Starosta warszawski/Tom II/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Starosta warszawski
Podtytuł Obrazy historyczne z XVIII wieku
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1877
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.


Sejm się zbliżał, stolica napełniała; — położenie Rzeczypospolitéj wymagało, aby doszedł do skutku, lecz po tylu zerwanych, gdy w obyczaj poszło, aby fantazya jednego hamowała kraj cały — trudno się było spodziewać dziś pomyślnego wypadku, wśród umysłów więcéj niż kiedy poruszonych, gdy dwa obozy stały przeciwko sobie, zwoławszy całe zastępy najwytrawniejszych, najprzebieglejszych warchołów. W miarę jak posłowie się zjeżdżali, ruch téż się powiększał i agitatorowie zaczynali być czynni. Obie strony miały tych niepozornych, wszędzie się wciskających, nie noszących jawnéj barwy ludzi, którzy bywali wszędzie i umieli przyciągać łatwowiernych, łudzić lub przestraszać.
Znowu tedy w gospodzie u Peszla było tłumno i pan podkomorzy Laskowski, należący, jak jeszcze w XVII wieku ich zwano, do neutralistów, w dobréj wierze nakłaniający do zgody, napawał węgrzynem przyjaciół swych pana Kostrzewę, Babińskiego i Ocieckiego. Ostatni, chociaż Brühlom winien był polepszenie losu, za czasów gdy oni z familią byli w najlepszych stosunkach, teraz także, jak pan Laskowski, unikał czynnego mieszania się do spraw publicznych, aby nikomu się nie narazić.
— Kaduk że ich wie — szeptał po cichu — pójdę na lewo, prawa się na mnie zagniewa, pójdę na prawo, lewica mścić się będzie... a co najgorzéj? kat to zrozumie. Wczoraj byli z sobą za panie bracie — dziś są na udry, jutro mogą się znowu ściskać, a na mnie się skrupi. Nie głupim.
Podkomorzy nic nie mówił.
— Familia się odgraża i sroży — szepnął Ocieski — a no, mnie się zdaje, że finalnie ręce sobie podadzą...
Laskowski głową kiwał.
— Ciekawym skarbnika, co on téż powie, — wycedził przez zęby — jest on zoilowatéj natury, zgryźliwy, ale widzi jasno — przyrzekł mi się tu... tylko co go nie widać.
Nie widać go w istocie było, mimo przyrzeczenia, a tymczasem w izbach u Peszla jak na sejmiku wrzało i gardłowano aż strach.
Przy szkle spotykali się ludzie różnych przekonań, a szkło ma to do siebie, iż wydobywa z ludzi co w nich leży na dnie. Więc nawet kto przyszedł z mocném postanowieniem trzymania języka za zębami, za drugim kieliszkiem mruczał, za trzecim się rzucał, a po czwartym wybuchał. A byli tacy, co chętnie na wino zapraszali i płacili. Ci mówili najwięcéj... poglądano na nich z ciekawością i obawą.
Gwar był w głównéj salce taki, że jedni drugich nie słyszeli dobrze. Co chwila ktoś nowy wchodził i witano hucznie — a tuż gromadka pokrewna wciągała przybysza. Pakowano mu zaraz szkło do ręki, aby nie próżnował, a że obyczajem było nie pić darmo cudzego, jeźli się swojego nie postawiło — stawił tedy gość i przeciągała się rozmowa i cmoktanie do późna.
Już mrok był padł i łojówki przy ścianach pozapalano w świecznikach ze zwierciadełkami, co niby miało światło powiększać — gdy skarbnik Zagłoba wszedł ostrożnie, od progu się rozpatrzył w ludziach, przesunął cicho do drugiéj izby i Laskowski go zobaczywszy, wpadł do niéj, drzwi zatrzaskując za sobą.
Tu go wiwatem powitano.
— Na Boga, cóż tak późno! — zawołał Laskowski do wchodzącego.
Skarbnik czapkę zdjął z głowy, ramiona podniósł i przeszedł się po izbie milczący, gładząc czuprynę, a nie mówiąc nic. Posępny był.
— Co ci jest?
— A no... nic! nic! byłem na nieszporach. Dalipan modlić się trzeba o Ducha świętego, bo człek nie wie, co z sobą począć... taki chaos!.. Co to będzie? co to będzie?..
