Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Starosta Warszawski.djvu/311

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

szedł z mocném postanowieniem trzymania języka za zębami, za drugim kieliszkiem mruczał, za trzecim się rzucał, a po czwartym wybuchał. A byli tacy, co chętnie na wino zapraszali i płacili. Ci mówili najwięcéj... poglądano na nich z ciekawością i obawą.
Gwar był w głównéj salce taki, że jedni drugich nie słyszeli dobrze. Co chwila ktoś nowy wchodził i witano hucznie — a tuż gromadka pokrewna wciągała przybysza. Pakowano mu zaraz szkło do ręki, aby nie próżnował, a że obyczajem było nie pić darmo cudzego, jeźli się swojego nie postawiło — stawił tedy gość i przeciągała się rozmowa i cmoktanie do późna.
Już mrok był padł i łojówki przy ścianach pozapalano w świecznikach ze zwierciadełkami, co niby miało światło powiększać — gdy skarbnik Zagłoba wszedł ostrożnie, od progu się rozpatrzył w ludziach, przesunął cicho do drugiéj izby i Laskowski go zobaczywszy, wpadł do niéj, drzwi zatrzaskując za sobą.
Tu go wiwatem powitano.
— Na Boga, cóż tak późno! — zawołał Laskowski do wchodzącego.
Skarbnik czapkę zdjął z głowy, ramiona podniósł i przeszedł się po izbie milczący, gładząc czuprynę, a nie mówiąc nic. Posępny był.
— Co ci jest?