Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Starosta Warszawski.djvu/326

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Wyszli razem w ulicę. Mimo nocy jeszcze tu dosyć było życia. Powozy z pochodniami, których światło nagle oblewało blaskiem domy i znikało, przesuwały się od zamku ku Saskiemu pałacowi. Bokami po kilku wyszukując miejsc suchych wracała szlachta na kwatery, przeprowadzana przez chłopców z latarniami w ręku, którzy drogę pokazywali. Przez okiennice pozamykane na dole przeciskało się gdzieniegdzie światło wązką szczeliną i lśniło w ulicznych kałużach. Szynczki na rogach pootwierane brzmiały niewyszukaną muzyką ze skrzypiec i basetli złożoną. Zdala tylko pomrukiwanie ostatniéj dziwnie ponuro i kapryśnie słychać było. W oknach pałacu Saskiego rzęsiste świastło jeszcze płonęło, i służba się kręciła mnoga.
Wzajem się podpierając i ratując, wlekli się powoli podkomorzy ze skarbnikiem, gdy sznur podwod długi od Wisły się ukazał, któremu ludzie z drągami, w strojach niezwykłych towarzyszyli. Na wozach stały skrzynie jakieś niby wielkie klatki, umajone gałęźmi. Nie mogli odgadnąć, coby to było, gdy kareta ks. Sołtyka z pochodniami nadjechała, i na wozach ujrzeli ciągnione wołami niedźwiedzie, wilki i łosie.
— Hola! — zawołał Laskowski — a to zkąd i po co?
— Dla króla JMci... z puszcz księcia wojewody wileńskiego... — odezwał się głos towarzyszącego wozom.