Siadł wprost naprzeciw gotowéj lampeczki, wziął ją w rękę, pod światło, spojrzał na wino — i nadpił zadumany.
Laskowski się przysunął.
— No, co wy na to mówicie? co?..
— Gdybymże wiedział co powiedzieć! — westchnął skarbnik. — Moje konwikcye wiecie — tu się obrócił do podkomorzego — niemców nie lubię... chociaż Brühlowie względem mnie i Potoccy bardzo się generose znalaźli... ani słowa... Któż tu dojdzie sprawy? Obie strony mówią: chcemy ładu... chcemy spokoju... a obie ład psują i pokój mącą...
— A mnie się zdaje — zawołał Laskowski — że nim do sejmu przyjdzie, oni zawrą pacta conventa. O co idzie? pewno nie o rzeczpospolitą... ale o urzędy i starostwa... podzielą się niemi i kwita.
— Licha tam — odparł skarbnik — co było urzędów wakujących, król rozdał Potockim, Brühlom i Radziwiłłom. Familia się wścieka i gotuje awanturę...
— A co ona zrobi — wtrącił Ocieski — z czém? jak?.. Hetmana Gryfa z sobą mają i księcia wojewodę wileńskiego; ten, mospanie, niedźwiedziami jeździ, a ludzkie życie ma za nic... Widzieliście co za ciżba około pałacu Radziwiłłowskiego?... Książę w żałobie, dwór i przyjaciele włożyli żałobę, połowa Warszawy czarno... Familia się nie porwie, wie czém to pachnie...
Skończył Ocieski, drudzy milczeli.
— Ja mówię, że oni się rozpatrzywszy pogodzą... — dodał Laskowski.
— A sejm? — zapytał Kostrzewa — czy dojdzie?
Wszyscy zamilkli znowu.
— Tego nikt nie wyprorokuje — mruknął po długim przestanku Babiński — lada wywłoka, z pozwoleniem, wlezie na ławę activitatem i izba in passivitate nic już zrobić nie może... póki jegomości nie uproszą, nie rozsiekają, lub jeśli drapnął, nie złapią...
Machnął ręką okrutnie po nad głową, z piersi mu buchnęło westchnienie, które jedną świecę zagasiło, i zamilkł. Wtém się drzwi otworzyły i przez nie ukazała się głowa nieznajomego mężczyzny, w czapeczce małéj na głowie, z twarzą rumianą i oczyma błyszczącemi. Obejrzał on szybko siedzące u stołu towarzystwo, i raźno jakoś wskoczył do izdebki. Był jeszcze dobrych lat i piękny człek co się zowie, z okrągłym już brzuszkiem ubrany wykwintnie, nadewszystko umiejący się obracać zręcznie, gibki, giętki, ruchawy i z pewną gracyą poruszający się — razem oczyma, rękami, nogami i ustami nie próżnując. Znać w nim było człeka i do wypitéj i do wybitéj, ale niepospolitszego kalibru, tylko do lepszego należącego towarzystwa. Z oczu mu patrzało, że na dworze bywać musiał, i gwiazdy na piersiach go nie oślepiały. Z pewną wyższością i powagą stawił się wśród tego ściśnionego kółka, w którém oczyma kogoś szukał. Lecz łojowe świeczki, z których jedna właśnie była zgasła i Babiński ją dopiero zapalał nanowo, nie dozwalały dobrze rozpoznać fizyognomii. Wśród ogólnego milczenia, na kilka się kroków zbliżywszy — ów nieznajomy gość, którego przyjęto milczeniem głuchém, dostrzegł pana skarbnika i zawołał:
— A ja pana skarbnika dobrodzieja szukam wszędzie... Nareszcie...
Stary się podniósł, jakby go dopiero zobaczył, choć go dobrze wprzód poznał, a siedział widać, chcąc się zataić z sobą.
— A! pana stolnika dobrodzieja! — rzekł zmięszany — jak mi Bóg miły, nie poznałem... w tych ciemnościach...
Gdy to mówił, ów nazwany stolnikiem zbliżył się i szepnął:
— Proszę mnie szanownym przyjaciołom zaprezentować...
— JMPan Szymanowski, stolnik ciechanowski, a, jak słyszę i poseł...
— Tak jest... — potwierdził przybywający.
