Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Starosta Warszawski.djvu/319

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Dictum acerbum — wyrwał się skarbnik — nie ma co mówić... argument potężny... szable... Na co tu już sprawiedliwość, kiedy one są?.. staną za logikę i za wszystko.
Stolnik się zmięszał.
— Skarbnik widzę coś od naszego obozu dezerterujesz? — rzekł.
— Uchowaj Boże — odezwał się zagadnięty — ale konkluzye wyciągam... i siłę szanuję... a w téj gmatwaninie prawdy chyba Pan Bóg dojdzie; ja... nie czuję się na siłach...
Jeszcze mówili, gdy drzwi jak wprzódy się uchyliły i głowa znowu ukazała się w nich, ale odmiennego rodzaju. Już z proporcyi saméj łyséj czaszki sądząc, człek być musiał statury olbrzymiéj. Przedłużone czoło w górę się piętrzyło i cała głowa śpiczasto wyglądała; twarzy było nie pół łokcia, a ćwierć pewnie podbródków, bo ich ze trzy, fałdami przedzielonych, naliczyć się dawało. Nos w środku siedział jak monarcha na tronie, a pod nim wąsy wisiały szare, ogromne, długie aż na piersi. Osobliwe to oblicze stanęło przeciw téj kupce gwarzącéj, oczy mu się przymrużyły... patrzał długo, — i nagle mężczyzna opasły, o uszak obtarłszy łysinę, bo mu we drzwiach było ciasno, wtoczył się do pokoju, żartobliwym głosem mówiąc.
— Niechże będzie pochwalony... kochanego podkomorzego!.. Jak się masz? kopę lat... braciszku! gonię za tobą.