Przejdź do zawartości

Pogrom (Zola)/Część pierwsza/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Pogrom
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1892
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz W. P.
Tytuł orygin. La Débâcle
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


CZĘŚĆ PIERWSZA.
I.

Rozłożono się obozem o dwa kilometry od Milhuzy, w kierunku Renu, w pośród żyznej równiny. Na schyłku owego dnia sierpniowego, pod niebem smętnem, po którem przewalały się ciężkie chmury, namioty ciągnęły się długą linią w poprzek szerokich bruzd, broń w kozłach połyskiwała ustawiona regularnie a straże z karabinami nabitemi jej strzegły, nieruchome, z okiem wytężonem w dal, w mgłę szarą rozległej przestrzeni, podnoszącą się z łona wielkiej rzeki.
Przybyli z Belfort około godziny piątej. Była już ósma, a ludzie dopiero teraz mogli się zabrać do jedzenia. Lecz drwa na opał gdzieś w marszu zabłądziły, tak że nie można ich było rozdać. Niepodobna więc było rozpalić ognia i ugotować zupy. Trzeba było poprzestać na sucharach, skrapianych obficie wódką, która do reszty podcięła nogi, zmęczone marszem. Jednakże dwaj żołnierze, po za kozłami broni, w pobliżu wędrownego szynku, usiłowali rozpalić naręcze mokrego drzewa, które narąbali swemi pałaszami, a które stanowczo zapalić się nie chciało. Dym czarny i wlokący się leniwie, podnosił się wśród powietrza wieczornego, smutnie i ponuro.
Było tam wogóle dwanaście tysięcy ludzi; wszystko co miał ze sobą generał Feliks Douay z siódmego korpusu armii. Pierwsza dywizya, na rozkaz przybyła wczoraj, udała się do Froeschwiller; trzecia znajdowała się jeszcze w Lyonie; tak, że jenerał zdecydował się wymaszerować z Belfortu z samą tylko drugą dywizyą, z artyleryą rezerwy i dywizyą niekompletną jazdy. Widziano ogniska w Lorrach, a depesza wysłana przez podprefekta z Schelestadt donosiła, że prusacy przeszli Ren pod Markolsheim. Generał czując się zbyt odosobnionym na prawem skrzydle innych korpusów, pozbawiony z nimi wszelkiej komunikacyi, tym więcej przyśpieszał swój ruch ku granicy, że wczoraj rozbiegła się pogłoska o niespodziewanej porażce pod Wissemburgiem. Każdej chwili mógł mieć albo sam do czynienia z nieprzyjacielem, albo być wezwanym na pomoc pierwszemu korpusowi. Owego dnia, tej soboty pełnej niepokojów i burzy, 6 sierpnia, musiano się gdzieś bić od strony Froeschwiller; burza drgała w powietrzu przygnębiającem i pełnem ponurego zasępienia; unosiły się w niem jakieś dreszcze, gwałtowne podmuchy wiatru, niosącego ze sobą trwogę. Dywizya od dwóch dni przekonana była, że maszeruje na bój; żołnierze lada chwila spodziewali się spotkać przed sobą prusaków, u kresu tego gwałtownego pochodu z Belfortu do Milhuzy.
Dzień miał się ku schyłkowi; rozległ się capstrzyk z głębi obozu; dudnienie bębnów, słaby dźwięk trąbek, unoszony przez wicher. Jan Macquart, który zajęty był umocowywaniem namiotu, wbijając głębiej kołki, podniósł się. Na pierwszy odgłos wojny, opuścił Rognes, z sercem krwawiącem się z bólu po utracie żony Franciszki i gruntu, jaki mu wniosła w posagu; zaciągnął się powtórnie do szeregów, mając trzydzieści dziewięć lat. Powrócono mu naszywki kapralskie i wcielono go do 106 pułku liniowego, którego kadry uzupełniano. Niekiedy dziwił się sam, że nosi na sobie mundur, który po Solferino z taką radością zrzucił z siebie, wyrzekając się brząkania szablą i zabijania ludzi. Ale cóż robić! kiedy się nie ma w ręku dziś rzemiosła, ani żony, ani żadnego majątku, gdy serce skacze w piersi ze smutku i wściekłości — trzeba tę ostatnią wywrzeć na wrogu, gdy się tylko nawinie. Gdy człowiek nie ma ochoty do pracy, to przynajmniej będzie bronił starej ziemi francuskiej!
Stojąc, Jan rzucił wzrokiem na obóz, gdzie na dźwięk capstrzyku zapanował ruch szybki. Kilku ludzi biegło. Inni, śpiąc już, podnosili się i przeciągali mrucząc gniewliwie. Jan czekał cierpliwie apelu, z tym spokojem pełnym rozsądku, z zimną krwią, która zeń wytwarzała wybornego żołnierza. Koledzy mawiali, że gdyby był miał wykształcenie, mógłby zajść daleko. W rzeczy zaś samej umiejąc tylko czytać i pisać, nie marzył nawet o stopniu sierżanta. Gdy się kto urodził chłopem, musi zostać chłopem.
Ale zaciekawił go widok ognia z mokrego drzewa, dymiącego wciąż szkaradnie, i zawołał na dwóch ludzi, Loubeta i Lapoulle’a, którzy uparcie się koło ogniska kręcili i którzy należeli do jego sekcyi.
— Dajcież tam pokój! podusicie nas!
Loubet szczupły i żywy z miną żartownisia, — odrzekł ze śmiechem:
— Zaraz się rozpali, kapralu, zaręczam za to... Czemu nie dmuchasz, ty tam!...
I popchnął Lapoulle’a, olbrzyma, który nadymał się cały i istny huragan wyrzucał ze swych piersi, tak że twarz mu krwią nabiegła, oczy się zaczerwieniły i łzy z nich płynęły.
Dwaj inni żołnierze z tejże sekcyi, Chouteau i Pache, pierwszy wyciągnięty do góry brzuchem, jak wygodniś jaki, drugi siedząc w kuczki, łatał zawzięcie dziurę w swych spodniach, wybuchnęli śmiechem, rozweseleni okropną miną tego bydlęcia Lapoulle’a.
— Odwróć się i dmuchaj z innej strony, zobaczysz pójdzie łatwiej — wołał Chouteau.
Jan nie przeszkadzał tym żartom. Może nie prędko przytrafi się nowa okazya do śmiechu; on sam zresztą ze swą powagą, twarzą pełną i regularną, nie był zwolennikiem melancholii i przymykał oczy na żarty swych podwładnych. Ale zajęła go teraz inna grupa; żołnierz także z jego sekcyi, Maurycy Levasseur, rozmawiał od godziny już przeszło z jakimś cywilnym jegomością, ryżym, liczącym około trzydziestu sześciu lat, z twarzą dobroduszną, oczami dużemi i wyłupiastemi, któremi źle widział, przez co został uznany za niezdatnego do wojska. Przyłączył się do nich artylerzysta, wachmistrz, z miną zawadyacką i zuchwałą, z wąsikami i bródką ciemną, i wszyscy trzej rozmawiali sobie spokojnie, jak u siebie w domu.
Jan dla uchronienia ich od napomnień, uznał za stosowne dać im ostrzeżenie:
— Dobrze pan zrobisz, jeżeli sobie stąd pójdziesz. Capstrzyk otrąbują i gdyby pana zobaczył porucznik...
Maurycy nie dał mu skończyć.
— Zostań Weiss, zostań! — rzekł.
I odwracając się do kaprala dodał sucho:
— Ten pan jest moim szwagrem. Ma pozwolenie od pułkownika, z którym się zna.
Do czego się już nie wtrąca ten cham, którego ręce czuć z daleka gnojem? On został adwokatem ostatniej jesieni i zaciągnął się dobrowolnie jako ochotnik a dzięki protekcyi pułkownika, został wcielony do 106 pułku, bez przechodzenia wprzódy przez depot. Tornister nosił chętnie, ale od samego początku uczuł pewien wstręt, podnosił się w nim rokosz przeciw temu nieukowi, temu gburowi, który miał prawo mu rozkazywać.
— Dobrze — odrzekł Jan swym tonem spokojnym — niech was wsadzą do kozy, nic mię to nie obchodzi.
To powiedziawszy odwrócił się, wiedząc dobrze, iż Maurycy nie kłamie; gdyż pułkownik, pan de Vineuil, przechodził właśnie w tej chwili, ze swą postawą szlachetną, twarzą długą i żółtą, ozdobioną białemi wąsami, pozdrawiając Weissa i żołnierza uśmiechem. Szedł on śpiesznie w stronę dworu wiejskiego, bielejącego o dwieście lub trzysta kroków na prawo, pośród drzew śliwkowych, gdzie sztab zainstalował się na noc. Nie wiedziano czy dowódzca 7-go korpusu tam się znajduje, pogrążony w smutku, wskutek śmierci brata, poległego pod Wissemburgiem. Ale za to generał brygady Bourgain-Desfeuilles, pod rozkazami którego pozostawał pułk 106, znajdował się tam z pewnością, krzykliwy jak zawsze, tocząc się na swych małych nogach, z twarzą hulaki i ciasną głową. Żywy ruch panował koło domu, wysyłano i przyjmowano sztafety co chwila, oczekując gorączkowo na depesze zbyt wolno idące, o tej wielkiej bitwie, która, każdy to przeczuwał, musiała mieć wynik fatalny. Gdzie była ona stoczoną i jakie w tej chwili są jej rezultaty? W miarę, jak noc zapadała, zdawało się, że na ogrodzie, na zabudowaniach rozrzuconych dokoła, drżała trwoga, rozciągało się morze cienia. Mówiono, że schwytano szpiega pruskiego, włóczącego się koło obozu, że go przyprowadzono na folwark, dla tego, by go generał wybadał. Może pułkownik de Vineuil otrzymał jaką depeszę i dla tego tak śpieszy.
Tymczasem Maurycy zaczął znów rozmawiać ze swym szwagrem Weissem i swym krewniakiem Honoryuszem Fouchard, wachmistrzem... Capstrzyk przesuwając się wolno, przeszedł koło nich trąbiąc i bębniąc wśród melancholijnej ciszy zmroku, ale oni żadnej na to nie zwracali uwagi. Młodzieniec, wnuk bohatera wielkiej armii, urodził się w Chêne-Populeux, z ojca wykolejonego z drogi chwały wojennej na to, by otrzymać nędzny urząd rachmistrza. Matka, wieśniaczka, umarła wydając go na świat, jego i siostrę, Henryetę, dwoje bliźniąt. Ta ostatnia wychowała braciszka. I znalazł się teraz tutaj, zaciągnąwszy się na ochotnika wskutek niemałych grzechów, następstw temperamentu słabego i gorącego. Rozrzucał pieniądze na karty, kobiety, na głupstwa w tym wszystko pochłaniającym Paryżu, gdzie uczył się prawa i gdzie rodzina ostatni grosz oddała, by zeń zrobić pana. Ojciec umarł z tego, siostra pozbywszy się wszelkich zasobów, wyszła za mąż, za tego poczciwca Weissa, alzatczyka z Milhuzy, przez długi czas buchaltera rafineryi w Chêne-Populeux, teraz nadzorcy w dużej fabryce sukiennej w Sedanie, należącej do pana Delaherche. I zdawało się Maurycemu, że się zupełnie poprawił, sądząc tak w swej nerwowości zdolnej do złudzeń i do zniechęcenia. Był on szlachetny, zapaleniec, ale bez charakteru, ulegający wszelkim prądom. Blondyn, nizki, z czołem bardzo rozwiniętem miał oczy szare i pieszczotliwe, niekiedy nieco dzikie.
Weiss przybiegł do Milhuzy w przeddzień pierwszych kroków wojennych, w gorącej chęci załatwienia pewnego interesu familijnego, i jeżeli skorzystał z pozwolenia pułkownika de Vineuil by uścisnąć dłoń szwagra, to dla tego, że pułkownik był wujem młodej pani Delaherche, pięknej wdowy zaślubionej przez fabrykanta sukna, a którą Maurycy i Henryeta znali od dziecka, dzięki sąsiedztwu. Prócz tego, okrom pułkownika, kapitan Maurycego nazwiskiem Beaudoin był znajomym Gilberty, młodej pani Delaherche, jej przyjacielem poufnym, jak mówiono, jeszcze z czasów gdy mieszkała w Mézières jako pani Maginot, żona pana Maginot, inspektora leśnego.
— Uściskaj w mojem imieniu Henryetę — powtarzał Weissowi młody człowiek, przywiązany namiętnie do siostry. — Powiedz jej, że postaram się, by była ze mnie zadowoloną i dumną.
Oczy mu zaszły łzami, gdy sobie przypomniał wszystkie swe szaleństwa. Szwagier, wzruszony również, przerwał to rozczulenie, zwracając się do Honoryusza Fouchard, artylerzysty.
— Jak będę przejeżdżał przez Remilly, wstąpię do wujaszka Fouchard i powiem mu, żem pana widział i że pan zdrów jesteś.
Wujaszek Fouchard, wieśniak, mający trochę gruntu i obok tego handlujący mięsem, był bratem matki Henryety i Maurycego. Mieszkał on w Remilly, na wzgórzu, w odległości sześciu kilometrów od Sedanu.
— Dobrze! — odrzekł chłodno Honoryusz — ojczulek co prawda nie dba o to, ale kiedy pan chcesz, możesz doń wstąpić.
W tej chwili żywy ruch zapanował koło folwarku i zobaczyli wychodzącego zeń swobodnie, w towarzystwie tylko jednego oficera, włóczęgę, którego oskarżono o szpiegostwo. Zapewne pokazał swe papiery, wymyślił jaką historyę, gdyż poprostu wyrzucano go tylko z obozu. Rysował on się niewyraźnie w oddaleniu, wśród wzrastającego zmroku, wielki, nabity, z głową ryżą.
Naraz Maurycy krzyknął:
— Honoryuszu, patrz, patrz.. to ten prusak, wiesz... Goliat!
Na dźwięk tego imienia, artylerzysta drgnął. Wytrzeszczył swe gorejące oczy. Goliat Steinberg, czeladnik rzeźniczy, człowiek, który go pokłócił z ojcem, który mu odbił Sylwinę, cała historya obrzydliwa, wszystkie brudy wstrętne, które mu dziś jeszcze sprawiały cierpienie! Chciał biedz, chciał go zdusić. Ale człowiek przeszedł już poza kozły z bronią i rozpłynął się w cieniu nocy.
— Ale cóż znowu? — Goliat! mruknął — to niemożliwe. On tam jest, razem z innymi... Jeżeli go kiedy spotkam, no!...
I ruchem groźnym wskazał widnokrąg objęty mrokiem, cały ten wschód różowy, gdzie według niego znajdowały się Prusy. Zapanowało milczenie; znowu rozległ się capstrzyk w oddali, ginący w innej stronie obozu, rozpływający się łagodnie wśród ogarniających wszystko ciemności.
— Do dyabła! — zawołał Honoryusz — będę się miał z pyszna, jeżeli nie zdążę na apel! Dobranoc, bywajcie zdrowi wszyscy.
I uścisnąwszy po raz ostatni obie ręce Weissa, pobiegł szybko ku wzgórzu, gdzie stał pułk rezerwy artyleryi, nie wspomniawszy o swym ojcu, nie przesławszy żadnego słówka Sylwinie, której imię paliło mu usta.
Minęło kilka minut, i od strony lewej, gdzie stała druga brygada, rozległ się głos trąbki, zwołującej do apelu. Bliżej, odpowiedziała druga, potem trzecia zajęczała gdzieś w dali. Powoli wszystkie grały razem, gdy nagle Gaude, trębacz kompanii, zdecydował się zagrzmieć całą gamą tonów dźwięcznych. Był to chłopak rosły, chudy i chorobliwie wyglądający, nie posiadający ani jednego włoska na brodzie, zawsze milczący, który jednak dął w trąbę z gwałtownością huraganu.
Wtedy sierżant Sapin, człeczyna maleńki, wymuskany, o dużych oczach bez wyrazu, zabrał się do apelu. Głosem piskliwym wywoływał nazwiska, a żołnierze zbliżając się odpowiadali najrozmaitszemi tonami, począwszy od wiolonczeli aż do fletu. Ale nagle zrobiła się przerwa.
— Lapoulle! — powtórzył głośno sierżant.
Nikt nie odpowiedział. Jan rzucił się do stosu gałęzi zielonych, które fizylier Lapoulle podniecony przez kolegów, usiłował koniecznie rozpalić. Leżał on teraz na brzuchu, z twarzą ciemną i dmuchał w dym czarny, który rozłaził się leniwie:
— Do wszystkich dyabłów! rzuć to! krzyknął Jan. Odpowiedz na apel!
Lapoulle oszołomiony podniósł się i, zrozumiawszy o co idzie, ryknął: obecny! tak dzikim głosem, że Loubet aż się za brzuch chwycił od śmiechu. Pache, który skończył łatanie spodni, odpowiedział głosem zaledwie zrozumiałym, rodzajem szeptu modlitwy. Chouteau pogardliwie, nie racząc nawet wstać, rzucił swe: „obecny“ i wyciągnął się na ziemi jeszcze wygodniej.
Rochas, porucznik służbowy, w odległości kilku kroków stał nieruchomy. Gdy apel się skończył, sierżant Sapin zbliżył się doń i zaraportował, że nikogo nie brakuje, mruknął przytem coś niewyraźnie, pod nosem, wskazując ręką na Weissa, ciągle rozmawiającego z Maurycym.
— Jest nawet o jednego zadużo, czego chce ten jegomość?
— Ma pozwolenie od pułkownika, panie poruczniku! — uważał za stosowne wtrącić się Jan i całą rzecz wytłomaczyć.
Rochas wzruszył gniewnie ramionami i nie rzekłszy ani słowa, puścił się wzdłuż namiotów, czekając na gaszenie ogni, podczas gdy Jan zmęczony marszem całodziennym, usiadł niedaleko Maurycego. Rozmowa tego ostatniego dochodziła mu do uszów niby brzęczenie, którego nie słuchał, zajęty swemi ponuremi myślami, co z trudnością wywijały mu się z ciężkiej i tępej jego głowy.
Maurycy był za wojną, uważał ją za konieczną, a nawet potrzebną dla istnienia narodów. Nabył takiego przekonania od chwili gdy się przejął ideami rozwoju, tą teoryą ewolucyi, która roznamiętniała ówczesną młodzież inteligentną. Czyż życie wreszcie nie jest wojną wszystkich przeciw wszystkim? czyż zasadą natury nie jest walka ciągła, zwycięztwo najsilniejszego, wzmocnienie siły przez działanie, odradzające się życie młode na łonie śmierci? I przypomniał sobie to wielkie uniesienie, które nim owładnęło, gdy dla odkupienia swych występków, przyszła mu myśl zostania żołnierzem, walczenia na granicy kraju. Być może, że Francya plebiscytu, oddając się całkowicie cesarzowi, nie chciała wojny. On sam, nie dalej jak przed tygodniem, uważał ją za głupstwo i za zbrodnię. Rozprawiano długo o tej kandydaturze księcia niemieckiego na tron hiszpański; w powszechnem zamięszaniu, które powoli się rozwijało, trudno było odgadnąć, kto ma racyę, tak dalece, że nie wiedziano nawet kto pierwszy cisnął wyzwanie i zdawało się, że sama fatalność nieunikniona w godzinie przeznaczenia rzuciła na siebie dwa narody. Dreszcz przebiegł po Paryżu; przypominał sobie Maurycy ów wieczór gorący, gdy na bulwarach przepełnionych tłumami, biegły gromady ludzi potrząsając pochodniami i krzycząc: do Berlina! do Berlina! Zdawało mu się, że słyszy jeszcze śpiew pięknej kobiety, z profilem królowej, jak przed ratuszem, stojąc na koźle dorożki, owinięta w sztandar, nuciła marsyliankę. Czyżby to więc było fałszem, czyż serce Paryża nie zabiło naprawdę? A potem wszystkiem, gdy przyszedł do domu, przypomniał sobie, jak po uniesieniu nerwowem, nastąpiły dlań godziny straszliwego zwątpienia, zniechęcenia i niesmaku; przybycie swoje do koszar, adjutanta, który go przyjął, sierżanta który mu dał umundurowanie, izbę cuchnącą i brudną straszliwie, gburowate koleżeństwo swych nowych towarzyszów, mechaniczne ćwiczenia, które go z nóg ścinały i zamęt w głowie rodziły. W ciągu tygodnia jednak przyzwyczaił się do tego i przywykł zupełnie. A w chwili gdy pułk ruszył do Belfortu, obudził się w nim dawny zapał.
Maurycy od samego początku miał zupełną pewność zwycięztwa. Dla niego plan cesarza był jasny: rzucić czterykroć sto tysięcy ludzi nad Ren, przejść rzekę wprzód nim prusacy będą gotowi, odciąć Niemcy północne od południowych, przy pomocy ruchu szybkiego, i dzięki kilku świetnym zwycięztwom zmusić Austryę i Włochy do połączenia się z Francyą. Czyż bowiem nie obiegała pogłoska przez chwilę, że korpus siódmy, do którego jego pułk należał, miał wsiąść na okręty w Breście i udać się do Danii dla dokonania dywersyi, któraby zmusiła Prusy do unieruchomienia jednej ze swych armij? Prusy te miały być nagle zaskoczone, otoczone ze wszech stron, zgniecione w ciągu kilku tygodni. Miała to być prosta przechadzka wojenna ze Strasburga do Berlina. Ale odkąd zatrzymali się w Belforcie, poczęły go dręczyć wątpliwości. Korpus siódmy mający bronić wylotów Czarnego Lasu, przyszedł tam w stanie niewypowiedzianego nieładu, niekompletny, pozbawiony wszystkiego. Oczekiwano przybycia z Włoch trzeciej dywizyi i druga brygada jazdy musiała pozostać w Lyonie, gdzie obawiano się zaburzeń ludowych, a trzy baterye gdzieś się zapodziały, tak że nic o nich nie wiedziano. Nastąpiło zupełne rozczarowanie; magazyny w Belforcie, które miały dostarczyć wszystkiego, były puste; ani namiotów, ani kotłów, ani pasów flanelowych, ani aptek polowych, ani kuźni, ani rzędów na konie, nic! Nie było ani jednego lekarza, ani robotnika. W ostatniej chwili spostrzeżono się, że brak trzydziestu tysięcy rozmaitych przyborów do karabinów; musiano wysłać oficera do Paryża, który przywiózł zaledwie pięć tysięcy, wyrwanych administracyi wojennej prawie gwałtem. Z drugiej strony przerażał go brak wszelkiej działalności. Stano tu od dwóch tygodni i nie ruszano się wcale. Czuł on to dobrze, że każda chwila opóźnienia, była niepowetowaną stratą, pozbyciem się możności zwycięztwa. I wobec wymarzonych planów podnosiła się rzeczywistość wykonania. To czego teraz się domyślał zaledwie z trwogą, a o czem później miał się przekonać, stało się! Siedem korpusów armii rozrzuconych wzdłuż granicy od Mecu do Bitsch, od Bitsch do Belfortu; kadry wszędzie niekompletne, mniemane czterykroć sto tysięcy ludzi redukowały się do dwustu trzydziestu tysięcy co najwyżej; generałowie zazdroszczący sobie nawzajem, każdy z chęcią zdobycia buławy marszałkowskiej, sam jeden, bez pomocy innych i bez pomagania innym; najstraszliwszy brak przezorności, mobilizacya i skoncentrowanie sił w jednej chwili dla zyskania na czasie, rozbijała się o niepojęte niedołęztwo! nakoniec powolna niemoc, mająca swe źródło w górze, w chorym cesarzu, niezdolnym do stanowczej i szybkiej decyzyi, ogarniała całą armię, rozstrajała ją, unicestwiała i oddawała na łup klęski wprzód, nim mogła jej stawić czoło. Mimo to jednak, ponad głuchą gorączką oczekiwania, w dreszczu mimowolnym wobec tego co się dziać będzie, istniała przecież pewność zwycięztwa.
Nagle, dnia 3-go sierpnia, rozeszła się wieść o zwycięztwie pod Saarbrück, odniesionem dnia poprzedniego. Nie wiedziano, jak wielkie były rozmiary tego zwycięztwa. Ale dzienniki wrzały zapałem, mówiły o zajęciu Niemiec, o pierwszym kroku zwycięzkiego pochodu; poczynała się legenda księcia cesarskiego, zbierającego z zimną krwią kule na pobojowisku. — Potem w dwa dni później, gdy się dowiedziano o przygnębiającej porażce pod Wissemburgiem, krzyk wściekłości wyrwał się ze wszystkich piersi. Pięć tysięcy ludzi schwytanych w zasadzkę, broniących się przez dziesięć godzin trzydziestu pięciu tysiącom prusaków, domagało się poprostu zemsty! Bez wątpienia naczelnicy byli winni, że się źle pilnowali, że nic nie przewidzieli. Ale wszystko to się naprawi, Mac-Mahon wezwał pierwszą dywizyę siódmego korpusu, korpus pieszy podtrzyma piąty, prusacy musieli już w tej chwili cofnąć się za Ren, z bagnetami naszych zuchów na karku. I myśl, że tego dnia bito się zapewne wściekle, oczekiwanie gorączkowe wiadomości, cały niepokój rozlewał się dokoła pod tem niebem szarem i chmurnem...
Maurycy powtarzał Weissowi:
— No! już im tam z pewnością dziś zalano sadła za skórę!
Weiss, nie odpowiadając nic, potrząsnął głową markotnie. On także patrzał w stronę Renu, na wschód, gdzie noc zupełna zapadła, i widział tylko ciemności nieprzejrzane, pełne tajemnic. Od czasu apelu wielka cisza zaległa nad drzemiącym obozem, przerywana zaledwie krokami i głosem kilku zapóźnionych żołnierzy. W sali folwarku zajaśniało światełko, drżący blask, przy którym sztab czuwał, oczekując na depesze, przybywające co chwila, lecz niewiele rozjaśniające położenie. A ognisko drzewa mokrego, nakoniec porzucone, falowało ciągle kłębami ponurego dymu, który popychany przez wiatr unosił się nad tym niespokojnym folwarkiem, zaciemniając pierwsze gwiazdy na niebie.
Zalali im sadła — powtórzył Weiss — Bóg by to dał!
Jan, ciągle siedzący opodal, nadstawił uszów; porucznik zaś Rochas, usłyszawszy to pobożne życzenie zwątpienia, zatrzymał się nagle.
— Jakto — zawołał Maurycy — nie wierzysz? czyżbyś przypuszczał zupełną klęskę?!...
Weiss zrobił gest rozpaczliwy; ręce mu drżały, jego twarz poczciwa zdradzała silne wzruszenie i była blada.
— Klęskę? Oby Bóg nas od niej ustrzegł! Wiesz, ztąd pochodzę; mój dziadek i babka zostali zabici w 1814 roku, i gdy sobie pomyślę o najeździe, pięście mi się ściskają i gotów jestem tak jak stoję, w surducie, ruszyć naprzód i strzelać jak prosty żołnierz! klęska! o! nie, nie, nigdy nie uwierzę, by to kiedy stać się mogło!
Uspokoił się i z pewnym wyrazem zniechęcenia opuścił ręce.
— Tylko, powiem ci szczerze, jestem trochę niespokojny... Znam ja dobrze moją Alzacyę; dopiero co przejechałem ją całą za interesami i widziałem dużo takich rzeczy, które rzucają się same w oczy, a których nasi generałowie widzieć nie chcą... O! wojna z Prusami... pragnęliśmy jej oddawna i oddawna oczekujemy uregulowania starych rachunków. Ale to wcale nie przeszkadzało naszym dobrym stosunkom sąsiedzkim z Badenem i Bawaryą; wszyscy mamy z tamtej strony Renu przyjaciół lub krewnych. Myśleliśmy, że i oni tak samo jak my marzą o przytarciu rogów nieznośnej dumie pruskiej... Myśmy ludzie spokojni, wyrozumiali, ale od dwóch tygodni ogarnia nas niepokój i niecierpliwość na widok jak wszystko coraz gorzej idzie. Od chwili wypowiedzenia wojny pozwolono kawalerzystom nieprzyjacielskim siać grozę po wsiach, badać teren, przecinać druty telegraficzne. Baden i Bawarya porusza się, w Palatynacie widać ogromne masy wojsk, wiadomości ze wszystkich stron dochodzące na jarmarki, na place, donoszą, że granica jest zagrożona, a gdy mieszkańcy, merowie gmin przerażeni tem wszystkiem mówią o tem przechodzącym oficerom, ci ruszają ramionami i mówią: złudzenia tchórzów, nieprzyjaciel daleko... I wtedy gdy nie było ani godziny do stracenia, oni marnują dnie za dniami! I na co czekają? czy na to, żeby nam całe Niemcy na kark się zwaliły!
Mówił to głosem przyciszonym, złamanym, jak gdyby samemu sobie powtarzał rzeczy, o których oddawna już rozmyślał.
— Niemcy! znam ja ich dobrze i co jest najstraszniejszego, że wy wszyscy macie takie o nich pojęcie jak o Chinach... Czy pamiętasz, Maurycy, mego krewniaka Gunthera, który przeszłej wiosny przybył do Sedanu dla zobaczenia się ze mną? Spokrewniony z nim jestem przez kobiety; jego matka była siostrą mojej matki i wyszła za mąż w Berlinie; otóż jest on niemcem z kościami i nienawidzi francuzów. Obecnie jest kapitanem w gwardyi pruskiej... Pamiętam jak dziś, gdym go wieczorem odprowadzał na kolej, mówił mi swym głosem szorstkim: „jeżeli Francya wypowie nam wojnę, będzie pobitą.“
Nagle porucznik Rochas, dotąd zachowujący się spokojnie, postąpił kilka kroków naprzód. Był to wysoki, chudy mężczyzna, liczący koło piędziesięciu lat, z twarzą długą, pobrużdżoną, ogorzałą i czarną. Olbrzymi nos, zagięty, dotykał się prawie ust szerokich i dobrych, nad któremi strzępiły się potężne wąsiska szpakowate. Uniósł się i krzyczał głosem grzmiącym:
— Co pan tu do dyabła pleciesz! siejesz popłoch między naszymi żołnierzami!
Jan, nie mięszając się wcale do sprzeczki, był jednak zdania, że porucznik miał racyę. I on, jakkolwiek zaczynał się dziwić przewłoce i nieporządkowi, jaki panował, nie wątpił nigdy że prusacy dostaną tęgo po skórze. Było to pewnem; po to zresztą tu przyszli.
— Ale panie poruczniku — odrzekł Weiss zaatakowany — nie myślę wcale zniechęcać nikogo... przeciwnie, chciałbym, żeby wszyscy wiedzieli o tem, o czem ja wiem, gdyż w takim tylko razie można zapobiedz nie jednemu... A przytem, widzisz pan, te Niemcy...
I mówił dalej tonem pełnym rozsądku, wyjaśniał swe obawy. Prusy urosły po Sadowie; ruch narodowy, umieścił je na czele innych państw niemieckich; całe to obszerne państwo tworzące się powoli, odmłodzone, posiada zapał i uniesienie niepokonane dla zdobycia jedności swojej; przedstawiał system służby obowiązkowej w wojsku, wyćwiczonem, karnem, zaopatrzonem we wszystko, zahartowanem w wielkiej wojnie, pełnem dumy ze swych piorunowych zwycięztw nad Austryą; inteligencya, siła moralna tej armii, dowodzonej przez młodych generałów, podległych naczelnemu wodzowi, który przeznaczony jest na to by zreformować sztukę wojenną i obdarzony jest rozsądkiem, przenikliwością, czystością wzroku. I wobec tych niemców stoi Francya, z cesarstwem zmurszałem, potwierdzonem wprawdzie przez głosowanie powszechne, ale zgniłem u podstaw, które, osłabiwszy ideę ojczyzny przez zdeptanie wolności, stało się liberalnem zbyt późno, by przez to ocalić się od upadku, gotowe z chwilą, gdy nie uspokoi żądzy użycia — runąć; armia, wprawdzie posiada zdumiewającą waleczność rasy, ozdobiona wawrzynami Krymu i Włoch, ale zepsuta przez zastępstwo kupne, zasklepiona w rutynie szkoły afrykańskiej, zbyt pewna zwycięztwa, by usiłowała sobie przyswoić zdobycze nowej nauki; generałowie nakoniec są po większej części miernościami, trawieni przez żądzę współzawodnictwa, niektórzy zdumiewająco głupi, z cesarzem na czele, chorym i wahającym się, oszukiwanym i oszukującym samego siebie, rzucającym się w straszne awantury na oślep, bez przygotowań poważnych, w pośród gorączki powszechnej, wśród rozprzężenia wojsk, prowadzonych poprostu na rzeź.
Rochas słuchał z ustami otwartemi, z oczami wytrzeszczonemi. Okropny jego nos wydłużył się. Nagle parsknął śmiechem donośnym, krzywiąc się szkaradnie.
— Co pan tam pleciesz, co znaczą te głupstwa!... To nie ma sensu za grosz! niewarto nawet mówić o tem! Mów pan o tem rekrutowi ale nie mnie, mnie, co mam dwadzieścia pięć lat służby!
I bił się pięścią w piersi. Był on synem mularza, pochodzącego z Limousin, urodził się w Paryżu i gardząc rzemiosłem ojca, zaciągnął się do wojska w osiemnastym roku życia. Żołnierz losu, nosił najprzód tornister, potem został kapralem w Afryce, sierżantem w Sewastopolu, porucznikiem po Solferino, poświęciwszy piętnaście lat egzystencyi twardej i bohaterskiej waleczności na to, by otrzymać ten stopień, z którego wyżej już posunąć się nie mógł, z powodu braku wykształcenia.
— Ale mój panie, który wiesz niby wszystko, a nie wiesz tego... Tak... w Mazagran, miałem zaledwie dziewiętnaście lat, było nas wszystkiego stu dwudziestu trzech ludzi, ni mniej ni więcej i przez trzy dni trzymaliśmy się przeciw dwunastu tysiącom arabów... Tak, tak... przez całe lata, tam w Afryce, w Mascara, w Biskrze, w Dellys, później w Wielkiej Kabylii, potem w Laghouat, gdybyś był z nami mój panie, widziałbyś jak te czarne dyabły zmykały niby zające, gdy tylko się pokazaliśmy... A pod Sewastopolem, proszę pana, kroć sto tysięcy!... nie można powiedzieć, żeby tam było wygodnie! Burze, które ci kłaki ze łba wyrywały, zimno sobacze, ciągłe alarmy i w końcu te szatany wysadzają się w powietrze! No!... proszę pana, myśmy ich zmusili, że się sami upiekli w gorącym piecu!.. A pod Solferino, tam pan przecież nie byłeś, więc czego o tem gadasz? Tak... tak, pod Solferino, to była łaźnia, choć była tam taka ulewa, jakiej pan zapewne przez całe życie nie zobaczysz! Pod Solferino sprawiliśmy rzetelne cięgi austryakom. Trzeba ich było widzieć, jak umykali przed naszemi bagnetami, jak gdyby ich co piekło i paliło!...
Wybuchnął śmiechem, stara wesołość żołnierza francuskiego drżała w jego uśmiechu tryumfalnym. Była to dawna legenda, gdy wojacy francuzcy przebiegali świat z kochanką z jednej a butelką dobrego wina z drugiej strony, co podbijali ziemię, śpiewając zwrotki rozpustne. Dość było jednego kaprala i czterech żołnierzy, by całe armie gryzły piasek!..
Nagle krzyknął:
— Pobita, Francya pobita!... te świnie pruskie miałyby nas pobić, nas?...
Zbliżył się i schwycił gwałtownie Weissa za klapę od surduta. Cała jego wysoka i chuda postawa błędnego rycerza, wyrażała niewysłowioną pogardę dla wszelkiego wroga, ktokolwiek by on był, bez względu na czas i miejsce.
— Słuchajno acpan... jeżeli prusacy ośmielą się tu przyjść, odprowadzimy ich do domu, bijąc kolanem w tył... rozumiesz pan, kolanem w tył, aż do Berlina!...
W całej postaci jego błyszczał spokój dziecka, czysta pewność niewinności, która nic nie wie i niczego się nie boi.
— Tak to mój panie, tak, nie inaczej!
Weiss, oszołomiony, prawie przekonany — odrzekł pośpiesznie, że on tego tylko pragnie. Maurycy milczał, nie śmiejąc wtrącać się w rozmowę wobec swego zwierzchnika, i śmiał się razem z nim; ten zuch, którego uważał dotąd za głupca, wlał mu niemałą otuchę do serca. Jan ruchami głowy potwierdzał słowa porucznika. On także był pod Solferino, gdzie taka była ulewa. To się znaczy mówić! Gdyby wszyscy zwierzchnicy tak mówili, niktby nawet nie myślał o tem, że niema kotłów i pasów flanelowych.
Noc już oddawna zapadła i Rochas machał swemi wielkiemi rękami wśród ciemności. Czytał on tylko jedną książkę, opisującą zwycięztwa Napoleona, którą nabył od kolportera wędrownego. I nie mógł się uspokoić, dopóki całego zasobu swych wiadomości nie wyczerpał:
— Austryi wyłoiliśmy skórę pod Castiglione, pod Marengo, Austerlitz, Wagram. Prusaków zbiliśmy pod Eylau, Jeną, Lutzen; Rosyę pod Friedlandem, Smoleńskiem, Moskwą, Hiszpanię, Anglię tłukliśmy wszędzie! cały świat praliśmy od stóp do głów, wzdłuż i wszerz!... I dziś nas miano by prać? Dlaczego, jak? Czyżby się świat zmienił?
Wyprostował się i podniósł rękę jak drzewce sztandaru.
— Bito się tam gdzieś dzisiaj, oczekujemy wiadomości. Co tu po wiadomościach, ja wiem co się stało... Wyłupiono skórę prusakom, wyłupiono tak, że ledwie dyszą, rozbito w puch!...
W tej chwili pod niebem posępnem, rozległ się donośny krzyk pełen bólu. Czyżby go wydał ptak jaki nocny? a może był to głos tajemniczy, płynący zdala, obciążony łzami? Cały obóz otulony mrokiem, zadrżał i niepokój z jakim oczekiwano na depesze idące tak wolno, zwiększył się, wzrósł znacznie. W głębi na folwarku świeca przyświecała niespokojnemu czuwaniu sztabu, wyprostowała swój płomień, podobny do gromnicy.
Była już godzina dziesiąta; Gaude podniósł się z czarnej ziemi, na której leżał i pierwszy zatrąbił na gaszenie ogni. Zagrały i inne trąbki i nikły powoli w umierającym odgłosie, jakby ogarnięte snem. Weiss, który tak długo zabawił, począł żegnać się czule z Maurycym, życząc mu powodzenia i odwagi! Uściska Henryetę od brata, wstąpi do wujaszka Fouchard. Gdy już odchodził, rozległ się szmer, cały obóz się poruszył. Przyszła wieść o wielkiem zwycięztwie Mac-Mahona; następca tronu pruskiego wzięty do niewoli z dwudziestu pięcioma tysiącami ludzi, armia nieprzyjacielska, odparta i rozbita, działa i bagaże zdobyte.
— Ba! — zawołał Rochas swym grzmiącym głosem.
I idąc za Weissem, rozpromieniony szczęściem, wołał:
— Kolanem w tył panie, kolanem w tył!
W kwadrans potem, inna depesza donosiła, że armia zmuszona była opuścić Woerth i cofa się szybko. O! cóż za noc! Rochas, zmorzony snem, owinął się w płaszcz i spał na ziemi obojętny na chłód i niewygodę. Przywykł zresztą do tego. Maurycy i Jan wsunęli się pod namiot, gdzie już Loubet, Chouteau, Pache i Lapoulle gnietli się nawzajem, śpiąc z głowami na tornistrach. Sześciu mogło się tu pomieścić, z warunkiem, że nogi będą mieli skurczone. Loubet rozweselił wszystkich i kazał im zapomnieć o głodzie, zapewniając Lapoulle’a, że jutro rano każdy z nich dostanie po jednej kurze; ale byli znużeni, więc pospali się odrazu, nim prusacy nadejdą. Przez chwilę Jan nie ruszał się, przyciśnięty do Maurycego; pomimo znużenia nie mógł zasnąć. Wszystko to co mówił Weiss przychodziło mu do głowy. Widział Niemcy pod bronią, szeregi niezliczone, olbrzymie i czuł, że jego towarzysz także nie spał i myślał o tem samem. Naraz ten poruszył się niespokojnie, odsunął, tak że Jan domyślał się, że mu przeszkadza. Między chłopem i wykształconym mieszczuchem, nieprzyjaźń instynktowna, wstręt sfery i wykształcenia, wytwarzały jakieś chorobliwe uczucie fizyczne. Pierwszy jednak doświadczał z tego powodu pewnego żalu, starał się jak najmniej zająć miejsca, by uniknąć nieprzyjaznej pogardy, którą odgadywał. Jakkolwiek noc była chłodna, pod namiotem było tak duszno, pośród ciał nagromadzonych, że Maurycy, rozgorączkowany, wyskoczył i rozciągnął się o kilka kroków w oddali. Jan przerzucał się z boku na bok, zanurzony w półśnie ciężkim i dręczyły go mary przykre, w których plątał się żal, że był nielubiany, z przeczuciem strasznego nieszczęścia, które zdawało się biedz ku niemu z głębi nieznanej przyszłości.
Upłynęło zapewne parę godzin; cały obóz czarny, nieruchomy, zdawał się niknąć w łonie nocy fatalnej, w której ciążyło coś bezimiennego i strasznego. Coś drżało w morzu ciemności, jakiś szelest unosił się w nieskończoności, jakiś szmer trudny do określenia, niby tentent konia, brzęk szabli, przemykanie się zapóźnionego włóczęgi, wszystkie te zwykle odgłosy nocy, które teraz przybierały charakter groźby. Nagle w pobliżu namiotu markietańskiego zajaśniało wielkie światło i całe czoło obozu oblało blaskiem. Widać było szeregi kozłów z bronią, jej lufy połyskujące, w których drgały płomyki czerwone, podobne do barwy krwi świeżej; ukazały się w tym nagłym pożarze straże ciemne i wyprostowane. Czyżby to był nieprzyjaciel, o którym wodzowie mówili od dwóch dni, i naprzeciw którego przybyli z Belfortu do Milhuzy? Nagle wśród gwałtownego snopu iskier, ogień zgasł. To stos drzewa mokrego, tak długo rozniecany przez Lapoulle’a i Loubeta, żarząc się przez całe godziny, buchnął nagle płomieniem.
Jan, przerażony tym blaskiem jaskrawym, wyszedł również pośpiesznie z namiotu i o mało, że nie potknął się o Maurycego, który wsparty na łokciu, patrzał przed siebie. Noc stawała się coraz ciemniejszą i obaj żołnierze ułożyli się na ziemi, o kilka kroków jeden od drugiego. Teraz mieli przed sobą, w głębi gęstych ciemności tylko okno folwarku oświecone, tę świecę zatraconą, która zdawała się błyszczeć przy umarłym. Która godzina być mogła? może druga, może trzecia. Tam, sztab wcale się nie kładł na spoczynek. Słychać było krzykliwy głos generała Bourgain-Desfeuilles, rozdrażnionego nocą bezsenną, wśród której pokrzepiał się tylko grogiem i cygarami. Nowe depesze nadeszły, rzeczy widać szły niedobrze, cienie sztafet galopowały zamazane i niewyraźne. Co się tam stało? Czyżby to już był koniec? Zimny przewiew przeszedł po nad obozem, zanurzonym w śnie i niepokoju.
W tem Jan i Maurycy poznali pułkownika de Vineuile, którego cień chudy i wysoki przesuwał się szybko. Szedł zdaje się z majorem Bouroche, mężczyzną rosłym z głową lwa. Obaj zamieniali ze sobą słowa bez związku, słowa niezupełne, szeptane, jakie się słyszy w brzydkim śnie.
— Przyszła z Bazylei... nasza pierwsza dywizya rozbita... dwanaście godzin walki... cała armia w odwrocie...
Cień pułkownika zatrzymał się i zawołał na drugi cień, który biegł lekki, delikatny, szlachetny.
— To ty Beaudoin?
— Tak pułkowniku.
— Ach mój kochany, Mac-Mahon jest pobity pod Froeschwiller, Frossard pobity pod Spickeren, de Failly obezwładniony między nimi dwoma... Pod Froeschwiller jeden tylko korpus przeciw całej armii cudów dokazywał. Stracone wszystko, ucieczka, panika, Francya otwarta...
Łzy go dusiły, słowa rozpływały się w oddaleniu; trzy cienie znikły w ciemności.
Maurycy, drżąc całem ciałem, stanął na nogi.
— O! mój Boże! — zawołał.
I nic więcej wyrzec nie mógł, a Jan z sercem ściśniętem mruczał:
— O, przeklęty losie!... ten pan, krewniak pański miał widać racyę, mówiąc, że oni mocniejsi są od nas...
Maurycy, na pół nieprzytomny, o mało go nie zdusił. Prusacy mocniejsi od francuzów! duma jego krwią ciekła. A chłop tymczasem mówił spokojnie i uparcie:
— To widzisz pan, nic nie znaczy. Dlatego, że się trochę po skórze dostało, nie trzeba tracić odwagi.. Oddamy im to...
Nagle przed nimi zarysowała się druga postać. Poznali Rochasa, owiniętego jeszcze w płaszcz, którego błędne szmery, może tchnienie klęski, zbudziły z twardego snu. Chciał wiedzieć o co idzie, zadawał pytania.
Gdy nakoniec z wielkim trudem zrozumiał wszystko, nadzwyczajne zdumienie odbiło się w jego oczach poczciwych.
Może, dziesięć razy powtórzył:
— Pobici? jak to pobici? dlaczego pobici?
Niepokój nocy tą klęską był brzemienny. Teraz na wschodzie dzień szarzał, dzień mętny, niewypowiedzianie smutny zajrzał pod namioty. W jednym z nich można było rozróżnić ziemistą twarz Loubeta i Lapoulle’a, Chouteau i Pache’a, którzy chrapali zawzięcie z ustami otwartemi. Zorza żałobna jaśniała pośród mgły szarej, podnoszącej się tam w głębi, z dalekiej rzeki.