Z kolei wymieniono nazwiska. Stolnik wnet miejsce zajął na przysuniętym stołku i w ręce klasnął. Znaczyło to, że chce traktować, jakoż chłopak wbiegł.
— Pół tuzina butelek, a tego co wiesz! — szepnął stolnik.
Tymczasem Laskowski mu lampkę przysuwał.
— Przyjmuję — odezwał się — ale prawie tu będąc gospodarzem i domowym, obliguję, aby moje téż wino wzgardzone nie było. Znajomości się nie robią na sucho...
Mówił prędko i z łatwością wielką, a miał ten dar sympatycznego wyrażania się i głos jakiś miły, że wszystkich za serce chwytał.
Uderzył po kolanie skarbnika.
— No cóż, czcigodny mój kolligacie... co wy mówicie... jaki omen sejmowi dajecie?..
Skarbnik ruszył ramionami, usta mu drgały tylko.
— Powiedziałbym wam co myślę, ale... ni fallor, nie podoba się... — rzekł.
— Czemu?
— Bo tego talentu co waszmość, panie stolniku, nie mam, aby pigułkę ozłocić... rżnę prosto z mostu... i zawsze komuś na łeb...
Stolnik się uśmiechnął i klapnął go po kolanie znowu.
— Ale skarbnik z nami trzymasz... — rzekł — inaczéj nie może być... z królem, z dworem, z Brühlem, i przyjaciołmi jego...
Skarbnik był już po drugiéj lampeczce.
— Jak Bóg miły, radbym trzymał z królem JMcią, dla koronowanéj głowy respekt znam... ale... obie strony mają racye słuszne... a biednemu szlachcicowi jak ja, po co ręce pakować między drzwi?.. Wolę, do kaduka, z nikim nie trzymać...
Laskowski nie mógł już dłużéj zmilczeć, lubił publicznie moralizować i trochę się z elokwencyą popisać.
— Za pozwoleniem — rzekł — mnie się widzi, że kruk krukowi oka nie wykole, i z wielkiéj chmury będzie mały deszcz, i antagonizmy te skończą się kompromisem... bo...
— Mylisz się acan dobrodziéj — począł Szymanowski — zgody nie może być, bo familia zajadła, a już jéj gąb szerokich i łakomych zatkać nie ma czém... Postawili za warunek, aby wojewodą wileńskim Ogińskiego król mianował... a stawili to tak nakazująco, jakby nie oni króla, ale JMć musiał ich słuchać... Tymczasem książę Radziwiłł prawo miał do tego krzesła z antenatów, z tradycyi — i z tego, że Litwą całą trzęsie... Zresztą szło o powagę majestatu... więc województwo mu dane... i wojna wypowiedziana...
Infaustum! — westchnął Laskowski — lecz przyjaciele zagodzić powinni.
Stolnik Szymanowski głową pokiwał.
— Pozwól się acan dobrodziéj spytać, kto mu milszy, czy familia, czy dwór?
Na to wręcz rzucone pytanie podkomorzy się stropił bardzo. Muchę najprzód z kieliszka wyrzucił i namyślał się co mówić.
— Książę wojewoda ruski i książę kanclerz, powagi są wielkie w Rzeczypospolitéj... capacitates jakich mało... mężowie znakomici... a pewnie dobrze wszystkim życzący... Światła i luminarze to nasi...
— Więc? — przerwał stolnik.
— Za pozwoleniem... — odparł Laskowski. — Król JMć ma swe prawa téż, wenerujemy go; minister głowa wielka... w Europie wsławiony... zaszczycił szlachectwo polskie, przyznając się do niego... książę wileński potentat, magnat i animusz wspaniały... Hetman pierwsza powaga nasza, mediator intra potestatem et libertatem... Nie ujmuję nikomu... Jakże tu wybrać? i nie wyjdzież na moje, że najlepsza rzecz ich przywieść do zgody?..
— Przed kilką miesiącami było to może jeszcze możliwe... dziś, gdy wojska na placu stanęły — rzekł stolnik — gdy o mało sygnału nie dano do starcia... zapóźno!..
Laskowski wina się napił.
— Więc z kim trzymać będziecie? — naglił Szymanowski.
Milczenie było jak mak siał... patrzano na siebie, gdy skarbnik mrugnął żartobliwie okiem.
