Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Starosta Warszawski.djvu/325

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Tak mi Boże dopomóż... prawda! — bijąc się w piersi dodał mostowniczy i wstał z krzesła. — Ale dosyć... Kto łaskaw jutro do książęcego stołu?.. Sercem proszę... Trzymajcie z kim chcecie, a zjeść z nami możecie... Mnie wielki czas w drogę... bo jeszcze mam siła ludzi pościągać...
Skłonił się patrząc na nich.
— Na kogo rachować mogę? Laskowski? no... i skarbnik... i panowie... chlebem się naszym nie udławicie.
Zawinął się i wyszedł.
Milczenie jakiś czas panowało.
— Widzieliście, gdy sobie ręce ściskali? — szepnął Babiński — będą się bili?
Laskowskiemu było markotno. Zaczęli się wszyscy brać ku wyjściu, szukając czapek, lasek i szabli, a niektórzy i opończy. Tymczasem z pierwszéj izby słyszeć się dał ogromny chór fałszywemi głosy nucony... Ktoś pieśń zaintonował satyryczną, wszyscy mu wtórowali, a po każdéj strofie z niemiecka okrzykiwano:
— Fifat! fifat!
— Jeśli takie usposobienie wszędzie — odezwał się Laskowski cicho — radziłbym sasom kapitulować.
Skarbnik mu na ucho szepnął:
— Bądź o nich spokojny... wykręcą się sianem... włos im z głowy nie spadnie... o naszych nie tak jestem pewien...