II.

Koło godziny ósmej słońce rozpędziło ciężkie mgły i wesoła, gorąca niedziela sierpniowa zajaśniała nad Milhuzą, nad obszerną i żyzną płaszczyzną. W obozie, teraz zbudzonym ze snu, szemrzącym życiem, słyszano dzwony wszystkich parafij, dźwięczące w wilgotnem powietrzu. Ta piękna niedziela straszliwej klęski, jaśniała weselem, niebem czystem dnia świątecznego.
Gaude nagle zatrąbił na śniadanie, co bardzo zadziwiło Loubeta. Co to znaczy? czyżby to były owe kury, które obiecał wczoraj Lapoulle’owi? Urodzony wśród hal paryzkich, na ulicy de la Cossonnerie, syn nieprawy przekupki, zaciągnął się do wojska za „kilka groszy“ jak mówił, skosztowawszy wprzódy wszelkiego rodzaju rzemiosł; był łakotnisiem, wiecznie tylko marzącym o przysmakach. Pobiegł więc zobaczyć co to takiego, podczas gdy Chouteau, artysta, malarz pokojowy z Montmartre, mężczyzna piękny i rewolucyonista, wściekły że go znów powołano do szeregów, pokpiwał sobie ostro z Pache’a, którego schwycił klęczącego poza namiotem i odmawiającego pacierze. A to dopiero nabożniś! czemu nie poprosi swego Pana Boga, żeby mu dał sto tysięcy dochodu? Ale Pache, pochodzący z zapadłej wioski pikardyjskiej, wątły i cichy, pozwolił kpić z siebie, z niemą uległością męczennika. Był on kozłem ofiarnym sekcyi razem z Lapoullem, olbrzymem, klocem wyrosłym na bagnach Solonii i tak głupim, że przybywszy do pułku, pytał się, czyby nie mógł zobaczyć króla! Chociaż więc straszna nowina o klęsce pod Froeschwiller obiegała od rana, czterej ci żołnierze śmieli się i pełnili zwykłe swe obowiązki z obojętnością maszyn.
Nagle zapanowało drwiące zadziwienie. Kapral Jan w towarzystwie Maurycego, szedł niosąc drwa do palenia. Rozdawano więc drzewo nakoniec, którego napróżno wczoraj oczekiwano, dla ugotowania zupy. Tylko dwanaście godzin spóźnienia!
— Niech żyje intendentura! — krzyknął Chouteau.
— No! no! nie mam nic przeciw temu, byle dostarczała co potrzeba — odrzekł Loubet. — Zobaczycie, jaki wam pyszny kapuśniaczek ugotuję!...
Zwykle, dobrowolnie podejmował się gotować, za co mu dziękowano, gdyż gotował wybornie. Tylko, że wtedy obarczał Lapoulle’a prawdziwą pańszczyzną.
— Ruszaj mi po szampana! poszukaj trufli!...
Dziś rano przyszła mu do głowy dziwaczna myśl ulicznika paryzkiego, żeby sobie zadrwić z biedaka.
— Żywo, dawaj mi kurę!
— A gdzież jest?
— Ależ tam, na ziemi... ta sama, com ci ją wczoraj obiecał, a którą kapral dopiero co przyniósł!
I wskazał mu wielki kamień biały, leżący u ich nóg. Zmięszany Lapoulle podniósł kamień i obracał go w ręku na wszystkie strony.
— Milionset dyabłów! dalej, wypłucz mi tę kurę!... jeszcze! wypłucz jej łapy, szyję. Więcej wody, próżniaku, niedołęgo!...
I tak sobie, dla kpin, gdyż nadzieja śniadania rozweseliła go i obudziła w nim skłonność do żartów, wrzucił kamień wraz z mięsem do kotła pełnego wody.
— To doda smaku rosołowi! Co? — tyś o tem nie wiedział, nic więc nie umiesz, ty gamoniu!... Dostaniesz za to sam kuperek i zobaczysz, jakie to smaczne!
Cała sekcya kładła się od śmiechu, patrząc na Lapoulle’a, który przekonany o prawdzie słów Loubeta, już z góry się oblizywał. Ach, szelma ten Loubet, z nim niepodobna się nudzić! Gdy ogień trzeszczeć począł, gdy kociołek szumiał, wszyscy otoczyli go kołem i pożądliwie patrzeli na mięso dygoczące w wodzie, wdychając w siebie przyjemny zapach, jaki się dokoła rozchodził. Głodni byli od wczoraj jak psy; myśl o śniadaniu zachwycała wszystkich. Pobito nas to prawda, ale to nie przeszkadza, że należy się posilić. W całym obozie buchały ognie, kociołki szumiały i unosiły się krzykliwe i żarłoczne objawy radości wśród dźwięku dzwonów płynących ciągle ze wszystkich wież Milhuzy.
Naraz, koło dziewiątej, zapanował jakiś ruch, oficerowie poczęli biegać a porucznik Rochas, któremu kapitan Beaudoin wydał przed chwilą jakiś rozkaz, przeszedł przed namiotami swego plutonu, wołając:
— Dalej, rzucać wszystko, zwijać wszystko, wyruszamy!
— A śniadanie?...
— Śniadanie na kiedyindziej! Wyruszamy natychmiast!
Trąbka Gauda brzmiała nalegająco. Zapanowało powszechne zdumienie; wszystkimi owładnął głuchy gniew. Jakto? maszerować bez jedzenia, nie poczekać godzinki, żeby się śniadanie ugotowało! Sekcya chciała mimo to wypić rosół; ale była to tylko woda ciepła, a mięso nieugotowane, podobne do skóry, nie dało się ugryźć; Chouteau mruczał i klął pod nosem, tak że Jan musiał się w to wdać, żeby przyśpieszyć przygotowania do pochodu. Cóż więc było tak nagłego, po co uciekać, napędzać ludzi i niepozwolić im nawet pokrzepić swe siły? Maurycemu powiedziano, że wojsko wyrusza przeciw prusakom, dla pomszczenia się na nich, ale nie wierzył temu, ruszając ramionami. W ciągu kwadransa, obóz został zwinięty, namioty przytrokowane, kozły rozebrane, tak że została tylko naga ziemia i ogniska kuchenne, poczynające już gasnąć.
Ważne przyczyny zmusiły generała Douay do nagłego odwrotu. Depesza podprefekta z Schelestadt, z dnia przedwczorajszego, znalazła potwierdzenie; telegrafowano, że znów spostrzeżono ognie pruskie, że Markolsheim jest zagrożony; inny telegram doniósł, że korpus armii nieprzyjacielskiej przechodził Ren pod Hunningue. Nadchodziły obfite i dokładne szczegóły; widziano jazdę i artyleryę, wojska maszerujące i kierujące się do jednego zbornego punktu. Gdyby się zatrzymano jeszcze godzinę, linia odwrotu na Belfort byłaby odciętą. Wobec klęski, po Wissemburgu i Froeschwiller, generał osamotniony, stojący na straconej placówce w przedniej straży, musiał się tylko jaknajśpieszniej cofać, tym więcej, że nowe wiadomości, nadeszłe rano, zwiększały ogrom niebezpieczeństwa.
Najprzód pognał sztab tęgim kłusem, kłując konie ostrogami, z obawy, żeby go prusacy nie uprzedzili i nie zajęli Altkirchu. Generał Bourgain Desfeuilles, przewidując marsz ciężki, był na tyle przezorny, że wstąpił do Milhuzy i zjadł tam obfite śniadanie, klnąc na te marsze bezcelowe. Milhuza, patrząc na wyjeżdżających oficerów była w rozpaczy; mieszkańcy na widok odwrotu, wybiegli na ulice, narzekali na nagle odejście tych wojsk, których przybycia tak gorąco pragnęli; opuszczano ich więc, niezliczone bogactwa nagromadzone na dworcu kolejowym miały wpaść w ręce nieprzyjaciół, a ich miasto, najdalej wieczorem ma być podbite? A dalej, w drodze, na polach, wieśniacy wychodzili przed domy, zdziwieni, przerażeni. Jakto! te pułki, które widzieli przybywające wczoraj, idące na walkę, cofały się już, uciekały bez boju! Wodzowie byli posępni, popędzali konie nie odpowiadając na pytania, jak gdyby nieszczęście szło ich śladem. A więc to prawda, że prusacy zgnietli armię, że tłoczyli się ze wszystkich stron do Francyi, jak woda w czasie przyboru. I w czystem, cichem powietrzu, ludność przejęta popłochem słyszała daleką wrzawę najazdu, wzrastającą z każdą chwilą; wozy napełniały się sprzętami, domy się wypróżniały, całe rodziny ciągnęły szeregiem po drogach, gnane na oślep strachem.
W zamęcie odwrotu, wzdłuż kanału idącego od Rodanu do Renu, w pobliżu mostu, pułk 106, uszedłszy zaledwie jeden kilometr, musiał się zatrzymać. Rozkazy pochodu źle obmyślane i gorzej wykonane, stłoczyły tutaj całą drugą dywizyę. Przejście było tak wązkie, pięć metrów mające zaledwie szerokości, że defilada wlokła się nieskończenie długo.
Dwie godziny przeszły, a pułk 106 czekał ciągle nieruchomy, przed nieskończoną falą płynącą koło niego. Żołnierze, stojąc pod palącem słońcem, z tornistrami na plecach, z bronią u nogi, poczęli się niecierpliwić.
— Zdaje się, że dostaliśmy się do tylnej straży — rozległ się szyderczy głos Loubeta.
Ale Chouteau uniósł się:
— Drwią sobie z nas i chcą nas tu żywcem ugotować. Przyszliśmy tu pierwsi, więc pierwsi przejść powinniśmy!
A że z drugiej strony kanału, na szerokiej i żyznej płaszczyznie, na drodze wijącej się pośród chmielników i dojrzałego zboża, widać było doskonale cały ruch wojsk, które odbywały tę samą drogę z powrotem, którą przebyły wczoraj, więc poczęto szydzić, i kpić gniewnie:
— Niema co, to jest doskonałe! — wołał Chouteau. — Pyszny jest ten ich marsz na nieprzyjaciela, o którym nam brzęczą nad uchem od wczoraj rana... Nie, doprawdy to trochę za wiele. Przychodzimy, zwijamy obóz, nie mogąc nawet połknąć kapki rosołu!
Śmiech i szyderstwa wzrastały, a Maurycy, stojący niedaleko Chouteau, przyznawał jego słowom słuszność. Dlaczego nie pozwolono im ugotować i zjeść spokojnie śniadania, kiedy tu stoją napróżno od dwóch godzin jak kołki? Jeść mu się chciało i czarny żal go brał na myśl kociołków zbyt prędko wywróconych, gdyż nie mógł pojąć konieczności tego pośpiechu, który mu się wydawał strasznie głupim i nikczemnym. Zupełnie jak zające!...
Naraz porucznik Rochas zwymyślał sierżanta Sapina, że nie umie utrzymać swych ludzi w karbach. Na wrzawę, kapitan Beaudoin, jak zawsze porządny, zbliżył się i zawołał:
— Cicho tam w szeregach!
Jan, milczący, stary żołnierz włoski, przywykły do karności, patrzał na Maurycego, którego zdawały się bawić złośliwe i przesadzone uwagi Chouteau’a. Dziwił się, jakim sposobem, pan, młodzieniec tak pięknie wyedukowany, może aprobować rzeczy, do pewnego stopnia prawdziwe, ale o których mówić nie należy? Gdyby każdy żołnierz chciał ganić swych zwierzchników i dawać im rady, to na pewno, nie dalekoby wojsko zaszło...
Nakoniec, po oczekiwaniu trwającem jeszcze godzinę, pułk otrzymał rozkaz pochodu. Na nieszczęście most był tak jeszcze zawalony przez ogon dywizyi, że wkradł się straszliwy nieporządek. Pułk się zmięszał, jedne kompanie przemykały się, podczas gdy inne przyciśnięte do brzegu rzeki, musiały się zatrzymać. Na dobitkę jakiś szwadron kawaleryi koniecznie chciał przejść, spychając na pola maruderów, których piechota już zostawiała. W ciągu godziny marszu, cała banda łazęgów wlokła się za wojskiem, wydłużając się i spóźniając jakby umyślnie.
W ten to sposób Jan znalazł się na tyle, zabłąkany na drodze wązkiej ze swą sekcyą, której nie chciał opuścić. Pułk zniknął; nie widać było ani jednego oficera. Byli tylko sami żołnierze, mięszanina różnych pułków, ludzie znużeni, idący kupą, pierwszą lepszą drogą, jaka się nawinęła. Słońce paliło jak rozpalonem żelazem a tornistry, obciążone namiotami i najrozmaitszą swą zawartością, gniotły ramiona jak bryły ołowiu. Wielu było nieprzyzwyczajonych do tego, ubrano ich bowiem w grube płaszcze polowe, które im ciążyły nadzwyczajnie. Nagle, jakiś blady drobny żołnierz, z oczami pełnemi wody, zatrzymał się i rzucił swój tornister do rowu z głębokim oddechem, z westchnieniem człowieka umierającego i nagle odzyskującego życie.
— O! ten znalazł się w kropce! — mruknął Chouteau.
Mimo to szedł dalej, zgarbiony pod ciężarem. Ale dwóch innych poszło za przykładem bladego żołnierza. Widząc to, nie mógł wytrzymać:
— Precz! — zawołał.
I szybkim ruchem ręki rzucił swój tornister w krzaki. Dziękuję! dwadzieścia pięć kilo dźwigać na karku! miał tego dosyć. Nie był przecież bydlęciem pociągowem, by wlec to na sobie.
Zaraz naśladował go Loubet i zmusił Lapoulle’a do zrobienia tego samego. Pache, przeżegnawszy się przed krzyżem na drodze, odpiął paski i położył starannie tornister u stóp jakiegoś niskiego muru, jak gdyby miał zamiar wrócić po niego niedługo. Sam Maurycy tylko pozostał jeszcze z pakunkiem na plecach, gdy Jan, odwróciwszy się spostrzegł swych żołnierzy z plecami wolnemi.
— Weźcie mi zaraz tornistry, gdyż wpakują mię za to do kozy!
Ale żołnierze, choć nie podnieśli jeszcze rokoszu, z minami złemi i milczącemi szli dalej, popychając przed sobą kaprala po wązkiej drodze.
— Czy weźmiecie wasze tornistry, co? chcecie bym zdał o was raport?
Słowa te wywarły na Maurycego takie wrażenie, jakby go kto uderzył biczem po twarzy. Raport! ten cham, ten gbur chce zdać raport, dla tego, że biedacy, pozbawieni sił, pragnęli sobie ulżyć! I oślepiony gniewem gorączkowym, szybko odpiął paski i rzucił tornister na drogę, wlepiając w Jana wzrok wyzywający.
— Dobrze — odrzekł tenże z miną rozsądną, nie mogąc wszczynać sporu. — Pomówimy o tem wieczorem.
Maurycy cierpiał straszliwie na nogi. Wielkie i twarde trzewiki, do których nie był przyzwyczajony, obtarły mu skórę zupełnie. Był on słabego zdrowia, krzyż go bolał od tornistra, choć go zrzucił, a ciężar karabina, który nie wiedział na które ramię położyć, zapierał mu oddech w piersiach. Ale cierpiał więcej moralnie, w przystępie rozpaczy, która nim owładnęła. Nagle, bez możliwości oporu, brały znów w nim górę złe instynkta, budził się w nim dawny utracyusz, którego się wstydził. Jego wybryki w Paryżu, były szaleństwem „tamtego“ jak mówił, chłopca słabego, jakim się stawał w złej godzinie, zdolnego do najgorszych nikczemności. A teraz, gdy się wlókł pod palącem słońcem, był tylko bydlęciem z tego zapóźnionego stada, rozpierzchłego, rozsianego po drodze. Było to odbicie klęski, odgłos piorunu spadłego bardzo daleko, o całe mile, a którego konające echo biło teraz po piętach tych ludzi, ogarniętych trwogą, uciekających choć nie widzieli dotąd nieprzyjaciela. I czegóż się spodziewać? na co liczyć? czyż nie skończyło się wszystko? Klęska, pobicie, nic nie pozostaje jak ledz i umrzeć!...
— To nic — krzyczał głośno Loubet ze śmiechem łobuza targów paryzkich — idziemy do Berlina, tylko w inny sposób.
Do Berlina! do Berlina! krzyk ten, wydawany przez tłum rojący się na bulwarach przez noc szalonego zapału, brzmiał jeszcze w uszach Maurycego. Wszak ten okrzyk zachęcił go do zaciągnięcia się w szeregi. Wiatr zmienił swój kierunek pod naciskiem burzy, nastąpił straszny przeskok, i w tej ufności rozegzaltowanej tkwił cały temperament narodu, a teraz po pierwszych niepowodzeniach nikł, zmieniał się w rozpacz porywającą tylu żołnierzy błędnych, zwyciężonych i rozproszonych wprzód, nim się z wrogiem zmierzyli.
— Ach, jakże mię pali w łapy to karabinisko — zawołał znów Loubet, przerzucając jeszcze raz sztucer z ramienia na ramię. Tę fujarkę chętniebym wysłał na przechadzkę!
I przypominając sobie sumę, jaką otrzymał za zastępstwo w wojsku, krzyczał.
— Bagatela! pięćset kółeczek za to rzemiosło... okradziono mię bezwiednie!... Ten sam bogacz, teraz pali sobie fajeczkę w swym domu, a ja tu za niego łeb sobie rozbijam!
— Ja, burknął Chouteau, kończyłem swą służbę i miałem już iść do domu... Ale cóż! człowiek nie ma szczęścia i musiał wpaść w takie świństwo!
Puścił w ruch wahadłowy swą strzelbę, poczem rzucił ją gwałtownie na drugą stronę płotu.
— Idź do dyabła, paskudny sprzęcie!
Karabin wywrócił dwa koziołki i padł w bruzdę, leżąc tam długi, nieruchomy, podobny do trupa. Za tym przykładem poleciały inne. Pole wkrótce pokryło się bronią, zdrętwiałą, smutną, opuszczoną, pod palącemi promieniami słońca. Był to rodzaj szaleństwa zaraźliwego, głód dręczył żołądki, trzewiki uciskały nogi, ten pochód nużący, klęska nieprzewidziana, której groźba zdała się pędzić za nimi. Niczego dobrego się już nie spodziewano, wodzowie uciekający, intendentura, która jeść nie dawała, zmęczenie, ogłupienie, chęć skończenia wszystkiego, chociaż nic jeszcze nie zrobiono. Cóż więc dziwnego! karabiny leciały za tornistrami. I wśród głupiej wściekłości, wśród szyderstw szaleńców, których to bawiło, karabiny padały obok długiego szeregu tych łazęgów, rozproszonych po polu.
Loubet przed rzuceniem swego, wywinął w nim pięknego młynka, niby pałką tamburmażora. Lapoulle widząc, że wszyscy tak robią, myślał że to należy do regulaminu wojskowego i poszedł za tym przykładem. Ale Pache w niejasnem poczuciu obowiązku, jakie zawdzięczał swemu wychowaniu religijnemu, nie chciał tego uczynić, za co Chouteau obrzucał go obelgami, nazywając księżem dzieckiem.
— To ci dopiero bałwan!... chłopska matka kazała mu co niedziela połykać Pana Boga!... idź służyć do mszy... to podle, nie robić tego co koledzy!
Maurycy ponury szedł w milczeniu, z głową pochyloną pod upałem dnia. Szedł niby w śnie dręczącym, otoczony widziadłami, jak gdyby posuwał się ku jakiejś przepaści, leżącej przed nim; było to niejako obniżenie się całej natury człowieka ucywilizowanego, obniżenie tłoczące go do poziomu tych nędzników, którzy go otaczali.
— Wiesz co — zawołał nagle do Chouteau — ty masz racyę!
I położył już karabin na stosie kamieni, gdy Jan, opierający się napróżno temu bezwstydnemu porzucaniu broni, spostrzegł to. Skoczył naprzód.
— Podnieś pan natychmiast swój karabin, natychmiast, czy słyszysz?
Fala strasznego gniewu rozlała się nagle na twarzy Jana. On zwykle tak spokojny, zawsze skłonny od środków łagodnych, miał teraz oczy pełne płomieni, głos grzmiący powagą. Żołnierze jego, którzy go nigdy takim nie widzieli, zatrzymali się zdziwieni.
— Podnieś pan karabin natychmiast, albo wezmę się do ciebie!
Maurycy, drżąc, wyrzekł jedno tylko słowo, które sądził, że jest obelżywem:
— Cham!
— Tak, jestem chamem, a ty jesteś panem, ty!... A jednak jesteś świnią, tak, wstrętną świnią. Ja to panu mówię!
Rozległy się dzikie wrzaski, ale kapral mówił dalej z mocą niezwykłą:
— Kiedy kto ma edukacyę, to powinien to okazać. Jeżeli my wszyscy jesteśmy chłopami i gburami, to powinieneś nam pan dawać przykład, bo umiesz więcej od nas... Podnieś karabin, do wszystkich dyabłów, albo ci w łeb strzelę, gdy przybędziemy na miejsce.
Maurycy, pokonany, podniósł karabin. Łzy wściekłości zasłaniały mu oczy. Szedł, zataczając się jak pijany, między kolegami, którzy teraz drwili z tego, że ustąpił. Ach ten Jan! nienawidził go z całej duszy, dotknięty do żywego tą lekcyą kolącą, zwłaszcza, że czuł iż nie miał słuszności. Chouteau mruczał obok niego, że dla takich kaprali trzeba poczekać na pierwszą lepszą bitwę, by im posłać kulkę. Maurycemu w oczach czerwieniało wszystko, i widział już siebie jak mierzył z poza muru do Jana.
Ale co innego zwróciło teraz uwagę wszystkich. Loubet spostrzegł, że Pache, podczas sprzeczki, rzucił także swój karabin, kładąc go łagodnie pod krzakiem. Dlaczego to zrobił? nie umiałby wytłomaczyć, śmiejąc się przytem półgębkiem i trochę wstydliwie, jak chłopiec, któremu wyrzucają pierwszy jego grzech. Zresztą szedł wesoło, rozochocony, machając zawzięcie rękami. I długim tym gościńcem oblanym przez słońce, wśród zboża dojrzałego i chmielników ciągnących się jeden za drugim, postępowali dalej w nieładzie, trzymając się już teraz razem, bez tornistrów i bez broni, podobni do tłumu zbłąkanego, wałęsającego się, mięszanina nicponiów i żebraków, na widok których drzwi chat wiejskich pośpiesznie się zamykały.
W tej chwili nowe spotkanie rozdrażniło jeszcze bardziej Maurycego. Głuchy turkot przeciągły dochodził z oddali. Była to artylerya rezerwy, która wyruszyła ostatnia i której czoło ukazało się na zakręcie drogi tak nagle, że maruderzy ledwie mieli czas skoczyć w bok drogi. Szła ona kolumną, posuwając się wspaniałym kłusem, w zupełnym porządku, cały park sześciu bateryj, pułkownik z boku a oficerowie na swych miejscach. Działa szły brzęcząc, w równych odstępach, starannie zachowanych, a przy każdem jaszczyk, konie i ludzie. I Maurycy w piątej bateryi, poznał doskonale armatę swego krewniaka Honoryusza. Wachmistrz jechał przy niej, osadzony dumnie na koniu, z lewej strony podoficera, pięknego blondyna Adolfa, który siedział na dzielnym koniu alezyańskim, doskonale dobranym do wałacha sąsiedniego; a wśród sześciu kanonierów, siedzących parami na koźle i jaszczykach, znajdował się we właściwem miejscu celownik, Ludwik, brunecik, kolega Adolfa, jego żona, jak mówiono, według przepisów łączących konnego kanoniera z pieszym. Urośli oni teraz w oczach Maurycego, który ich poznał w obozie; i działo zaprzężone w cztery konie, oraz jaszczyk zaprzężony w sześć koni, zdawało mu się, że błyszczy jak słońce, wymuskane, czyste, ukochane przez wszystkich, przez zwierzęta i ludzi, skupionych koło niego w porządku i miłości kochającej się rodziny; a nadewszystko boleśnie odczuł pogardliwe spojrzenie, jakiem kuzyn Honoryusz powitał łazęgów, zdumiony, że spostrzegł go w tej gromadzie ludzi bezbronnych. Już orszak się kończył, zapasy artyleryjskie, jaszczyki, wozy z sianem, kuźnie. Potem w ostatnim tumanie kurzu widać było tylko nogi koni i ludzi, którzy znikli na drugim zakręcie drogi, wśród cichnącego stuku podków i kół.
— Do licha! — zawołał Loubet — niewielka sztuka nadymać się, gdy się jedzie powozem!
Sztab zastał Altkirch niezajętem. Prusacy jeszcze nie nadeszli. Ale generał Douay ciągle w obawie, żeby mu nie deptali po piętach, lękając się, że się ukażą lada chwila, chciał dotrzeć koniecznie do Dannemarie, gdzie czoło kolumny weszło dopiero o piątej godzinie wieczór. Była już godzina ósma, noc zapadała, gdy rozłożono się biwakiem wśród zamętu pułków, o połowę zmniejszonych. Ludzie wyczerpani padali z głodu i znużenia. Prawie do godziny dziesiątej przybywali maruderzy, szukając i nie mogąc znaleźć swych kompanij, żołnierze pojedynczy, drobne gromadki, cały ten opłakany i nieskończony ogon łazęgów i zniechęconych, porozrzucany wzdłuż drogi pochodu.
Jan, jak tylko połączył się z pułkiem, począł szukać porucznika Rochasa, żeby mu złożyć raport. Znalazł go, jak również kapitana Beaudoin naradzających się z pułkownikiem, wszyscy trzej przed drzwiami małej oberży, bardzo zaniepokojeni wynikiem apelu, nie wiedząc gdzie się znajdują ich żołnierze. Pułkownik, usłyszawszy pierwsze słowa kaprala, kazał mu się zbliżyć i opowiedzieć wszystko. Jego długa żółta twarz, oczy czarne, białe jak śnieg włosy i długie zwisające wąsy, wyrażały milczące strapienie.
— Pułkowniku — zawołał kapitan Beaudoin, nie czekając na zdanie swego zwierzchnika — trzeba rozstrzelać z pół tuzina tych bandytów...
Porucznik Rochas ruchem głowy potwierdził ten wniosek. Ale pułkownik odrzekł z wyrazem bezsilności:
— Zawielu ich jest... jakże chcesz? blisko siedmiuset! kogo wziąć na ich miejsce?... A zresztą, gdybyś pan wiedział! generał nie chce. On jest łagodny, mówi że w Afryce nigdy żadnego żołnierza nie ukarał... Nie, nie! nie mogę. To byłoby straszne.