— Wiecie acaństwo co... tu idzie de publico bono, nie godzi się inaczéj stanąć tylko po téj stronie, która silniejsza, aby walka się prędzéj skończyła.
— A sprawiedliwość?.. — spytał Szymanowski.
— Sęk!.. — odparł skarbnik. — Wiesz acindziéj co? Gdy u ks. kanclerzego dobry obiad zjem, gdy się nasłucham co tam prawią de republica reformanda, gdy wyściskany przez Familię odchodzę z dobrze nadzianą kiszką... tak mi Panie dopomóż, dałbym się posiekać za Familię... pewien, że ich sprawa czysta i święta... At tandem, gdy nazajutrz volens nolens wciągnięty nasłucham się u ks. Radziwiłła dykteryjek i ucinków przeciw Familii, gdy minister rękę mi poda i o zdrowie spyta, gdy który z Potockich zaszczyci mnie panem bratem... przekabacony wychodzę... i radbym trzymać z nimi... ot co jest!
Stolnik się rozśmiał, ale niewesoło.
— Smutna to rzecz rozterka domowa — dodał Laskowski.
— Zatém idzie o to, kto silniejszy wedle systematu pana skarbnika, aby prędzéj skończyć — wtrącił stolnik Ciechanowski. — Jeśli to ma kwestyę rozwiązywać, zatém daję słowo, żeśmy silniejsi, bo ja się nie taję, że ze dworem trzymam. Król... jużciż choć niewiele może czynić, toć powaga, minister toć geniusz polityczny, daléj hetman, siła niemała, ks. Radziwiłł ma za sobą tu w Warszawie pół tysiąca szabel szlacheckich, Potoccy drugie tyle postawią. Dii minores się nie liczą. Cóż Familia przeciwko temu postawić może?..
Szlachta spojrzała po sobie.
Dictum acerbum — wyrwał się skarbnik — nie ma co mówić... argument potężny... szable... Na co tu już sprawiedliwość, kiedy one są?.. staną za logikę i za wszystko.
Stolnik się zmięszał.
— Skarbnik widzę coś od naszego obozu dezerterujesz? — rzekł.
— Uchowaj Boże — odezwał się zagadnięty — ale konkluzye wyciągam... i siłę szanuję... a w téj gmatwaninie prawdy chyba Pan Bóg dojdzie; ja... nie czuję się na siłach...
Jeszcze mówili, gdy drzwi jak wprzódy się uchyliły i głowa znowu ukazała się w nich, ale odmiennego rodzaju. Już z proporcyi saméj łyséj czaszki sądząc, człek być musiał statury olbrzymiéj. Przedłużone czoło w górę się piętrzyło i cała głowa śpiczasto wyglądała; twarzy było nie pół łokcia, a ćwierć pewnie podbródków, bo ich ze trzy, fałdami przedzielonych, naliczyć się dawało. Nos w środku siedział jak monarcha na tronie, a pod nim wąsy wisiały szare, ogromne, długie aż na piersi. Osobliwe to oblicze stanęło przeciw téj kupce gwarzącéj, oczy mu się przymrużyły... patrzał długo, — i nagle mężczyzna opasły, o uszak obtarłszy łysinę, bo mu we drzwiach było ciasno, wtoczył się do pokoju, żartobliwym głosem mówiąc.
— Niechże będzie pochwalony... kochanego podkomorzego!.. Jak się masz? kopę lat... braciszku! gonię za tobą.
Obaj ręce szeroko rozstawiwszy poszli ku sobie, padli na piersi, objęli się potężnie, pocałowali raz, drugi, trzeci... i gość odskoczywszy nieco, głosem tubalnym towarzystwu całemu zawołał:
— Czołem ichmościom dobrodziejom...
— Pan mostowniczy Żudra — odezwał się Laskowski.
Wszyscy się mniéj więcéj pokłonili, stolnik ciechanowiecki prychnął i usta wydął. Zaczęło się wzajemne zapoznawanie. Usłyszawszy nazwisko Szymanowskiego, mostowniczy popatrzał i nieco sposępniał, bo dotąd miał twarz jak księżyc w pełni pogodną.
Szymanowski i Żudra zmierzyli się oczyma tak, iż w nich łacno antagonistów domyślić się było można. Pomimo to, obok Laskowskiego zajął miejsce Żudra i nie stracił wcale rezonu. Tyle tylko, że ciągle na stolnika patrzał, a ten na niego.
