o swojém dziedzictwie, wszędzie widział szpiegów kawalera, i tego samego dnia, zażądał od naczelnika policyi eskorty, któréj o mało nie otrzymał.
To zdawało się ważném d’Herbigny’emu, który nazajutrz rano wyszedłszy od panny Pussetki, udał się do margrabiego de Cretté i opowiedział mu całe zdarzenie. Margrabia wniósł z tego, że Indyjanin rozrzucił już wiele pieniędzy, nie licząc, że prócz tego był zapewnie popierany przez ministerstwo marynarki, w którém pan de Bouzenois miał wielu przyjaciół.
Roger w ostatnim swoim liście, zakommunikował ojcu te niepokojące okoliczności.
Co dzień symptomata stawały się bardziéj zatrważające; wkrótce wieść się rozeszła, że syn Indyjanki pokazał trzem sędziom akt, na którym opierał swoje pretensyje, i że trzej sędziowie zapewnili go, iż wygra sprawę. Ta wiadomość była uderzeniem piorunu dla partyi d’Anguilhem’a. Przyjaciele jego zaczęli już uważać wszystko za stracone; przemyślano już zkąd dostać pieniędzy na zapłacenie ogromnych kosztów téj sprawy, które miały wynosić szesnaście tysięcy liwrów nadto, pan Coquenard żądał dla siebie cztéry tysiące liwrów honorayjum; pobyt Rogera w Paryżu wraz z tém co pobrał sposobem pożyczki od przyjaciół, kosztował blisko pięć tysięcy liwrów; w razie przeto przegrania procesu, nicby nie pozostało baronowi z jego szczupłéj fortunki, a zbliżał się już dzień, w któréj ta prawda miała im się ukazać w całéj swojéj nagości.
Margrabia de Cretté był nieocenionym dla Rogera w tych okolicznościach: ofiarował mu dziesięć tysięcy talarów, których wypłata zależeć miała od woli dłużnika; lecz Roger odpowiedział, że nigdy ani on, ani jego ojciec, nie przyjęliby summy, z któréj uiścić się nie byliby w stanie: oświadczył przeto, że będzie się starał obejść własnemi funduszami, w niepomyślnym zaś razie, zaciągnie się do którego z pułków wychodzących do Flandryi.
D’Herbigny; z swojéj strony, robił co tylko mógł: dzięki wpływowi jaki miał u panny Pussetki, skłonił ją aby powróciła do Indyjanina, przekonała się o istnieniu owego aktu, jeżeli zaś ten akt nie istnieje, ażeby wykryła, na czém przeciwnik Rogera, opierał swoje pretensyje.
Sam kawaler udał się do swoich adwokatów panów Branchu i Verniquet, i prosił ich aby nie zaniedbali niczego w swoich obrotach. Lecz pomimo całéj miłości własnéj pospolitéj u prawników, potrząsnęli głową uskarżając się że wciągniono ich w tak złą sprawę; wynaleźli przytém, że trzéj sędziowie z któremi mówili o niéj, bardzo mało uczynili im nadziei. Radzili Rogerowi, aby był jeszcze u nich i starał się przypodobać kotowi, małpie i papudze, stanowiącym roskosz tych szanownych jurystów. Lecz radę tę udzielali tylko dla tego, ażeby nie mieli sobie żadnego zaniedbania do wyrzucenia. Utrzymywali, że gdyby mogli się domyśléć, iż partyja przeciwna posiada formalny tytuł, który miała zaprodukować sędziom, nic w świecie nie skłoniłoby ich do przyjęcia obrony téj sprawy. Roger nie śmiejąc, ani będąc w stanie obiecywać im gór złotych, nie miał na to co odpowiedzieć, a że był tylko pełnomocnikiem swojego ojca, doniósł mu wiernie o wszystkiém.
Lecz postanowił jeszcze usłuchać rady, jaką im dali adwokaci i probować po raz ostatni szczęścia u sędziów; naładował przeto kieszenie ciasteczkami dla kota, migdałami dla małpy i makaronikami dla papugi; lecz zamiast okazać się wdzięcznemi za tę grzeczność, kot go udrapał, małpa ugryzła a papuga nazwała hultajem.
— Jesteś człowiek zrujnowany, — margrabia, dowiedziawszy się o tém, — przegrasz sprawę ze wszystkiemi kosztami.
Wieczorem panna Pussetka wytłómaczyła Rogerowi i jego przyjaciołom postępowanie sędziów i ich zwierząt. Sędziowie, jako ludzie poczciwi i prawi, nie chcieli nic przyjąć. Lecz Indyjanin podarował kotowi pierścień wartujący dwa tysiące pistoli, małpie uczynił zapis dziesięciu tysięcy talarów, papudze zaś ofiarował dochód dożywotni wynoszący trzy tysiące liwrów.
Co do radzcy rapportującego, ten był niewzruszony: drzwi jego były ciągle zamknięte tak dla Indyjanina jak dla Rogera, i nie słyszano, aby miał jakiekolwiek zwierzę dzikie albo domowe, któreby przyjmowało pierścienie, darowizny lub dochody dożywotnie.
Łatwo pojąć, że te ciągłe niepowodzenia, pomimo szczęśliwego usposobienia charakteru, pogrążyły powoli kawalera w głębokiéj melancholii. Oddawał się bez ustanku rozpaczy, i nie przyjmując żadnych pocieszeń od przyjaciół, przepędzał czas w swoim pokoiku pod Złotém Jabłkiem, pisząc elegije do Konstancyi; gdyż dodajmy, że na domiar nieszczęścia, wraz z melancholiją przyszedł mu smak do pisania wierszy.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: Józef Bliziński.