Kapitan ośmielił się powtórzyć:
— Tak, to straszne... to koniec wszystkiego.
Jan już odchodził i słyszał jak major Bouroche, którego nie widział, stojąc na progu oberży, mruczał głucho: nie ma już karności, nie ma kary, armię dyabli biorą! Za tydzień będą zwierzchników kolanami w tył bili, a tymczasem gdyby kilku tym łajdakom łby zmyto kulami, inni dobrzeby się namyślać zaczęli.
Nikt nie został ukarany. Oficerowie straży tylniej, eskortujący furgony, byli na tyle przezorni, że pozbierali tornistry i broń, leżącą po obu stronach drogi. Brakło zaledwie kilku sztuk, żołnierze zostali znów uzbrojeni nad ranem, cichaczem, jakby dla zamazania całej sprawy. Wydano rozkaz zwinięcia obozu o godzinie piątej rano, ale już o czwartej zbudzono żołnierzy, naglono o pośpiech w odwrocie do Belfortu, w tem przekonaniu, że prusacy byli zaledwie o dwie lub trzy mile oddaleni. Musiano znów poprzestać na sucharach; wojsko było wycieńczone tym spoczynkiem krótkim i gorączkowym, bez cieplej strawy w żołądku. Znowu tego poranku, porządek marszu był naruszony przez ten nagły i przyśpieszony ruch.
Był to dzień ciężki i pełen smutku. Wygląd kraju się zmienił; wkroczono w okolicę górzystą, drogi się spinały, wlokły po spadkach wysadzonych jodłami; wązkie doliny, zarosłe jałowcem, oblane były złotem. Ale wśród tych pól, błyszczących pod słońcem sierpniowem, trwoga rosła z każdą godziną. Nowa depesza polecająca merom, ażeby uprzedzili mieszkańców, iż dobrze zrobią chowając to co mają kosztownego, doprowadziła zdziwienie i popłoch do ostatnich granic. A więc nieprzyjaciel już jest? czy zdążymy przynajmniej wymknąć mu się? I wszystkim się zdawało, że słyszą wzmagające się dudnienie najazdu, ten szum rzek wezbranych; w każdej wsi prawie napotykano nowiny, zwiększające trwogę, płacz i narzekania.
Maurycy szedł krokiem lunatyka, z nogami zakrwawionemi, z plecami przygniecionemi tornistrem i karabinem. Nie był już zdolny do zebrania myśli, wpadł w stan pół-senny; nie słyszał stąpania kolegów, czuł tylko Jana po swej stronie lewej, który był także znużony i zbolały. Wsie, które przechodzili, budziły poprostu litość i trwogę. Jak tylko ukazywało się cofające się wojsko, ta banda zmęczonych żołnierzy, wlokących nogi leniwie, mieszkańcy otaczali ich, przynaglali do pośpiechu. Cała ta Alzacya tak spokojna przed dwoma tygodniami, oczekująca wojny z uśmiechem, przekonana, że toczyć się będzie w Niemczech, a tu tymczasem Francya została najechana i u nich to, około ich domów, na ich polach, burza rozszaleje, podobna do tych strasznych huraganów gradu i piorunów, które niszczą całe kraje w ciągu jednej godziny! Przed drzwiami, wśród nadzwyczajnego zamięszania, mężczyźni ładowali wozy, pakowali meble tłukąc i łamiąc wszystko. Z góry, przez okna, kobiety wyrzucały pościel, wynosiły kolebki, których o mało nie zapomniano. Przywiązywano do nich dzieci, umieszczano je na wierzchu, między nogami krzeseł i stołów wywróconych. Na drugim wozie, nieco z tyłu, przywiązywano do szafy starego ojca kalekę, którego wywożono jak sprzęt jaki! Wreszcie ci, którzy nie mieli wozów, pakowali swe ruchomości na taczki, inni biegli obciążeni łachmanami, jeszcze inni myśleli tylko o zegarze, który przyciskali do piersi, jak dziecię. Nie mogąc wszystkiego zabrać, porzucano meble, paczki z bielizną zbyt ciężkie ciskano do rowu. Niektórzy przed oddaleniem się zamykali wszystko, domy wyglądały jak wymarłe, okna i drzwi zabite; większa jednak część w pośpiechu, w rozpaczliwem przekonaniu, że wszystko zostanie zburzone, zostawiała stare swe domostwa otwartemi, okna i drzwi na roścież, przez które widać było izby puste zupełnie. Te domy biedne i otwarte robiły najsmutniejsze wrażenie, wrażenie miast szturmem wziętych, wyludnionych przez trwogę, z których nawet koty uciekły ze strachu przed zbliżającą się grozą. Opłakane to widowisko w każdej wsi się powtarzało i przybierało coraz ciemniejsze barwy; liczba uciekających zwiększała się, zamięszanie rosło, widać było pięście wyciągnięte, słychać przekleństwa i płacz.
Ale Maurycy doznawał największych zgryzot w drodze, na gościńcu, wśród pola. W miarę, jak się zbliżano do Belfortu, łańcuch uciekających skupiał się, tworzył szereg nieprzerwany. O! biedni ludzie, sądzący, że znajdą schronienie w murach twierdzy! Mąż popędzał konia, żona szła za nim, wlokąc dzieci. Całe rodziny śpieszyły, upadając pod tobołami, rozproszone, gdyż dzieci nie mogły zdążyć za starszymi, wśród oślepiającej białości gościńca, palonego przez słońce letnie. Wielu zdjęło trzewiki, szło boso dla pośpiechu; matki napół obnażone, nie przestając się posuwać naprzód, karmiły płaczące niemowlęta. Twarze przerażone zwracały się wtył, ręce rozpaczliwie podnosiły się, jak gdyby chciały ograniczyć widnokrąg, w tym wichrze trwogi, która najeżała włosy na głowach. Inni, właściciele folwarków, z całą swą służbą, biegli na przełaj przez pola, pędząc przed sobą rozłażące się trzody; owce, krowy, woły, konie, które biczem wypędzano ze stajni i obór. Kierowały się one ku wąwozom, wyżynom, samotnym lasom, podnosząc tumany kurzu wielkiej wędrówki, jak niegdyś gdy ludy najechane ustępowały miejsca zwycięzkim barbarzyńcom. Mieli oni tam mieszkać w szałasach, wśród skał zaprzepaszczonych, zdala od dróg, gdzie żaden żołnierz nieprzyjacielski nie śmiałby się zapuścić. Kurz unoszący się nad nimi ginął poza kępkami jodeł, wraz z gasnącym odgłosem beczenia i kopyt bydlęcych, podczas gdy tu, na drodze, fala wozów i pieszych płynęła ciągle, przeszkadzając marszowi wojska, tak ścieśniona w miarę zbliżania się do Belfortu, tak pędząca nieprzeparcie naprzód, że kilkakrotnie musiano pochód żołnierzy wstrzymywać.
Podczas jednego z takich odpoczynków, Maurycy był świadkiem sceny, której wspomnienie zostało mu na całe życie, podobne do policzka wymierzonego silną dłonią.
Tuż przy drodze stał dom samotny, mieszkanie jakiegoś biednego chłopa, którego nędzne grunta rozciągały się w tyle. Nie chciał on opuścić swego pola, przywiązany do roli zbyt silnie; i został nie mogąc się oddalić bez rozdarcia własnego serca. Widać go było w izbie dolnej, jak siedział na ławie, patrząc wzrokiem szklanym na przechodzących żołnierzy, których odwrót oddawał jego zboże dojrzałe nieprzyjacielowi. Obok niego stała żona, młoda jeszcze, trzymając dziecko a drugie wieszało jej się u spódnicy i wszyscy troje płakali. Otóż, nagle, we drzwiach gwałtownie otworzonych, ukazała się babka, kobieta bardzo stara, wysoka, chuda, z gołemi ramionami, podobnemi do suchych, sękatych gałęzi, któremi szybko poruszała. Siwe jej włosy, wydostawały się z pod czepka, unosiły się około głowy skołtunowane, i tak była rozgniewaną, że słowa jej więzły w gardle i wydobywały się niewyraźnie, podobne do czkawki umierającego.
Z początku żołnierze poczęli się śmiać. Wyglądała tak zabawnie ta staruszka. Lecz potem usłyszeli jej słowa:
— Łajdaki, rozbójniki! podli! podli!
Głosem coraz krzykliwszym pluła na nich słowami obelżywemi. Śmiechy ustały, dreszcz śmiertelny przebiegł szeregi. Żołnierze spuszczali oczy lub patrzeli gdzieindziej.
— Podli! podli! podli!
Nagle zdawała się rosnąć. Postawa się jej wyprostowała i w swej brzydocie tragicznej, w łachmanach, poruszała swą długą ręką od zachodu na wschód z takim jakimś ruchem olbrzymim, że zdawała się niem napełniać niebo.
— Podli, Ren nie tutaj... Ren jest tam, podli, podli!
Nakoniec ruszono znowu i Maurycy, którego wzrok w tej chwili padł na twarz Jana, widział, że ten ma oczy pełne łez dużych. Uczuł ściśnienie koło serca, boleść jego zwiększyła się, na myśl, że nawet ten gbur czuł obelgę, na którą nie zasłużono, ale którą znieść trzeba było. W jego biednej schorzałej głowie wszystko się pomięszało, tak że nigdy sobie nie mógł przypomnieć kiedy i jak ten marsz się skończył.
Korpus siódmy całego dnia potrzebował na przebycie dwudziestu trzech kilometrów, rozdzielających Dannemarie od Belfortu; i znowu noc zapadła i było bardzo późno, gdy wojska mogły rozłożyć się pod murami fortecy, w tem samem miejscu, z którego wyruszyły przed czterema dniami, by iść na nieprzyjaciela. Pomimo godziny spóźnionej i nadzwyczajnego znużenia, żołnierze rozpalili ognie i poczęli gotować wieczerzę. Od chwili wyruszenia ztąd, poraz pierwszy jedli ciepłą strawę. Około ogni, wśród nocy chłodnej, z nosami zagłębionemi w miski, zaczęły się podnosić głosy zadowolenia, gdy nagle wrzawa jakaś rosnąca, wybuchająca niespodziewanie, zdziwiła obóz. Przybyły dwie nowe depesze jedna za drugą: prusacy wcale nie przeszli Renu pod Markolsheim i nie było ani jednego niemca w Hunningue. Owe mniemane przejście Renu pod Markolsheim, most pontonowy zbudowany przy blasku wielkich świateł elektrycznych, wszystkie te wieści alarmujące, były prostem, niepojętem złudzeniem prefekta w Schelestadt. Co zaś do korpusu zagrażającego Hunningue’owi, sławnego korpusu armii szwarcwaldzkiej, przed którym drżała Alzacya, to składał on się z maleńkiego oddziału wirtemberskiego, dwóch batalionów piechoty i szwadronu jazdy, który ze zręczną taktyką, marszami i kontrmarszami nieustannemi, zjawiając się niespodzianie i nagle, kazał wierzyć w obecności trzydziestu do czterdziestu tysięcy ludzi. I wobec tego o mało dziś rano nie wysadzono w powietrze wiaduktu w Dannemarie! Miano zniszczyć dwadzieścia mil kraju bogatego bez żadnego powodu, wskutek popłochu najnierozsądniejszego; a żołnierze na myśl o tem co widzieli w tym dniu opłakanym, mieszkańców uciekających, pędzących z przestrachem bydło w góry, potok wozów naładowanych sprzętami, płynących, ku miastu pośród gromady dzieci i kobiety, wściekali się, wybuchali gniewem i szyderstwem.
— Do pioruna, to zanadto głupio! wołał Loubet z pełnemi ustami, potrząsając łyżką. Gdzież jest więc ten nieprzyjaciel, naprzeciw którego nas prowadzono? Nikogo nie było!... Dwanaście mil tam, dwanaście z powrotem, i nawet psa przed nami! Wszystko to dla niczego, ot tak sobie, dlatego, żeby najeść się strachu!
Chouteau, który głośno wylizywał miskę, złorzeczył generałom, nie wymieniając ich zresztą.
— Ha cóż? świnie! głupcy! Napędzili nam niemałego tchórza! Jeżeli tak się spisali, gdy nie było nikogo, to jakżeby działali, gdyby się znaleźli wobec prawdziwej armii!
Dorzucono nowe naręcze drew na ogień, by jasno gorzał i Lapoulle, grzejąc sobie wygodnie nogi, wybuchnął głupim śmiechem, nie rozumiejąc wcale o co idzie, gdy Jan, udając że nic nie słyszy, rzekł tonem ojcowskim:
— Cicho bądźcie!... gdyby was usłyszano, mielibyście się zpyszna!
On sam, w swym prostym chłopskim rozumie, był oburzony na głupotę naczelników. Jednakże należało ich szanować a że Chouteau wygadywał ciągle, krzyknął na niego.
— Milcz!... oto porucznik, idź do niego i zakomunikuj mu swe uwagi.
Maurycy, siedząc na uboczu, spuścił głowę na piersi. Tak, to był koniec wszystkiego. Zaledwie zaczęto i już się skończyło. Ta niekarność, ten rokosz żołnierzy przy pierwszem niepowodzeniu, czynił z armii bandę bez żadnej spójni, zdemoralizowaną, materyał dla wszelkiego rodzaju katastrof. Tam, pod Belfortem, nie widziała ona jeszcze ani jednego prusaka a była już pobita.
Dnie następne w swej jednostajności ciągłego oczekiwania były smutne i niezdrowe. Generał Douay dla zajęcia czemś wojska, kazał mu pracować przy szańcach twierdzy, będących w nader złym stanie. Kopano ziemię z gniewem, przebijano skały. Nie było żadnych wiadomości. Gdzie się znajdowała armia Mac-Mahona? co robiono pod Metzem? Obiegały najdziwaczniejsze pogłoski, kilka dzienników nadesłanych z Paryża zwiększało przez różne sprzeczne podania ciemności pełne niepokoju, wśród których się znajdowano. Generał dwa razy pisał, domagając się rozkazów, i nie otrzymał żadnej odpowiedzi. Dnia 12 sierpnia nakoniec korpus siódmy uzupełnił się przez przybycie trzeciej dywizyi, która nadeszła z Włoch; było to jednak zawsze tylko dwie dywizye, gdyż pierwsza pobita pod Froeschwiller, porwana rozsypką, Bóg wie gdzie się teraz znajdowała. Potem, po tygodniu tego opuszczenia, tego oddzielenia zupełnego od Francyi, depesza telegraficzna przyniosła rozkaz do wymarszu. Wzbudziło to wielką radość; wszystkim już obrzydło to życie bezczynne, jakie pędzono. A gdy się przygotowywano, przypuszczenia znów się rozpoczęły, nikt nie wiedział, dokąd się miano udać; jedni mówili że do Sztrasburga, inni zapewniali, że wyruszą śmiałym marszem do Czarnego Lasu, dla odcięcia linii odwrotu prusakom.
Nazajutrz rano, pułk 106 pojechał pierwszy, zapakowany do wagonów bydlęcych. Wagon, w którym znajdowała się sekcya Jana, był tak napełniony, że Loubet twierdził, iż nie ma możności nawet nosa sobie utrzeć. Rozdział żywności na kilka dni z góry, nastąpił przy nadzwyczajnym nieporządku, tak że żołnierze otrzymali zamiast żywności samą wódkę; prawie wszyscy byli pijani, ztąd krzykliwi i śpiewający śpiewki bezwstydne. Pociąg biegł, w wagonach z powodu dymu tytuniowego nie można było nawet widzieć; gorąco było nie do zniesienia, z tych ciał przepełnionych spirytusem wznosiły się duszące wyziewy; z głębi czarnych i pędzących wagonów wybiegały krzyki, panujące ponad turkotem kół, rozlegające się daleko po sennych polach. Dopiero w Langres wojska poznały, że jadą do Paryża.
— Hm, do dyabła! — mówił Chouteau, rządzący już w swym kącie jak pan niewątpliwy wskutek swej wymowy, z pewnością postawią nas przed Charentonneau, żeby czasem Bismark nie poszedł spać do Tuileries!...
Innym nie w śmiech było, uważali to za głupstwo, sami nie wiedząc dla czego. Zresztą najdrobniejsze zdarzenie na drodze wywoływało krzyki, wrzaski i śmiechy ogłuszające; wieśniacy, stojący na brzegu drogi, grupy ludzi zaniepokojonych, czekające przyjścia pociągu na mniejszych stacyach w celu otrzymania jakich wiadomości, cała ta Francya rozgorączkowana i drżąca przed najazdem. I ludność zgromadzona słyszała tylko w wichrze przebiegającej lokomotywy i pociągu, otulonego dymem i turkotem, wycie tego mięsa dla armat, pędzącego z nadzwyczajną szybkością. Jednakże, na jednej ze stacyj, na której się zatrzymano, trzy damy bardzo ładnie ubrane, mieszczanki bogate, które rozdawały żołnierzom filiżanki bulionu, miały wielkie powodzenie. Żołnierze płakali, dziękując im i całując je po rękach.
Ale dalej znowu się rozpoczęły obrzydliwe śpiewki i dzikie wrzaski. Zdarzyło się, że już po za Chaumont pociąg skrzyżował się z innym pociągiem, obciążonym artylerzystami, których wieziono do Metzu. Bieg musiano zwolnić, żołnierze obu pociągów witali się straszliwemi krzykami. Zresztą głównie wrzeszczeli artylerzyści, zapewne bardziej pijani, stojący, z rękami wysuniętemi z wagonów, któremi jechali i wrzeszczący z tak rozpaczliwą gwałtownością, że zakrzyczeli wszystko:
— Na jatki! na jatki! na jatki!
Zdawało się, że powiał jakiś chłód wielki, lodowaty. Zaległa nagła i krótka cisza, w której dał się słyszeć szyderczy głos Loubeta.
— Nieweseli są ci koledzy!
— Ale mają racyę — odrzekł Chouteau swym głosem mówcy szynkownianego — to jest nikczemne, żeby posyłać paczkę dzielnych chłopców na to, by sobie łby tłukli za jakieś tam brudne historye, których wcale nie znają.
W ten sposób mówił dalej. Był to zepsuty, kiepski robotnik z Montmartre, malarz pokojowy, szlifibruk i włóczęga nocny, który źle przetrawił wnioski mów słyszanych na zgromadzeniach publicznych; mieszający głupstwa oburzające z wielkiemi zasadami równości i wolności. Umiał on wszystko, uczył kolegów, zwłaszcza Lapoulle’a, z którego koniecznie chciał zrobić dzielnego chłopca.
— Cóż, stary, czy nie byłoby prościej, gdyby Badinguet i Bismark mając ze sobą sprzeczkę, załatwili ją między sobą, choćby pięściami, niż pchać tysiące ludzi, którzy się wcale nie znają i nie mają wcale ochoty bić się ze sobą?
Cały wagon śmiał się rozbawiony, zawojowany a Lapoulle, nie wiedząc wcale kto jest Badinguet, niepewny czy się ma bić za cesarza czy króla, odpowiadał z miną olbrzymiego dziecka:
— Zapewne, pięściami a potem trącić się kieliszkami.
Chouteau zwrócił się teraz do Pache’a.
— A ty co wierzysz w Pana Boga... Wszak ten twój Pan Bóg zabronił się bić. A więc kanarku jakiś, po co tu jesteś?
— Ba! — odrzekł Pache zmięszany — nie jestem tu z własnej ochoty... ale żandarmi...
— Żandarmi!... drwię sobie z nich!... czy wiecie wy tam wszyscy, cośmy powinni zrobić, gdybyśmy byli zuchami? W chwili gdy wysiądziemy z pociągu, powinniśmy drapnąć, tak! drapnąć jak najspokojniej, zostawiając tę grubą świnię Badingueta i całą jego szajkę generałów, niech jak chcą grzebią się w błocie ze swymi parszywymi prusakami!
Zagrzmiały brawa, zepsucie wywierało wpływ, a Chouteau tryumfował, rozwijając swe teorye, w których mięszały się jak w mętnej wodzie: rzeczpospolita, prawa człowieka, zmurszałość cesarstwa, które należało wywrócić, zdrada wszystkich generałów dowodzących, z których każdy sprzedał się za milion, jak to było dowiedzionem. Ogłaszał się za rewolucyonistę, inni zaś nie wiedzieli, czy są rewolucyonistami, a nawet nie wiedzieli, w jaki sposób można nimi zostać, oprócz Loubeta, łakomcy, który także wiedział czego się trzymać, zwłaszcza gdy szło o jedzenie; niemniej przeto wszyscy krzyczeli przeciw cesarzowi, oficerom, całej tej szajce, którą porzucą przy pierwszej sposobności. Chouteau, rozdmuchując coraz bardziej ten zapał pijany, spoglądał z pod oka na Maurycego, panicza, którego rozśmieszał, z którego towarzystwa był dumny, tak że chcąc go roznamiętnić z kolei rzeczy, postanowił napaść na Jana, niespokojnego i jakby drzemiącego w pośród tej wrzawy, z oczami napół przymrużonemi. Od czasu surowej lekcyi, udzielonej przez kaprala ochotnikowi, którego zmusił do podniesienia rzuconego karabina, jeżeli ten miał jaką urazę przeciw swemu zwierzchnikowi, to teraz była najlepsza sposobność podburzenia przeciw sobie tych dwóch ludzi.
— Znam ja tych, którzy chcieli nas rozstrzelać — mówił Chouteau tonem groźby — gałganów, którzy nas traktują gorzej od bydląt, którzy nie rozumieją, że skoro tornistry i flety nam dokuczą, to się je rzuca na pole... No jakże, koledzy, coby oni też powiedzieli, teraz gdy tu jesteśmy, gdybyśmy ich z kolei rzucili na drogę?... Jak wam się to podoba, co? trzeba dać przykład, żeby nam nie zawracali dłużej głowy tą parszywą wojną? Śmierć pluskwom Badingueta! śmierć gałganom, którzy chcą byśmy się bili!
Jan zaczerwienił się cały, spłynął krwią gniewu, zapalającego się w nim rzadko, ale silnie. Chociaż był ściśnięty przez sąsiadów niby żyjącemi kleszczami, powstał jednak, podniósł pięści i głowę płonącą, ze wzrokiem tak groźnym, że Chouteau zbladł.
— Milionset dyabłów! Stulisz ty gębę na koniec, ty świnio! Od godziny milczę, bo nie ma tu oficerów i nie mogę wam łbów porozbijać! Tak, oddałbym wielką przysługę pułkowi, uwalniając go od takiej zjadliwej jaszczurki, jak ty.. Ale słuchaj, od chwili gdy kar nie ma, ze mną będziesz miał do czynienia. Nie ma tu kaprala, ale jest tęgi chłop, którego gniewasz i który potrafi ci gębę zamknąć... Ach nikczemniku, nie chcesz się bić i chcesz, by się i inni nie bili! Powtórz to jeszcze raz, a zobaczysz!
Teraz cały wagon, zdumiony, porwany przez potężne słowa Jana, odsunął się od Chouteau, który jąkał się, cofając się przed olbrzymiemi pięściami swego przeciwnika.
— Kpię sobie z Badingueta tak samo jak z ciebie, rozumiesz?... Zawsze sobie kpiłem, z polityki, rzeczypospolitej czy cesarstwa; i tak dziś, jak dawniej, kiedym uprawiał moją rolę, zawsze tylko jednego pragnąłem, to jest szczęścia wszystkich, dobrego porządku i dobrych interesów... Z pewnością, że to nie jest przyjemnem bić się. Ale to nie przeszkadza wcale, że należy łby porozbijać kpom, którzy was chcą pozbawić odwagi. Przez Boga żywego, przyjaciele, czyż krew w was się nie burzy, gdy słyszycie, że prusacy są w waszym kraju i że trzeba ich z niego wyrzucić?!...
Na te słowa, z chwiejnością tłumu gotowego każdej chwili zmieniać swe usposobienie, żołnierze przyklasnęli kapralowi, który powtarzał, że bić się będzie. Brawo, kapral! prędko załatwimy nasze rachunki z Bismarkiem!
W pośród tej dzikiej owacyi, Jan uspokojony, rzekł grzecznie do Maurycego, tonem jakiego nigdy nie używał do żadnego ze swych podwładnych.
— Panie, pan nie możesz trzymać strony tchórzów i łajdaków... Nie biliśmy się jeszcze, ale pewny jestem, że skończymy na potłuczeniu pewnego dnia prusaków!
Maurycy uczuł jak mu gorąca krew dopływa do serca. Był wzruszony, upokorzony! Jakto? przecież ten człowiek był prostym chłopem? Przypomniał sobie gwałtowną nienawiść, jaką uczuł podnosząc karabin, rzucony w chwili zniechęcenia! Ale przypomniał sobie także wzruszenie, jakiego doznał na widok dwóch wielkich łez kaprala, gdy stara babka, z włosami siwemi rozwianemi przez wiatr, obrzucała ich obelgami ukazując Ren, tam, daleko za nimi. Czyżby braterstwo wspólnych cierpień i wspólnych bólów, zacierało urazę? On, pochodzący z rodziny bonapartystów, marzył o rzeczypospolitej, jako teoryi i przechylał się zawsze na stronę cesarza, był za wojną, którą uważał za konieczny warunek życia narodów. Nagle, nadzieja dziś powracała, w jednym z tych nagłych zwrotów fantazyi, tak zwykłych u niego; zapał, który go pewnego wieczoru popchnął do wstąpienia w szeregi, znów się w nim budził, przepełniał jego serce pewnością zwycięztwa.
— Z pewnością, kapralu — rzekł wesoło — potłuczemy ich na kwaśne jabłko!
Wagon toczył się nieustannie, unosząc tę gromadę ludzi, pogrążoną w gęstym dymie tytuniowym i duszącem gorącu ciał natłoczonych, rzucającą na pełnych niepokoju stacyach, które przebiegano, wieśniakom błędnym, stojącym wzdłuż nasypu, swe śpiewki bezwstydne wśród pijackiej wrzawy. Dnia 20 sierpnia zatrzymano się w Paryżu, na dworcu w Pantin, i tegoż wieczora odjechano, by wysiąść nazajutrz w Reims i pomaszerować do obozu w Châlons.