Lampkę podano mostowniczemu, wziął ją nie wymawiając się... i odchrząknął, oczyma wodząc po przytomnych.
— Jam tu pana podkomorzego szukał — rzekł — stary druh... a gdy mi szczęście takie służyło, iż go w szacowném gronie ichmość panów a braci przydybałem, korzystam z sukcesu niespodziewanego... Książę kanclerz, który dawno zna i wysoko ceni pana podkomorzego naszego, bo któżby go nie szanował i nie kochał?.. na chleb przyjacielski zaprasza go jutro; ja zaś, jako intimus tego domu i sługa księcia, przy téj zręczności wszystkich panów a braci, jego imieniem supplikuję, na obiadek...
Milczenie głuche odpowiedziało; po twarzach spojrzawszy, nic tém nie zmięszany mostowniczy, wnet dodał:
— Chociażby téż który z ichmościów — i do antagonistów naszych należał, a różnych był opinij, nic to nie przeszkadza. Audiatur et altera pars, warto się rozsłuchać... zawsze braćmi jesteśmy... Każdemu książę kanclerz rad, a mało kogo w Rzeczypospolitej nie zna...
Szymanowski siedział kręcąc się jak na szpilkach.
— Ja się ekskuzuję — rzekł — bom na jutro do hetmana proszony...
— Wielce mi żal, że go posiadać nie będziemy — odezwał się Żudra — alem ja tego szczęścia i spodziewać się nie śmiał... bo...
Tu się zaciął.
— Bo co? — podchwycił stolnik.
— Boby kanclerski chleb panu stolnikowi po niemieckim pierniczku, nie smakował... U nas wszystko zprosta, po polsku i po szlachecku, u hetmana po wersalsku, a u Brühlów po sasku...
Rozśmiał się, a stolnikowi lice zapałało.
— Pijesz waćpan do mnie, panie mostowniczy — zaperzony wyrwał się Szymanowski — alebym i ja mógł coś odpowiedzieć...
— A no! posłucham — zawołał Żudra — byle udatnie...
— Przy królu i jego majestacie stoimy — rzekł Szymanowski — przy ładzie i porządku, w warcholstwo się nie bawimy.
— Przy królu!.. — rozśmiał się Żudra — jakbyśmy my króla mieli innego nad Brühla... a kto mąci wodę, aby w niéj ryby łapał, jeśli nie on i jego adherenci?..
Stolnik się z krzesła zerwał.
— Mości panie mostowniczy, ja nie ścierpię, aby tym których szanuję, uwłaczano...
— Ja téż — bijąc dłonią po rękojeści szabli odparł Żudra — jeślim obraził, odpowiem za to...
— Na rany Pańskie! — krzyknął Laskowski hamując go — a toż co znowu!.. Dosyć tego, jam tu gospodarz... nie dopuszczę waści... Mości mostowniczy... jeśli mnie kochasz... panie stolniku! czy się to godzi?..
Zmięszali się wszyscy — stolnik powoli usiadł, a skarbnik spokojnie wrzucił.
— Jeśli wolno rzec słowu? czego się acaństwo tak śpieszycie? Jeszcze się sejm nie rozpoczął... Będziecie mieli czasu dosyć i językami i szablami dokazywać... My tu, ludzie spokojni, przyśliśmy się posilić...
— Ale mnie zadrasnął! — ofuknął stolnik.
Mostowniczy zmilczał, wstał z krzesła i począł się po izbie przechadzać, a do Szymanowskiego się zbliżywszy, potajemnie go za rękę chwycił i ścisnął. Wiedziano co to znaczyć miało... To dopełniwszy, zwolna na stołek swój wrócił i śmiejąc się rzekł:
— No, co wy, panie podkomorzy, na tę zimę nam prorokujecie?
— Zawieruchy — wtrącił skarbnik.
— Zima będzie łagodna — odezwał się Laskowski, który zaczepiony niełatwo dał sobie odebrać słowo, gdy szło o kalendarz. — Szrony się zapowiadają częste... gołoledź, śniegi obfite, ale nietrwałe... aura niestała... lękać się trzeba o zboża, aby nie wyprzały... wody téż podostatkiem będzie. Lód kto chce mieć, chwytać trzeba, bo go niewiele i na krótko stanie...
Gdy to mówił, stolnik Szymanowski dopił lampki, podał rękę skarbnikowi, zdala się innym pokłonił i wolnym krokiem wyszedł.
Ledwie za nim drzwi się zatrzasnęły, gdy Laskowski wpadł na mostowniczego.
— A czy się to godzi? przychodzisz nam tu, abyś struł dobrą wenę naszą...
— Stój! nie zabijaj! — odparł śmiejąc się Żudra — nie winienem, gdy tych śmierdzących szołdrów napotykam, nie wytrzymuję... kipi we mnie krew... Albo ja go nie znam!.. Ta to wisi przy Brühlach... a z tych Brühlów cała bieda... Gdyby nie oni, inaczéjbyśmy stali. Co im kraj nasz? co im nawet ich własny?.. to komedyanci, co na kieszenie nasze polują...
— Oooo! — długo i przeciągle zawył skarbnik — ostro się acindziéj wyrażasz... bardzo ostro... i nie zbyt politycznie!
Spojrzał na podkomorzego.
— Hę... Laskowski, miły bracie, czy i teraz powiesz, że się oni pogodzą?..
Mostowniczy pięścią w stół uderzył.
— Nigdy w świecie!
— Tandem, słówko — przerwał skarbnik — nie gniewaj się, panie mostowniczy, i mnie téż na rękę nie wyzywaj za to co powiem. Umiesz prawdę mówić, naucz się jéj słuchać.
Mostowniczemu oczy zabłysły, lecz Laskowski dał mu znak, że nowéj burdy nie ścierpi.
— Zadam wam proste pytanie. Któż to tych Brühlów szlachcicami polskimi uczynił, jeśli nie Familia? Kto się z nimi kumał, całował, nosił?.. Kto ich tu wkorzenił?
— A no, tak! — buchnął Żudra — nie zapieramy się. Sądziliśmy, że się dadzą poprowadzić do dobrego, zaczęli nas do złego ciągnąć... kwita z przyjaźni... Mówicie, żeśmy się kumali? Nie... Brühl nam małżeństwo proponował... na tém się zerwało, ztąd złość, zemsta i wojna...
— Nowe rzeczy, nigdy o tém nie słyszałem... — bąknął skarbnik.
— Tak mi Boże dopomóż... prawda! — bijąc się w piersi dodał mostowniczy i wstał z krzesła. — Ale dosyć... Kto łaskaw jutro do książęcego stołu?.. Sercem proszę... Trzymajcie z kim chcecie, a zjeść z nami możecie... Mnie wielki czas w drogę... bo jeszcze mam siła ludzi pościągać...
Skłonił się patrząc na nich.
— Na kogo rachować mogę? Laskowski? no... i skarbnik... i panowie... chlebem się naszym nie udławicie.
Zawinął się i wyszedł.
Milczenie jakiś czas panowało.
— Widzieliście, gdy sobie ręce ściskali? — szepnął Babiński — będą się bili?
Laskowskiemu było markotno. Zaczęli się wszyscy brać ku wyjściu, szukając czapek, lasek i szabli, a niektórzy i opończy. Tymczasem z pierwszéj izby słyszeć się dał ogromny chór fałszywemi głosy nucony... Ktoś pieśń zaintonował satyryczną, wszyscy mu wtórowali, a po każdéj strofie z niemiecka okrzykiwano:
— Fifat! fifat!
— Jeśli takie usposobienie wszędzie — odezwał się Laskowski cicho — radziłbym sasom kapitulować.
Skarbnik mu na ucho szepnął:
— Bądź o nich spokojny... wykręcą się sianem... włos im z głowy nie spadnie... o naszych nie tak jestem pewien...
Wyszli razem w ulicę. Mimo nocy jeszcze tu dosyć było życia. Powozy z pochodniami, których światło nagle oblewało blaskiem domy i znikało, przesuwały się od zamku ku Saskiemu pałacowi. Bokami po kilku wyszukując miejsc suchych wracała szlachta na kwatery, przeprowadzana przez chłopców z latarniami w ręku, którzy drogę pokazywali. Przez okiennice pozamykane na dole przeciskało się gdzieniegdzie światło wązką szczeliną i lśniło w ulicznych kałużach. Szynczki na rogach pootwierane brzmiały niewyszukaną muzyką ze skrzypiec i basetli złożoną. Zdala tylko pomrukiwanie ostatniéj dziwnie ponuro i kapryśnie słychać było. W oknach pałacu Saskiego rzęsiste światło jeszcze płonęło, i służba się kręciła mnoga.