III.

Na wielkie swoje zdziwienie, Maurycy spostrzegł, że pułk 106 jest w Reims i otrzymał rozkaz rozłożenia się tu obozem. Nie miano więc iść do Châlons dla połączenia się z armią? A gdy w dwie godziny później, pułk jego ustawił broń w kozły, o milę od miasta, od strony Courcelle, na obszernej płaszczyznie, ciągnącej się wzdłuż kanału, łączącego Aisnę z Marną, zdziwienie jego zwiększyło się, gdy się dowiedział, że cała armia szalońska cofała się od rana i biwakowała w temże miejscu. Jakoż, na całym widnokręgu aż do Saint-Thierry i Neuvillette, nawet po za drogą do Laon, bielały namioty; ogniska czterech korpusów armii gorzały wieczorem. Widocznie wziął górę plan zajęcia pozycyi pod Paryżem i czekania tu na prusaków. Był z tego bardzo zadowolony. Wszak był to plan najmądrzejszy?
Owego dnia, Maurycy całe popołudnie przepędził, włócząc się po obozie, zbierając nowiny. Panowała zupełna swoboda, karność całkiem zwolniała, żołnierze wychodzili i wracali jak i kiedy im się żywnie podobało. Mógł więc najspokojniej iść do Reims, gdzie chciał zmienić przekaz na sto franków, jaki mu przysłała siostra Henryeta. W kawiarni usłyszał, jak jakiś sierżant rozprawiał o złem usposobieniu osiemnastu batalionów gwardyi ruchomej sekwańskiej, którą właśnie odesłano do Paryża; zwłaszcza szósty batalion o mało nie wystrzelał swych oficerów. Tam w obozie generałowie codzień byli znieważani, a żołnierze nie salutowali nawet marszałka Mac-Mahona od czasu bitwy pod Froeschwiller. Kawiarnia brzmiała licznemi głosami, gwałtowna sprzeczka wybuchła między dwoma spokojnymi mieszczanami w kwestyi liczby wojska, jaką marszałek miał wtedy pod swemi rozkazami. Jeden z nich mówił o trzechkroć stu tysiącach, co było poprostu głupstwem. Drugi rozsądniejszy wymieniał cztery korpusy: 12-y z trudem skompletowany w obozie przez pułki marszowe i dywizyę piechoty marynarki; 1-szy którego szczątki schodziły się rozproszone dnia 14, i którego kadry jak można było reorganizowano; nakoniec 5-y, rozbity bez boju, odrzucony, rozproszony w pochodzie i 7-y, który przybył koleją także zdemoralizowany, zmniejszony o jedną dywizyę, której szczątki odnalazł dopiero w Reims — razem, co najmniej sto dwadzieścia tysięcy ludzi, wliczając w to już jazdę rezerwy, dywizyę Bonnemain i Margueritte. Lecz, skoro sierżant wmięszał się w ten spór, mówiąc z gniewliwą pogardą o tej armii, zbiorowisku ludzi bez żadnej spójni, trzodzie niewiniątek prowadzonych na rzeź przez głupców, obaj mieszczanie zaniepokojeni, lękając się kompromitacyi, wymknęli się z kawiarni.
Na ulicy Maurycy postarał się o dzienniki. Napchał sobie kieszenie gazetami, jakie tylko mógł kupić i czytał je idąc, pod wielkiemi drzewami wspaniałej alei, jaka otacza miasto. Gdzież więc znajdowały się wojska niemieckie? Zdaje się, że stracono je z oczów. Na pewno wiedziano, że dwie armie nieprzyjacielskie były koło Metzu, pierwsza dowodzona przez generała Steinmetza, obserwująca twierdzę; druga księcia Fryderyka Karola, usiłująca przejść na prawy brzeg Mozelli dla odcięcia Bazainowi drogi odwrotu do Paryża. Ale gdzie była w rzeczy samej trzecia armia, dowodzona przez następcę tronu pruskiego, armia zwycięzka z pod Wissemburga i Froeschwiller, która ścigała korpus pierwszy i piąty? Miano o niej jaknajsprzeczniejsze wiadomości. Czy obozowała jeszcze pod Nancy? Czy szła na Châlons, które opuszczono tak pośpiesznie, paląc magazyny, umundurowanie, furaż i żywność wszelkiego rodzaju? I zamęt, przypuszczenia najsprzeczniejsze rodziły się w umysłach z powodu planów, jakie przypisywano generałom. Maurycy, jak gdyby był odcięty od świata, teraz dopiero dowiedział się o wypadkach w Paryżu, o piorunie klęski, który spadł na naród pewny zwycięztwa, o strasznem wzburzeniu ulicy, zwołaniu izb, upadku ministeryum liberalnego, które przeprowadziło głosowanie powszechne, o cesarzu pozbawionym tytułu naczelnego wodza, zmuszonym do oddania dowództwa najwyższego marszałkowi Bazaine’owi. Od dnia 16 sierpnia cesarz był w obozie w Châlons i wszystkie dzienniki mówiły o wielkiej radzie, odbytej d. 17, na której był obecny książę Napoleon i generałowie; ale nie zgadzały się między sobą co do powziętych postanowień, prócz faktów, które z niej wynikły, t. j. że generał Trochu został mianowany gubernatorem Paryża, marszałek Mac-Mahon mianowany wodzem armii szalońskiej, co świadczyło o zupełnem usunięciu cesarza na plan drugi. Dawało się uczuwać pewne zamięszanie, nadzwyczajny brak decyzyi, sprzeczne plany, walczące ze sobą, pojawiające się co chwila. I ciągle powtarzało się pytanie: gdzie jest armia niemiecka? Kto miał racyę, czy ci co utrzymywali, że Bazaine jest swobodny i rozpoczął swój odwrót ku fortecom północnym, czy ci, którzy twierdzili, że jest już osaczony pod Metzem? Uparcie powtarzała się pogłoska o olbrzymich bitwach, o walkach heroicznych toczonych przez cały tydzień od 14 do 20 sierpnia, słychać było daleki, głuchy huk dział.
Czytając to, Maurycy, znużony, usiadł na jakiejś ławce. Miasto, w około niego zdawało się żyć swem życiem zwykłem; piastunki pod cieniem przepysznych drzew bawiły się z dziećmi; drobni kapitaliści odbywali krokiem wolnym swą zwykłą przechadzkę codzienną. Wziął się znów do gazet i wzrok jego padł na artykuł, którego dotąd nie zauważył, artykuł dziennika czerwonego, należącego do opozycyi republikańskiej. Nagle wszystko się wyjaśniło. Dziennik utrzymywał, że na radzie, odbytej d. 17 w obozie szalońskim, odwrót armii na Paryż był postanowiony i że generał Trochu dlatego tylko został nominowany gubernatorem, żeby ułatwił powrót cesarza do stolicy. Dodawał jednak, że postanowienie to zapadło wobec postawy cesarzowej regentki i nowego ministeryum. Według cesarzowej, rewolucya była nieuniknioną jeśli cesarz powróci do Paryża. Powtarzano, że miała powiedzieć: „nie wejdzie żywy do Tuilleries“. Domagała się ona uparcie, żeby się posuwano naprzód, żeby bądź co bądź połączono się z armią w Metzu, popierana w tym względzie przez generała Palikao, ministra wojny, który podawał plan pochodu piorunowego i zwycięzkiego dla podania ręki Bazaine’owi. Maurycy, upuściwszy dziennik na kolana, z okiem błędnem, teraz dopiero zaczynał pojmować wszystko; dwa plany walczące ze sobą, wachanie się marszałka Mac-Mahona w przedsięwzięciu marszu skrzydłowego tak niebezpiecznego z wojskiem niepewnem, niecierpliwe rozkazy, coraz gniewniejsze, nadchodzące codzień z Paryża, które go popychały do szalonego kroku. Poczem, wśród tej walki tragicznej, zdawało się, że widzi cesarza, pozbawionego swej władzy monarszej, którą powierzył w dłonie cesarzowej-regentki, obdartego z godności naczelnego wodza, którą obdarzył Bazaine’a, będącego niczem, cieniem cesarza, nieokreślonym i mętnym, z którym nie wiadomo co robić, którego Paryż odpychał, który nie miał żadnego stanowiska w armii, odkąd zrzekł się wydawania milionów.
Jednakże nazajutrz rano, po nocy burzliwej, którą przespał pod gołem niebem owinięty w płaszcz, z wielką ulgą Maurycy się dowiedział, że plan odwrotu do Paryża bierze górę. Mówiono o nowej radzie wojennej, odbytej wczoraj wieczorem, na której zasiadał dawny wice-cesarz, Rouher, przysłany przez cesarzową dla przyśpieszenia marszu na Verdun, a którego marszałek miał przekonać o niebezpieczeństwie takiego ruchu. Czy otrzymano jakie wiadomości niedobre od Bazaine’a? — nikt nie był pewny. Ale sam brak wiadomości był znaczący, wszyscy oficerowie z jakim takim rozsądkiem oświadczali się za odwrotem do Paryża, który miano bronić. Maurycy przekonany, że odwrót ten nastąpi zaraz jutro, gdyż mówiono, że rozkazy już zostały wydane, szczęśliwy, chciał zadowolnić chęć dziecinną, która go dręczyła, to jest uniknąć żołnierskiego jedzenia, zjeść śniadanie gdziekolwiek na obrusie, z karafką przed sobą, butelką, talerzem, wszystkiem tem, czego od miesiąca był pozbawiony. Miał pieniądze, wymknął się więc z biciem serca, jakby dla dokonania jakiego występku, szukając oberży.
Po drugiej stronie kanału, przy wejściu do wsi Courcelles znalazł takie upragnione śniadanie. Mówiono mu wczoraj, że cesarz stanął w jednym z domków wiejskich tej wsi; poszedł więc tam powłóczyć się przez ciekawość i przypomniał sobie, że widział, na przecięciu dwóch ulic, oberżę z altanką, owiniętą winem pełnem gron złotych i dojrzałych. Pod winem pnącem się, znajdowały się stoły na zielono malowane, a przez drzwi otwarte dawał się dostrzegać w obszernej kuchni zegar brzęczący, obrazki Epinala wiszące śród talerzy fajansowych, olbrzymią oberżystkę popędzającą służbę. Z tyłu była kręgielnia. Była to wesoła, miła, stara restauracyjka francuzka.
Ładna dziewczyna, z wydatnemi piersiami, przyszła doń, ukazując szereg białych zębów.
— Czy pan będzie jadł śniadanie?
— Tak... proszę o jaja, kotlet, ser!... i o wino białe.
Gdy już odchodziła, zawołał jej:
— Czy to prawda, że cesarz w jednym z tych domów stanął?
— Tak, o! widzi pan? w tym co tam widać... Domu ztąd nie można zobaczyć, bo go zakrywa ten mur wysoki i drzewa za nim rosnące.
Usiadł sobie w altanie, odpiął pas, żeby mu było wygodniej, wyszukał stół, na który słońce, przeciskając się przez liście, rzucało złociste plamy. Co chwila spoglądał na ten duży mur żółty, który krył za sobą cesarza. W istocie był to dom tak tajemniczy, ukryty, że nawet dachu nie było widać. Wejście było z drugiej strony, na ulicę wioski, uliczkę wązką, bez sklepów, a nawet bez okien, ciągnącą się wzdłuż posępnych murów. Z tyłu, niewielki ogród tworzył niejako wysepkę gęstej zieleni, pośród licznych zabudowań sąsiednich. Na drugim końcu drogi spostrzegł dziedziniec obszerny, otoczony wozowniami i stajniami, napełniony powozami i furgonami, wśród nieustannego kręcenia się ludzi i koni.
— Czy to wszystko należy do cesarza? — zapytał na pół żartem dziewczyny, nakrywającej stół białym obrusem.
— Tak do samego cesarza! — odrzekła z wesołem wejrzeniem, ukazując swe zdrowe i świeże ząbki.
I obznajmiona zapewne przez masztalerzy, którzy od wczoraj zachodzili tu na buteleczkę, poczęła wyliczać: sztab złożony z dwudziestu pięciu oficerów, sześdziesięciu gwardzistów, pluton gidów eskorty służbowej, sześciu żandarmów służbowych prefektury; potem służbę, liczącą siedemdziesiąt trzy osoby, szambelanów, kamerdynerów i lokai, kucharzy i kuchcików; potem cztery konie pod wierzch i dwa pojazdy dla cesarza, dziesięć koni dla koniuszych, osiem dla dojeżdżaczy i gromów, nie rachując czterdziestu siedmiu koni pocztowych, potem omnibus, dwanaście furgonów pod bagaże, z których dwa należące do kuchni wzbudziły powszechne we wsi zdziwienie ilością swych sprzętów, talerzy i butelek, ułożonych w prześlicznym porządku.
— Ho! ho! proszę pana, trudno sobie wyobrazić ile tam było rądli. Błyszczy to jak słońce... a co tam półmisków, waz, maszyn, które nawet nie wiem do czego służyć mogą!... A piwnica, ho! ho! bordeaux, burgund, szampan, byłoby czem wyprawić przepyszne wesele!...
Maurycy ucieszony, że ma przed sobą obrus śnieżnie biały, zachwycony winem, które iskrzyło się w szklance, zjadł dwa jaja na mięko, z łakomstwem, jakiego jeszcze nigdy w sobie nie zauważył. Z lewej strony, gdy głowę odwrócił, widział przed drzwi altany obszerną płaszczyznę, zasianą namiotami, całe miasto rojące się, powstałe na ściernisku, między kanałem i Reims. Zaledwie kilka nędznych kępek drzew zieleniło się śród tej szarej przestrzeni. Trzy wiatraki wyciągały swe chude ramiona. Po nad chaosem dachów w Reims, tonących w zieleni kasztanów, olbrzymi szczyt katedry rysował się na błękitnem tle nieba, wznoszący się wysoko mimo oddalenia obok niskich domów. I przypominał sobie lekcye, wyuczone w szkołach, dawne dzieje, pomazania naszych królów, świętą ampułkę, Klodoweusza, Joannę d’Arc, całą chwałę starej Francyi.
Potem Maurycy znowu zaczął myśleć o cesarzu ukrytym w tym skromnym domku mieszczańskim, tak starannie zamkniętym, i spojrzał na wielki mur żółty, zdziwił się spostrzegając wypisany węglem wielkiemi literami, okrzyk: „niech żyje Napoleon!“ obok bezwstydnego rysunku, powiększonego nadzwyczajnie. Deszcz spłukał litery, napis widocznie był stary. Dziwnie wyglądał na tym murze ten okrzyk dawnego zapału wojennego, witającego zapewne stryja zdobywcę, a nie synowca. Teraz przypominał mu się wiek dziecinny, śpiewał mu duszy, gdy tam, w Chêne-Populeux, od samej kolebki wsłuchiwał się w opowiadania dziada, żołnierza wielkiej armii. Matka nie żyła, ojciec musiał przyjąć urząd rachmistrza, w nieuniknionej fatalności chwały, która dotknęła synów bohaterów, po upadku cesarstwa; dziadek żył tam z nędznej pensyi, w mierności drobnego urzędnika, pocieszając się opowiadaniem swych bojów wnukom, bliźniętom, chłopcu i dziewczynce, obojgu jasnowłosym, którym do pewnego stopnia zastępował matkę. Sadzał Henryetę na swem kolanie lewem, Maurycego na prawem i przez długie godziny opowiadał im heroiczne dzieje bitew.
Czasy mięszały się ze sobą, działo się to wszystko razem w straszliwem starciu wszystkich narodów. Anglicy, austryacy, prusacy, rosyanie — przesuwali się kolejno lub razem, zrzeszeni ze sobą, niewiedziano dlaczego zawsze pobici, raz ci, raz znów inni. Lecz w rezultacie wszyscy musieli być pobici, koniecznie pobici, w wylewie heroizmu gieniuszu, który zmiatał armie jak wióry. Raz, było to Marengo, klasyczna bitwa na płaszczyznie, z długiemi liniami uczenie rozwiniętemi, z mistrzowskim odwrotem w szachownicę, batalionami, milczącemi i spokojnemi pod ogniem, legendowa bitwa przegrana o godzinie trzeciej, wygrana o szóstej, w której sześciuset grenadyerów gwardyi konsularnej złamało nacisk całej jazdy austryackiej, gdzie Desaix pojawił się na to, by umrzeć i zmienić poczynającą się klęskę na zwycięztwo nieśmiertelne. To znowu, było to Austerlitz, ze swem pięknem słońcem chwały wśród mgły zimowej, Austerlitz poczynające się od zdobycia wyżyny Pratzenu, kończące się przez straszliwe pękanie lodów na stawach zamarzłych, cały korpus ruski zanurzający się pod lód, ludzie, zwierzęta, wśród trzasku okropnego, podczas gdy bóg Napoleon, który oczywiście wszystko przewidział, przyśpiesza klęskę kartaczami... Była to Jena, grób potęgi pruskiej, poczynająca się ogniem tyralierskim wśród mgły październikowej, niecierpliwość Neya, który o mało wszystkiego nie zepsuł, potem wejście na plac boju Augereau, który tamtego oswobadza, gwałtowne natarcie rozbijające środek nieprzyjaciela, potem popłoch, ucieczka przechwalonej jazdy, którą nasi husarzy koszą jak trawę, pokrywając romantyczną dolinę ludźmi i końmi porąbanymi. To było Eylau, wstrętne Eylau, najkrwawsze, rzeź pełna ciał okropnie pokaleczonych, Eylau ciemne od krwi wśród zamieci śnieżnej, z cmentarzem cichym i bohaterskim, Eylau grzmiące jeszcze piorunowem natarciem osiemdziesięciu szwadronów Murata, które przecięły nawskróś armię nieprzyjacielską, piętrząc na ziemi takie stosy trupów, że sam Napoleon zapłakał. Był to Friedland, wielka i straszna zasadzka, gdzie nieprzyjaciele znowu spadli na nas jak stado rozszalałych wróbli, arcydzieło strategii cesarza, który wszystko umiał, wszystko mógł, nasze lewe skrzydło nieruchome, niezachwiane, podczas gdy Ney wziąwszy miasto, ulicę za ulicą, niszczył mosty — a wtedy nasze lewe skrzydło wpadające na prawe nieprzyjaciela przypiera go do rzeki, gniecie w tem przejściu z taką zajadłością, że zabijano się jeszcze o godzinie dziesiątej wieczorem. To znów Wagram. Austryacy, chcący nas odciąć od Dunaju, wzmacniają ciągle swe lewe skrzydło dla pobicia Masseny, który raniony, dowodzi z powozu, a Napoleon złośliwy i olbrzymi pozwala na to, by nagle stu działami zmieść strasznym ogniem ich środek zachwiany, odrzucić go więcej niż o milę w tył, gdy tymczasem lewe skrzydło, przerażone swem odosobnieniem puszcza Massenę teraz zwycięzkiego i porywa za sobą resztę armii, niby tama przerwana falą. To nakoniec była Moskwa, gdzie jasne słońce austerlickie ukazało się poraz ostatni, straszny chaos ludzi, mięszanina liczby i zaciętej odwagi, wzgórza zdobywane pod nieustającym ogniem, reduty brane szturmem z bagnetem, ciągłe ataki broniące każdej stopy ziemi, takie zacięcie się i męztwo gwardyi ruskiej, że trzeba było dla ostatecznego zwycięztwa szalonych szarż Murata, grzmotu trzystu dział bijących naraz i waleczności Neya, tryumfującego księcia dnia. Zresztą, jakąkolwiekby była bitwa, sztandary zawsze wiatr unosił z tym samym dreszczem chwały w powietrzu drżącem, ten sam okrzyk: „niech żyje Napoleon!“ rozlegał się wśród zapalanych ognisk biwaków na pozycyi zdobytej. Francya wszędzie była u siebie, zdobywcza, wiodąca swe orły zwycięzkie z jednego końca Europy do drugiego, stawiająca swą nogę na karkach ludów pokonanych.
Maurycy kończył jedzenie kotletu, upojony nietyle winem białem, które iskrzyło się na dnie szklanki, jak tą chwałą dawną, śpiewającą w jego pamięci, gdy nagle wzrok jego padł na dwóch żołnierzy w łachmanach, pokrytych błotem, podobnych do bandytów, znużonych włóczęgą po drogach; usłyszał, jak żądali od posługującej dokładnych wskazówek co do rozłożenia pułków w obozie wzdłuż kanału.
Postanowił do nich odezwać się:
— Hej koledzy, proszę tutaj!... Jak widzę, jesteście z 7-go korpusu?
— Tak, z pierwszej dywizyi!... Że z niej jestem, dowodzi to, że byłem pod Froeschwiller, gdzie było dość gorąco, zapewniam pana... A ten oto mój kolega jest z 1-go korpusu i był pod Wissemburgiem, także paskudne miejsce!
Opowiedzieli swą historyę, jak porwani przez popłoch i rozsypkę, padli na pół nieżywi ze znużenia w rów, obaj lekko ranni, potem, wlokąc się za armią, zatrzymywali się po miastach dla odpoczynku, tak że teraz dopiero nieco zdrowsi, zdołali przyjść tutaj.
Maurycy z sercem ściśniętem, zabierając się do sera, zauważył ich oczy chciwie wlepione w talerz.
— Panno! — zawołał — proszę jeszcze o ser, chleb i wino!... Może koledzy zjecie trochę? Ja płacę. Wasze zdrowie!
Usiedli koło stołu uradowani. On, z ogarniającym go powoli niepokojem, przyglądał im się, tym żołnierzom będącym w opłakanym stanie, bez broni, ubranym w czerwone spodnie i płaszcze tak połatane różnokolorowemi szmatami, że podobni byli do rabusiów, do cyganów ubranych w łachy zebrane na pobojowisku.
— Tak! tak! do stu dyabłów! — zawołał wyższy z ustami pełnemi — było tam gorąco. Trzeba to było widzieć, opowiedz Coutardzie.
I mniejszy począł opowiadać z giestami, potrząsając chlebem, który trzymał w ręku.
— Prałem sobie koszule, podczas gdy gotowano jedzenie... Wystaw pan sobie paskudną dziurę, prawdziwy lejek, otoczony dokoła lasem, który dozwolił tym świniom prusakom zbliżyć się cichaczem, tak że nikt o tem nie wiedział... Otóż tedy, o godzinie siódmej, kule zaczynają prać w nasze kociołki. Do wszystkich dyabłów! nie trwało to długo, skoczyliśmy do naszych fletów, i aż do godziny jedenastej zdawało się, że wyprawimy im rzetelną łaźnię... Ale trzeba panu wiedzieć, że było nas wszystkiego pięć tysięcy, a tych świń przybywało ciągle. Umieściłem się na małem wzgórzu, ukryty za krzakami i widziałem ich, jak wyłazili ze wszystkich stron, wprost, z boku, istne mrowisko czarnych mrówek. Nie trzeba tego mówić, ale myśleliśmy wszyscy, że wodzowie nasi to czyste gawrony, że nas zapakowali w takie gniazdo os, zdala od kolegów, gdzie musieliśmy koniecznie beknąć, nie mając z nikąd pomocy... Zresztą, nasz generał, biedny chłop generał Douay, nie głupi i nie tchórz, połyka kulkę i kładzie ci się na ziemię, kopytami do góry. Zmiotło go i nie ma nikogo! Nic to jednak nie znaczy, trzymamy się ciągle. Ale cóż? było ich zadużo, trzeba było dać drapaka. Bijemy się w jakimś ogrodzie, bronimy dworca kolei, w takim huku, że można było ogłuchnąć... Wreszcie, nie wiem co się dalej działo, miasto zostało wzięte i znaleźliśmy się na górze, Geissberg, jak oni ją tam nazywają, zdaje mi się; i tam, ściśnięci w jakimś dworze wiejskim, nabiliśmy się tych świń niemało! Podskakiwali w górę, i była to nielada przyjemność patrzeć na nich, jak nosem ryli o ziemię... I cóż! ciągle ich przybywało więcej, dziesięciu na jednego, a armat mieli ile tylko się spodoba. Odwaga w takich wypadkach psu na budę się nie zda. Nakoniec zrobiła się taka marmulada, że musieliśmy dać drapaka... W rezultacie, jak na gawronów — nasi oficerowie okazali się nielada gawronami, prawda Picot?
Zapanowało przez chwilę milczenie. Picot wypił duszkiem szklankę wina białego i obcierając usta rękawem, rzekł:
— Z pewnością... To tak samo jak pod Froeschwiller, trzeba być osłem, żeby się bić w podobnych warunkach. Mój kapitan, złośliwa bestya, mówił to... O niczem nie wiedziano. Cała armia tej nierogacizny spadła nam na kark, gdy nas zaledwie było czterdzieści tysięcy. Nie spodziewano się bitwy tego dnia, walka rozpoczęła się nieznacznie, bez woli oficerów, jak się zdaje... Jednem słowem, wszystkiego widzieć nie mogłem naturalnie! Ale wiem, że taniec trwał przez cały dzień, i gdy myślano, że to już koniec, gdzie tam! skrzypce zaczęły grać na dobre... Najprzód w Woerth, ładnej wiosce, z zabawną dzwonnicą na kościele, podobną do pieca, gdyż z zewnątrz okryto ją kaflami. Nie wiem dlaczego kazano nam ją rano jeszcze opuścić, gdyż potem wszystkie zęby i pazury straciliśmy chcąc ją odzyskać i to napróżno. Ho! ho! moi chłopcy, mordowano się tam zawzięcie, co tam było brzuchów popłatanych i łbów potrzaskanych, no! trudno temu uwierzyć!... Nakoniec, wzięto się za bary około innej wsi, Elsasshausen, nazwisko trudne do wykrztuszenia. Pluła do nas cała kupa armat, ustawionych na wzgórzu, które także opuściliśmy tego rana. I wtedy to zobaczyłem, ja który do was mówię, szarżę kirasyerów. Dali się zabijać, biedni chłopcy! Litość brała rzucać ludzi i konie na takim placu boju, płaszczyzna pochyła pełna krzaków, poprzecinana rowami! Do wszystkich dyabłów to na nic zdać się mogło! Jednakże było to piękne, to rozgrzewa ci serce... Nakoniec, cóż robić! zdawało się, że nic nie pozostaje, jak dać drapaka. Wieś paliła się jak zapałka, badeńczycy, wirtemberczycy, prusacy, cała szajka, przeszło sto dwadzieścia tysięcy tej nierogacizny, jak to później policzono, otoczyło nas dokoła. I znowu rozpoczęła się coraz mocniejsza muzyka około Froeschwiller. Bo trzeba to przyznać, że choć Mac-Mahon jest gawronem, ale jest walecznym. Trzeba go było widzieć na wielkim koniu, pośród kul! Inny byłby zemdlał zaraz z początku, sądząc że nie wstyd jest uciekać z bitwy, kiedy się jest słabszym. On zaś, kiedy się już raz zaczęło, bił się do ostatka. I bił się też... W Froeschwiller, wiedźcie, to nie byli już ludzie, to były zwierzęta pożerające się nawzajem! Przez dwie godziny krew płynęła potokami... Wreszcie, trzeba było zmykać. Siarczyste pioruny, gdyby nas także było sto dwadzieścia tysięcy! gdybyśmy byli mieli dostatek armat i wodzów nie tak głupich!...
I rozgorączkowani, rozdrażnieni, w mundurach podartych, okryci kurzem, Coutard i Picot krajali chleb, połykali wielkie kawały sera, snując widma swych wspomnień, wśród altany pięknej, gron dojrzałych, ozłoconych przez promienie słoneczne. Teraz opowiadali o strasznem rozbiciu, które potem nastąpiło, o pułkach rozproszonych, zdemoralizowanych, zgłodzonych, uciekających przez pola, przez drogi wśród okropnego natłoku ludzi, koni, wozów, dział, powszechny pogrom całej armii, zniszczonej, chłostanej wichrem szalonym popłochu. Ponieważ nie potrafiono cofnąć się w porządku i bronić przejść w Wogezach, gdzie dziesięć tysięcy ludzi wstrzymałoby sto tysięcy, należało przynajmniej wysadzać w powietrze mosty, niszczyć tunele. Ale generałowie pędzili przerażeni, i tak burza zdumienia owładnęła zwycięzcami i zwyciężonymi, że przez chwilę obie armie straciły się z oczów. Szukano się po omacku wśród białego dnia, Mac-Mahon uciekał do Lunewillu, a następca tronu pruskiego szukał go w Wogezach. Korpus siódmy i resztki pierwszego przeszły Sawernę, jak potok szlamowaty i wezbrany, unoszący różne szczątki. Dnia ósmego w Sarrebourgu piąty korpus wpadł na pierwszy, jak strumień wezbrany, uciekający także, pobity choć się nie zetknął z nieprzyjacielem, unosząc swego wodza, smutnego generała Failly, przerażonego tem, że jego bezczynności przypiszą klęskę. Przez dzień 9-ty i 10-ty ucieczka szła dalej, „ratuj się kto może“ szalone, nie oglądające się nawet za siebie. Dnia 11-go podczas ulewnego deszczu skierowano się na Bayon, dla ominięcia Nancy, gdyż fałszywa pogłoska twierdziła, że miasto to jest w ręku nieprzyjaciela. Dnia 12-go obozowano w Haroué, dnia 13-go w Vicherey, a dnia 14-go zatrzymano się w Neufchâteau, gdzie nakoniec kolej żelazna zabrała tę toczącą się lawinę ludzi, którą pakowała bez ładu w swe wagony przez trzy dni i przewiozła do Châlons. W dwadzieścia cztery godziny po odejściu ostatniego pociągu prusacy się zjawili.
— O przeklęty losie! — kończył Picot — trzeba było dobrze nogi wyciągać! zwłaszcza my, co nas zostawiono w szpitalu!
Coutard wylał resztę wina do swej i do swego towarzysza szklanki.
— Tak, zabraliśmy nasze graty i w drogę! Ba! poszło to jeszcze jako tako, kiedy można wypić jeszcze za zdrowie tych, którym łba dotąd nie rozbito!
Teraz Maurycy zrozumiał wszystko. Po głupim napadzie w Wissemburgu, klęska w Froeschwiller była uderzeniem piorunu, którego blask ponury oświecił teraz wyraźnie okropną prawdę. Byliśmy źle przygotowani, artylerya mierna, efekta wojskowe nędzne, generałowie nieudolni; a nieprzyjaciel tak pogardzany, okazywał się mocny, tęgi, niezliczony, karny i posiadający wyborną taktykę. Słaba firanka naszych siedmiu korpusów, rozsianych na drodze z Metz do Strasburga, została rozdarta przez trzy armie nieprzyjacielskie, jak przez klin potężny. Odrazu zostaliśmy sami; ani Austrya, ani Włochy nie przyjdą nam z pomocą, plan cesarza rozwiał się wobec powolności wykonania i braku talentów w wodzach. Nawet los sprzysiągł się przeciw nam, gromadząc mnóstwo przeszkód, nieszczęśliwych okoliczności, pomagając prusakom do urzeczywistnienia ich tajemnych planów, polegających na tem, by nasze armie rozciąć na dwie części, jedną odrzucić na Metz dla odcięcia jej od Francyi, podczas gdy oni szliby na Paryż, zniszczywszy wprzódy drugą połowę. Teraz było to rzeczą najzupełniej pewną, że musimy być zwyciężeni dla mnóstwa przyczyn, których klęska była nieuniknionym skutkiem i wojna ta, to uderzenie nierozumnej odwagi przeciw przewadze liczebnej i metodzie chłodnej. Później można było różne rzeczy gadać, ale klęska mimo wszystkiego, była równie konieczną, fatalną, jak prawo siły, kierujące światem.
Nagle, Maurycy, zanurzony w swych myślach, z okiem marzącem, odczytał tam, przed sobą, okrzyk: Niech żyje Napoleon! wypisany węglem na dużym murze żółtym. Uczuł straszny ból, jakby go coś gwałtownie sparzyło. A więc to prawda, że Francya zwycięztw legendowych, która przechadzała się po całej Europie przy odgłosie bębna, została wywrócona jednem uderzeniem drobnego narodku mianego za nic? Więc wystarczyło piędziesiąt lat na to, żeby świat się zmienił, i klęska straszliwa spadała na głowę dotychczasowego zwycięzcy. I przypominało mu się to wszystko, co mu Weiss, szwagier jego mówił podczas owej nocy, pełnej niepokoju pod Milhuzą. Tak, on jeden wtedy dobrze widział, odgadywał przyczyny tajne i ukryte naszego osłabienia, odczuwał nowy wiatr młodości, wiejący z Niemiec. Czyżby kończył się jeden wiek wojenny, a rozpoczynał drugi? Biada narodom, które zatrzymują się na drodze nieustannego rozwoju! zwycięztwo należy do tych, którzy idą w przedniej straży, do więcej umiejących, zdrowszych, zdolniejszych!
W tejże chwili rozległy się śmiechy i krzyk jakiejś dziewczyny, pełen śmiechu łaskotliwego. To porucznik Rochas, w starej zadymionej kuchni, ubranej w obrazki Epinala, ściskał ładną dziewczynę jak żołnierz zwycięzca. Przyszedł do altany, gdzie kazał sobie podać kawy; a że słyszał ostatnie słowa Coutarda i Picota, rzekł więc wesoło:
— Ba! moje dzieci, to wszystko nic nie znaczy! To dopiero początek tańca, zobaczycie zaraz jak im się tęgo odpłacimy!.. Do licha, dotąd urządzali się tak, że było ich pięciu na jednego. Ale to się zmieni, ja to wam mówię!... Jest nas tu trzykroć sto tysięcy. Wszelkie ruchy, jakie teraz odbywamy, a które się wydają trudne do zrozumienia, mają na celu zwabienie prusaków na nas, podczas gdy Bazaine, który tylko czycha na to, złapie ich za ogon... Wtedy ich zgnieciemy, pęc! jak tę muchę!
I głośno klasnąwszy obu rękami zmiażdżył lecącą muchę; stawał się coraz weselszy i w swej naiwności wierzył w ten plan wyborny, który mu utkwił w głowie i podniecał jego odwagę niezwyciężoną. Z chęcią wskazał dwom żołnierzom jak najdokładniej miejsce, gdzie stały ich pułki; potem zadowolony zupełnie, z cygarem w ustach, zasiadł przed filiżanką, którą sobie podać kazał.
— To mnie przyjemność zrobiło, koledzy! odrzekł Maurycy do Coutarda i Picota, którzy odchodząc, dziękowali mu za ser i wino.
Kazał sobie także podać filiżankę kawy, i patrzył na porucznika; wyborny humor tegoż podobał mu się; nieco zdziwiony był temi trzema kroć stu tysiącami ludzi, kiedy właściwie było ich tylko sto tysięcy, oraz łatwością z jaką, Rochas obiecywał zgnieść prusaków między armią szatańską i armią w Metzu. Ale i jemu potrzebne były złudzenia! Dla czego bo nie mieć nadziei, kiedy przeszłość pełna chwały brzmiała mu ciągle w pamięci? Stara altana była tak wesoła, ze swym winogradem, z po za którego wyglądały jasne grona francuzkie, ozłocone przez słońce. Znowu miał ufność, podnoszącą swą głowę po nad głuchym smutkiem, jaki się w nim powoli nagromadził.
Przez jakiś czas ścigał oczami oficera strzelców afrykańskich, który w towarzystwie ordynansa, pędząc wyciągniętym kłusem, skrył się za rogiem ogrodu milczącego, w którym mieszkał cesarz. Później, gdy ordynans ukazał się sam i wstrzymał się z dwoma końmi przed drzwiami oberży, wyrwał mu się okrzyk zdziwienia.
— Prosper!... — zawołał. — A ja myślałem, żeś ty w Metzu!...
Prosper pochodził z Remilly, gdzie był prostym parobkiem folwarcznym. Maurycy znał go, gdy był jeszcze dzieckiem, gdy przepędzał wakacye u wuja Fouchard. Wyciągnąwszy los, od trzech lat był w Afryce, gdy wojna wybuchła; wyglądał dobrze w swej kurtce jasno błękitnej, w szerokich spodniach czerwonych z lampasem błękitnym i pasem czerwonym, ze swą długą, suchą twarzą, budową zręczną i silną niezwykle.
— A to spotkanie!... pan Maurycy!
Nie śpieszył się jednak wcale, prowadził do stajni pianą okryte konie, około których chodził z ojcowską pieczołowitością. Przywiązania do koni nabył zapewne w dzieciństwie, gdy wiódł te zwierzęta do pracy i dlatego wybrał służbę w kawaleryi.
— Wracamy z Monthois, przeszło dziesięć mil jednym tchem — rzekł podszedłszy — i Zefir chętnie coś przekąsi.
Zefirem nazywał się jego koń. On sam nic jeść nie chciał prócz, filiżanki kawy. Czekał na swego oficera, który znów czekał na cesarza. To może trwać pięć minut, a może i dwie godziny. Oficer kazał mu zaprowadzić konie w cień. A gdy Maurycy, zaciekawiony niezmiernie, począł go się wypytywać, machnął ręką:
— Nie wiem... zapewne jakieś wiadomości. Ma oddać jakieś papiery.
Rochas ze wzruszeniem przypatrywał się strzelcowi, którego mundur budził w nim wspomnienia afrykańskie.
— Hej, chłopcze, a gdzie ty tam byłeś?
— W Médéah, poruczniku.
W Médéah! i poczęli ze sobą rozmawiać z ożywieniem pomimo różnicy stopnia. Prosper przywykł do tego życia, do nieustannego czuwania ciągle na koniu, udając się na bitwę jak na polowanie, albo jak na wielką obławę na arabów. Miano jeden kocioł na sześciu ludzi, dzielono się na części; każda część stanowiła jakby rodzinę, w której jeden gotował, inny prał bieliznę, inny rozbijał namiot, chodził koło koni lub czyścił broń. Jeżdżono rano i popołudniu, obciążeni pod słońcem palącem. Wieczorem rozpalano dla odpędzenia mustyków wielkie ogniska, około których nucono piosnki francuzkie. Niekiedy wśród nocy jasnej, usianej gwiazdami, trzeba było wstawać i przyprowadzać konie do porządku, które wystawione na wiatr chłodny, gryzły się nawzajem i wyrywały kołki, rżąc szalenie. Niekiedy pito kawę, wyborną kawę, którą rozcierano na dnie kotła i cedzono przez czerwony pas munduru. Ale bywały także dni czarne, zdala od wszelkich mieszkań ludzkich, z nieprzyjacielem przed sobą. Wtedy nie było ani ognia, ani śpiewów, ani uczt. Czasem, z powodu bezsenności, pragnienia i głodu, znoszono prawdziwe męczarnie. Mimo to kochano tę egzystencyę pełną niespodzianek i przygód, tę wojnę nieustannych potyczek, gdzie osobista waleczność tyle znaczyć może — była to egzystecya urocza, podobna do podboju wyspy dzikiej, rozweselana niekiedy przez rabunki, kradzież na wielką skalę, przez maruderstwo, drobne kradzieże, których legendowe powodzenie wzbudzało śmiech nawet w generałach.
— O! — rzekł Prosper, nagle poważniejąc — tutaj nie tak jak tam u nas, tu się inaczej biją.
I wypytywany przez Maurycego, opowiedział swe wylądowanie w Tulonie, długi i nużący pochód aż do Lunewillu, gdzie dowiedzieli się o Wissemburgu i Froeschwiller. Zresztą nie wiedział dobrze, którędy szli, mięszał miasta. Z Nancy do Saint-Mihiel, z Saint-Mihiel do Metzu. Dnia 14-go musiała tam być wielka bitwa, gdyż całe niebo było w ogniu, ale on widział tylko czterech ułanów, stojących za płotem. Dnia 16-go bito się także; armaty grzmiały od szóstej godziny rano i opowiadano mu, że dnia 18-go taniec się znów rozpoczął jeszcze straszniejszy. Strzelcy tam nie byli, gdyż 16-go, w Gravelotte, gdy mieli puścić się na placu boju, ustawieni wzdłuż drogi, cesarz, który uciekał w powozie, zabrał ich ze sobą dla eskortowania go do Verdun... Piękny kurs, czterdzieści dwa kilometry galopem, z obawą, że każdej chwili mogą być odcięci przez prusaków!
— A Bazaine? — spytał Rochas.
— Bazaine?... opowiadają, że był bardzo zadowolony z tego, że cesarz go opuścił.
Porucznik wszakże chciał wiedzieć, czy Bazaine idzie tutaj. Prosper machnął ręką; któż to może powiedzieć? Oni od dnia 16-go, przepędzali czas na marszach i kontramarszach wśród deszczu, w podjazdach i placówkach, nie widząc nigdzie nieprzyjaciela. Teraz należy do armii szalońskiej. Jego pułk, dwa inne strzelców francuskich i jeden huzarów, trzecia dywizya jazdy rezerwy, tworzą dywizyę, dowodzoną przez generała Margueritte, o którym mówił z gorącem przywiązaniem.
— Tęgi chłop! zuch co się zowie! ale na co się to zda, utknęliśmy w błocie i koniec...
Zapanowało milczenie. Potem Maurycy przez chwilę począł mówić o Remilly, o wuju Fouchard, a Prosper żałował, że nie może się oddalić, żeby uścisnąć Honoryusza, wachmistrza, którego baterya stała dalej niż o milę ztąd, z drugiej strony gościńca do Laon. Parskanie koni zwróciło jego uwagę, wstał i pobiegł zobaczyć czy Zefirowi co się nie stało. Powoli żołnierze wszelkiej broni i stopni, zaczęli się schodzić do altany, gdyż była to godzina śniadania. Wszystkie stoliki zajęto; była to błyszcząca mięszanina mundurów wśród zieloności wina, oblanej słońcem. Major Bouroche przyszedł także i usiadł obok Rochasa, gdy ukazał się Jan, niosąc rozkaz.
— Poruczniku, kapitan oczekiwać pana będzie o godzinie trzeciej w interesie służbowym.
Rochas kiwnął głową, Jan zaś nie oddalił się zaraz, uśmiechnął się do Maurycego, który zapalał papierosa. Od historyi w wagonie, między obu zapanowało milczące przymierze, jak gdyby się coraz więcej i coraz lepiej poznawali.
Prosper powrócił zniecierpliwiony.
— Zacznę jeść, jeżeli mój naczelnik nie wyjdzie z tej budy... Niech dyabli wezmą, cesarz gotów nie wrócić przed wieczorem.
— Słuchajno — rzekł Maurycy ze wzbudzoną znów ciekawością — możeście wy przynieśli wiadomości od Bazaine’a?
— Być może! mówiono mi coś o tem w Monthois.
Nagle wszyscy się poruszyli. Jan, który stał przy drzwiach altany, odwrócił się wołając:
— Cesarz!
Wszyscy się zerwali. Pomiędzy lipami, na wielkim białym gościńcu, ukazał się pluton stu gwardzistów, w strojnych mundurach, błyszcząc pod słońce swemi pancerzami. Zaraz po nich cesarz jechał konno, sam jeden, ze sztabem w tyle, za którym postępował drugi pluton gwardzistów.
Głowy się obnażyły, rozległo się kilka okrzyków. Cesarz, przejeżdżając podniósł głowę, bardzo blady, z twarzą wydłużoną, oczami błędnemi i pełnemi łez. Wyglądał tak, jakby się zbudził ze snu, słaby uśmiech zajaśniał mu na ustach na widok tej oberży, oblanej słońcem, i salutował.
Wtem Jan i Maurycy usłyszeli wyraźnie, z tyłu po za sobą, Bouroche’a, który mruczał przyjrzawszy się dobrze cesarzowi:
— Widocznie coś mu mocno doskwiera.
Poczem jednem słowem zakończył swą dyagnozę:
— Mizerak!
Jan ze swoim chłopskim rozumem, poruszył ramionami; to ci dopiero los dla wojska mieć takiego wodza! Maurycy w dziesięć minut potem, uścisnąwszy rękę Prospera, zadowolony, że zjadł śniadanie, odszedł paląc papierosa, żeby się trochę powłóczyć. Ciągle mu w oczach stał ten obraz cesarza bladego i niezdecydowanego, jadącego drobnym truchtem. Był to spiskowiec, marzyciel, którego energia opuszcza w chwili, gdy działać należy. Mówiono o nim, że był bardzo dobry, że miał myśli wielkie i wspaniałe, że był bardzo uparty w postanowieniach, jak każdy człowiek milczący; był także bardzo waleczny i gardzący niebezpieczeństwem, fatalista poddający się swemu losowi. Zdawało się, że zdrętwiał wobec wielkiego przesilenia, jak gdyby został sparaliżowany przed spełnieniem czynu, niezdolny do opierania się losowi, jeżeli ten był mu przeciwny. I Maurycy zadawał sobie pytanie, czy to nie był wynik szczególnego stanu fizyologicznego, zaostrzonego przez cierpienie; czy choroba, na którą cesarz widocznie cierpiał, nie była czasem powodem tego braku decyzyi, tej nieudolności zwiększającej się, jaką okazywał od początku wojny. To wyjaśniało wszystko. Ziarnko piasku w ciele ludzkiem obala potężne mocarstwa.
Wieczorem w obozie, po apelu, powstał ruch nagły, oficerowie biegali, roznosząc rozkazy, organizując marsz jutrzejszy, który miał się rozpocząć rano o godzinie piątej. Maurycy znowu nadzwyczajnie się zdziwił i zaniepokoił, gdy się dowiedział, że jeszcze raz wszystko się zmieniło; nie miano już iść do Paryża, ale do Verdun, na spotkanie Bazaine’a. Obiegała pogłoska, że od tego ostatniego nadeszła w ciągu dnia depesza, donosząca, że rozpoczyna swój odwrót; i Maurycy przypomniał sobie Prospera z oficerem strzelców, przybyłym z Monthois; może przyniósł on kopię tej depeszy. Brała więc górę cesarzowa regentka i rada ministrów, wśród nieustannego wahania się marszałka Mac-Mahona, wśród obawy, żeby cesarz nie wrócił do Paryża, wśród upartej chęci popchnięcia armii naprzód, dla spróbowania ostatniego sposobu ratunku dynastyi. I ten nędzny cesarz, ten biedny człowiek, który nie miał miejsca w swem państwie, miał być umieszczony jak paczka nieużyteczna i ciężka, między bagażami wojsk, skazany na wleczenie za sobą ironii swego obozu cesarskiego, swych stu gwardzistów, powozów, koni, kucharzów, furgonów z rądlami srebrnemi, winem szampańskiem, z całym przepychem swego płaszcza monarszego, posianego pszczołami, zamiatającego krew i błoto wielkiego gościńca klęski...
Maurycy nie spał jeszcze o północy. Gorączkowa bezsenność, pełna nieprzyjemnych marzeń, zmuszała go do przewracania się z boku na bok pod namiotem. Skończył na tem, że wstał i wyszedł; oddychał z ulgą chłodnem powietrzem, przez wiatr targanem. Niebo pokryte było wielkiemi chmurami, noc była bardzo ciemna, nieskończony mrok ciemności, które ostatnie blaski dogasających ognisk rozświecały tu i owdzie. I w tej ciszy nocnej, jak gdyby przyduszonej milczeniem, czułeś oddech powolny stu tysięcy ludzi śpiących. Niepokój Maurycego powoli ustał, obudziło się w nim pewne uczucie braterstwa, pełne wybaczającej tkliwości dla tych wszystkich uśpionych i żyjących, z których wkrótce tysiące spać będą snem wiecznym. Bądź co bądź, dzielni ludzie! choć nie byli karni, kradli i pili. Ale ileż już cierpień doznali; czyż ich nie tłomaczył upadek całego narodu? Pełni chwały weterani z pod Sewastopola i Solferino byli tu już w bardzo niewielkiej liczbie, ginąc wśród wojsk zbyt młodych, niezdolnych do dłuższego oporu. Te cztery korpusy utworzone i uorganizowane naprędce, bez związku wzajemnego, tworzyły armię rozpaczy, wojska pokuty, które wysyłano na ofiarę, dla złagodzenia gniewu przeznaczenia. Musiały one wejść na Kalwaryę aż do szczytu, płacąc za błędy innych potokami swej krwi, okropnością pogromu.
I w tej chwili, w głębi drżących ciemności, Maurycy widział przed sobą wielki obowiązek. Już teraz nie miał złudnej nadziei otrzymania zwycięztwa legendowego. Ten marsz na Verdun, był to marsz na śmierć i on postanowił tam iść z rezygnacyą i siłą, gdyż umrzeć było obowiązkiem.

IV.

Dnia 23 sierpnia we wtorek, o godzinie szóstej rano obóz został zwinięty, sto tysięcy ludzi armii szalońskiej poruszyło się, popłynęło strumieniem olbrzymim, niby rzeka ludzka, na chwilę rozlana w jezioro, by wkrótce potem rozpocząć dalej swój bieg; i pomimo pogłosek, obiegających wczoraj, było to dla wielu niespodzianką, że zamiast cofać się, odwracano się plecami od Paryża idąc na wschód, niewiadomo gdzie.
O godzinie 5-ej rano, siódmy korpus nie miał jeszcze nabojów. Od dwóch dni artylerzyści robili co mogli, żeby wyładować konie i zapasy, na stacyi przepełnionej żywnością, cofającą się od Metz. Dopiero w ostatniej chwili dwa wagony napełnione ładunkami znaleziono śród niesłychanego zamięszania pociągów, a ładunków tych jedna kompania, do której Jan należał, zdołała przywieźć dwa kroć czterdzieści tysięcy na wozach zarekwirowanych na gwałt. Jan udzielił sto nabojów według regulaminu każdemu żołnierzowi swej sekcyi, prawie w chwili, gdy Gaude, trębacz kompanii, trąbił by wyruszano.
Pułk 106 nie miał przechodzić przez Reims; rozkaz nakazywał obejść miasto i dostać się na wielką drogę do Châlon. Ale i teraz zapomniano o rozkładzie godzin, tak dalece, że cztery korpusy armii, wyruszywszy jednocześnie, stłoczyły się przy wejściu na drogę. Artylerya, jazda, co chwila przecinała i zatrzymywała szeregi piechoty. Całe brygady musiały godzinami wyczekiwać z bronią u nogi, na zoranej roli, ażeby droga była wolną. Na dobitkę, zerwała się burza straszliwa, która przeszło przez godzinę moczyła ludzi do nitki, zwiększając ciężar tornistrów i płaszczów. Mimo to pułk 106 ruszył nakoniec, jak tylko deszcz ustał; podczas, gdy na polu sąsiedniem, żuawi, zmuszeni jeszcze do czekania, dla rozerwania się, zaczęli rzucać na siebie ziemią, która rozmoczona zostawiała na mundurach plamy, co wywoływało istne wybuchy śmiechu.
Prawie zaraz potem ukazało się słońce, słońce tryumfalne gorącego poranku sierpniowego. Wesołość powróciła; z żołnierzy kurzyło się niby dym rozwłóczący się po powietrzu; bardzo prędko osuszyli się, podobni do wyżłów zabłoconych, wydobytych z bagna, żartując z kawałów stwardniałego błota pokrywającego ich czerwone spodnie. Na końcu jednego z przedmieść Reimsu musiano się poraz ostatni zatrzymać tuż przy sklepiku z napojami.
Maurycemu przyszła myśl uraczyć swą sekcyę, na cześć dobrego powodzenia.
— Jeżeli pozwolicie, panie kapralu...
Jan po chwilowem wahaniu, wziął szklaneczkę... Był tam także Loubet i Chouteau, ten ostatni z pełnem ironii uszanowaniem dla Jana, w chwili gdy uczuł jego pięść; byli tam także Pache i Lapoulle, dwaj zuchy byle im głowy nie zawracano.
— Za wasze zdrowie, kapralu! — zawołał Chouteau głosem pełnym namaszczenia.
— I za wasze, oby każdy wrócił cały! — odrzekł Jan z grzecznością, wśród śmiechu przyjaznego.
Ale już ruszano i kapitan Beaudoin zbliżał się z miną zagniewaną, gotów do nagany, podczas gdy porucznik Rochas udawał, że gdzieindziej patrzy, uwzględniając pragnienie żołnierzy. Posuwano się drogą szalońską, wijącą się jak nieskończona wstęga, obsadzona drzewami, ciągnąca się prosto przez niezmierną płaszczyznę, wśród ściernisk i wysokich wiatraków, poruszających skrzydłami. Dalej ku północy, druty telegraficzne wskazywały inne drogi i widać było ciemne linie innych pułków, posuwających się wolno. Niektóre postępowały przez pola w zbitych kolumnach. Brygada jazdy na przodzie, na lewo, kłusowała wśród blasku słonecznego. I cały widnokrąg pusty, smutny i nieograniczony, zaludniał się temi strumieniami ludzi wylewającemi się zewsząd, tym potokiem niepowstrzymanym mrowisk olbrzymich.
Koło godziny dziewiątej, pułk 106 zeszedł z drogi do Châlons i puścił się na lewo, gościńcem do Suippe, ciągnącym się prosto. Maszerowano po obu stronach drogi, zostawiając jej środek wolnym, którym szli sami oficerowie. Maurycy zauważył ich twarze zadumane, będące w uderzającej sprzeczności z wesołem usposobieniem i hulaszczem zadowoleniem żołnierzy, którzy jak dzieci cieszyli się z tego, że nakoniec odbywają pochód. Ponieważ sekcya znajdowała się prawie na czele kolumny, widział więc zdala pułkownika de Vineuil, którego postawa smutna, wyprostowana, kołysała się zgodnie z ruchem konia. Muzyka pułkowa i markietani szli z tyłu. Za nimi wlokły się ambulanse i furgony wraz z konwojem całego korpusu, konwojem olbrzymim wozów z furażem, furgonów zamkniętych z żywnością, wózków z bagażami, szereg powózek wszelkiego rodzaju, ciągnących się na przestrzeni przeszło pięciu kilometrów, które na rzadkich zagięciach drogi widziano doskonale, niby wielki ogon. Wreszcie na samym końcu, trzody bydła zamykały kolumnę, gromada dużych wołów postępujących wśród chmury kurzu, mięso jeszcze żywe, popędzane batami ludu wojennego i wędrującego.
Lapoulle od czasu do czasu poprawiał na sobie tornister poruszeniem pleców. Pod pozorem, że jest najmocniejszy, obciążano go sprzętami należącemi do całej sekcyi, kotłem wielkim i manierkami na wodę. Tym razem nawet kazano mu dźwigać łopatę kompanii, wmawiając w niego, że to jest zaszczytem. Nie skarżył się wcale, śmiał się ze śpiewki, jaką Loubet, tenor sekcyi, wyśpiewywał w czasie marszu. Ten Loubet miał sławny tornister, w którym wszystko można było znaleźć: bieliznę, trzewiki na zmianę, igły i nici, szczotkę, czekoladę, obrus, kociołek, nie licząc żywności regulaminowej, jak suchary i kawa; dźwigał także naboje, a na wierzchu tornistru miał płaszcz zwinięty, namiot i kociołki, co wszystko wydawało się bardzo lekkiem, gdyż jak powiadał, umiał on doskonale się pakować.
— Przeklęty kraj mimo wszystko! powtarzał od czasu do czasu Chouteau, rzucając wzrokiem pogardy na te milczące płaszczyzny Szampanii.
Szerokie przestrzenie ziemi kredowej ciągnęły się w nieskończoność. Nigdzie folwarku, nigdzie żywej duszy, prócz przelatujących wron plamiących na czarno szarą niezmierzoność. Na lewo, gdzieś bardzo daleko, lasy sosnowe, ciemno zielone, rosły na lekkiem wzniesieniu, ograniczającem niebo; na prawo zaś, rozpoznawano bieg rzeki Vesle po linii drzew rosnących nad nią. A tam, po za wzgórzami, widziano już od jakiegoś czasu, wznoszący się dym ogromny, którego kłęby zbite czerniały na horyzoncie, niby olbrzymia chmura pożarna.
— Co się tam pali? pytano się jednogłośnie ze wszystkich stron.
Powoli wytłomaczenie tego zjawiska poczęło obiegać kolumnę. To gorzał obóz w Châlons od dwóch dni, zapalony, jak mówiono z rozkazu cesarza, dla tego, by prusacy nie korzystali z nagromadzonych tam zapasów. Kawalerya tylnej straży otrzymała polecenie zapalenia wielkiego budynku, zwanego magazynem żółtym, napełnionego namiotami, kocami, matami, i jeszcze jednego ogromnego składu zamkniętego, gdzie znajdowały się miski, trzewiki, dery, w takiej ilości, że byłoby w co zaopatrzyć jeszcze sto tysięcy ludzi. Stogi siana, także podpalone, dymiły się jak olbrzymie pochodnie. I na ten widok, wobec tych kłębów mętnych, rozbijających się po nad wzgórza dalekie, napełniających niebo niewypowiedzianą żałobą, armia w pochodzie przez wielką i smutną płaszczyznę, pogrążyła się w ponure milczenie. Pod blaskiem słonecznym słychać było tylko miarowy odgłos kroków, a głowy mimo woli zwracały się ku rosnącemu dymowi, którego obłok zniszczenia zdawał się ścigać kolumnę przeszło przez milę.
Wesołość powróciła dopiero, gdy się zatrzymano na odpoczynek, na ściernisku, gdzie żołnierze posiadali na tornistrach i poczęli jeść wielkie suchary, kwadratowe, przeznaczone do rozmoczenia w zupie; za to drobne, okrągłe, trzeszczące i lekkie, były prawdziwym przysmakiem, mającym tę tylko wadę, że sprawiały nadzwyczajne pragnienie. Pache, wezwany, zaśpiewał pieśń nabożną, którą chórem śpiewała cała sekcya. Jan, dobry chłopiec, uśmiechał się, pozwalając na wszystko, w Maurycym zaś budziło się zaufanie, widząc zadowolenie ogólne, porządek, wesołość tego pierwszego dnia pochodu. Resztę marszu dziennego odbyto z niemniejszą wesołością, choć ostatnie osiem kilometrów, wydawały się męczącemi. Zostawiono na lewo wieś Prosnes, porzucono gościniec, by ruszyć na przełaj przez grunta nieuprawne, płaszczyznę piasczystą tu i owdzie zarosłą sośniną; i cała dywizya ze swym nieskończonym szeregiem pociągów szła przez ten lasek, piachami, w które zapadano po kostki. Pustynia powoli rozszerzała się, napotkano tylko gromadę chudych owiec, strzeżonych przez czarnego psa.
Nakoniec, około godziny czwartej, pułk 106 zatrzymał się w Dontrien, wiosce leżącej nad brzegiem Suippe’y. Rzeczka wije się śród kępek drzew, stary kościół stoi na cmentarzu, który przykrywa swym cieniem całkowicie olbrzymi kasztan. Na lewym brzegu, na pochyłej łączce, pułk rozbił swe namioty. Oficerowie mówili, że cztery korpusy armii, tego wieczoru, rozłożyły się wzdłuż Suippe’y, od Auberive aż do Heutrégiville, przez Dontrien, Béthiniville i Pont Faverger, tworząc linię kozłów z bronią, długą przeszło na pięć mil.
Gaude zaraz zatrąbił na rozdawanie żywności, i Jan musiał pobiedz, gdyż kapral był dostarczycielem wszystkiego i zawsze się śpieszyć musiał. Wziął ze sobą Lapoulle’a, powrócili w pół godziny, dźwigając kawał wołu ciekącego krwią i naręcze drzewa. Pod dębem zabito i pocięto trzy sztuki z trzody, która szła za wojskiem. Lapoulle musiał iść jeszcze po chleb , który pieczono od południa w Dontrien w piecach wiejskich. Miano więc tego dnia obfitość wszystkiego, prócz wina i tytoniu, którego zresztą nigdy nie dawano.
Jan, powróciwszy, spostrzegł Chouteau’a zajętego przy pomocy Pache’a rozbijaniem namiotu. Przypatrywał im się przez chwilę z miną doświadczonego starego żołnierza i widział, że ich usiłowania na nic się nie zdadzą.
— Dzięki Bogu, że noc będzie pogodna — rzekł nakoniec — gdyż w przeciwnym razie, gdyby był wiatr, musielibyśmy iść na przechadzkę nad rzekę... Trzeba widzę, was nauczyć.
I chciał posłać Maurycego po wodę, z dużym kociołkiem. Ale ten, siedząc na trawie, zdjął buty i oglądał swoją nogę prawą.
— No, co się tam stało?
— Obtarłem sobie piętę... Inne trzewiki były wygodne, i w Reims taki byłem głupi, że wybrałem te, bo wyglądały elegancko.
Jan ukląkł i podniósł rękami nogę Maurycego, którą obracał ostrożnie, jak nogę dziecka, potrząsając głową.
— Wie pan co, to nie jest dobre... Uważaj pan. Żołnierz, którego nogi bolą, nic nie jest wart. Mój kapitan, we Włoszech, mawiał zawsze, że odnosi się zwycięztwa nogami.
Zaraz kazał Pache’owi przynieść wody. Rzeka płynęła o pięćdziesiąt metrów. Tymczasem Loubet rozpalił drwa w dole, jaki wykopał w ziemi, ustawił koło niego wielki kocioł, napełniony wodą, w którą wrzucił mięso artystycznie na patyczki pozatykane. Ogólne zadowolenie ogarnęło wszystkich na widok gotującego się wołu. Cała sekcya, swobodna, rozciągnęła się na trawie, około ognia, pełna czułych życzeń dla tego mięsa, które się gotowało; Loubet z powagą mieszał łyżką w kotle. Tak samo jak dzieci i dzicy, jedynem ich pragnieniem było jeść i spać, w tym pochodzie ku nieznanemu, bez jutra.
Maurycy znalazł w swym tornistrze dziennik kupiony w Reims, i Chouteau zapytał:
— Czy są jakie wiadomości o prusakach? trzeba nam to odczytać.
Wszyscy teraz żyli w zupełnej zgodzie, pod rosnącą ciągle władzą Jana. Maurycy chętnie odczytał ciekawe wiadomości, podczas gdy Pache, krawiec sekcyi, naprawiał mu płaszcz a Lapoulle czyścił swój karabin. Najprzód była mowa o wielkiem zwycięztwie Bazaine’a, który wywrócił cały korpus pruski w kamieniołomy w Jaumont; to wymyślone opowiadanie ustrojone było w okoliczności dramatyczne, konie i ludzie gniotący się śród skał, zupełne zniszczenie, tak że ani jednego trupa całego nie można było pochować w ziemi! Następnie były tam obfite szczegóły o stanie opłakanym wojsk niemieckich, w chwili gdy się znalazły we Francyi; żołnierze źle żywieni, źle ubrani, padali w zupełnem wycieńczeniu, umierali masami wzdłuż dróg, trapieni straszliwemi chorobami. W innym artykule opowiadano, że król pruski dostał biegunki, że Bismark złamał nogę wyskakując przez okno z oberży, w której żuawi o mało go nie wzięli do niewoli. Wszystko było jak najlepiej. Lapoulle śmiał się na całe gardło, zaś Chouteau i inni, nie wątpiąc o prawdzie tych słów, wpadali w zapał na myśl, że będą wkrótce zagarniali prusaków, jak wróble w polu na mrozie. Nadewszystko cieszono się ze skoku Bismarka. Ho! ho! żuawi i turkosi, to dopiero zuchy! Obiegały cale legendy; Niemcy drżały i gniewały się, mówiąc że niegodnem jest narodu ucywilizowanego, używać do obrony ludzi dzikich. Jakkolwiek zdziesiątkowani pod Froeschwiller wydawali się jednak nietkniętymi i niezwyciężonymi.
Szósta godzina wybiła na wieży w Dontrien, gdy Loubet zawołał:
— Do rosołu!
Sekcya z namaszczeniem religijnem utworzyła koło. W ostatniej chwili Loubet znalazł u pobliskiego wieśniaka nieco jarzyn. Prawdziwa uczta; rosół napełniony marchwią i porami, coś słodkiego dla żołądka jak aksamit. Łyżki dzwoniły o miseczki. Potem Jan, który wydzielał porcye, zabrał się do mięsa, które w tym dniu porozdzielał z najsurowszą sprawiedliwością, gdyż oczy wszystkich patrzały bacznie i z pewnością dałoby się słyszeć szemranie, gdyby który kawałek był większy od innego. Pochłonięto wszystko, najedzono się po same gardło.
— Do licha! — zawołał Chouteau, przewracając się na wznak gdy skończył jedzenie — to zawsze warte więcej niż uderzenie kolanem w tył.
Maurycy był nasycony i bardzo szczęśliwy także, nie myśląc już o swej nodze, której pięta przestała go boleć. Zżył się teraz z tem koleżeństwem gburowatem, zniżył się do równości ze wszystkimi, wobec potrzeb fizycznych życia. W nocy spał głębokim snem wraz ze swymi pięciu towarzyszami pod namiotem, przyciśnięty, zadowolony, że nie czuje obfitej rosy, która spadła. Trzeba dodać, że Lapoulle, namówiony przez Loubeta, zabrał z sąsiedniej sterty wielkie snopki słomy, na której sześciu zuchów chrapało, jak na puchach. I wśród nocy widnej, od Aubérives do Heutrégiville, wzdłuż powabnej rzeczki Suippe’y, toczącej się pomiędzy wierzbami, ogniska stu tysięcy ludzi uśpionych oświecały pięć mil płaszczyzny, jak gwiazd szereg.
O wschodzie słońca przyrządzono kawę, z ziarnek utartych w miseczce stemplem od karabina i rzuconych do wody gorącej, przyczem fusy spędzano na dół przez wpuszczanie kropli zimnej wody. Tego poranku, wschód słońca był królewsko wspaniały, wśród wielkich chmur z purpury i złota; ale Maurycy nie patrzał na to widowisko, tylko Jan, patrzał z zadumą i niepokojem na świt różowy, zapowiadający deszcz. To też przed wyruszeniem w pochód, gdy rozdano chleb upieczony wczoraj, i gdy sekcya otrzymała trzy długie bochenki, zganił surowo Loubeta i Pache’a, że je umieścili na wierzchu swych tornistrów. Namioty były już zwinięte, tornistry pozapinane, nie słuchano go więc wcale. Szósta godzina biła na wszystkich zegarach wioski, gdy cała armia się ruszyła, rozpoczynając wesoło swój marsz, wśród poranku tego dnia nowego.
Pułk 106, dla dostania się na gościniec z Reims do Vouziers, przeszedł drogi poprzeczne, idąc przeszło godzinę przez ścierniska. W dole, ku północy, widziano śród drzew Béthiniville, gdzie jak mówiono, nocował cesarz. Gdy nakoniec wstąpiono na gościniec do Vouziers, rozpoczęły się snów wczorajsze płaszczyzny, piasczysta Szampania rozwijała swe biedne pola, rozpaczliwie jednostajne. Teraz Arna, nędzny strumyczek, płynęła po lewej ręce, po prawej zaś ziemia naga rozciągnęła się do nieskończoności swemi płaskiemi liniami na widnokręgu. Przechodzono wioski, Saint Clément, ze swą jedyną ulicą wężykowatą po obu stronach drogi; Saint-Pièrre, duże miasteczko bogaczów, którzy zabarykadowali swe drzwi i okna. O godzinie dziesiątej zatrzymano się na odpoczynek pod inną wsią, Saint-Etienne, gdzie żołnierze ku wielkiej swej radości znaleźli tytoń. Siódmy korpus podzielony był na kilka kolumn; pułk 106 szedł sam jeden, mając za sobą tylko batalion strzelców i artyleryę rezerwy; i Matrycy napróżno odwracał się na zagięciach drogi, by zobaczyć olbrzymi konwój pociągów, które go wczoraj tak interesowały; trzody gdzieś przeszły i widać było tylko toczące się działa, wyglądające na tej płaszczyźnie nagiej, jak wielka szarańcza na swych wysokich łapach.
Za Saint-Etienne droga stała się szkaradną; droga podnosząca się coraz wyżej, wśród szerokich pól bezpłodnych, na których rosły tylko drzewa sosnowe, o ciemnej zieleni, smutne na tle białego gruntu. Nie maszerowano jeszcze śród takiej pustyni. Gościniec źle ubity, pełen wyrw w skutek ostatnich deszczów, był pełen błota, szarej rozmokłej gliny, w której nogi więzły jak w smole. Męczono się straszliwie, ludzie wycieńczeni z trudnością się posuwali. Na dobitkę, lunął nagle deszcz ulewny. Artylerya uwiązłszy w błocie, ruszyć się nie mogła.
Chouteau, który niósł ryż dla całej sekcyi, bez tchu, gniewny na ten ciężar, który go przygniatał, rzucił pakunek, sądząc, że go nikt nie widzi. Ale Loubet to spostrzegł.
— Co robisz? czy chcesz, żeby koledzy z głodu pozdychali?
— A tak... nie brak przecież niczego — odrzekł Chouteau, dostaniemy innego na odpoczynku.
Loubet, który niósł słoninę, przekonany tem rozumowaniem, pozbył się także swego ciężaru.
Maurycy tymczasem coraz bardziej cierpiał na nogę, której pięta musiała się znów zaognić. Wlókł za sobą nogę, tak często utykając, że Jan uległ troskliwości coraz się w nim zwiększającej.
— Co? ciężko! znów się zaczęło!
Poczem, ponieważ zatrzymano się na chwilę dla odpoczynku, dał mu dobrą radę.
— Zdejm pan trzewik, idź boso, świeże błoto złagodzi ból.
Jakoż w ten sposób Maurycy mógł bez wielkiego trudu iść dalej, i ogarnęło go głębokie uczucie wdzięczności. Było to prawdziwe szczęście dla sekcyi mieć takiego kaprala, który już służył i zna wszelkie sekreta rzemiosła; zapewne, iż był to chłop źle oskrobany, ale mimo to dzielny człowiek.
Do Contreuve, gdzie miano spocząć, przybyto późno, przebywszy drogę z Châlons do Vouziers i spuszczano się w dolinę Semidy. Krajobraz się zmienił, były to już Ardenny. Z szerokiego i nagiego wzgórza, gdzie rozłożył się 7-y korpus, po nad wioską, widziano dolinę Aisny, otuloną w szarą mgłę deszczową.
O godzinie szóstej Gaude nie zatrąbił jeszcze na dystrybucyę żywności. Wtedy Jan, chcąc się czemś zająć, zaniepokojony silnym wiatrem, który się zrywał, chciał osobiście rozpiąć namiot. Pokazał żołnierzom, jak należy wybrać miejsce na lekkiej pochyłości, jak wbić kołki z ukosa, wykopać rowek około płótna, żeby woda miała gdzie spływać. Maurycy z powodu nogi, był wyłączony od wszelkiego zajęcia; i dziwił się rozumnej zręczności tego chłopa, o postaci niekształtnej. Był znużony nadzwyczajnie, ale podtrzymywała go nadzieja, która wstąpiła do wszystkich serc. Odbyto ciężki marsz z Reims, sześćdziesiąt kilometrów w dwóch dniach. Jeżeli dalej tak będą maszerować i ciągle prosto przed siebie, nie może być wątpliwości, że wywrócą drugą armię niemiecką, dla podania ręki Bazaine’owi wprzód, nim armia następcy tronu pruskiego, która jak mówiono, miała się znajdować w Vitry-le-François, będzie miała czas dostać się do Verdun.
— Cóżto? czy mamy zdechnąć z głodu? — zapytał Chouteau, spostrzegając że o siódmej godzinie nie rozdawano jeszcze żywności.
Jan rozsądnie zrobił, rozkazawszy Loubetowi rozpalić ogień i postawić na nim kocioł pełen wody; a ponieważ nie było drzewa, musiał patrzeć przez palce, jak rozebrano płot jakiegoś ogrodu sąsiedniego. Gdy jednak rzekł, że trzeba ugotować ryżu ze słoniną, trzeba było się przyznać, że ryż i słonina została w błocie na drodze z Saint-Etienne. Chouteau kłamał bezczelnie, przysięgał że worek musiał się odwiązać od tornistra bez jego wiedzy.
— Jesteście świnie! — krzyknął Jan gniewny. — Rzucać żywność kiedy jest tylu głodnych!
To samo stało się z trzema bochenkami chleba, przytroczonemi do tornistrów; nie usłuchano go, deszcz je przemoczył tak, że rozmiękły, zrobiła się z nich istna papka, której nie można było do ust włożyć.
— Prześlicznie — powtarzał. — Mieliśmy wszystko a teraz nie mamy okruszyny nawet... Jesteście rzetelne świnie!
Wezwano sierżanta Sapina po rozkazy i wrócił z miną smutną uwiadomić swój pluton, że nie będzie rozdziału, że więc należy pożywić się tem, co każdy posiada. Mówiono, że konwój został na drodze z powodu niepogody. Co do bydła, musiało zabłądzić w skutek złych rozporządzeń. Później dowiedziano się, że korpus 5 i 12 posunęły się w tym dniu do Rhetel, gdzie zakwaterował się sztab główny i że tam wszystka żywność wiosek ściągniętą została, wraz z ludnością pragnącą zobaczyć cesarza; tak, że przed 7 korpusem okolica była pusta, ani mięsa, ani chleba, ani mieszkańców. Na dobitkę, w skutek nieporozumienia, prowizya intendentury skierowana została na Chêne-Populeux.
Przez całą wojnę, biedni intendenci byli w ciągłej rozpaczy; wszyscy bowiem na nich narzekali a tymczasem całym ich błędem było to, że ściśle wypełniali rozkazy i nadsyłali żywność na wskazane miejsca, na które wojska zwykle nigdy nie przybywały.
— Brudne świnie! — powtarzał Jan rozgniewany — należałoby was zostawić tak, bo nie zasługujecie na to, bym szukał czego dla was, choć moim obowiązkiem jest nie pozwolić na to, byście pozdychali na drodze!
Udał się na poszukiwania, jak to każdy dobry kapral powinien zrobić, zabierając ze sobą Pache’a, którego lubił za jego łagodność, choć niepodobało mu się zbytnie jego nabożeństwo.
Ale Loubet od niejakiego czasu przypatrywał się małemu folwarkowi, odległemu o dwieście do trzystu metrów, leżącemu na samym końcu wsi, gdzie zdawało mu się, że jest sklep z wiktuałami. Zawołał Chouteau’a i Lapoulle’a, mówiąc:
— Poszukajmy i my. Zdaje mi się, że tam jest żarcie...
Zostawiono więc Maurycego na straży przy kotle z wodą gorącą, z rozkazem podtrzymywania ognia. Usiadł na płaszczu, z nogami rozzutemi, żeby rana osychała. Zajmował go widok obozu, wszystkie sekcye myszkujące do koła, od chwili gdy nie oczekiwały już dystrybucyi. Widział to teraz, że niektórym sekcyom brakowało wszystkiego, podczas gdy inne żyły w ciągłej obfitości, stosownie do zapobiegliwości i zręczności kaprala i żołnierzy. Wśród zachwycającego ruchu, jaki go otaczał, wśród kozłów z bronią i namiotów, zauważył takie sekcye, które nawet nie miały czem ognia rozpalić, inne zrezygnowane, kładły się spać, inne natomiast zabierające się do jedzenia z wielkim apetytem.
Uderzał go także zupełny porządek artyleryi rezerwy, obozujący niedaleko, na szczycie wzgórza. Słońce przy zachodzie, ukazało się między dwoma chmurami i oblewało blaskiem działa, które kanonierzy już oczyścili z błota, jakie je pokryło podczas drogi.
W małym folwarku, do którego Loubet i jego koledzy dążyli, naczelnik ich brygady, generał Bourgain-Desfeuilles, zakwaterował się wygodnie. Znalazł tam jakie takie łóżko i zasiadł przy stole, na którym znajdował się omlet i kura pieczona, co go napełniało wybornym humorem; a że pułkownik de Vineuil znajdował się tam także w interesie służbowym, przeto zaprosił go na obiad. Obaj więc zajadali a posługiwał im chłopak z jasnemi włosami, będący u gospodarza dopiero od trzech dni, alzatczyk jak mówił, zmuszony do opuszczenia kraju w skutek klęski pod Froeschwiller. Generał mówił swobodnie przy tym człowieku, krytykował ruchy armii, nawet rozpytywał go się o drogi i odległości, zapominając że nie był on rodem z Ardennów. Zupełna nieświadomość, zdradzająca się w pytaniach, poruszyła pułkownika. Mieszkał on niegdyś w Mézièrs. Dał więc kilka dokładnych wskazówek, które wywołały z ust generała następujący okrzyk:
— Bądź co bądź jest to głupie! Jakże można bić się w kraju, którego się wcale nie zna.
Pułkownik zrobił ruch rozpaczy. Wiedział on, że po wypowiedzeniu wojny rozdano wszystkim oficerom mapy Niemiec, ale żaden z nich zapewne nie posiadał mapy Francyi. To co widział i słyszał od miesiąca wprawiało go w rozpacz. Ale cóż on mógł zrobić, w swej władzy ograniczonej?
— Nie można nawet zjeść spokojnie! — zawołał nagle generał. — Czego oni tam tak wrzeszczą? Idź-no zobacz, alzatczyku!
Ale zjawił się sam właściciel folwarku, zrozpaczony, gestykulujący, jęczący. Rabowano go, strzelcy i żuawi wywracali jego dom do góry nogami. Zrazu był tak głupi, że otworzył sklep, jako posiadający sam jeden w całej wsi jaja, kartofle, króliki. Sprzedawał, nie zdzierając bardzo, odbierał pieniądze, wydawał towar; w końcu kupujący, rosnąc coraz więcej w liczbę, zakrzyczeli go, zagłuszyli, i skończyli na tem, że poczęli brać, nie płacąc wcale. Jeżeli wieśniacy w czasie wojny ukrywali wszystko, nie chcieli nawet szklanki wody dać, to dla tego, że bali się tego napływu ludzi, tego zalewu, który w końcu ogarniał ich i owładał całym domem.
— Ej, mój bracie, daj mi święty pokój! — rzekł generał z niechęcią. — Trzebaby tych łotrów co dzień tuzinami rozstrzeliwać! Czyż to jest możliwe?
I kazał zamknąć drzwi, żeby nie być zmuszonym do surowego wystąpienia, a pułkownik tłomaczył, że nie miano wcale żywności i że ludzie są głodni.
Tymczasem Loubet spostrzegł pole zasadzone kartoflami i rzucił się na nie z Lapoullem, grzebiąc oburącz, wyrywając krzaki, napełniając obie kieszenie. Chouteau wspiął się na mały mur i zagwizdał na swych towarzyszów, pobiegł do nich z okrzykiem, że spostrzegł tam gromadkę gęsi, cały tuzin przepysznych gęsi, przechadzających się majestatycznie na niewielkiem podwórku. Natychmiast naradzono się i wysłano Lapoulle’a z rozkazem przejścia muru. Walka była straszna; gęś, którą złapał, o mało mu nosa nie ugryzła twardym swym dziobem. Schwycił ją więc za szyję chcąc ją zdusić a ona drapała mu ręce i brzuch swemi potężnemi łapami. Musiał jej rozbić łeb pięścią a choć szarpała się jeszcze, uciekał ścigany przez resztę gromady, która go gryzła po nogach.
Gdy wszyscy trzej przybiegli do obozu z gęsią ukrytą w worku i z kartoflami, zastali Jana i Pache’a, którzy wrócili szczęśliwi ze swej wyprawy, obciążeni czterema bochenkami chleba i serem, jaki nabyli u pewnej starej kobiety.
— Woda się gotuje, przyrządzimy sobie kawy. Mamy ser i chleb, to będzie prawdziwa uczta weselna!
Nagle spostrzegł gęś, rozpostartą u jego nóg i nie mógł się powstrzymać od śmiechu. Pomacał ją jak znawca przejęty zachwytem.
— Ho! ho! piękne stworzenie. Waży kilkanaście funtów.
— Jest to ptak, któregośmy spotkali na drodze — rzekł Loubet głosem skromnisia — chciał on zabrać z nami znajomość.
Jan zrobił giest znaczący, że nie pyta się wcale zkąd ta gęś. Zresztą, dla czegóżby oni nie mieli uraczyć się tem stworzeniem, które nie chciało wcale uciekać?
Loubet już rozpalał ogień. Pache i Lapoulle skubali gęś gwałtownie. Chouteau który pobiegł do artylerzystów po kawałek szpagatu, wrócił i zawiesił na nim gęś między dwoma bagnetami, przed ogniem, Maurycemu zaś polecono obracać ją od czasu do czasu. Tłuszcz spływał do kociołka. Była to prawdziwa sztuka, pieczyste na sznurku! Cały pułk, zwabiony zapachem, zgromadził się i utworzył koło. Co za uczta! Gęś pieczona, kartofle gotowane, chleb, ser! Gdy Jan pokrajał gęś, cała sekcya miała jej do syta. Już nie dzielono jej, każdy jadł ile chciał, nawet kawałek zaniesiono artylerzystom, którzy użyczyli szpagatu.
Oficerowie pułku tego wieczora pościli. W skutek omyłki ze strony zarządu, furgony markietańskie zabłądziły, idąc zapewnie za konwojem. Jeżeli żołnierze cierpieli gdy nie było rozdziału żywności, to w rezultacie zawsze sobie znaleźli co do jedzenia, pomagali sobie, sekcye dzieliły się wzajemnie tem co miały; gdy tymczasem oficerowie zostawieni samym sobie, opuszczeni, umierali z głodu po prostu.
To też Chouteau, słysząc że kapitan Beaudoin złorzeczył temu, że furgony z żywnością nie nadeszły, śmiał się, zajadając szmalec gęsi i przypatrując się z pod oka kapitanowi przechodzącemu z miną kwaśną i dumną. Mrugnął ukazując na niego i rzekł:
— Patrzcie, nos mu się rusza!... Dałby sto su za kuperek.
Wszyscy szydzili z głodu kapitana, którego nie lubili; zbyt był młody i surowy, prawdziwy stokfisz jak go nazywano. Zdawało się przez chwilę, że chce zapytać się sekcyi, zkąd wzięła pieczeń, która powszechne wywołała zdziwienie. Ale obawa okazania się głodnym zapewne, kazała mu się oddalić, z głową podniesioną, jakby nic nie widział.
Co do porucznika Rochasa, dręczonego także głodem, kręcił się z uśmiechem dzielnego chłopca, koło szczęśliwej sekcyi. Był on przez żołnierzy kochany, najprzód dla tego, że nie cierpiał kapitana, tego pawia ze szkoły Saint-Cyr, wreszcie dla tego, że nosił tak jak i oni tornister. Nie był on zawsze, co prawda, przyjemny, był gburowaty i szorstki, ale wszystkiego wymagać od człowieka nie można.
Jan, poradziwszy się wprzód wzrokiem kolegów, powstał i poszedł za Rochasem po za namiot.
— Panie poruczniku, bez obrazy, jeżeli pan pozwoli...
I podał mu ćwiartkę chleba i kociołek, w którym było udo gęsie, na sześciu ogromnych kartoflach umieszczone.
W nocy, nie potrzeba ich było kołysać. Spali wszyscy sześciu jak zabici. Dzięki temu, że kapral silnie namiot przytwierdził, nie uczuli nawet gwałtownego wiatru, który się zerwał koło godziny drugiej, w towarzystwie ulewnego deszczu; wiele namiotów zostało uniesionych, ludzie pobudzeni ze snu, zmoczeni, zmuszeni byli kręcić się wśród ciemności, tymczasem ich namiot wytrzymał i nawet kropla wody do wnętrza się nie dostała, dzięki rowkom, któremi spływała.
O świcie, Maurycy się obudził a ponieważ miano wyruszyć dopiero o godzinie 8-ej, przyszła mu myśl wejść na wzgórze, gdzie obozowała artylerya rezerwy, dla zobaczenia się z kuzynem Honoryuszem. Noga, wypocząwszy przez dobrze przepędzoną noc, nie bolała go wcale. Niemało się zdziwił, ujrzawszy pułk artyleryi doskonale rozłożony, sześć dział bateryi ustawionych w jedną linię, za niemi jaszczyki, lawety, furgony. Zaraz na początku znalazł namiot Honoryusza, dzięki doskonałemu porządkowi, który nakazuje całej obsłudze jednego działa zajmować oznaczone miejsce, tak że jeden rzut oka na obóz zdradza liczbę dział.
Gdy Maurycy przyszedł, artylerzyści już wstali i pili kawę; podniosła się sprzeczka między konduktorem przednim Adolfem, a celownikiem Ludwikiem, jego towarzyszem. Od trzech lat jak byli ze sobą złączeni, żyli zgodnie zawsze, z wyjątkiem gdy jedzono. Ludwik wykształceńszy, bardzo inteligentny, przyjmował zależność w jakiej jeździec trzyma pieszego, rozbijał namiot, chodził po żywność, gotował zupę, podczas gdy Adolf zajmował się końmi i zachowywał się z pewną wyższością. Wtedy tylko pierwszy, czarny i chudy, posiadający olbrzymi apetyt, buntował się, kiedy drugi, wysoki z wielkiemi jasnemi wąsikami, chciał i tu przy misce grać rolę pana. Tego rana sprzeczka ztąd powstała, że Ludwik, który przyrządził kawę, oskarżał Adolfa, iż wszystko wypił. Musiano ich aż godzić.
Co rano, jak tylko się obudził, Honoryusz chodził oglądać swe działo, kazał je przy sobie obcierać z rosy nocnej, jak gdyby czyścił ukochane zwierzę, z obawy by się nie zakatarzyło. I teraz tam był, patrząc po ojcowsku jak błyszczała w świeżem powietrzu poranka, gdy zobaczył Maurycego.
— Jak się masz! wiedziałem, że pułk 106 stoi w sąsiedztwie, dostałem list z Remilly wczoraj, i chciałem już zejść... Chodźmy napić się białego wina.
I poprowadził go ku folwarkowi, który wczoraj żołnierze zrabowali i gdzie wieśniak, niepoprawny i chciwy na zysk, urządził rodzaj bufetu, umieściwszy beczkę z winem białem. Przed drzwiami na desce sprzedawał swój towar, po cztery su za szklankę, przy pomocy parobka, którego najął przed trzema dniami, jasnego blondyna, alzatczyka.
Honoryusz już się trącał z Maurycym, gdy nagle wzrok jego padł na tego człowieka. Popatrzył nań zdziwiony, poczem zaklął straszliwie i krzyknął:
— Do wszystkich piorunów, Goliat!
I rzucił się naprzód, chcąc go schwycić za gardło. Ale gospodarz wyobraził sobie, że chciano znów rabować jego dom, skoczył więc do wnętrza i zabarykadował się. Zapanowało zamięszanie chwilowe, wszyscy żołnierze obecni poczęli się kręcić, a wachmistrz w straszliwym gniewie krzyczał ze wszystkich sił:
— Otwórz, otwórz, głupi ośle! To jest szpieg, powiadam ci że to szpieg!...
Teraz i Maurycy o tem nie wątpił. Poznał doskonale człowieka, którego wypuszczono z obozu w Milhuzie dla braku dowodów; tym człowiekiem był Goliat, dawny parobek ojca Foucharda w Remilly. Gdy nakoniec wieśniak zgodził się na otwarcie drzwi, napróżno przetrząśnięto folwark, alzatczyk zginął, jasny olbrzym o dobrodusznej fizyognomii, którego generał Bourgain-Desfeuilles napróżno pytał wczoraj i przed którym, jedząc obiad, wyspowiadał się z całą ufnością. Zapewne łotr wyskoczył przez okno z tyłu, które znaleziono otwarte; ale napróżno przetrząśnięto okolicę, rozwiał się gdzieś jak dym.
Maurycy musiał uprowadzić na stronę Honoryusza, który w rozpaczy zaczął wszystko co miał na sercu rozpowiadać kolegom, którzy nie potrzebowali znać tylu smutnych szczegółów rodzinnych.
— Do wszystkich dyabłów! byłbym go z radości zdusił... Jestem wściekły na niego wskutek listu, jaki otrzymałem!
I gdy obaj usiedli pod stodołą, o kilka kroków od folwarku, wręczył list swemu kuzynowi.
Była to zwykła historya, zwykły romans Honoryusza Foucharda i Sylwiny Morange. Ona, tęga dziewczyna o pięknych i uległych oczach, utraciła w dzieciństwie matkę, robotnicę uwiedzioną, pracującą w jednej z fabryk w Raucourt; doktór Dalichamp, jej ojciec chrzestny przypadkowy, dzielny człowiek, gotowy zawsze adoptować dzieci nieszczęśliwych kobiet, które doglądał, powziął myśl umieszczenia jej za służącą u ojca Fouchard. Zapewne, że stary ten wieśniak, zostawszy rzeźnikiem dla zarobku, roznosząc swe mięso w dwudziestu gminach okolicznych, był skąpcem obrzydłym i bezlitośnie surowym, ale będzie czuwał nad małą i zrobi ona los, byle tylko pracowała. W każdym razie ocaloną zostanie przed rozpustą fabryczną. Naturalnym biegiem rzeczy, że u ojca Fouchard syn domu zakochał się w służącej. Honoryusz miał szesnaście lat, gdy Sylwina miała zaledwie dwanaście, a gdy ona doszła do szesnastu, on już był dwudziestoletnim młodzieńcem, ciągnął los do wojska i wyciągnąwszy dobry, postanowił się z nią ożenić. Dzięki rzadkiej uczciwości, będącej wynikiem natury refleksyjnej i spokojnej chłopca, nic między nimi nie zaszło, prócz uścisków w stodole. Ale kiedy wyznał swe zamiary ojcu, ten rozgniewał się, i rzekł, że wprzódy umrze, nim na to zezwoli; dziewczynę jednak zatrzymał spokojnie, spodziewając się, że to jakoś przejdzie. Przez dwa lata jeszcze, młodzi ludzie się kochali, ale pozostali czyści. Później, wskutek szkaradnego zajścia między ojcem a synem, ten, nie mogąc dłużej pozostać w domu, zaciągnął się do wojska, został wysłany do Afryki, podczas gdy stary przez upór zatrzymał u siebie służącą, z której był zadowolony. Wówczas stała się rzecz okropna; Sylwina, przysiągłszy Honoryuszowi, że będzie czekała, pewnego wieczoru znalazła się w objęciach parobka folwarcznego, wynajętego od kilku miesięcy, tego Goliata Steinberga, prusaka jak go nazywano, dobrego chłopaka o włosach jasnych, o twarzy szerokiej, czerwonej i zawsze uśmiechniętej, który był towarzyszem i kolegą zaufanym Honoryusza. Czy ojciec Fouchard pokryjomu przyczynił się do tej katastrofy? Czy Sylwina oddała się w chwili nieprzytomności, czy była na pół zgwałcona, chora ze zmartwienia, osłabiona przez łzy rozstania? Ona sama tego nie wiedziała, porażona niejako piorunem, zaszedłszy w ciążę, przyjmowała teraz konieczność małżeństwa z Goliatem. On zresztą, zawsze uśmiechnięty, nie odmawiał, odwłóczył tylko formalności aż do urodzenia się dziecka... Potem nagle, w wilią porodu, zniknął. Opowiadano później, iż poszedł do służby za parobka w okolicach de Beaumont. Upłynęło od tego czasu już trzy lata, i nikt teraz nie wątpił, że Goliat, dzielny chłopak, czyniący dziewczęta matkami, był jednym z tych szpiegów, którymi niemcy zaludniały nasze prowincye wschodnie. Gdy Honoryusz w Afryce dowiedział się o całej tej historyi, chorował przez trzy miesiące, jak gdyby był porażony przez gorące słońce miejscowe i nigdy nie chciał brać urlopu, żeby zajrzeć do miejsc rodzinnych, nie chcąc widzieć Sylwiny i jej dziecka.
Gdy Maurycy list czytał, ręce artylerzysty drżały. Było to pismo od Sylwiny, pierwsze i jedyne, jakie do niego napisała. Co do tego spowodowało tę uległą, cichą dziewczynę, której piękne oczy czarne przybierały niekiedy wyraz nadzwyczajnych postanowień? Donosiła poprostu, że wie o tem, iż on jest na wojnie, że byłoby jej bardzo przykro, gdyby go już nie miała zobaczyć i gdyby miał umrzeć z tą myślą, że ona go już nie kocha. Kochała go zawsze i nigdy nikogo innego nie kochała; powtarzała to przez cztery kartki, w jednobrzmiących zdaniach, nie tłomacząc się, nie objaśniając nawet tego co się stało. O dziecku nie było ani słówka, a tylko pożegnanie niewyczerpanego uczucia.
List ten wzruszył bardzo Maurycego, który od dawna już był powiernikiem Honoryusza. Spojrzał na niego i zobaczył go zalanego łzami. Uściskał go więc po bratersku, mówiąc:
— Mój biedny Honoryuszu!
Ale już wachmistrz odzyskał spokój. Włożył starannie list na piersi, zapinając kurtkę na guziki.
— Tak, są to rzeczy, które wstrząsają... Och, łotr, żebym go mógł zdusić!... Ale zobaczymy się jeszcze!...
Trąbki dały sygnał zwijania obozu i musieli biedz do swych stanowisk. Przygotowania do marszu ciągnęły się długo, wojska z tornistrami na plecach czekały prawie do godziny dziewiątej. Znowu widać wahanie zapanowało śród wodzów; piękne postanowienia dwóch ostatnich dni gdzieś znikły i zanosiło się, że sześdziesiąt kilometrów, które 7 korpus zrobił w dwóch marszach, na nic się nie przydadzą. Od rana samego poczęły obiegać dziwne i niepokojące wieści; mówiono o marszu ku północy trzech innych korpusów armii; 2-go w Juniville, 5-go i 12-go w Rethel, marszu nielogicznym, który tłomaczono przez konieczność zaopatrzenia się w żywność. Nie kierowano się więc już na Verdun? Więc po co tyle dni stracono? Najgorszem było to, że prusacy nie mogli być daleko teraz, gdyż oficerowie ostrzegali żołnierzy, żeby się nie opóźniali, gdyż maruderzy mogą być zabrani przez podjazdy kawaleryi nieprzyjacielskiej.
Było to dnia 25 sierpnia i Maurycy, później, przypominając sobie zniknięcie Goliata, był przekonany, że człowiek ten należał do tych, którzy uwiadamiali sztab główny o marszu armii szalońskiej i którzy spowodowali zmianę frontu trzeciej armii! Zaraz nazajutrz, następca tronu pruskiego opuścił Revigny, rozpoczynając swój ruch, atak skrzydłowy, to otoczenie olbrzymie wśród forsownych marszów, odbytych w zadziwiającym porządku, przez Szampanię i Ardenny. Podczas gdy francuzi poczynali się wahać i kręcić na miejscu, jak gdyby nagle byli sparaliżowani, prusacy robili po czterdzieści kilometrów na dzień na ogromnem kole obławy, popychając gromady ludzi, które zapędzali ku lasom granicy.
Nakoniec tego dnia wyruszono; armia okręciła się około swego lewego skrzydła; korpus 7 przebiegł tylko dwie małe milki, dzielące Contreuve od Vouziers, podczas gdy korpus 5-y i 12-y pozostawały na miejscu w Rethel, a 1-y zatrzymał się w Attigny. Za Contreuve, w dolinie Aisny, płasczyzny znów się poczynały; droga zbliżająca się do Vouziers, szła śród ziemi szarej, nagich wzgórzy, bezdrzewnych, bez domów, smutnych jak pustynia; ten krótki marsz odbyty został krokiem znużenia i zniechęcenia, które go przedłużało niezmiernie. W południe zatrzymano się nad brzegiem Aisny, rozłożono się na ziemi nagiej, otoczonej wzgórzami panującemi nad doliną, strzegącemi drogę z Monthois, ciągnącą się wzdłuż rzeki i na której spodziewano się nieprzyjaciela.
Maurycy z nadzwyczajnem zdziwieniem spostrzegł, że tą drogą z Monthois nadchodzi dywizya Margueritte, cała kawalerya rezerwy, obowiązana podtrzymywać 7 korpus i strzedz lewego skrzydła armii. Mówiono, że idzie ona do Chêne Populeux. Dla czego więc ogołacano tak lewe skrzydło, naprawdę zagrożone? Dla czego przesuwano do środka, gdzie były całkiem nieużyteczne, te dwa tysiące jazdy, którą należało rozesłać na rekonesanse, w odległości kilku mil? Na dobitkę, wpadłszy w sam środek 7 korpusu, o mało nie rozcięła go na dwoje, wśród chaosu ludzi, dział i koni. Strzelcy afrykańscy musieli czekać przeszło dwie godziny u bram Vouziers.
Maurycy wypadkiem spostrzegł Prospera, który stanął z koniem nad brzegiem bagna; rozmawiali ze sobą przez chwilę. Strzelec był oszołomiony, ogłupiały, nic nie rozumiał i nic nie widział od samego Reimsu; a nie! widział dwóch ułanów, którzy się pokazali i znikli, tak że nie wiedziano zkąd się wzięli i gdzie się podzieli. Opowiadano sobie różne historye; czterech ułanów wpadło galopem do jakiegoś miasta, z rewolwerami w rękach, przebiegli je, podbili je niejako, o dwadzieścia kilometrów od swych wojsk. Znajdowali się oni wszędzie, poprzedzali kolumny jak pszczoły, tworząc zasłonę, poza którą piechota ukrywała swe ruchy, szła sobie spokojnie, jak w czasie pokoju. Maurycy uczuł ściśnięcie serca, patrząc na drogę natłoczoną strzelcami i huzarami, których tak źle spożytkowywano.
— No, do widzenia — rzekł ściskając rękę Prospera. — Może będą was potrzebowali gdzieindziej.
Ale strzelec zdawał się być nadzwyczajnie zniechęcony. Pieścił Zefira i odrzekł:
— A tak!... zabijają zwierzęta a ludzi nieużywają jak należy... To się zaczyna przykrzyć!
Wieczorem gdy Maurycy chciał zdjąć trzewik, żeby zobaczyć piętę, zdarł skórę. Krew buchnęła i aż krzyknął z bólu. Jan znajdował się w pobliżu i twarz jego wyrażała współczucie.
— Cóż to? zaczyna być źle... Trzeba to opatrzyć. Pozwól pan, niech ja się tem zajmę.
Ukląkłszy, sam wymył ranę i owinął ją czystem płótnem, które wydobył ze swego tornistra. Robił to z ruchami macierzyńskiemi, jak człowiek doświadczony a grube jego palce stały się jakieś delikatne i zręczne.
Maurycy uczuł rozrzewnienie, oczy mu zaszły łzami, szlochanie zawładnęło jego gardłem i zdawało mu się, że znalazł brata w tym chłopie, dawniej nienawidzonym, pogardzanym jeszcze wczoraj.
— Jesteś zuch... dziękuję ci mój stary.
A Jan z miną bardzo zadowoloną, przemówił dziś także, „ty“ z łagodnym uśmiechem:
— A teraz mój chłopcze... mam jeszcze tytuń... chcesz papierosa?

V.