Wzajem się podpierając i ratując, wlekli się powoli podkomorzy ze skarbnikiem, gdy sznur podwod długi od Wisły się ukazał, któremu ludzie z drągami, w strojach niezwykłych towarzyszyli. Na wozach stały skrzynie jakieś niby wielkie klatki, umajone gałęźmi. Nie mogli odgadnąć, coby to było, gdy kareta ks. Sołtyka z pochodniami nadjechała, i na wozach ujrzeli ciągnione wołami niedźwiedzie, wilki i łosie.
— Hola! — zawołał Laskowski — a to zkąd i po co?
— Dla króla JMci... z puszcz księcia wojewody wileńskiego... — odezwał się głos towarzyszącego wozom.
— To zapłata za krzesło... — rzekł skarbnik — i tyle królewskiéj pociechy, że niewinne maruchy strzelać będzie... tam, gdzie ich od dawna nie bywało... Bodaj znowu mu takie łowy sprawiają jak ongi, że łosie, sarny i dziki z drzew padać będą musiały, aby je w lot bić było można!
Ruszył ramionami.
Wśród ciemnéj nocy, ten sznur wozów, z pośrodka których czasem ryknęło zwierzę dzikim głosem, przedstawiał widok osobliwy. Ludzie téż stawali osłupiali przysłuchując się, a konie powozowe wystraszone rwały się i rzucały, szczęściem nie mogąc unieść, bo w ulicach błoto ledwie się poruszać dozwalało.
Gdy podkomorzy Laskowski dostał się nareszcie na Podwale, gdzie miał najęte mieszkanie, a wierny sługa ze snu zbudzony, drzwi mu do niepomiernie opalonéj izby otworzył, znalazł na stole aż trzy karty zapraszające. Jedna była od księcia kanclerza, druga od pana hetmana, trzecia od Jego ekscellencyi pana ministra, który na zamku miał przyjmować.
Podkomorzy stanął w niepewności wielkiéj zamyślony nad niemi, któréj miał dać pierwszeństwo, i gdzieby jego pojednawcze intencye najlepiéj ocenione być mogły?.. Wybór był drażliwy i niebezpieczny, bo miał o usposobieniach świadczyć. Znaczył on przechylenie się na jednę lub drugą stronę. Chcąc się trzymać neutralnie, a godzić zwaśnionych, pan podkomorzy zdjął pas, kontusz, żupan, buty, głowę pokrył chustą na noc, a jeszcze nie mógł się zdecydować, do kogo pójść, a kogo przeprosić...
— Człowiekowi spokojnemu — mówił do siebie — chyba w domu siedzieć i głowy z niego nie wychylać?.. Kanclerza obrazić niebezpiecznie, hetmanem lekceważyć nie godzi się, ministrowi chybić zemsta pewna...
Stuknął w palce.
Wypadł wreszcie nie tak z palców, jak raczéj z subtelnego rozumowania pan hetman Branicki...
— Jeśli tedy jest dom do pacyfikacyi, to Gryfa... Ma za sobą Poniatowską... więc z familią w blizkiéj koligacyi... trzyma z królem, więc i z Brühlami... Pójdę do hetmana... Nie może być, aby ten wojnę podsycał...
Tak się nieco uspokoił pan podkomorzy, środek pewny znalazłszy. Z panem hetmanem dawno był znajomym i w łaskach u niego, spodziewał się zręczności przemówienia doń, aby powagi swéj zażył i pokój między panami chrześciańskimi zaszczepił.
Pocieszając się tém, i dla rozrywki, konnotatki kalendarzowe jeszcze do ręki wziąwszy, aby praeter propter wiedzieć, co się na niebie święcić może z przyszłą kwadrą, podkomorzy głęboko westchnął, do pacierza ukląkł przy łóżku i począł się modlić przy akompaniamencie chrapania swojego sługi, który ledwie pana rozebrawszy, w alkierzu ległszy, przyjemnemi tony nosowemi ciszę nocną przerywał...





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.