Nazajutrz, dnia 26, Maurycy wstał połamany, zgnieciony ze swego posłania pod namiotem. Nie przyzwyczaił się jeszcze do spania na twardej ziemi, a ponieważ wczoraj zabroniono żołnierzom zdejmowania trzewików, tak że sierżant wieczorem chodził po namiotach i macał w ciemności, czy wszyscy są obuci, więc noga go jeszcze bardziej rozbolała i zaogniła się; nie licząc już tego, że mógł narażać się na chorobę, wyciągając nogi po za namiot, dla ich rozprostowania.
Jan powiedział dziś rano:
— Mój chłopcze, jeżeli dziś pójdziemy w pochód, to dobrze zrobisz, udając się do majora, prosząc go, by ci pozwolił wsiąść na wózek.
Ale nic jeszcze nie wiedziano; najsprzeczniejsze obiegały pogłoski. Przez chwilę myślano, że zaraz wyruszą, obóz zwinięto, cały korpus się poruszył, przeszedł Vouziers, zostawiając tylko na lewym brzegu brygadę drugiej dywizyi, żeby miała na oku drogę z Monthois. Potem nagle, z drugiej strony miasta, na brzegu prawym zatrzymano się i broń złożono w kozły na polu i łące, rozciągającej się po obu stronach drogi z Grand-Pré. I w tejże chwili pułk 4 huzarów odjeżdżający wyciągniętym kłusem tą drogą, wywołał tysiące przypuszczeń.
— Jeżeli tu się zatrzymamy, to zostanę w szeregu, oświadczył Maurycy, który miał wstręt do proszenia majora i jechania na wozach ambulansowych.
Jakoż wkrótce dowiedziano się, że obozować tu będą dotąd, dopóki jenerał Douay nie zasiągnie pewnych wiadomości o ruchach nieprzyjaciela. Był on strasznie zaniepokojony od wczoraj, gdy spostrzegł, że dywizya Margueritte wraca ku Chêne, gdyż wiedział, że jest odsłonięty, że nikt nie pilnował wąwozów ardeńskich, tak że mógł być każdej chwili zaatakowany. Wysłał więc 4 pułk huzarów na podjazd aż do wąwozu pod Grand-Pré i Croix-aux-Bois z rozkazem, żeby mu bądź co bądź dostarczyli wiadomości.
Wczoraj, dzięki czynności mera w Vouziers, rozdano wojsku chleb, mięso, a koniom siano; i dziś koło godziny 10-ej pozwolono żołnierzom ugotować naprzód w obawie, że może później nie będą na to mieli czasu, gdy wymarsz wojsk, mianowicie brygady Bordas, która ruszyła tą samą co i huzarzy drogą, zajął wszystkich. Cóż to znowu? czyżby wszyscy mieli wyruszyć? czyż nie pozwolą im zjeść spokojnie, zwłaszcza że kotły już stały na ogniu? Ale oficerowie objaśnili, że brygada Bordas ma rozkaz zajęcia Buzancy, o kilka ztąd kilometrów. Inni zaś opowiadali, że huzarzy natknęli się na przeważającą liczbę jazdy nieprzyjacielskiej i że wysyłają brygadę dla ich oswobodzenia.
Z rozkoszą przez te kilka godzin Maurycy odpoczywał. Rozciągnął się na ziemi obok biwaku pułkowego i, znużony mocno, patrzył na te zielone doliny Aisny, te łąki ubrane w kępki drzew, wśród których rzeka leniwie się toczy. Przed nim ograniczając dolinę wznosiło się Vouziers amfiteatralnie, las dachów, nad któremi wznosił się kościół z wieżą zakończoną kopułą. W dole, obok mostu, wysokie kominy garbarni dymiły, podczas gdy na drugim końcu, widać było budynki wielkiego młyna, białe od mąki wśród zieloności nadbrzeżnej. I ten widnokrąg miasteczka ginący wśród wysokich roślin, wydawał mu się pełnym wdzięku słodkiego, który go rozmarzał. Przypominał sobie swą młodość, podróże, jakie kiedyś odbywał do Vouziers, gdy mieszkał w Chêne, swem miejscu rodzinnem. W godzinę potem, zapomniał o wszystkiem.
Zupa już oddawna była zjedzona, oczekiwanie się znów rozpoczynało, gdy koło wpół do trzeciej, żywy ruch, wzmagający się co chwila zapanował w obozie. Roznoszono rozkazy, kazano cofnąć się z łąki, wszystko wojsko uszykowało się na wzgórzu, między dwoma wioskami, Chestres i Falaise, odległych jedna od drugiej na cztery do pięciu kilometrów. Saperzy zaczęli nawet kopać rowy i sypać wały; a na lewo artylerya rezerwy zajęła pagórek. Rozbiegła się pogłoska, że generał Bordas przysłał sztafetę donoszącą, że napotkawszy w Grand-Pré siły przemagające, zmuszony był cofnąć się na Buzancy, co budziło obawę, by nie został od Vouziers odcięty. To też dowódca 7 korpusu, przekonany że atak nastąpi wkrótce, kazał swemu wojsku stanąć na pozycyi bojowej dla stawienia czoła pierwszemu natarciu, nim reszta armii nadejdzie; jeden z jego adjutantów pojechał z listem do marszałka, uwiadamiającym go o położeniu i domagającem się posiłków. Wreszcie lękając się, by mu olbrzymi konwoj z żywnością nie narobił kłopotu, kazał mu natychmiast wyruszyć na los szczęścia do Chagny. Wszystko to mówiło wyraźnie o bliskiej bitwie.
— Panie poruczniku, a więc naprawdę będziemy się bili? pozwolił sobie Maurycy zapytać się Rochasa.
— Tak, do pioruna! — odrzekł porucznik poruszając wielkiem swem ramieniem. — Zobaczysz pan, że będzie zaraz gorąco!
Wszyscy żołnierze byli ucieszeni. Od chwili gdy uformował się szyk bojowy od Chartres aż do Falaise ożywienie w obozie wzrosło, gorączka niecierpliwości owładnęła żołnierzami. A więc nakoniec zobaczą tych prusaków, o których dzienniki opowiadały, że są znużeni marszami, wycieńczeni przez choroby, zgłodniali i okryci łachmanami; nadzieja potłuczenia ich za pierwszym zamachem, dodawała wszystkim odwagi.
— Dzięki Bogu, że się nakoniec spotkamy — mówił Jan. — Oddawna gramy w ciuciubabkę, od chwili gdy się stracono z oczów tam na granicy, po bitwie... Tylko, czy to są ci sami, którzy pobili Mac-Mahona?
Maurycy nie mógł mu na to odpowiedzieć. Według tego co czytał w Reims, zdawało mu się niepodobnem, żeby trzecia armia, dowodzona przez następcę tronu pruskiego, była w Vouziers, skoro w przeddzień jeszcze miała obozować w okolicy Vitry-le-Français. Wprawdzie mówiono o czwartej armii, dowodzonej przez następcę tronu saskiego, która miała działać nad Meuzą; zatem była to ta zapewne, choć zajęcie tak szybkie Grand-Pré dziwiło go ze względu na odległość. Ale co największy sprowadziło zamęt w jego myślach, to że słyszał jak generał Bourgain-Desfeuilles wypytywał się jakiegoś wieśniaka z Falaise, czy pod Buzancy rzeka Meuza przepływa i czy tam są dobre mosty. Potem w naiwności swego nieuctwa, generał oświadczył, że zaatakuje ich kolumna stu tysięcy ludzi, maszerująca od Grand-Pré, podczas gdy inna, licząca sześdziesiąt tysięcy zbliża się od Sainte-Menehould.
— A twoja noga? — spytał Jan Maurycego.
— Nie czuję jej teraz — odrzekł tenże uśmiechając się — jakoś to będzie.
Ogarnęło go takie podniecenie nerwowe, że zdawało mu się, iż się unosi nad ziemią. Wszak dotąd przez całą wojnę nie wystrzelił jeszcze ani jednego naboju! Był nad granicą, przepędził w Milhuzie tak straszną noc niepokoju, nie widząc ani jednego prusaka, nie wystrzeliwszy ani razu; zmuszony był cofnąć się aż do Belfortu, aż do Reims i znowu teraz od pięciu dni szedł na nieprzyjaciela z karabinem, który dotąd nie przyniósł żadnego pożytku. Czuł gwałtowną potrzebę zmierzenia się z nieprzyjacielem, dla ukojenia swych nerwów. Od sześciu tygodni, jak się zaciągnął do wojska w przystępie zapału, marząc o bitwach, zmęczył tylko swe biedne słabe nogi, w ucieczkach i dreptaniu, zdala od pola bitwy. To też w gorączkowem oczekiwaniu, które wszystkimi ogarnęło, należał do rzędu tych, którzy niecierpliwie poglądali na drogę z Grand-Pré, biegnącą prosto w nieskończoność, między pięknemi drzewami. W dali, płaszczyzna się rozkładała szeroko, Aisna jak wstęga srebrna wiła się między wierzbami i lipami; a wzrok jego nieustannie zwracał się na drogę.
Około godziny 4-ej, nastąpiło nowe wzruszenie. Czwarty pułk huzarów powrócił, po długiem kołowaniu; poczęły obiegać opowiadania, rosnące co chwila o potyczkach z ułanami, co utwierdziło wszystkich w przekonaniu, że bitwa jest nieuniknioną. W dwie godziny później przybyła nowa sztafeta, donosząca, że generał Bordas obawia się opuścić Grand-Pré, przekonany, że drogę do Vouzier ma odciętą. Skoro jednak sztafeta przybyła, świadczyło to, że tak nie było. Ale mogło się to stać każdej chwili i generał Dumont, dowodzący dywizyą, wyruszył natychmiast z pozostałą mu brygadą dla wyswobodzenia brygady gen. Bordas. Słońce kryło się za Vouziers, którego linie dachów rysowały się czarno na wielkim obłoku czerwonym. Przez długi czas widać było brygadę posuwającą się śród drzew, i niknącą nakoniec w wzmagających się ciemnościach.
Pułkownik de Vineuil przyszedł zobaczyć, czy pułk jego dobrą zajmuje na noc pozycyę. Zdziwił się, że kapitan Beaudoin nie był na swem stanowisku, a gdy ten nadszedł z Vouziers właśnie w tej chwili, tłomacząc się że jadł śniadanie u baronowej Ladicourt, został surowo zgromiony, czego zresztą wysłuchał w milczeniu, w postawie poprawnej pięknego oficera.
— Moje dzieci, powtarzał pułkownik, przechodząc przed szeregami, będziemy zapewne zaatakowani tej nocy, lub jutro rano o świcie... Przygotujcie się dobrze i pamiętajcie, że pułk 106 nigdy się nie cofał!
Wszyscy przyjmowali te słowa z okrzykami, wszyscy woleli „wziąć się za łeb“ by raz to skończyć, niż w zmęczeniu truć się i tracić odwagę. Obejrzano karabiny, zmieniono iglice. Ponieważ rano jedzono zupę, więc teraz zadowolono się kawą i sucharami. Zabroniono się kłaść. Awangardy wysunięto na pięćset metrów, a placówki rozstawiono wzdłuż brzegu Aisny. Wszyscy oficerowie czuwali koło ognisk obozowych. W oddali, pod nizkim murem, spostrzegano od czasu do czasu przy drżącym blasku jednego z tych ognisk, złocone, szamerowania munduru naczelnego wodza i jego sztabu, cienie poruszające się, niespokojne, biegnące ku drodze, nadstawiające uszów na tentent koni, w straszliwym niepokoju co do losu trzeciej dywizyi.
Około północy Maurycego postawiono na straconej placówce, na skraju pola zarosłego jałowcem, między drogą i rzeką. Noc była czarna jak atrament. Gdy się znalazł sam, w przygnębiającej ciszy uśpionych pól, uczuł trwogę, straszliwą trwogę, której dotąd nie znał, której nie mógł przezwyciężyć, choć drżał z gniewu i wstydu. Odwrócił się, dla uspokojenia patrząc na ognie obozu; ale widocznie zasłaniał mu je mały lasek i widział za sobą tylko nocne ciemności; tylko zdala samotnie błyszczało kilka światełek w Vouziers, którego mieszkańcy uprzedzeni zapewne, drżeli na myśl bitwy i nie kładli się spać wcale. Co go najbardziej przeraziło, to że przymierzając się nie widział nawet celu na swym karabinie. Zaczęło się więc dlań bolesne oczekiwanie; wszystkie siły jego istnienia streściły się w samym tylko słuchu, chwytając nieodgadnięte szmery, które niby grzmot piorunu nim wstrząsały. Szmer płynącej wody w oddali, szelest poruszanych liści, skok owadu, rozlegały się donośnie dokoła. Czyż to nie jest tentent koni, dudnienie dział, zbliżających się ztamtąd, na prawo od niego? Zdawało mu się, że z lewej strony słyszał szept stłumiony, głosy zduszone, straż przednią pełzającą w ciemności, gotową do napaści. Trzy razy chciał strzelać, dla zaalarmowania obozu, ale obawa omyłki, wystawienia się na śmieszność, zwiększała jego niepokój. Ukląkł, oparł się lewem ramieniem o drzewo; zdawało mu się że stoi już tutaj bardzo długo, że go zapomniano, że armia odeszła zapewne bez niego. Nagle odzyskał odwagę i rozróżniał bardzo wyraźnie na drodze, o której wiedział, że znajduje się odeń w odległości dwustu metrów, kroki miarowe maszerujących żołnierzy. Odrazu nabył przekonania, że to były wojska opłakiwane, tak niecierpliwie oczekiwane. Generał Dumont prowadził brygadę Bordas. W tejże chwili ściągnięto Maurycego; stał na pikiecie zaledwie godzinę, przez regulamin wskazaną.
W istocie trzecia dywizya wracała do obozu. Sprawiło to powszechną ulgę. Ale zwiększono teraz ostrożności, gdyż wiadomości przyniesione potwierdzały to wszystko co wiedziano o zbliżaniu się nieprzyjaciela. Kilku jeńców, których przyprowadzono, ułanów posępnych, owiniętych w swe wielkie płaszcze, nie chciało nic mówić. I świt, zorza ponurego dżdżystego poranku zajaśniała wśród nieustannego oczekiwania, pełnego niecierpliwości. Wkrótce miało upłynąć czternaście godzin, odkąd żołnierze ciągle czuwali. Około godziny siódmej, porucznik Rochas doniósł, że Mac-Mahon zbliżał się z całą armią. Właściwie, to generał Douay otrzymał w odpowiedzi na swą depeszę wczorajszą, uwiadamiającą o nieuniknionem spotkaniu pod Vouziers, list od marszałka, który mu nakazywał trzymać się, dopóki nie nadejdzie mu z pomocą. Wskutek tego postanowiono, że 1-y korpus ruszy na Terron, 5-ty na Buzancy, a 12-ty zostanie w Chêne w drugiej linii. Teraz gorączka wzmogła się, nie będzie to więc prosta potyczka jakiej się spodziewano, ale wielka bitwa, jaką wyda cała armia zwrócona od Meuzy na południe, na kotlinę Aisny. Nie ośmielono się gotować, zadowolono się kawą i sucharami, gdyż wszyscy powtarzali, niewiadomo dlaczego, że „wzięcie się za łby“ nastąpi w południe. Wysłano adjutanta do marszałka, w celu przyśpieszenia pochodu posiłków; zbliżanie się dwóch armij nieprzyjacielskich było coraz pewniejszem; w trzy godziny potem, nowy oficer pognał galopem do Chêne, gdzie miała się znajdować kwatera główna, z żądaniem rozkazów, tak niepokój wzrósł, wskutek nowin przyniesionych przez mera wiejskiego, który utrzymywał, że widział sto tysięcy ludzi w Grand-Pré, a drugie sto posuwające się przez Buzancy.
W południe nie było jeszcze ani jednego prusaka. O pierwszej, o drugiej, ciągle nic. Znużenie i wątpliwość poczęła ogarniać wszystkich. Tu i owdzie drwiono sobie z generałów. Może przelękli się własnego cienia. Czemu nie włożyli sobie na nos okularów? A to błazny dopiero, żeby taki ambaras sprawiać wojsku! Jakiś dowcipniś zawołał:
— To tak samo będzie jak wtedy w Milhuzie!
Na te słowa serce Maurycego ścisnęło się. Przypomniał sobie tę głupią ucieczkę, ten popłoch, który porwał korpus 7, choć ani jeden niemiec się nie ukazał nawet w odległości dziesięciu mil. I znowu to samo się powtarzało, był o tem przekonany, prawie pewny. Skoro nieprzyjaciel nie atakował ich w dwadzieścia cztery godziny po potyczce w Grand-Pré, to znaczy, że 4 pułk huzarów spotkał się tam zaledwie z jakimś podjazdem kawaleryjskim. Sama kolumna musiała być jeszcze daleko, może o dwa dni marszu. Myśl ta nagle go przeraziła, gdy zastanowił się nad czasem, który stracono. Przez trzy dni posunięto się tylko o dwie mile, z Contreuve do Vouziers. Dnia 25-go inne korpusy posunęły się na północ pod pozorem zebrania żywności, a teraz dnia 27-go znów wracały na południe dla stoczenia bitwy, o której nieprzyjaciel nie myślał. Wskutek tego, że brygada Bordas opuszczona w wąwozach Ardeńskich przez huzarów, sądziła że jest straconą, zatrzymano najprzód całą dywizyę, potem 7 korpus, potem całą armię, zupełnie niepotrzebnie. I Maurycy myślał o nieoszacowanej wartości każdej godziny w tym szalonym projekcie połączenia się z Bazainem; plan, który mógł wykonać tylko generał z geniuszem, z żołnierzami pewnemi z warunkiem, że nie cofnie się przed burzą, ale pójdzie naprzód przed siebie, nie uważając na przeszkody.
— Dyabli nas wezmą! — rzekł do Jana w rozpaczy.
A gdy ten roztworzył szeroko oczy nie mogąc zrozumieć o co idzie, rzekł doń półgłosem o naczelnikach:
— Są to osły raczej niż źli ludzie, to pewna, że i szczęścia nie mają. Nic nie wiedzą, nic nie przewidują, nie mają ani planu, ani myśli, ani wypadku szczęśliwego... Tak, wszystko jest przeciw nam i dyabli nas wezmą!
I to zniechęcenie, usprawiedliwione przez Maurycego, chłopca inteligentnego i wykształconego, zwiększało się, owładało powoli całem wojskiem stojącem nieruchomie, pożeranem przez oczekiwanie. Nieznacznie wątpliwość, przeczucie położenia prawdziwego budziło się w umysłach ciężkich i tępych, i nie było tak głupiego żołnierza, któryby nie widział, że źle jest kierowany. I cóż tam u dyabła robiono, kiedy prusacy nie nadchodzili? Należało się albo bić, albo iść sobie gdzie, żeby dobrze się przespać! Mieli tego już dosyć. Od chwili gdy ostatni adjutant odjechał po rozkazy, niepokój wzrastał ciągle, potworzyły się grupy rozmawiające głośno, rozprawiając krzykliwie. Oficerowie wciągnięci w ten ruch, nie wiedzieli co odpowiadać żołnierzom, którzy ośmielali się ich pytać. To też o godzinie 5-ej, gdy rozeszła się pogłoska, że adjutant powrócił i że miano się cofnąć, wszystkie piersi uczuły ulgę, wszędzie odetchnięto weselej.
A więc nakoniec stronnictwo rozumu brało górę! Cesarz i Mac-Mahon, którzy zawsze byli przeciwni temu marszowi do Montmédy, zaniepokojeni wiadomością, że znów zwyciężeni zostali co do szybkości i że mają przeciw sobie dwie armie: księcia następcy saskiego i pruskiego, zaniechali nieprawdopodobnego połączenia się z Bazainem, postanowili cofnąć się ku fortom północnym, a stamtąd ku Paryżowi. Korpus 7 otrzymał rozkaz udania się przez Chêne do Chagny, 5-ty miał iść do Poix, a 1-y i 12-y do Vendresse. Skoro więc cofano się, po co posuwano się do Aisny, dlaczego tyle dni straconych i tyle marszów, kiedy z Reims tak było łatwo, tak logicznie zająć silne pozycye w dolinie Marny? Więc nie było żadnego kierunku, żadnego talentu wojskowego, a nawet prostego zmysłu zdrowego? Ale już nie pytano, przebaczano wszystko wśród radości, jaką ta decyzya rozumna wywołała, która była jedynym sposobem wydobycia się z matni, w jaką popadnięto. Począwszy od generałów a skończywszy na prostych żołnierzach, wszyscy mieli to przekonanie, że teraz staną się silnymi, że będą niezwyciężeni pod Paryżem, i że tam koniecznie pobiją prusaków. Ale należało opuścić Vouziers o świcie, żeby wyruszyć do Chêne wpierw nim prusacy nadciągną i zaraz też obóz zaroił się nadzwyczajnie, trąbki zagrały, rozkazy się rozlegały; bagaże i wozy administracyi już wprzódy wyjechały, żeby nie być ciężarem straży tylnej.
Maurycy był ucieszony. W chwili gdy starał się wytłomaczyć Janowi ten odwrót, krzyk boleści mu się z piersi wyrwał; gdy podniecenie sztuczne ustało, uczuł ból w nodze.
— Co to? czy znowu się zaczyna? — zapytał kapral żywo.
I w swym zmyśle praktycznym począł radzić.
— Słuchajno, chłopcze, powiedziałeś mi wczoraj, że masz tam w mieście znajomych. Wyjednaj sobie od majora pozwolenie pojechania do Chêne na wozie, gdzie przepędzisz noc wygodnie w łóżku. Jutro, jeśli będziesz szedł lepiej, zabierzemy cię, przechodząc... No co? jakże?...
W samem nawet Falaise, wiosce przy której obozowano, Maurycy znalazł dawnego przyjaciela swego ojca, właściciela małego folwarczku, który właśnie odprowadzał swą córkę do Chêne, do ciotki; koń już czekał, zaprzężony do wózka.
Ale z majorem Bouroche zaraz z początku o mało rzeczy nie przybrały złego obrotu.
— Mam nogę obtartą, panie doktorze...
Nagle Bouroche, wstrząsając swą wielką głową, zaczerwienił się:
— Ja nie jestem pan doktór... Kto mi u dyabła przysłał tutaj takiego osła?
A gdy Maurycy zmięszany jąkał wymówkę — zawołał:
— Jestem majorem, czy słyszysz, ośle?
I spostrzegając się z kim miał do czynienia, widocznie zawstydził się, gdyż jeszcze bardziej się uniósł.
— Twoja noga, piękna historya!... Tak, tak, pozwalam. Siądź sobie na wóz, na balon, gdzie chcesz. Dość mamy łazęgów i wygodnisiów!
Gdy Jan dopomógł Maurycemu do wdrapania się na wózek, ten zwrócił się do pierwszego z podziękowaniem; i obaj rzucili się sobie w ramiona, jak gdyby nigdy nie mieli się już zobaczyć. Czyż zresztą można było liczyć na to, wśród kołysań się odwrotu, z tymi prusakami na karku? Maurycy był zdziwiony uczuciem, jakie go wiązało do tego chłopa. Dwa razy się odwrócił, żeby go pożegnać ręką, nim opuścił obóz gdzie zabierano się do rozpalenia wielkich ognisk dla oszukania nieprzyjaciela, gdy tymczasem wojsko miało wyruszyć w największej cichości przed świtem.
Podczas drogi gospodarz nie przestał narzekać na okropne czasy. Obawiał się zostać w Falaise i naturalnie tam nie został, powtarzając, że będzie zrujnowany, jeżeli nieprzyjaciel spali jego dom. Córka jego, duża pannica blada, płakała. Ale Maurycy, znużony niesłychanie, nie uważał na to, spał siedząc, kołysany przez żywe kłusowanie małego konika, który w półtorej godziny przebiegł cztery mile z Vouziers do Chêne. Nie było jeszcze siódmej godziny; zmrok zaledwie zapadał, gdy młody człowiek, strzęsiony i dygoczący, zeszedł przy moście na kanale, na placu, wprost wąskiego domu żółtego, w którym się urodził, i gdzie dwadzieścia lat ze swego życia, przepędził. Tutaj to zwrócił się machinalnie, choć dom od półtora roku był sprzedany jakiemuś weterynarzowi. Na zapytanie gospodarza, odrzekł, że wie doskonale dokąd idzie i podziękował mu stokrotnie za jego grzeczność.
Stanąwszy na środku placu trójkątnego, niedaleko studni, zatrzymał się mimowolnie, skłopotany, na pół nieprzytomny. Dokądże więc idzie? Nagle przypomniał sobie, że ma iść do notaryusza, którego dom sąsiadował z tym, w którym się wychował, a którego matka bardzo stara i bardzo dobra pani Desroches, z tytułu sąsiadki, psuła go gdy był dzieckiem. Ale z trudnością poznawał miasteczko z powodu nadzwyczajnego ruchu, jaki wywoływała w tej małej osadzie zwykle martwej, obecność korpusu wojska, obozującego za miastem, napełniającego ulice oficerami, sztafetami, służbą, włóczęgami i łazęgami wszelkiego rodzaju. Poznawał doskonale kanał, przecinający miasto nawskróś, przechodzący przez rynek, na którym wązki most kamienny łączył dwa kąty; tam, na drugim brzegu, jest targ z domami o dachach mchem obrosłych, tam jest ulica Berond na lewo, a na prawo droga do Sedanu. Musiał podnieść oczy, żeby poznać dom notaryusza, i kąt pusty, na którym grywał w guziki, tak dalece ulica Vouziers wprost niego znajdująca się aż do ratusza, przepełniona była zbitym tłumem. Na placu zdawało się, że było pusto, gdyż żołnierze odpędzali ciekawych. I tam, zajmując szeroką przestrzeń, poza studnią, zdziwił się, widząc rodzaj parku powozów, furgonów, wózków, cały obóz bagaży, który już gdzieś widział.
Jeszcze było widno, słońce dopiero skryło się za wodę kanału, krwawiąc ją całą, i Maurycy zamierzał iść dalej, gdy jakaś kobieta tuż przy nim stojąca, zaczepiła go:
— Ależ na miłość Boską, jesteś pan synem Levasseura?
Poznał panią Combette, żonę aptekarza, którego sklep znajdował się na placu. I gdy jej powiedział, że idzie do pani Desroches prosić o dach i łóżko, silnie wzruszona pociągnęła go do siebie.
— Nie, nie, chodź pan do nas. Chcę panu powiedzieć...
I w aptece, gdy starannie drzwi zamknęła, zaczęła:
— Więc nie wiesz, mój chłopcze, że cesarz stanął u Desroches’ów... Zajęto dom dla niego, a właściciele nie są zadowoleni z tego zaszczytu, mogę zaręczyć. Biedna stara babcia, kobieta siedemdziesięcioletnia musiała odstąpić swego pokoju i pójść spać na strych, do łóżka służącej?... To wszystko co tam widzisz na placu należy do cesarza, to są jego pakunki, rozumiesz?
Jakoż Maurycy teraz sobie przypomniał te powozy i furgony, cały ten orszak przepyszny domu cesarskiego, jaki widział w Reims.
— Ach mój chłopcze, żebyś wiedział, czego oni nie wydobyli z tych wozów, ile talerzy srebrnych i butelek wina, ile koszyków z żywnością i pięknej bielizny stołowej, wszystkiego! Przez dwie godziny tem tylko się zajmowali. Ciekawa jestem, gdzie oni to wszystko pomieszczą, gdyż dom jest mały... Patrz, patrz! rozpalili ogień w kuchni!
Spojrzał na niewielki domek dwupiętrowy, stanowiący róg placu i ulicy Vouziers, domek o wyglądzie mieszczańskim i skromnym, którego rozkład wewnętrzny przypominał sobie doskonale, korytarz na dole, po cztery pokoje na każdem piętrze. W górze, w samym kącie, okno pierwszego piętra, wychodzące na plac, było już oświetlone, i żona aptekarza mówiła, że ten pokój zajął cesarz. Ale, jak powiedziała, największy blask bił z kuchni, której okna na dole, wychodziły na ulicę Vouziers. Nigdy jeszcze mieszkańcy Chêne’u nic podobnego nie widzieli. Tłum ciekawych, ciągle wzrastający, zagradzał ulicę, patrząc z otwartemi ustami na piec, gdzie piekł się i gotował obiad cesarski. Kucharze dla powietrza roztworzyli okna. Było ich trzech, w białych jak śnieg kurtkach, kręcących się przed kurczętami nadzianemi na ogromny rożen, i za każdym obrotem maczającemi się w maśle, roztopionem w ogromnym kotle; miedź błyszczała jak złoto. I najstarsi ludzie nie przypominali sobie, żeby kiedykolwiek w restauracyi „pod Lwem srebrnym“, nawet na najwystawniejszych weselach widzieli tyle ogni i tyle żywności gotującej się naraz.
Aptekarz Combette, człeczyna maleńki, suchy, ruchliwy, wrócił do siebie, poruszony nadzwyczajnie tem co widział i słyszał. Zdawał się wiedzieć wiele rzeczy, jako pomocnik mera. Około godziny wpół do czwartej Mac-Mahon zatelegrafował do Bazaine’a, że przybycie następcy tronu pruskiego do Châlons, zmusiło go do cofnięcia się na północ; drugą depeszę wysłano do ministra wojny, uwiadamiając go także o odwrocie i przedstawiając mu straszne niebezpieczeństwo, w jakiem się znajdowała armia, która mogła być rozcięta na dwoje i zgnieciona. Depesza do Bazaine’a, było wątpliwem, czy doszła, gdyż zdawało się, że wszystkie komunikacye z Metzem od kilku dni były przerwane. Ale druga depesza była ważną, i aptekarz, zniżając głos, opowiedział, że słyszał jak jakiś wyższy oficer mówił: „jeżeli w Paryżu się dowiedzą, przepadliśmy!“ Wszystkim wiadomem było, z jaką gwałtownością cesarzowa-regentka i rada ministrów domagała się, by się naprzód posuwano. Przytem nieład zwiększał się z każdą chwilą, najdziwaczniejsze wiadomości przybywały o zbliżaniu się armij niemieckich. Następca tronu pruskiego w Châlons! czy to możliwe? Z jakiemiż więc wojskami miał się spotkać korpus dnia siódmego w wąwozach ardeńskich?
— W sztabie głównym nic nie wiedzą — mówił dalej aptekarz, poruszając rozpaczliwie rękami. — Ach, cóż za bigos!... Zresztą wszystko się wyreperuje, jeżeli armia jutro się cofnie.
Poczem dodał:
— Słuchajno, przyjacielu, ja ci nogę opatrzę, zjesz z nami obiad, będziesz spał na górze, w pokoiku mego ucznia, który drapnął.
Ale Maurycy, dręczony potrzebą dowiedzenia się czegoś, chciał koniecznie wykonać swój pierwotny zamiar, to jest iść naprzeciwko, by odwiedzić staruszkę panią Desroches. Niemało był zadziwiony, gdy go nikt nie zatrzymał przy drzwiach, które wśród zamięszania, panującego na placu, były otwarte i nie były wcale strzeżone. Ciągle różne osoby wchodziły i wychodziły, oficerowie, służba, i zdawało się, że ogień gorejący na kuchni wstrząsał całym domem. Na schodach za to nie było żadnego światła, i trzeba było iść poomacku. Na pierwszem piętrze zatrzymał się na chwilę z bijącem sercem przed drzwiami pokoju, w którym wiedział, że się cesarz znajduje; w pokoju tym panowała śmiertelna cisza. Na górze, starsza pani Desroches, stojąc na progu pokoju służącej, gdzie się schronić musiała, zrazu przelękła się Maurycego. Nakoniec gdy go poznała, rzekła:
— Ach moje dziecko, w jakiejże okropnej chwili się spotykamy!... Chętniebym oddała cesarzowi cały mój dom, ale przy nim znajdują się ludzie bardzo źle wychowani. Żebyś wiedział jak wszystko łapią i chcą nas spalić, tyle ogni porozkładali!... On, biedak ma minę, jakby z grobu wstał i spojrzenie tak smutne...
Gdy Maurycy, uspokoiwszy ją, odchodził, poszła za nim, przechylając się przez poręcz schodów.
— Patrz, szepnęła, widać go ztąd... Ach! jesteśmy wszyscy zgubieni! Bądź zdrów moje dziecko.
Maurycy zatrzymał się na schodach, wśród ciemności. Wyciągnąwszy szyję, widział przez szybę we drzwiach, scenę, której nigdy zapomnieć nie mógł.
Cesarz siedział tam, w głębi pokoju mieszczańskiego i chłodnego, przy małym stole, na którym mu przy blasku świec zastawiono obiad. W głębi dwóch adjutantów stało w milczeniu. Marszałek dworu oczekiwał tuż przy stole. Szklanki były pełne, chleb leżał nietknięty, kurczę stygło na talerzu. Cesarz nieruchomy patrzał na obrus swemi chwiejnemi oczami, wystraszonemi i załzawionemi, takiemi samemi, jakie widział Maurycy w Reims. Zdawał się być jednak bardziej znużonym i nakoniec zdecydował się z widocznym wysiłkiem podnieść do ust dwa kawałki, resztę odsunął ręką. To był jego obiad. Wyraz cierpienia tajonego rozlał się po jego bladej twarzy.
Na dole, gdy Maurycy przechodził koło pokoju jadalnego, drzwi gwałtownie się roztworzyły i ujrzał śród potoków światła i pary unoszącej się z gorących potraw, gromadę masztalerzy, adjutantów, szambelanów wypróżniających butelki, pożerających kurczęta i sosy wśród głośnej wrzawy. Pewność odwrotu cieszyła tych ludzi, od chwili gdy depesza marszałka została wysłaną. Za tydzień w Paryżu będą spali nakoniec w czystych łóżkach!
Nagle Maurycy uczuł straszne znużenie; było już rzeczą pewną, że cała armia się cofała i nic mu nie pozostawało, jak pójść spać w oczekiwaniu na przejście korpusu 7-go. Przeszedł więc plac i znalazł się u aptekarza Combette’a, gdzie, jakby w marzeniu pogrążony, zjadł kolacyę. Potem zdawało mu się, że opatrują mu nogę i że wprowadzono go na górę do pokoju. Potem nastąpiła noc czarna, zupełne unicestwienie. Spał bez poruszenia się. Ale po pewnym nieoznaczonym czasie, po kilku godzinach a raczej wiekach, dreszcz jakiś zbudził go ze snu, tak że usiadł na posłaniu wśród ciemności. Gdzie się znajdował? co znaczył ten nieustanny grzmot, który go zbudził? Nagle przypomniał sobie wszystko i pobiegł do okna, żeby zobaczyć. Tam, wśród ciemności, na placu, wśród nocy cichej artylerya jechała, pochód nieskończony ludzi, koni i dział, od których senne domki miasteczka drżały. Niewytłomaczony niepokój ogarnął go na widok tego odjazdu nagłego. Która mogła być godzina? Na ratuszu wybiła czwarta. Usiłował się uspokoić, mówiąc sobie, że był to początek odwrotu, co do którego wydano wczoraj rozkazy, gdy nagle odwróciwszy głowę, ujrzał widowisko, które zwiększyło jego trwogę. Było to owe okno w rogu, u notaryusza, ciągle oświecone, i cień cesarza, w równych odstępach czasu rysował się wyraźnie ciemną sylwetką.
Maurycy żywo włożył spodnie, chcąc zejść, ale zjawił się Combette ze świecą w ręku, giestykulując żywo.
— Zobaczyłem pana z dołu, wracając z ratusza i przyszedłem ci powiedzieć... Wyobraź pan sobie, nie dali mi się położyć do łóżka i od dwóch przeszło godzin, ja i pan mer zajęci jesteśmy zarządzaniem rekwizycyi... Tak, tak, jeszcze raz wszystko się zmieniło. A! miał słuszność ten oficer, który nie chciał, żeby telegrafowano do Paryża!
Mówił tak dalej, zdaniami urywanemi, bez ładu i Maurycy zrozumiał nakoniec o co idzie. Serce mu się ścisnęło. Koło północy przybyła od ministra wojny depesza do cesarza w odpowiedzi na depeszę marszałka. Nie znano dokładnie jej treści, ale jeden z adjutantów powiedział głośno w ratuszu, że cesarzowa i rada ministrów obawia się rewolucyi w Paryżu, jeżeli cesarz opuści Bazaine’a i wróci do stolicy. Depesza źle poinformowana o istotnych stanowiskach niemców, domagała się gwałtownie posunięcia się naprzód, choćby to nie wiem ile kosztować miało.
— Cesarz kazał zawołać marszałka — dodał aptekarz — i naradzali się ze sobą, we dwóch tylko, przeszło godzinę. Oczywiście nie wiem o czem mówili, ale wszyscy oficerowie powtarzają, że już nie ma mowy o odwrocie, i że marsz nad Meuzę ma być znów rozpoczęty... Zarekwirowaliśmy wszystkie wozy w mieście dla 1-go korpusu, którego artylerya, jak oto widzisz, wyrusza w tej chwili do Besace... Tym razem z pewnością przyjdzie do bitwy!
Umilkł. Przypatrywał się także oknu oświeconemu u notaryusza, poczem rzekł półgłosem, w zamyśleniu:
— Hm! o czem oni ze sobą mówią?... W każdym razie wygląda to dość głupio, cofać się o godzinie szóstej wieczorem przed groźbą niebezpieczeństwa, a o północy iść znowu ku niemu, kiedy w ogólności położenie jest takie same.
Maurycy słuchał ciągle turkotu dział, dochodzącego z dołu, z czarnego miasteczka, tego stuku nieprzerwanego fali ludzkiej płynącej ku Meuzie, ku strasznej niewiadomości jutra. A na firance mieszczańskiej okna widział przesuwający się regularnie cień cesarza, chodzenie tam i z powrotem tego chorego, którego bezsenność męczyła, kazała mu się poruszać mimo cierpień, z uchem napełnionem wrzawą koni i ludzi, których pozwalał wysyłać na śmierć. Tak więc kilka godzin starczyło na to, by klęska została postanowioną i przyjętą. O czem w istocie mogli ze sobą mówić ten cesarz i ten marszałek, obaj świadomi pogromu, ku któremu szli, przekonani wieczorem o klęsce wśród okropnych warunków, w jakich armia miała się znaleźć, nie mogąc rano inaczej postąpić, choć niebezpieczeństwo zwiększało się z każdą godziną. Plan generała Palikao, piorunujący pochód na Montmédy, zbyt nierozważny w d. 23, możliwy jeszcze d. 25 z żołnierzami dzielnymi i ruchem genialnym, w d. 27 stawał się czynem szalonym, wśród nieustannej chwiejności dowództwa i wzrastającej demoralizacyi wojsk. Jeżeli obaj o tem wiedzieli, dlaczego ustępowali głosom nieubłaganym, które smagały ich brak decyzyi? Być może, iż marszałek miał umysł ograniczony i uległy żołnierza, chociaż wielki w swej abnegacyi. A cesarz, który już wcale nie dowodził, czekał na to co mu los przeznaczył. Żądano od nich, by dali swe i armii życie; oni je dawali. Była to noc zbrodni, straszna noc morderstwa dokonanego na narodzie, gdyż odtąd armia była w stanie klęski, sto tysięcy ludzi wysyłano na rzeź!
Myśląc o tem wszystkiem, Maurycy zrozpaczony i drżący ścigał wzrokiem cień przesuwający się po gęstym muślinie poczciwej pani Desroches, cień gorączkowy, drepczący, jak gdyby popychany przez głos nieubłagany, nadeszły z Paryża. Może tej nocy cesarzowa życzyła śmierci ojcu, by syn mógł panować? Idź! idź! nie oglądając się za siebie, wśród deszczu, po błocie, aż do wycieńczenia, po to, by ta ostatnia gra o konające cesarstwo dograną została do końca. Idź! idź! umrzyj jak bohater na trupach spiętrzonych twego ludu, wzbudź w całym świecie uwielbienie głębokie, by ci przebaczył twój upadek. Jakoż cesarz szedł na śmierć! Na dole, w kuchni ogień się już nie palił, masztalerze, adjutanci, szambelani spali, cały dom był czarny, tylko tam, cień samotny chodził nieustannie, zrezygnowany na konieczność ofiary, wśród głuchego trzasku 12-go korpusu, który maszerował wśród ciemności.
Nagle Maurycy pomyślał sobie, że jeżeli marsz naprzód był postanowiony, to korpus 7-my nie będzie przechodził przez Chêne; że wtedy on zostanie, oddalony od swego pułku, zbieg ze swego stanowiska. Już nie czuł bólu w nodze; zręczny opatrunek, kilka godzin zupełnego wypoczynku, złagodziły gorączkę. Gdy Combette dał mu swe trzewiki, tak obszerne, że był w nich jak w pantoflach, chciał odejść zaraz, spodziewając się spotkać z pułkiem 106-ym na drodze między Chêne a Vouziers. Napróżno aptekarz usiłował go zatrzymać i już zamierzał odwieźć go w swym kabryolecie, gdy zjawił się jego uczeń Ferdynand, tłomacząc się, że był z wizytą u swej kuzynki. Był to wysoki chłopak blady, z wejrzeniem łobuza. Zaprzągł on do wózka i pojechał razem z Maurycym. Była zaledwie czwarta godzina, ulewny deszcz lał z nieba czarnego, latarnie kabryoletu nikły, oświecając zaledwie drogę wśród szerokich pól zalanych, pełnych jakiegoś szmeru głuchego, który co chwila ich zatrzymywał, gdyż myśleli, że wojsko przechodzi.
Tymczasem tam, pod Vouziers, Jan wcale nie spał. Od chwili gdy mu Maurycy wytłomaczył, że odwrót ten może wszystko ocalić, czuwał ciągle, nie pozwalając rozchodzić się swym ludziom, oczekując na rozkaz wymarszu, który mógł każdej chwili nastąpić. Koło godziny drugiej, wśród głębokiej ciemności, którą ogniska zabarwiały na czerwono, rozległ się w obozie gwałtowny tentent koni; była to kawalerya idąca w przedniej straży ku Ballay i Quatre-Champs, ażeby mieć na oku drogi z Boult-aux-Bois i Croix-aux-Bois. W godzinę później piechota i artylerya wyruszyła także, porzucając pozycję pod Falaise i Chestres, jaką od dwóch dni upierała się bronić przeciw nieprzyjacielowi, który się wcale nie zjawiał. Niebo się zachmurzyło, noc była ciemna i każdy pułk wyruszał w najgłębszem milczeniu, długi łańcuch cieni ruszających się wśród ciemności. Ale wszystkie serca biły wesoło, jak gdyby uniknięto zasadzki. Widziano się już pod murami Paryża, przeczuwano dni odwetu.
Jan usiłował przebić wzrokiem gęste ciemności. Droga wysadzona była drzewami i zdawało mu się, że wije się śród łąk obszernych. Potem szarzały wzgórza i pochyłości. Zbliżono się do wsi, jak się zdaje Balay, gdy nagle z ciężkich chmur, zaciemniających horyzont, lunął deszcz rzęsisty. Ale żołnierze już do tego przywykli i nie gniewali się wcale. Przeszli przez Balay i w miarę jak się zbliżano do Quatre-Champs, gdy wstąpiono na obszerne płaskowzgórze, którego nagie przestrzenie ciągnęły się aż do Noirval, wicher się wzmógł i prawdziwy potop nastąpił. Tutaj to nadszedł rozkaz, by zatrzymano wszystkie pułki. Cały korpus 7-y, trzydzieści kilka tysięcy ludzi skupiło się na jednem miejscu o świcie szarym, dżdżystym, przesiąkniętym wilgocią. Cóż się więc stało? dla czego kazano się zatrzymać? Po szeregach przebiegał pewien niepokój, niektórzy utrzymywali że rozkazy marszu uległy zmianie. Kazano broń spuścić do nogi, ale zabroniono występować z szeregu i siadać. Chwilami wiatr zmiatał wyżynę z taką gwałtownością, że ludzie musieli się ścieśniać, chcąc mu stawić czoło. Deszcz ich oślepiał, szczypał po twarzy, deszcz lodowaty, który ich przemoczył do nitki. I przez dwie godziny tak czekano, nie wiadomo dlaczego, wśród niepokoju udręczającego wszystkie serca.
Jan w miarę jak dzień się robił, usiłował się zoryentować w okolicy. Pokazano mu na północo-wschodzie, naprzeciw Quatre-Champs drogę z Chêne, ciągnącą się przez wzgórze. Po cóż więc skręcono na prawo, zamiast pójść na lewo? Niemniej zajmował go bardzo sztab, który zakwaterował w Converserie, folwarku leżącym na brzegu płaskowzgórza. Panowało tam zamięszanie, oficerowie biegali, rozprawiali wśród żywych giestów. Na co czekali? Wyżyna podobną była do półkola, pokryta ścierniem, ponad którem od północy i wschodu wzgórza się wznosiły; przez wyłom na zachodzie dojrzeć można było dolinę Aisne’y z domkami białemi w Vouziers. Ponad Converserie widać było dzwonnice łupkiem kryte w Quatre-Champs, zanurzone w mgle gęstej, w której zdawały się tonąć dachy wioski. Jan, patrząc na drogę wspinającą się pod górę, wyraźnie dostrzegł kabryolet pędzący szybko po gościńcu kamienistym, po którym płynęła woda.
Był to Maurycy, który nakoniec ze wzgórza, na skręcie drogi spostrzegł korpus 7-y. Jechał już od dwóch godzin, zbłądziwszy wskutek złych informacyj jakiegoś wieśniaka, trochę przez niechęć złośliwą swego przewodnika, który ze strachu przed prusakami dostawał gorączki. Zaledwie zbliżył się do folwarku, zeskoczył z wózka i pobiegł do swego pułku.
Jan zdziwiony, zawołał:
— Jakto, to ty? I po co? przecież mieliśmy cię zabrać ze sobą!
Maurycy machnął ręką z gniewem i zawołał:
— A tak... już tam nie pójdziemy, pójdziemy naprzód po to, żeby dyabli wszystko wzięli!
— Ha trudno! — odrzekł Jan, blednąc po krótkiem milczeniu — przynajmniej razem już zginiemy.
I rzucili się sobie w ramiona. Wśród nieustannego deszczu prosty żołnierz zajął swe miejsce w szeregu, podczas gdy kapral, dając przykład stał bez skargi pod ulewą.
Ale nowina obiegała teraz po szeregach. Nie cofano się już do Paryża, maszerowano znowu ku Meuzie. Adjutant marszałka nadjechał przywożąc rozkaz siódmemu korpusowi, żeby stanął obozem w Nouart; korpus piąty ruszył do Beauclair, stając na prawem skrzydle armii; pierwszy zajął w Chêne miejsce dwunastego, który posunął się na Besace, na lewe skrzydło. Jeżeli zaś od trzech godzin trzydzieści kilka tysięcy ludzi stało z bronią u nogi na straszliwym wietrze, to dla tego, że generał Douay, wśród opłakanego zamętu tej nowej zmiany czoła, był nadzwyczajnie zaniepokojony losem bagaży, wysłanych przodem wczoraj ku Chagny. Trzeba było na nie czekać, żeby się połączyły z korpusem. Mówiono, że furgony zostały przecięte na dwie połowy w Chêne przez korpus dwunasty. Prócz tego część materyału, wszystkie kuźnie artyleryjskie, zbłądziły i z Terren skręcały na drogę do Vouziers, gdzie mogły bardzo łatwo wpaść w ręce niemieckie. Nigdy nieład nie był większy, i niepokój żywszy.
Pomiędzy żołnierzami zapanowała teraz rozpacz prawdziwa. Wielu chciało siąść na tornistrach, w błocie tej płaszczyzny mokrej, i oczekiwać pod deszczem śmierci. Szydzili, znieważali wodzów: ach! sławni wodzowie, kapuściane łby, odrabiające wieczór to co uczynili rano, włóczący się kiedy nieprzyjaciela nie było, uciekający gdy się ukazywał! Ostateczna demoralizacya zrobiła z tej armii bandę bez wiary, bez karności, którą wiedziono na rzeź po drogach błędnych. Koło Vouziers rozległy się nagle strzały, zamieniane między strażą tylną 7-go korpusu i awangardą wojsk niemieckich; i w tejże chwili oczy wszystkich zwróciły się na dolinę Aisne’y, gdzie na bladem tle nieba wzbijały się kłęby dymu gęstego i czarnego. Wiedziano, że gorzała wieś Falaise, podpalona przez ułanów. Wściekłość ogarnęła żołnierzy. Jakto? są więc nakoniec prusacy tam? Czekano na nich dwa dni, by im dać czas do przyjścia, a potem zwijano obóz. W umysłach najbardziej ograniczonych budził się gniew na te błędy nie do poprawienia, to głupie oczekiwanie, te sidła, w jakie złapać się dano; podjazdy IV-ej armii zabawiały brygadę Bordas, wstrzymując przez to wszystkie siły armii szalońskiej, na to by następca tronu pruskiego mógł nadbiedz z 3-m korpusem armii. I w tej chwili, dzięki nieświadomości marszałka, który nie wiedział dotąd jakie wojska ma przed sobą, połączenie nastąpiło, korpus 7-y i 5-ty miał być odtąd ciągle niepokojony widmem klęski zupełnej.
Maurycy patrzył na gorejące Falaise. Doznał jednak pewnej ulgi; bagaże, które uważano za stracone, ukazały się na drodze z Chêne. Zaraz też, podczas gdy 1-a dywizya została w Quatre-Champs dla osłony nieskończonego łańcucha bagaży, druga ruszyła do Boult-aux-Bois przez las; trzecia zaś zajmowała pozycyę na lewo, na wyżynach Belleville, w celu utrzymania komunikacyi. I w chwili gdy pułk 106, wśród wzrastającej ulewy, opuszczał płaskowzgórze, puszczając się w zbrodniczy marsz ku Meuzie, Maurycemu przypomniał się cień cesarza, włóczący się sylwetką ponurą na firankach staruszki, pani Desroches. Ach! ta armia rozpaczy, ta armia straceńców, którą wiedziono na zgubę pewną, dla uratowania dynastyi! Idź, idź, nie oglądając się za siebie, wśród deszczu, wśród błota, na zgubę ostateczną!

VI.

— Niech dyabli wezmą! — zawołał nazajutrz Chouteau, budząc się złamany i zziębnięty pod namiotem — chętniebym zjadł rosołu z kawałkiem mięsa.
W Boult-aux-Bois, gdzie obozowano, wieczorem rozdano tylko trochę kartofli, gdyż intendentura była coraz bardziej zmięszana i zdeorganizowana przez marsze i kontrmarsze nieustanne, i nie zdołała nigdy przybyć na umówione miejsce. W tym stanie rzeczy, głód groził armii.
Loubet, wyciągając się, mruknął rozpaczliwie:
— Tak! tak! wszystko dyabli biorą!
Sekcya była niezadowolona, chmurna. Kiedy nie było co jeść, wojsko marniało, a przytem ten deszcz nieustanny, to błoto, w którem spoczywano!
Chouteau, widząc, że Pache, odmówiwszy swe modlitwy poranne, zrobił znak krzyża, zawołał z gniewem:
— Poproś twego Pana Boga, żeby nam przysłał po parę kiełbasek, i po buteleczce wina dla każdego.
— Ach, żeby przynajmniej mieć po bochenku chleba! — westchnął Lapoulle, któremu głód dokuczał więcej niż innym, ze względu na olbrzymi, jaki miał zawsze apetyt.
Ale porucznik Rochas kazał im milczeć. Czyż to nie wstyd myśleć ciągle o swym żołądku! On sam poprzestaje na tem, że ściska pasek od spodni. Od chwili gdy rzeczy szły coraz gorzej, i gdy od czasu do czasu dawały się słyszeć strzały, odzyskał całą swą ufność upartą. Ponieważ teraz są już tam prusacy, więc poprostu trzeba iść i potłuc to tałałajstwo! Ruszał ramionami, stojąc za kapitanem Beaudoin, młodzieńcem, jak go nazywał, który był w rozpaczy z powodu utraty swych bagaży, gryzł wargi a twarz miał bladą. Mniejsza o jedzenie, ale nie mieć koszuli na zmianę, to było nad jego siły!
Maurycy zbudził się osłabiony i rozgorączkowany. Wprawdzie nogi, dzięki wygodnym butom, nie zaogniły się wcale, ale ulewa wczorajsza, od której płaszcz jego stał się ciężkim, nie dobrze na jego zdrowie wpłynęła. Wysłany po wodę dla przygotowania kawy, patrzał na płaszczyznę, na jednym z brzegów której położone jest Boult-aux-Bois. Lasy szarzały na wschodzie a na północy wzgórze się ciągnęło aż do Belleville; zato ku Buzancy, na zachodzie szerokie pola się rozkładały, z lekkiemi spadkami, z poza których widać było dachy. Czy ztąd miał nadejść nieprzyjaciel? Wracając od strumienia, niosąc pełny kociołek, zawołała nań płacząca rodzina wieśniaków, na progu małego domku i zapytała, czy żołnierze zostaną tutaj, by ich bronić? Już trzy razy, wśród sprzecznych rozkazów, korpus 5-ty przechodził przez tę okolicę. Wczoraj słyszano huk dział od strony Baru. Prusacy musieli być nie więcej jak o dwie mile oddaleni. I gdy Maurycy odrzekł tym biedakom, że zapewne także siódmy korpus ztąd odejdzie, poczęli głośno narzekać. Opuszczano ich, żołnierze nie przyszli tu po to, żeby się bić, i zawsze tylko uciekają.
— Ci, którzy chcą cukru — rzekł Loubet rozdając kawę, niech umoczą wielkie palce i czekają aż się rozpuści.
Nikt się nie roześmiał. Kawa bez cukru irytowała ich, i żeby przynajmniej mieli suchary! Wczoraj na płaskowzgórzu Quatre-Champs, prawie wszyscy z nudów oczekiwania zjedli swe zapasy w tornistrach, połykając nawet okruchy. Ale na szczęście znaleziono kilkanaście kartofli, któremi się podzielono.
Maurycy, dręczony głodem, zawołał z żalem:
— Żebym był wiedział, byłbym w Chêne kupił chleba!
Jan słuchał w milczeniu. Przy wstawaniu miał sprzeczkę z Chouteau, którego chciał wysłać po drzewo, a który bezczelnie oparł się temu, mówiąc, że to nie jego kolej. Odkąd wszystko szło coraz gorzej, niekarność się wzmagała, zwierzchnicy nie śmieli nikomu słówka pisnąć. I Jan w swym spokoju zrozumiał, że nie chcąc wywołać otwartego rokoszu, musi na bok odłożyć swą władzę kapralską. Stał się więc dobrym towarzyszem swych żołnierzy, którym jego doświadczenie oddawało ważne usługi. Jeżeli jego sekcya nie była dobrze żywiona, to przynajmniej nie cierpiała takiego jak inne głodu. Ale żal mu było nadewszystko Maurycego. Widział jak słabnie, patrzył nań z niepokojem i pytał się, jakim sposobem ten chłopiec delikatny będzie mógł znieść to wszystko?
Kiedy Jan usłyszał, że Maurycy się skarży na to, że niema chleba wstał, zniknął na chwilę i przeszukawszy swój tornister, wrócił, a wciskając mu w rękę suchar, rzekł:
— Masz, schowaj to, nie mam dla wszystkich.
— A ty? — zapytał młody człowiek ze wzruszeniem.
— O! nie bój się o mnie... mam jeszcze dwa.
W istocie schował on starannie trzy suchary, na wypadek gdyby przyszło do bitwy, wiedząc że głód wtedy nadzwyczaj dokucza.
Przytem dopiero co zjadł jeden kartofel. To mu wystarcza. A co będzie później, zobaczymy.
Około godziny dziesiątej korpus siódmy znowu wyruszył. Pierwotnie marszałek miał zamiar skierować go przez Buzancy na Stenay, gdzieby przeszedł przez Meuzę. Ale prusacy, uprzedzając w szybkości ruchów armię szalońską, byli już prawdopodobnie w Stenay, mówiono, że są nawet w Buzancy. Tym więc sposobem odrzucony niejako ku północy, korpus 7 otrzymał rozkaz ruszenia do Besace, odległego o dwadzieścia kilka kilometrów od Boult-aux-Bois, by ztamtąd nazajutrz przejść Meuzę pod Mouzon. Wymarsz był smutny, ludzie szemrali, głodni, źle wypoczęci, wycieńczeni przez znużenie i wyczekiwania dnia poprzedniego, oficerowie byli chmurni, przeczuwając katastrofę, ku której się zbliżano, skarżyli się na nieczynność, gniewali się o to, że nie pomaszerowano przed Buzancy dla poparcia korpusu 5-go, którego działa słyszano. Korpus ten musiał także cofać się aż do Nouart a tymczasem korpus 12-y szedł z Besace do Mouzon, a 1-y maszerował w kierunku Raucourt. Było to dreptanie trzody napędzonej, ściganej przez psów, tłoczącej się ku tej tak pożądanej Meuzie, po długiem bezowocnem włóczeniu się bez celu.
Kiedy pułk 106 opuścił Boult-aux-Bois, idąc za jazdą i artyleryą, w kolumnach dywizyjnych, które napełniły ludźmi całą płaszczyznę, niebo znów się zaciągnęło wielkiemi deszczowemi chmurami, które do reszty zniechęciły żołnierzy. Pułk 106 szedł głównym gościńcem do Buzancy, wysadzanym przepysznemi lipami. W Germond, wsi w której stosy gnoju ułożonego po obu stronach drogi dymiły się, kobiety, łkając głośno, podnosiły swe dzieci i wyciągały je do żołnierzy, jak gdyby chciały, by je zabrali. Nie było tu ani kęska chleba, ani jednego kartofla... Potem, zamiast iść dalej drogą do Buzancy, pułk 106 skręcił na lewo ku Authe, i żołnierze, widząc z drugiej strony płaszczyzny, na wzgórzu, Belleville, które wczoraj przechodzili, przekonani byli, że się znów wracają.
— Do wszystkich dyabłów! — mruknął Chouteau, czy oni nas mają za frygi?
A Loubet dodał:
— Ba! tacy to i generałowie. Bawią się w ciuciu-babkę. Widać że nie dbają wiele o nasze nogi.
Wszyscy byli rozgniewani. W ten sposób ludzi się nie męczy dla prostej przyjemności spaceru. Szli kolumną, przez płaszczyznę nagą, między szerokiemi bruzdami, po obu stronach drogi, tak że w środku swobodnie przebiegali oficerowie; ale nie było to już to samo, co wtedy w Szampanii, nie był to marsz rozweselony żartami, z nadzieją wyprzedzenia prusaków i ich pobicia; teraz milczący, zagniewani, powłóczyli nogami, z karabinem, który im gniótł ramiona, złorzecząc tornistrom, które im ciężyły, nie wierzący swoim wodzom, poddając się takiej rozpaczy, iż szli już tylko naprzód jak bydło, pod groźbą bata. Nieszczęśliwa armia zaczynała wstępować na swą Kalwaryę.
Maurycy od niejakiego czasu był bardzo zajęty. Po lewej stronie leżały doliny i na nich to zobaczył wychodzącego jeźdźca z oddalonego lasku. Zaraz potem ukazał się drugi, potem jeszcze jeden. Wszyscy trzej stali nieruchomi, nie więksi od pięści, podobni zdaleka do zabawek. Sądził, że to jest placówka huzarów, może jaki podjazd powracający, gdy nagle błyszczące punkta na ramionach, zapewne odblask szlif, zadziwiły go.
— Patrz no, widzisz! — rzekł trącając łokciem Jana, który szedł obok niego. — Ułani...
Kapral wyszczerzył oczy.
— A prawda!
W rzeczy samej byli to ułani, pierwsi prusacy, których zobaczył pułk 106. Od półtora miesiąca, jak się ta wojna rozpoczęła, pułk nie spalił jeszcze ani jednego naboju, ani nie widział nieprzyjaciela. Wieść o tem obiegła szeregi, wszystkich oczy się zwróciły wśród rosnącego zaciekawienia. Doskonale było widać tych ułanów.
— Jeden z nich jest okrutnie spasiony! — zauważył Loubet.
Wtem, na lewo od małego lasku, ukazał się na płaszczyznie cały szwadron. Wobec tego groźnego zjawiska, cała kolumna zatrzymała się w marszu. Rozległy się rozkazy, pułk 106 zajął pozycyę po za drzewami, na brzegu strumyka. Artylerya w galopie skręciła z drogi i usadowiła się na wzgórzu. W tej postawie blisko przez dwie godziny się trzymano, w szyku bojowym, ale nic nowego nie zaszło. Na skraju horyzontu ciemna masa kawaleryi nieprzyjacielskiej stała nieruchomie. Zrozumiano nakoniec, że traci się czas drogi i wyruszono dalej.
— No — rzekł Jan niezadowolony — to na inny raz.
Maurycy miał także serdeczną ochotę posłać prusakom choć jedną kulkę. Ciągle żałował błędu popełnionego wczoraj, że nie poparto korpusu 5-go. Jeżeli prusacy nie atakowali wcale, to zapewne dla tego, że nie mieli jeszcze dostatecznej ilości piechoty; demonstracya ich jazdy miała zapewne na celu opóźnienie tylko pochodu francuzów. Znowu więc dano się schwytać w sidła. Jakoż odtąd, pułk 106 ciągle widział ułanów po swej lewej stronie; szli za nim, czuwali nad nim, znikali za tą lub ową wsią, by się znów ukazać na skraju lasu.
Powoli żołnierzy poczęło irytować to szpiegostwo, które ich oplątywało jak węzeł nici niewidzialnej.
— Do wszystkich dyabłów! — mówił Pache a nawet i Lapoulle. — Dużobym dał za to, żeby im można było posłać kilka orzechów!
Ale szli, szli ciągle i ciężko, krokiem włóczącym się, z widocznem znużeniem. Zdawało im się, że nieprzyjaciel zbliża się ze wszystkich stron, podobnie jak przeczuwa się burzę wprzódy, nim chmury ukażą się na horyzoncie. Wydano surowe rozkazy straży tylnej, i nie było już maruderów, gdyż powszechne było przekonanie, że prusacy szli za korpusem i zabierają wszystko. Piechota ich zbliżała się w gwałtownym marszu, robiła po czternaście kilometrów na dzień, podczas gdy pułki francuzkie, zmęczone, sparaliżowane, dreptały w jednem miejscu.
W Authe niebo się rozjaśniło, i Maurycy, który się według słońca oryentował, zauważył, że zamiast posuwać ku Chêne, o trzy mile od tego miejsca, skręcono i ruszono prosto na wschód. Była godzina druga, upał nieznośny, który dokuczał teraz po dwudniowem dygotaniu pod deszczem. Droga, tworząc wielkie półkola, wiła się przez płaszczyznę pustą. Nie było widać ani jednego domu, ani jednej żywej duszy; od czasu do czasu tylko mały i smutny lasek szarzejący wśród melancholicznej ziemi nagiej. Ponure milczenie tej pustki oddziaływało na żołnierzy, którzy wlekli się z głową spuszczoną, zlani potem. Nakoniec ukazało się Saint-Pierremont, kilka domów pustych na wzgórzu. Ominięto jednak wieś i Maurycy zauważył, że skręcono zaraz na lewo, kierując się na północ ku Besace. Teraz zrozumiał ten ruch; szło o dostanie się do Mouzon przed prusakami. Ale czy to się uda z wojskiem tak zmęczonem i tak zdemoralizowanem? W Saint-Pierremont ukazali się znowu trzej ułani, w oddali, na skręcie drogi idącej z Buzancy, i gdy straż tylna opuszczała wieś, zdemaskowano bateryę; padło kilka kul, nie zrządziwszy żadnej szkody. Nie odpowiedziano wcale; pochód posuwał się dalej, coraz uciążliwszy.
Z Saint-Pierremont do Besace, są trzy dobre mile, i Jan, któremu Maurycy to powiedział, machnął ręką rozpaczliwie; nigdy żołnierze tam nie dojdą, widział przecie jak są zmęczeni, jak twarze ich wyrażają niesłychane znużenie. Droga szła między dwoma wzgórzami, które powoli zbliżały się do siebie. Musiano się zatrzymać. Ale ten spoczynek jeszcze bardziej ubezwładnił nogi i gdy trzeba było iść znowu, wydawało się to o wiele przykrzejszem; pułki zatrzymywały się, ludzie padali. Jan, widząc że Maurycy blednie, z włosami wzburzonemi przez zmęczenie, zaczął rozmawiać wbrew swemu zwyczajowi, starał się go oszołomić potokiem słów, chcąc go tym sposobem zająć w mechanicznym ruchu marszu.
— To siostra twoja mieszka w Sedanie, będziemy zapewne szli tamtędy.
— Przez Sedan? Jakim sposobem? To nie nasza droga, chyba żeby poszaleli.
— Czy młoda jest twoja siostra?
— Jest w moim wieku, mówiłem ci przecież, że jesteśmy bliźniętami.
— Czy podobna do ciebie?
— Tak, jest blondynką, podobnie jak i ja! ma włosy kręcone, śliczne!... Drobniutka, zgrabna... moja droga Henryka!
— Kochacie się bardzo?
— O tak!...
Zapanowało milczenie i Jan, spojrzawszy na Maurycego, spostrzegł, że oczy mu się przymykają, że upada.
— No! mój chłopcze... trzymajże się do stu dyabłów!... daj mi karabin na chwilę, ulżysz sobie... Niepodobieństwo, żebyśmy mogli dalej iść dzisiaj, zostawimy połowę ludzi na drodze!
Spostrzegł przed sobą wieś Oches, której kilka chat leży na wzgórku. Kościół cały żółty, wysoki, wznosi się śród drzew.
— Zapewne nocować tam będziemy.
Zgadł w rzeczy samej. Generał Douay, widząc nadzwyczajne znużenie wojska, stracił nadzieję dostania się tego dnia do Besace. Zmusiło go do tego przybycie bagaży, tego przeklętego konwoju, który wlókł za sobą od Reims, szeregu wozów i bydła ciągnącego się na przestrzeni trzech mil, który opóźniał jego marsz. W Quatres-Champs rozkazał, ażeby bagaże te ruszyły wprost do Saint-Pierremont; dopiero w Oches złączyły się z korpusem w takim stanie znużenia, że konie wprost padały. Była już piąta godzina. Generał, lękając się zapuścić się w ciasne przejścia Stonne, postanowił skrócić marsz nakazany przez marszałka. Zatrzymano się więc, rozbito obóz, bagaże na dole, na łące, strzeżone przez jedną dywizyę, podczas gdy artylerya ustawiła się w tyle, na wzgórzu i brygada, która nazajutrz miała pełnić służbę straży tylnej, zatrzymała się na wzniesieniu wprost Saint-Pierremont. Druga dywizya, do której należała brygada Bourgain-Desfeuilles, rozłożyła się biwakiem za kościołem, na szerokiej płaszczyznie, zakończonej laskiem dębowym.
Noc zapadała, gdy pułk 106 na skraju tego lasu mógł się nakoniec rozłożyć, taki był zamęt w wyborze i naznaczaniu miejsc.
— Sza! — zawołał z gniewem Chouteau — nie chcę jeść, chcę spać!
Wszyscy się tego domagali. Wielu nie miało sił do rozbicia namiotu, zasypiali gdzie padli, jak martwe snopy. Zresztą do jedzenia potrzebny był najprzód rozdział żywności przez intendenturę, a intendentura, czekając na 7 korpus w Besace, nie mogła się znajdować w Oches. Wśród powszechnego rozprzężenia już nie trąbiono wcale na kapralów. Każdy żywił się jak mógł. Odtąd wcale nie dawano żywności i żołnierze karmić się musieli tem co mieli w tornistrach; a ponieważ tornistry były puste, więc był głód. Co prawda była kawa, ale większość piła ją nieosłodzoną, bo cukru nie było.
Gdy Jan chciał jeden z dwóch, jakie posiadał, sucharów, oddać Maurycemu, spostrzegł, że ten śpi głęboko. Zrazu chciał go obudzić, ale namyślił się i z bohaterskim stoicyzmem włożył suchary do tornistra, tak starannie, jakby chował tam złoto; poprzestał, podobnie jak koledzy na kawie. Domagał się, żeby rozbito namiot i wszyscy się pod niego wsunęli, gdy Loubet zjawił się z wyprawy, i przyniósł marchwi z sąsiedniego pola. Ponieważ nie można jej było ugotować, więc jedli ją na surowo. Ale to nie zaspokoiło ich głodu, a Pache się rozchorował.
— Nie, nie, niech śpi — rzekł Jan do Chouteau, który chciał budzić Maurycego, by mu dać marchwi.
— Ach! — rzekł Lapoulle — jutro, gdy staniemy w Angoulême, będziemy mieli chleb... Mam w Angoulême krewniaka żołnierza, który tam jest w garnizonie...
Zdziwiono się, a Chouteau zawołał:
— Co za Angoulême?... A to osioł, on myśli, że idziemy do Angoulême.
Niepodobna było wyciągnąć z Lapoulle’a najmniejszego objaśnienia. Był pewny, że idą do Angoulême. Dziś rano, widząc ułanów, utrzymywał on uparcie, że są to żołnierze Bazaine’a.
Potem obóz okryła noc czarna i martwe milczenie. Pomimo, że noc była chłodna, zabroniono rozpalać ognisk. Wiedziano, że prusacy znajdują się o kilka kilometrów, chciano więc ukryć się niejako przed nimi. Oficerowie uprzedzili żołnierzy, że wystąpią około czwartej godziny rano, dla odzyskania straconego czasu, i wszyscy spali jak zabici. Ponad obozem rozrzuconym szeroko, silny oddech tej gromady ludzi unosił się wśród ciemności, jak gdyby tchnienie samej ziemi.
Nagle huk strzału zbudził sekcyę. Noc była jeszcze głęboka; mogła być zaledwie trzecia rano. Wszyscy się zerwali, niepokój był powszechny, sądzono, że nieprzyjaciel napadł w nocy. A tymczasem był to Loubet, który obudziwszy się, powziął myśl udania się do lasku dębowego, gdzie powinny się znajdować króliki; cóżby to była za uczta, gdyby o świcie przyniósł kolegom parę królików! Ale szukając dobrego stanowiska, usłyszał, że jacyś ludzie się doń zbliżają, rozmawiają, łamią gałęzie! Przestraszył się i dał ognia, sądząc, że to są prusacy.
Już Maurycy, Jan i inni nadbiegli, gdy rozległ się głos chrapliwy:
— Do pioruna! nie strzelajcie!
Na skraju lasu stał mężczyzna wysoki i chudy, i można było dostrzedz, że ma gęstą brodę. Ubrany był w bluzę szarą, ściśniętą w pasie czerwoną taśmą i niósł na rzemieniu strzelbę. Objaśnił zaraz, że jest francuzem, wolnym strzelcem, sierżantem, i że przyszedł z dwoma ludźmi, z lasów Dieulet dla udzielenia pewnych wiadomości generałowi.
— Hej, Cabasse! Ducat! — zawołał, odwracając się! — hej, tchórze! chodźcie tu!
Obaj z widocznym strachem zbliżyli się, Ducat mały i tłusty, blady, z rzadkiemi włosami, Cabasse wysoki i suchy, z twarzą czarną i nosem zakrzywionym.
Tymczasem Maurycy, który bacznie przypatrywał się sierżantowi, zapytał go ze zdziwieniem:
— Czy pan nie jesteś czasem Wilhelmem Sambuc z Remilly?
A gdy ten, po krótkiem wahaniu, z miną niespokojną, rzekł, że tak, młody człowiek cofnął się nieco, gdyż Sambuc uchodził za ostatniego łajdaka, będąc godnym synalkiem rodziny drwali, głośnej ze swego postępowania. Ojciec, pijak, został znaleziony pewnego wieczoru z szyją poderżniętą w lesie, matka i córka żebraczki i złodziejki, znikły, osiadłszy zapewne w jakimś domu publicznym. Wilhelm sam trudnił się kradzieżą zwierzyny, kontrabandą. Najmłodszy tylko syn tego pomiotu wilczego, został uczciwym, Prosper, strzelec afrykański, który, nim zaciągnął się do wojska, był parobkiem folwarcznym, obrzydziwszy sobie lasy.
— Widziałem twego brata w Reims i w Vouziers. Jest zdrów — rzekł Maurycy.
Sambuc nic nie odpowiedział. Poczem, chcąc to skończyć, zawołał:
— Prowadźcie mnie do generała. Powiedźcie mu, że jesteśmy wolnymi strzelcami z lasów Dieulet i przynosimy ważne wiadomości.
Maurycy, wracając do obozu, rozmyślał o tych wolnych strzelcach, na których liczono tak wiele, a którzy już wszędzie wywoływali na siebie skargi. Mieli oni prowadzić wojnę partyzancką, czynić zasadzki na nieprzyjaciela po lasach, ścigać go, zabijać jego placówki, bronić lasów. W rzeczy zaś samej zaczęli być postrachem wieśniaków, których nie bronili wcale, lecz za to niszczyli im pola. Ci wszyscy, którzy nienawidzili służby wojskowej regularnej, wszyscy wykolejeni zaciągali się do wolnych strzelców, unikając tym sposobem karności, żyjąc wśród zarośli jak rozbójnicy, śpiąc lub włócząc się na los szczęścia po drogach. W niektórych kompaniach znajdowali się istotnie ludzie okropni.
— Hej Cabasse! hej Ducat! — wołał ciągle Sambuc, odwracając się co krok — chodźcież próżniaki!
Ci dwaj mieli także miny z pod ciemnej gwiazdy. Cabasse wysoki i chudy, urodzony w Tulonie, niegdyś garson w kawiarni w Marsylii, znalazł się w Sedanie jako agent handlowy, miał do czynienia z policyą poprawczą, z powodu niewyjaśnionej sprawy o kradzież. Ducat, mały tłuścioch, niegdyś woźny w Blainville, zmuszony został do sprzedania swej posady wskutek nieczystych historyj z młodemi dziewczętami, o mało także nie dostał się pod sąd przysięgłych z powodu takiej samej sprawy w Raucourt, gdzie był rachmistrzem w fabryce. Cytował on łacinę, podczas gdy jego kolega umiał zaledwie czytać; ale obaj stanowili dobraną parę, wzbudzającą obawę.
Cały obóz już się budził. Jan i Maurycy poprowadzili wolnych strzelców do kapitana Beaudoin, który ich odesłał do pułkownika Vineuil. Ten począł ich pytać, ale Sambuc, czując swe znaczenie, chciał mówić tylko z generałem; a ponieważ generał Bourgain-Desfeuilles, przepędziwszy noc u proboszcza w Oches, zjawił się na progu plebanii zły że go zbudzono wśród nocy, przyjął tych ludzi groźnie.
— Zkąd są? czego chcą?... ach! to wy wolni strzelcy! włóczęgi!
— Panie generale — odezwał się Sambuc, nie tracąc miny — obsadziliśmy lasy Dieulet...
— Gdzież to są te lasy Dieulet?
— Między Stenay i Mouzon, generale.
— Stenay, Mouzon, co to jest? Nie znam tych nazwisk.
Pułkownik Vineuil, zawstydzony, wtrącił się, i tonem łagodnym, objaśnił, że Stenay i Mouzon znajdowały się nad Meuzą, i że ponieważ niemcy zajęli pierwsze z tych miast, więc postanowiono spróbować, czyby się nie dało przejść rzeki po moście w Mouzon.
— Otóż generale, rozpoczął znów Sambuc, przyszliśmy pana uwiadomić, że lasy Dieulet w tej chwili są zajęte przez prusaków... Wczoraj, gdy 5-ty korpus występował z Bois-les-Dames, odbyła się potyczka w stronie Nouar...
— Jakto, wczoraj się bili?
— Tak, panie generale, korpus 5-ty bił się cofając się, i teraz powinien już być w Beaumont... Otóż, kiedy koledzy udali się na zwiady co do ruchów nieprzyjaciela, my powzięliśmy zamiar udać się do pana i objaśnić go o położeniu, a może pan generał pójdziesz z pomocą 5-mu korpusowi, gdyż jutro rano spadnie mu na kark najmniej sześdziesiąt tysięcy ludzi.
Na tę cyfrę generał Bourgain-Desfeuilles poruszył ramionami.
— Sześdziesiąt tysięcy, do licha, czemu nie sto tysięcy?... Śni ci się, mój chłopcze. Strach dwoi ci wszystko w oczach. Gdyby tak blisko od nas znajdowało się sześdziesiąt tysięcy ludzi, wiedzielibyśmy o tem.
Uparł się. Napróżno Sambuc wzywał na świadka Ducata i Cabasse’a.
— Widzieliśmy armaty — potwierdzał prowensalczyk. I trzeba przyznać, że te gbury musieli chyba oszaleć, żeby się z niemi zapuszczać w lasy. Błoto tam z powodu deszczów w ostatnich dniach jest takie, że grzęźnie się po kostki.
— Ktoś ich prowadzi, to pewna — oświadczył dumny woźny.
Ale generał nie wierzył oddawna w połączenie się dwóch armij niemieckich, o których mu, jak mówił, brzęczą nad uszami. Nie uznał nawet za stosowne odesłać wolnych strzelców do dowódzcy 7 korpusu, zwłaszcza, że ci byli przekonani, że z nim samym mówią. Gdyby słuchano wszystkich chłopów, wszystkich włóczęgów, którzy przynosili mniemane wiadomości, nie możnaby zrobić jednego kroku, nie skręcając na prawo lub lewo, wśród przygód najróżnorodniejszych. Rozkazał tylko trzem zuchom, ażeby zostali przy wojsku, gdyż znajomość okolicy, jaką wykazują, przydać się może.
— Bądź co bądź — mówił Jan do Maurycego, gdy zwijali namiot — to są tęgie chłopy. Zrobili cztery mile przez pola dla tego tylko, by nas ostrzedz.
Maurycy przyznał to i twierdził, że mają słuszność. Znał on także dobrze tę okolicę i dręczył go śmiertelny niepokój na myśl, że prusacy znajdują się w lasach Dieulet, w ruchu ku Sommauthe i Beaumont. Usiadł zmęczony jeszcze pochodem, z żołądkiem pustym, sercem ściśniętem trwogą, o świcie dnia tego, który, miał to przeczucie, będzie strasznym.
Widząc go tak bladym, kapral spytał tonem ojcowskim:
— Co, źle znowu? czy znów noga?
Maurycy potrząsł głową, że nie. Noga w szerokich trzewikach była lepiej.
— A więc jesteś głodny?
I widząc, że nie odpowiada, wyciągnął niepostrzeżenie jeden suchar ze swego tornistra i podając go Maurycemu, rzekł z prostotą:
— Masz, schowałem dla ciebie. Taki sam dopiero co zjadłem.
Dzień się robił, gdy korpus 7-y opuścił Oches, idąc ku Mouzon przez Besace, gdzie powinien był nocować. Najprzód wyruszyły olbrzymie bagaże, eskortowane przez 1-ą dywizyę; i jeżeli wozy pociągowe, zaprzężone w dobre konie jechały prędko, inne, podwody rekwizycyą ściągnięte, po większej części próżne i niepotrzebne, stłoczyły się w ciasnem przejściu w Stonne. Droga, przeszedłszy wioskę Berlière, wciska się między dwa wzgórza zarosłe. Około godziny ósmej, w chwili gdy dwie drugie dywizye także wyruszyły, zjawił się marszałek Mac-Mahon, rozgniewany że spotkał jeszcze tutaj wojska, o których myślał, że już wyszły z Besace, i że lada chwila staną w Mouzon. Nastąpiło żywe z tego powodu starcie między nim i generałem Douay. Postanowiono zostawić 1-ą dywizyę i bagaże posuwające się wolno ku Mouzon; drugie zaś dwie dywizye, nie chcąc by zostały wstrzymywane przez te ciężkie wozy, ruszą na drogę do Raucourt i d’Autrecourt i przejdą Meuzę w Villers. Znowu więc posuwano się ku północy, wskutek pragnienia marszałka, ażeby postawić rzekę między sobą i nieprzyjacielem. Bądź co bądź tego wieczora miano znaleźć się koniecznie na prawym brzegu. Straż tylna była jeszcze w Oches, gdy baterya dział pruskich, umieszczona na wzgórzu w oddali od strony Saint-Pierremont, dała ognia, rozpoczynając grę wczorajszą. Z początku odpowiedziano — potem wojska się cofnęły.
Aż do godziny jedenastej, pułk 106 wlókł się powoli drogą wijącą się w głębi wąwozu Stonne, między wysokiemi wzgórzami. Po lewej stronie spadzistość się wznosi, naga, poszarpana; z prawej lasek łagodnie zniża się po pochyłości. Słońce świeciło i było niezmiernie gorąco w tej ciasnej dolinie, pustej i smutnej. Od wioski Berlière rozsiadłej na górze wysokiej i ponurej, nie ma już nigdzie mieszkań ludzkich, ani żywej duszy, ani jednego bydlęcia pasącego się na łąkach. I żołnierze, znużeni i głodni wczoraj, nie odpocząwszy sobie prawie wcale i znów nic nie jedząc, wlekli się zniechęceni, szarpani milczącym gniewem.
Nagle, gdy się zatrzymano na brzegu drogi, usłyszano huk działa od strony prawej. Huk był tak czysty, wyraźny, że bitwa nie musiała się toczyć dalej niż o dwie mile. Wrażenie na tych ludzi znużonych odwrotem, zdenerwowanych przez oczekiwanie, było nadzwyczajne. Wszyscy zerwali się na równe nogi, rozgorączkowani, zapominając o znużeniu: dla czego nie idziemy? chcieli się bić, walczyć, a nie uciekać ciągle niewiadomo dokąd i dla czego.
Właśnie generał Burgain-Desfeuilles wszedł na małe wzgórze na prawo z pułkownikiem de Vineuil, dla rozpoznania pozycyi. Widać ich było wysoko, między zaroślami, z lornetami wyrychtowanemi; zaraz potem wysłali adjutanta, który był przy nich, żeby sprowadził wolnych strzelców, jeżeli jeszcze byli; kilku ludzi, Jan, Maurycy i inni poszli z tymi ostatnimi, na wypadek gdyby czego było potrzeba.
Generał jak tylko zobaczył Sambuca, krzyknął:
— Co za przeklęty kraj z temi wzgórzami i lasami nieskończonemi!... Czy słyszysz? gdzie to, gdzie się biją?
Sambuc, którego Ducat i Cabasse nie opuszczali ani na chwilę, nadstawił uszów i przez jakiś czas, nic nie mówiąc, przypatrywał się obszernemu widnokręgowi. Maurycy obok niego patrzył także na te dalekie przestrzenie dolin, lasów. Wyglądało to jak morze bez końca, pogarbione falami olbrzymiemi i powolnemi. Lasy krasiły ciemną zielenią ziemię żółtą, a dalekie wzgórza pod palącem słońcem tonęły w mgle sinej. I nic nie było widać, najmniejszego dymku na tle jasnego nieba, a armaty grzmiały ciągle z hukiem burzy oddalonej i wzmagającej się nieustannie.
— Na prawo jest Sommauthé — rzekł w końcu Sambuc, ukazując wysoki wierzchołek okryty zielenią. Tam na lewo jest Yoncq... To w Beaumont się biją, generale.
— Tak, w Varniforêt lub w Beaumont — potwierdził Ducat.
Generał mruczał.
— Beaumont, Beaumont, dyabeł nie zrozumie tego w tym przeklętym kraju...
Poczem dodał głośno:
— Jak daleko ztąd do Beaumont?
— Będzie ze dwadzieścia kilometrów, idąc drogą z Chêne do Stenay, którą oto tam widać.
Działa wciąż grzmiały; huk zdawał się iść z zachodu na wschód, wśród głuchego turkotu przerywanego piorunami.
Sambuc dodał:
— Do dyabła, gorąco tam być musi... Spodziewałem się tego, uprzedzałem pana dziś rano, panie generale. Z pewnością są to armaty, któreśmy widzieli w lasach Dieulet. W tej chwili 5-ty korpus ma z pewnością na karku całą tę armię przybyłą z Buzancy przez Beauclair.
Zapanowało milczenie, wśród którego bitwa w oddali grzmiała coraz głośniej a Maurycy ściskał zęby, gdyż owładnęła nim szalona chęć krzyku. Dla czego nie maszerowano na odgłos dział, natychmiast? po co tyle gadaniny? Nigdy jeszcze nie doznawał takiego podniecenia. Każdy huk działa odzywał mu się w piersi, wstrząsał nim, nakazywał mu iść tam, skończyć raz. Czyż więc znowu mieli przysłuchiwać się tej bitwie, ocierać się o nią, nie wystrzeliwszy ani jednego naboju? To zbrodnia włóczyć ich tak od chwili wypowiedzenia wojny, ciągle w ucieczce! W Vouziers słyszeli zaledwie strzały swej straży tylnej. W Oches nieprzyjaciel smagał ich trochę z tyłu, a oni oczekiwali, nie szli na pomoc swym kolegom pędem! Maurycy spojrzał na Jana, który tak samo jak i on był bardzo blady, z oczami płonącemi gorączką. Wszystkie serca biły w piersi, na odgłos tego gwałtownego wyzwania dział.
Ale zwrócił na siebie uwagę sztab, wstępujący wązką ścieżką na wzgórze. Był to generał Douay, z twarzą zaniepokojoną. Gdy osobiście wypytał się wolnych strzelców, wydał okrzyk rozpaczy. I cóżby był mógł zrobić, choćby nawet był ostrzeżony rano? Wola marszałka była wyraźną; należało przejść Meuzę przed wieczorem, za jaką bądź cenę. A zresztą, jakże teraz zgromadzić wojska rozproszone w marszu ku Raucourt, w celu nagłego rzucenia ich na Beaumont? Z pewnością przybytoby napróżno. Piąty korpus w tej chwili zapewne jest w odwrocie ku Mouzon, co wyraźnie zdradzał huk armatni, coraz bardziej przesuwający się na zachód, podobny do burzy gradowej, przebiegającej szybko i oddalającej się. Generał Douay podniósł obie ręce po nad nieskończony widnokrąg dolin i wzgórzy, niw i lasów z giestem gniewnej bezsilności i wydano rozkazy do dalszego marszu ku Raucourt.
O! ten marsz w głębi wąwozów Stonny, między wysokiemi wzgórzami, podczas, gdy po stronie prawej, poza lasami, działa grzmieć nie przestawały! Pułkownik de Vineuil, na czele pułku 106, jechał wyprostowany na koniu, z głową bladą, z powiekami opuszczonemi, jakby ukrywał łzy. Kapitan Beaudoin, milcząc, gryzł wąsy, a porucznik Rochas mimowoli rzucał przekleństwa na wszystkich i na siebie samego. A nawet śród tych żołnierzy, którzy wcale nie mieli ochoty się bić, śród najmniej walecznych, dała się uczuć potrzeba wymyślania, wylania swego gniewu ciągłej porażki, wściekłości nieustannego pochodu, krokiem chwiejnym i ciężkim, podczas gdy ci przeklęci prusacy mordują tam kolegów.
U stóp Stonny, droga wije się wśród wzgórzy, rozszerza się i wojsko szło przez obszerne niwy, poprzecinane tu i owdzie niewielkiemi laskami. Pułk 106, który od Oches postępował w tylnej straży, oczekiwał ataku, gdyż nieprzyjaciel szedł za kolumną krok w krok, śledząc ją, czychając zapewne na chwilę sposobną, by rzucić się na nią. Kawalerya, korzystając z wszelkich zagięć gruntu, usiłowała ją oskrzydlić. Widziano liczne szwadrony gwardyi pruskiej wysuwające się z po za lasu; ale zatrzymały się one wobec pułku huzarów, który posunął się naprzód, oczyszczając przed sobą drogę. Dzięki temu, odwrót odbywał się w dość dobrym porządku i zbliżano się już do Raucourt, gdy ukazało się widowisko, które zwiększyło niepokój i do ostatka zdemoralizowało żołnierzy. Nagle, na drodze poprzecznej, spostrzeżono tłum biegnący oficerów ranionych, żołnierzy w nieładzie i bez broni, wozy i furgony pędzące galopem, ludzie i zwierzęta uciekali, zadyszani wśród wichru klęski. Były to szczątki jednej z brygad 1-ej dywizyi, która eskortowała furgony, puściwszy się rano do Mouzon przez Besace. Zbłądziwszy, wskutek nieszczęśliwego wypadku, część tej brygady i furgonów spotkała się w Varniforêt, niedaleko Beaumont z 5-m korpusem cofającym się w rozsypce. Napadnięta, zaatakowana od skrzydeł, ulegając przemocy, rozbiegła się, i przestrach ją gnał krwawą, przerażoną, na pół oszalałą. Wywarło to na pułku 106 nadzwyczaj przykre wrażenie. Opowiadanie jej siało przestrach, który niósł się niejako na grzmocie tych dział, których huk słyszano od rana bezustannie.
Wskutek tego przejście przez Raucourt było nadzwyczaj niespokojne i pełne zamięszania. Czy miano się zwrócić na prawo, ku Autrecourt by przejść Meuzę w Villers, jak to pierwotnie postanowiono? Generał Douay, zmięszany, wahający się, lękał się, by most nie był zapchany, lub może już w ręku prusaków. Postanowił więc iść prosto przed siebie, przez Haraucourt, by dostać się do Remilly przed nocą. Po Mouzon — Villers, po Villers — Remilly; kręcono się ciągle przy akompaniamencie galopujących za sobą ułanów. Miano jeszcze sześć kilometrów drogi, ale była już godzina piąta i żołnierze niesłychanie znużeni. Od świtu byli na nogach, stracono przeszło dwanaście godzin na to, by zrobić zaledwie trzy mile, drepcząc wyczerpując się śród nieustannego oczekiwania, wśród wzruszeń i obaw najżywszych. Przez dwie noce ostatnie ludzie prawie nie spali a nie jedli od Vouziers. Upadali ze znużenia. W Raucourt budzili litość powszechną.
Miasteczko to jest bogate, ze swemi fabrykami licznemi, wielką ulicą dobrze zabrukowaną po obu stronach drogi, kościołem i magistratem pełnym wdzięku. Na nieszczęście nocy poprzedniej przejechał tędy cesarz i marszałek Mac-Mahon, wśród natłoku sztabu i orszaku cesarskiego, a wreszcie przejście 1-go korpusu, który przez całe rano płynął drogą jak rzeka, wyczerpało wszelkie zasoby, opróżniło piekarnie i handle; wymiatając nawet okruchy z domów mieszczańskich. Nie było już ani chleba, ani wina, ani cukru, nic do picia i do jedzenia. Widziano damy stojące przed drzwiami, rozdające szklanki wina i filiżanki bulionu, aż do ostatniej kropli. A gdy się to skończyło, gdy pierwsze pułki 7-go korpusu, koło godziny trzeciej, poczęły przechodzić, nie było już nic! Jakto? więc znowu idzie wojsko? Znowu wielka ulica zawrzała pochodem żołnierzy wycieńczonych, pokrytych kurzem, umierających z głodu, a tu nie miano nic, by ich pożywić! Wielu zatrzymało się, pukało do drzwi, wyciągało ręce do okien, błagając o kawałek chleba, kobiety płakały, dając znaki, że nie mają już chleba, że nic im pomódz nie mogą.
Na rogu ulicy Dix-Potiers, Maurycy zachwiał się. Jan pobiegł ku niemu.
— Nie! zostaw mnie, niech się to raz skończy... Wolę tu zdechnąć!
Upadł na kupę kamieni. Kapral, udając zagniewanego zwierzchnika, zawołał:
— Do wszystkich dyabłów z takim żołnierzem! Czy chcesz, żeby cię prusacy zabrali? Dalej wstawaj!
A widząc, że Maurycy nie odpowiada, zlany potem, z oczami przymkniętemi, na pół omdlały, zaklął jeszcze raz ale z tonem pełnym głębokiego współczucia.
— Ach mój Boże! mój Boże!
I pobiegł do pobliskiej fontanny, napełnił swą manierkę wodą i powróciwszy skropił mu nią twarz. Poczem, nie kryjąc się teraz wcale, wyciągnął z tornistra ostatni suchar, tak starannie zachowany; połamał go na drobne kawałki i wcisnął mu je do ust. Zgłodniały otworzył oczy i połknął.
— Więc ty — zapytał, nagle przypominając sobie wszystko — więc ty go nie zjadłeś?
— O! ja — odrzekł Jan — mam brzuch wytrzymały, mogę poczekać... Trochę wina gęsiego i jestem zdrów!
Znowu napełnił manierkę i wypił ją duszkiem, mlaskając językiem. I jego twarz była blada i był tak głodny, że ręce mu drżały.
— Dalej, wstawaj i w drogę! Mój chłopcze, trzeba połączyć się z kolegami.
Maurycy oparł się na jego ramieniu i dał sobą kierować jak dziecko. Żadne ramię kobiece nie przyciskało go tak do siebie. Wśród powszechnej ruiny, wśród tej nędzy ostatniej, ze śmiercią nad głową, było to dla niego rozkoszą niejako, że czuł koło siebie istotę, która go kochała i opiekowała się nim; a może ta myśl, że to serce jemu oddane, należało do człowieka prostego, do chłopa, dodawała jego wdzięczności pewną słodycz niewyczerpaną. Czyż to nie było braterstwo pierwszych dni świata, przyjaźń poprzedzająca wszelką cywilizacyę i wszelkie klasy społeczne, ta przyjaźń dwóch ludzi złączonych ze sobą wśród wspólnych potrzeb, wobec groźby natury wrogiej? Zdawało mu się, że słyszy tętniące uczucie ludzkości w piersi Jana i dumny był z tego, że on jest silniejszy, że mu pomaga, że się poświęca; gdy tymczasem Jan, nie rozbierając swych wrażeń, doznawał radości, że może pomagać inteligencyi, oświacie zawartej w jego przyjacielu. Od chwili gwałtownej śmierci swej żony, wciągnięty w straszny dramat, zdawało mu się, że wygasło w nim już wszelkie uczucie, przysiągł sobie, że nie będzie już patrzył na kobiety, te istoty, które tyle cierpień zadają, nawet wtedy, gdy są dobre. I przyjaźń dla obu stawała się niejako potrzebą; nie potrzebowali się całować, ale przenikali się wzajemnie, poznali się dobrze na tej strasznej drodze z Remilly, jeden drugiego podpierał, stanowili jedną istotę pełną litości i cierpień.
W chwili gdy straż tylna opuszczała Raucourt, niemcy wchodzili tam z drugiej strony; i dwie ich baterye, natychmiast ustawione z lewej strony, na wzgórzu, dały ognia. W tym czasie pułk 106, biegnąc drogą zniżającą się nieco wzdłuż Emanny, znalazł się na linii strzałów. Granat strzaskał topolę, stojącą na brzegu rzeki; inny zagrzebał się na łączce, obok kapitana Beaudoin, i nie pękł. Ale wąwóz, prowadzący do Haraucourt coraz bardziej się zwężał, i zapuszczano się w niego, jak w pewien rodzaj ciasnego kurytarza, nad którym z obu stron wznosiły się spadziste góry pokryte drzewami; gdyby garść prusaków urządziła tam zasadzkę, klęska byłaby nieuniknioną. Prażone z tyłu, mając z prawej i lewej strony groźbę możliwego napadu wojska posuwały się wśród wzrastającego niepokoju, śpiesząc się, by wyjść jaknajprędzej z tego przejścia niebezpiecznego. Najbardziej znużeni nawet, dobywali ostatnich sił. Żołnierze, którzy przed chwilą, w Raucourt, ledwie że wlekli nogi za sobą od drzwi do drzwi, przyśpieszali teraz kroku, ożywieni, rzeźwi, pod kłującą ostrogą niebezpieczeństwa. Nawet konie zdawały się pojmować, że każda stracona chwila może być drogo opłacona. I już czoło kolumny dosięgało Remilly, marsz odbywał się szybko, gdy nagle wszystko się zatrzymało.
— Do dyabła! — zawołał Chouteau — czy nas tu chcą zostawić!
Pułk 106 nie doszedł jeszcze do Haraucourt, a granaty nie przestawały padać.
W chwili gdy pułk się zatrzymał, oczekując na dalszy marsz, granat pękł po prawej stronie, na szczęście nie zraniwszy nikogo. Upłynęło pięć nieskończonych, strasznych minut. Stano ciągle; musiała się tam uformować jakaś przeszkoda zagradzająca drogę, jak gdyby nagle wznoszący się mur. A pułkownik, wyprostowany w strzemionach, patrzył drżąc, czując za sobą wzrastający popłoch między żołnierzami.
— Wiadomo wszystkim, że jesteśmy sprzedani! — zawołał tonem gwałtownym Chouteau.
Wtedy wybuchło szemranie, krzyk rozpaczy pod biczem trwogi. Tak! tak! przyprowadzono ich tutaj, by ich sprzedać, by wydać ich prusakom. Wśród niepowodzeń ciągłych, wśród pełni błędów poczynionych, w głębi tych umysłów ograniczonych budziła się myśl zdrady, która jedna tylko mogła objaśnić te ciągłe klęski.
— Jesteśmy zdradzeni! jesteśmy zdradzeni! — odzywały się głosy przerażone.
Nagle Loubetowi przyszła myśl.
— Z pewnością to cesarz zagrodził nam drogę swemi bagażami!...
Myśl ta została przyjętą i poczęła obiegać po szeregach. Zapewniano, że orszak cesarski zagrodził drogę i przeciął kolumnę. To doprowadziło wszystkich do wściekłości, dały się słyszeć ohydne słowa, wybuchła cała nienawiść do tych ludzi cesarskich, którzy zajmowali miasta, objadali je, wypijali w nich wszystko, nie troszcząc się o żołnierzy, pozbawionych wszystkiego, głodnych i znużonych. Ach ten biedny cesarz, w tej chwili bez tronu i bez władzy, podobny do straceńca w swem państwie, niesiony jak paczka wśród bagaży wojska, skazany na wleczenie za sobą szyderstwa swej godności monarszej, swych stu gwardzistów, powozów, koni, kuchni, furgonów, całego przepychu swego płaszcza dworskiego, posianego pszczołami, zmiatającego krew i błoto na wielkich gościńcach pogromu!
Dwa granaty jeden po drugim padły. Porucznikowi Rochas zerwał odłamek skorupy czapkę z głowy. Szeregi się ścisnęły, był to ruch mimowolny, nagła fala, której ruch rozlał się daleko. Głosy ucichły a Lapoulle tylko wrzeszczał, by szli naprzód. Jeszcze jedna chwila, a byłaby się może straszna katastrofa poczęła, powszechna rozsypka, któraby zgniotła tych ludzi w głębi wąwozu, w straszliwem zamięszaniu.
— Dzieci, dzieci! trochę cierpliwości... wysłałem zobaczyć co się tam stało... już idziemy.
Ale stano jeszcze ciągle, a chwile stawały się wiekami. Jan wziął Maurycego za rękę, i z zimną krwią mówił mu do ucha, że gdyby koledzy poczęli uciekać, to oni obaj skoczą na lewo, ażeby się wdrapać między drzewa, z drugiej strony rzeki. Począł szukać oczami wolnych strzelców, chcąc ich zapytać o drogę, ale powiedziano mu, że zniknęli w czasie przejścia przez Raucourt. Nagle poruszono się, skręcono w bok i usunięto się z pod ognia bateryj niemieckich. Później dowiedziano się, że wśród zamętu tego dnia nieszczęsnego, dywizya Bonnemain i cztery pułki kirasyerów przecięły i zatrzymały korpus siódmy.
Noc już zapadała, gdy pułk 106 przeszedł przez Angecourt. Wąwóz ciągnął się z lewej strony, ale na prawo rozszerzał się i spływał w dolinę błękitnawą. Nakoniec z wyżyn Remilly spostrzeżono w mgle wieczornej, wstęgę bladosrebrzystą wśród rozległych niw i łąk. Była to Meuza, ta Meuza tak upragniona, gdzie zdawało się wszystkim, że czeka ich zwycięztwo.
A Maurycy, z ręką wyciągniętą ku dalekim światełkom drobnym, błyszczącym wesoło wśród zieloności, w głębi tej żyznej doliny, pełnej wdzięku rozkosznego przy zmroku łagodnym, rzekł do Jana z radosną ulgą człowieka, odnajdującego kraj ukochany:
— Patrz, tam! tam!... to Sedan!

VII.

W Remilly straszliwa mięszanina ludzi, koni i wozów napełniała ulicę spadzistą, skierowaną wylotem na Meuzę. Przed kościołem, działa na kołach połamanych, nie mogły się posuwać, choć smagano konie wśród przekleństw. Na dole, obok przędzalni, obok szumiącego wodospadu Emmany, tłoczyło się mnóstwo furgonów wywróconych, zagradzając drogę a tymczasem fala żołnierzy wzrastała ciągle i dobijała się do oberży pod „Krzyżem maltańskim", nie mogąc otrzymać ani kropli wina.
I ten pęd szalony rozbijał się dalej nieco, na granicy południowej miasta, którą gromada drzew rozdziela od rzeki, gdzie inżynierowie dziś rano zbudowali most na łyżwach. Prom znajdował się na prawo, dom przewoźnika bielał samotny wśród wysokiego zielska. Na obu brzegach porozpalano wielkie ognie, których płomienie ruchliwe rozświecały noc, wodę i brzegi blaskiem jarzącym. Dostrzegano olbrzymie nagromadzenie się wojsk oczekujących, gdyż po moście mającym zaledwie trzy metry szerokości, mogło tylko po dwóch w jednym iść szeregu, a kawalerya, artylerya, furgony przesuwały się krok za krokiem ze śmiertelną powolnością. Mówiono, że nie przeszła jeszcze jedna brygada 1-go korpusu, powózki z amunicyą i cztery pułki kirasyerów dywizyi Bonnemain. A tymczasem nadchodził cały korpus 7-y, trzydzieści kilka tysięcy ludzi, którym się zdawało, że nieprzyjaciel depcze im po piętach, śpieszących się przeto gorączkowo, by stanąć jaknajprędzej na drugim brzegu.
Była chwila, w której rozpaczano, czy się to da kiedy osiągnąć. Maszerowano od rana bez pokarmu, wymknięto się dzięki nogom ze strasznego wąwozu Haraucourt, dla tego, by odpokutować tutaj w tym nieładzie, zamęcie, wobec przeszkody trudnej do pokonania. Nawet za dwie godziny nie będzie można przejść przez most i każdy czuł to dobrze, że jeżeli prusacy nie ośmielają się atakować w nocy, to o świcie nie omieszkają uczynić tego. Mimo to dano rozkaz postawienia broni w kozły, rozłożono się obozem na obszernem i nagiem wybrzeżu, które przecięte drogą do Mouzon spadało powolnie aż do łąk Meuzy. W tyle, na płaskowzgórzu, artylerya rezerwy ustawiła się w szyku bojowym, wylotami ku wąwozom, dla ostrzeliwania ich w razie potrzeby. I znowu rozpoczęło się oczekiwanie, pełne buntu głuchego i niepokoju.
Pułk 106 rozłożył się ponad drogą, na ściernisku dominującem nad obszerną płaszczyzną. Ludzie z żalem rozstawali się ze swą bronią, spoglądając po za siebie, trapieni obawą napadu. Twarze były surowe i poważne, wszyscy milczeli, mrucząc od czasu do czasu głuche przekleństwa gniewu. Wybiła godzina dziewiąta, od dwóch godzin stano już tutaj i wielu pomimo okropnego znużenia nie mogło spać, rozciągnięci na ziemi, drżący, nadsłuchujący na najmniejszy szelest daleki. Nie myśleli już o głodzie, który im dokuczał, będą jedli tam, na drugim brzegu rzeki, i gotowi są trawę jeść, jeżeli czego innego nie będzie. Ale natłok zdawał się wzrastać; oficerowie, których generał Douay postawił przy moście, powracali co każde dwadzieścia minut zawsze z jedną i smutną wieścią, że trzeba będzie jeszcze całych godzin na przejście. Naturalnie jenerał zdecydował się przedostać się osobiście do mostu. Widziano go wśród natłoku jak się uwijał, jak nalegał o pośpiech.
Maurycy, siedząc na wzgórzu wraz z Janem, wyciągnął znów rękę ku północy.
— Sedan tam w głębi jest teraz... O! patrz! Bazeilles jest tutaj... tam Douzy, dalej Carignan, nieco na prawo... Prawdopodobnie w Carignan się skoncentrujemy... Gdyby było widno, zobaczyłbyś, że miejsca tam jest dosyć!
I giestem ręki obejmował niezmierną płaszczyznę, pełną ciemności. Niebo było dość jasne i można było rozróżnić, wśród czarnych łąk, blady prąd rzeki. Kępy drzew tworzyły ciężkie masy, zwłaszcza szereg topoli na lewo, rysujących się fantastyczną linią na tle nieba. W głębi, po za Sedanem, błyszczącym mnóstwem drobnych światełek, ciemności się nagromadziły, jak gdyby wszystkie lasy Ardennów, rozpostarły tam zasłonę ze swych dębów stuletnich.
Jan spojrzał na most.
— Patrzno, wszystko się tam stłoczyło. Nie przejdziemy nigdy.
Ognie po obu brzegach paliły się jasno, a ich blask w tej chwili stał się tak żywy, że cała scena w swej grozie, podobną była do jakiegoś zjawiska pełnego wyrazistości. Pod ciężarem jazdy i artyleryi przechodzącej od rana, łyżwy poczęły się zagłębiać, tak że pomost był w wodzie na kilka centymetrów. W tej chwili właśnie przechodzili kirasyerzy, dwójkami, szeregiem nieprzerwanym, wyłaniając się na jednym brzegu z cieniów, by zanurzyć się w nie na drugim; i nie było już widać mostu, zdawało się, że stąpali po wodzie, po tej wodzie jasno oświeconej, na której drgały blaski ognisk. Konie rżały z nozdrzami rozwartemi, drżąc przesuwały się w przestrachu po tej ruchomej podstawie, która im się z pod nóg usuwała. Kirasyerzy, stojąc na strzemionach, z cuglami skróconemi, przechodzili ciągle, otuleni w swe wielkie płaszcze białe, ukazując tylko hełmy oblane czerwonym odblaskiem, wyglądali jak jedźdzcy fantastyczni, jak widma idące na bój ciemności z włosami ognistemi.
Głęboka skarga wydobyła się z ust Jana.
— Och, głodny jestem!
Obok nich do koła ludzie pozasypiali, pomimo głodu. Znużenie zbyt wielkie wzięło górę nad strachem; pokładli się na wznak, z ustami otwartemi, na pół martwi pod niebem bezksiężycowem. Oczekiwanie po obu stronach nagich brzegów, zmieniło się w ciszę śmiertelną.
— Ach, jeść mi się chcę, konia bym zjadł z kopytami!
Pomimo swej wytrzymałości, mimowoli własnej, skarżył się biedny Jan, iż nie jadł już od trzydziestu sześciu godzin. Wobec tego Maurycy, myśląc że pułk ich nie przejdzie przez most, jak dopiero za jakie trzy godziny, powziął postanowienie.
— Słuchaj, mam tu wuja, wiesz, wujaszka Fouchard, mówiłem ci o nim... To tam, o pięćset lub sześćset ztąd metrów. Wahałem się, ale że ci się jeść chce... Przecież do wszystkich dyabłów wujaszek chyba da nam chleba!
I poprowadził swego przyjaciela. Folwarczek ojca Fouchard znajdował się przy wylocie wąwozu Haraucourt, niedaleko płaskowzgórza, na którem ustawiła się artylerya rezerwy. Był to nizki dom, z dość rozległem obejściem, stodołą, oborą i stajnią; z drugiej strony drogi, w samej wozowni, wieśniak urządził szlachtuz, gdzie sam bił bydlęta, by mięso z nich rozwozić na swym wózku po okolicy.
Maurycy, zbliżając się, zdziwił się mocno, nie widząc żadnego światła.
— A! stary sknera, zamknął się i nie będzie chciał nam otworzyć.
Nagle zwróciło jego uwagę nowe widowisko na drodze. Przed folwarkiem kręciło się kilkunastu żołnierzy, maruderów, zapewne zgłodniałych, poszukujących żywności na los szczęścia. Z początku wołali, potem stukali, a teraz widząc dom ciemny i milczący, walili we drzwi kolbami, chcąc je wyważyć. Jakiś gruby głos rozkazywał:
— Do wszystkich dyabłów, dalej! rozwalić trzeba całą chałupę, kiedy nikogo w niej nie ma.
Nagle usunęła się zasuwa od dymnika w śpichrzu i ukazał się wysoki starzec w bluzie, z gołą głową, trzymając w jednej ręce świecę, w drugiej strzelbę. Pod szczecinowatemi włosami białemi, twarz się rysowała wyraźnie, poorana zmarszczkami, nos ogromny, oczy duże i spłowiałe.
— Co to? złodzieje? chcą mi wszystko potłuc — krzyczał głosem ostrym. — Czego chcecie?
Żołnierze, nieco zawstydzeni, cofnęli się.
— Zdychamy z głodu, daj nam jeść.
— Nie mam nic, ani okruszyny... Może myślicie, że ja tu mam żywności na setki tysięcy ludzi... Byli tu już inni dziś rano... tak, tak! ci co należą do generała Ducrot. Przechodzili tędy i zabrali mi wszystko.
Żołnierze po jednemu poczęli się zbliżać.
— Jednakże otwórz, odpoczniemy trochę a może się co znajdzie...
I znowu poczęli się dobijać, gdy nagle starzec, postawiwszy świecę na poręczy, zmierzył się ze strzelby.
— Jak mię widzicie, pierwszemu, który dotknie się drzwi, łeb rozbiję!
I już bitwa miała się rozpocząć. Zabrzmiały przekleństwa i wymysły, jakiś głos krzyczał, że trzeba nauczyć rozumu tego świnię chama, który zapewne, podobnie jak inni, woli chleb wrzucić do wody, niż dać go żołnierzowi. I lufy karabinów skierowano na niego, miano go rozstrzelać przykładając mu nieomal broń do piersi; a on tymczasem nie ustępował, uparty, wściekły, oświecony jasno przez świecę.
— Nic nie ma! — wołał — ani okruszyny!
Maurycy przestraszony rzucił się naprzód w towarzystwie Jana.
— Hej, koledzy! koledzy...
Zniżył ręką lufy karabinów i podniósłszy głowę, prawie głosem błagalnym wołał do chłopa:
— Miejcież rozum... czy mię nie poznajecie? to ja!...
— Co za ja?
— Maurycy Levasseur, wasz siostrzeniec.
Ojciec Fouchard wziął znów świecę do ręki. Niezawodnie poznał Maurycego, ale się uparł, żeby nie dać nawet kropli wody.
— Siostrzeniec, czy nie, dyabeł cię pozna pod tem żebrackiem ubraniem... wynoście mi się do stu dyabłów, albo strzelam.
I wśród krzyków, gróźb, narad ażeby go ściągnąć z góry a chałupę podpalić, on nieustannie powtarzał:
— Wynoście się, albo strzelę!
— Nawet do mnie, ojcze? — nagle zapytał głos silny, unoszący się ponad wrzawą.
Usunęli się wszyscy i w blasku chwiejącym się świecy, ukazał się wachmistrz. Był to Honoryusz, którego baterya stała ztąd w odległości może dwustu metrów, i który od dwóch godzin napróżno opierał się niepokonanej chęci zapukania do tych drzwi. Wszak przysiągł sobie, że nigdy tu progu nie przestąpi; nie pisał ani razu przez cztery lata swej służby wojskowej do tego ojca, do którego teraz przemawiał. Tymczasem żołnierze maruderzy rozmawiali pomiędzy sobą żywo, naradzali się. Syn tego chłopa i do tego wachmistrz! niema tu co robić, rzeczy wzięły zły obrót, trzeba iść gdziendziej! Jakoż uciekli, rozpłynęli się w ciemnościach nocy.
Skoro Fouchard spostrzegł, iż został ocalony od rabunku, rzekł spokojnie, bez najmniejszego wzruszenia, jak gdyby dopiero wczoraj rozstał się ze swym synem:
— To ty?... dobrze, schodzę zaraz.
Trwało to dość długo. Słychać było, jak otwierał i zamykał drzwi i szafy, jak gdyby zapewniał się, czy niema nic otwartego. Nakoniec drzwi się rozwarły do połowy, przytrzymywane silnie.
— Wejdź, ale sam jeden!
Nie mógł jednak zabronić wejścia swemu siostrzeńcowi, pomimo widocznego wstrętu.
— Ano, wejdź i ty!
I chciał przed nosem Jana zamknąć drzwi; Maurycy musiał go prosić. Ale uparł się: nie, nie! nie potrzeba, żeby ktoś obcy wchodził, złodziej zapewne, który połamie mu sprzęty. Nakoniec Honoryusz podparł drzwi ramionami, wpuścił kolegów i stary musiał ustąpić, mrucząc pod nosem przekleństwa. Fuzyę wciąż trzymał w ręku. Wszedłszy do pokoju, strzelbę postawił przy szafie, świecę na stole, i uparcie milczał.
— Ojcze, umieramy z głodu. Dajże nam chleba i sera!
Nie odpowiedział wcale, udawał, iż nie słyszy, nadstawiał ciągle uszów, czy nie zbliżali się inni, gotowi do oblegania jego domu.
— Wuju, Jan jest naszym bratem. Odejmował sobie od ust ostatni kawałek chleba dla mnie. Tyleśmy razem wycierpieli!
Nie patrzał na nich, rozglądał się do koła, czy czego nie zabierają. Wreszcie nie mówiąc nic, powziął postanowienie. Ruchem nagłym schwycił świecę, wyszedł pozostawiając ich w ciemności i zamknął starannie drzwi za sobą na klucz. Słychać było jak schodził do piwnicy. Nieobecność jego trwała znów bardzo długo. Powrócił nakoniec, zawsze zamykając drzwi za sobą i położył na stole duży bochenek chleba i ser, ciągle milcząc. Była to już teraz polityka, bo trzymał się zasady, że nigdy nie wiadomo do czego rozmowa doprowadzić może. Zresztą, trzej żołnierze rzucili się na żywność, pożerając ją chciwie. Słychać było tylko ciężką pracę ich zębów.
Honoryusz powstał, zbliżył się do szafy szukając wody.
— Ojcze, mógłbyś nam też dać wina.
Fouchard, uspokojony teraz i pewny siebie, zawołał:
— Wina nie mam, ani kropli! Tamci, tego Ducrota, wszystko mi wypili; wszystko zrabowali!
Kłamał i pomimo usiłowań było to widocznem w mruganiu jego wielkich oczów spłowiałych. Od dwóch dni ukrył swoje bydło, kilka sztuk roboczych, jak również przeznaczonych na rzeź, wyprowadziwszy je w nocy, ukrył niewiadomo gdzie, zapewne w głębi lasu, lub w jakim szybie opuszczonym. Całe godziny spędzał na zakopywaniu w domu wina, chleba, najdrobniejszej nawet żywności, mąki i soli, tak że ktoś obcy na próżnoby przeglądał szuflady i półki. Pierwszym żołnierzom, którzy się dziś zgłosili odmówił nawet sprzedaży. Kto to wie, może się przytrafi lepsza sposobność sprzedaży? I w jego umyśle skąpca cierpliwego i przebiegłego, budziła się niejasna myśl handlu.
Maurycy, usiadłszy, przemówił pierwszy:
— Czy dawno widzieliście moją siostrę Henryetę?
Starzec począł chodzić, rzucając z ukosa wzrokiem na Jana, który właśnie zabierał się do połknięcia ogromnego kęsa chleba, i odrzekł, nie śpiesząc się wcale, jak gdyby po długim namyśle:
— Henryeta, tak, widziałem ją przeszłego miesiąca, w Sedanie... Ale dziś rano widziałem Weissa, jej męża... Jechał razem ze swym pryncypałem, panem Delaherche, który go wziął do swego powozu dla przypatrzenia się wojsku w Mouzon, ot, tak sobie dla przepędzenia czasu...
Głębokie szyderstwo przemknęło się po twarzy chłopa, który ciągnął dalej:
— Może za dużo widzieli w tem wojsku, i zapewne nie ubawili się wcale; od trzeciej godziny bowiem nie można było ruszyć się na drodze, tak była zapchana uciekającymi żołnierzami.
Ciągle tym samym głosem spokojnym i obojętnym, opowiedział kilka szczegółów o porażce 5-go korpusu, napadniętego w Beaumont w chwili, gdy jeść sobie gotował, zmuszonego od odwrotu, gnanego aż do Mouzon przez bawarczyków. Tłum żołnierzy w nieładzie, oszalałych z trwogi, przebiegł przez Remilly krzycząc, że Failly zaprzedał ich Bismarkowi. Maurycy przypomniał sobie ów marsz nużący dwóch dni ostatnich, rozkazy marszałka Mac-Mahona przyśpieszające odwrót, nakazujące przejście Mozy bądź co bądź, potem gdy stracono w niepojętem wahaniu tyle dni drogich. Było już zapóźno. Bezwątpienia, marszałek, który się tak uniósł znalazłszy w Oches korpus 7-my, o którym myślał że jest w Besace, musiał być przekonany, że korpus 5-ty obozował już w Mouzon, gdy tymczasem ten zatrzymał się w Beaumont, i dał się rozbić. Ale czegóż można wymagać od wojsk źle dowodzonych, zdemoralizowanych wyczekiwaniem i ucieczką, umierających z głodu i znużenia?
Fouchard skończył na tem, że stanął po za Janem, przed którym zniknął cały bochenek chleba — i rzekł tonem zimnego szyderstwa:
— No, cóż? teraz lepiej!
Kapral podniósł głowę i odrzekł tymże tonem:
— Trochę lepiej, dziękuję!
Honoryusz, od chwili gdy się tu znalazł, pomimo dręczącego go głodu, zatrzymywał się od czasu do czasu, nadstawiając uszów na najmniejszy szelest. Jeżeli, po gwałtownej walce ze sobą, złamał przysięgę i przyszedł do tego domu, to głównie popchnęła go do tego nieprzeparta chęć widzenia Sylwiny. List jej, jaki otrzymał w Reims chował pod koszulą, na piersi, ten list tak czuły, w którym mówiła mu, że go kocha ciągle, że tylko jego kochać będzie, pomimo strasznej przeszłości, pomimo Goliata i małego Karolka, którego spłodziła z tym człowiekiem. Myślał tylko o niej i niepokoił się, że jej dotąd nie widział, krzepiąc się wszelkiemi siłami, żeby nie okazać przed ojcem swych obaw. Ale namiętność wzięła górę i zapytał się głosem, który mimo usiłowań, zdradzał burzę wewnętrzną.
— Czy nie ma tu już Sylwiny?
Fouchard spojrzał z ukosa na syna wzrokiem śmiejącym się i odrzekł:
— Owszem, jest.
Potem umilkł, kaszląc, spluwając długo, tak że artylerzysta po niejakim czasie, musiał znowu zapytać:
— Czy poszła spać?
— Nie, wcale nie.
Nakoniec, stary sknera raczył objaśnić, że po prostu dziś rano udał się na jarmark do Raucourt, na wózku, wraz ze swą służącą. Dla tego, że żołnierze włóczą się ciągle, to cały świat nie ma jadać mięsa i załatwiać swych interesów! Tak samo jak co wtorek, zawiózł tam barana i ćwierć wołu, i właśnie kończył sprzedaż, gdy przybycie korpusu 7-go, wywołało nadzwyczajne zamieszanie. Biegano, popychano się. Z obawy więc, by mu nie zabrano wózka i konia, odjechał, zostawiając Sylwinę, która miała dokonać różnych zakupów w mieście.
— Ale ona powróci niedługo — kończył swym głosem spokojnym. — Zapewne schroniła się do doktora Dalichamp, jej ojca chrzestnego... Zresztą, jest to dziewczyna odważna, z miną zuchwałą... Ma ona dużo dobrych przymiotów...
Czy szydził? A może chciał wytłomaczyć, dla czego trzymał tę dziewczynę, która była powodem rozterki między ojcem i synem, która miała dziecko z prusakiem, dziecko, którego pozbyć się nie chciała. Znowu spoglądał z ukosa w milczącym uśmiechu.
— Karolek śpi tam, w jej pokoju, i z pewnością ona niedługo przyjdzie.
Honoryusz, drżąc cały, patrzał na ojca tak uparcie, że ten znów począł chodzić. Zapanowało milczenie długie, Honoryusz machinalnie krajał i jadł chleb. Jan także jadł ciągle, nie mieszając się wcale do rozmowy. Maurycy, siedząc oparty oburącz na stole, przypatrywał się meblom, staremu kredensowi, zegarowi, marzył o dawnych wakacyach, które przepędzał niegdyś w Remilly, z siostrą Henryetą. Czas upływał, zegar wybił godzinę jedenastą.
— Do dyabła! — zawołał — mogą nam odejść!
I poszedł otworzyć okno, czemu Fouchard się nie sprzeciwił. Zarysowała się cała dolina czarna, roztaczające się do koła morze ciemności. Powoli jednak, gdy się oczy przyzwyczaiły, można było bardzo wyraźnie rozróżnić most, oświecony przez ognie obu brzegów. Kirasyerzy przechodzili ciągle, w wielkich płaszczach białych, podobni do jeźdźców duchów, których konie przejęte trwogą, stąpały po wodzie. I nie miało to końca, trwało ciągle, niby widzenie jakieś powolne. Na prawo, czerniał brzeg nagi, gdzie spało wojsko, nieruchome, otulone w milczenie śmierci.
— Wybornie! — zawołał Maurycy z giestem rozpaczy — to potrwa do jutra rana.
Zostawił okno otwartem a ojciec Fouchard schwycił strzelbę, oparł się o nią i wyskoczył na dwór ze zręcznością młodzieńca. Przez jakiś czas słychać było jak chodził krokiem miarowym straży, potem dobiegał tylko wielki szum natłoczonego mostu i usiadł zapewne na brzegu drogi, spokojniejszy wskutek tego, że może dostrzedz zbliżające się niebezpieczeństwo, gotów jednym skokiem wrócić do domu i bronić go uparcie.
Honoryusz teraz co chwila spoglądał na zegar. Niepokój w nim wzrastał. Z Raucourt do Remilly było zaledwie sześć kilometrów, to jest godzina drogi dla takiej dziewczyny młodej i rześkiej jak Sylwina. Dla czegóż więc dotąd nie wróciła, od chwili, gdy stary sknera ją stracił z oczu w zamęcie całego korpusu wojska, zalewającego kraj i drogi. Z pewnością musiał się jakiś wypadek przytrafić, i widział ją błądzącą po polach, wleczoną przez konie.
Nagle wszyscy trzej zerwali się na nogi. Rozległ się tentent koni pędzących galopem i słychać było, jak stary odwodził z trzaskiem kurek u strzelby.
— Kto tam? — zawołał on donośnie — czy to ty, Sylwino?
Nikt nie odpowiedział. Zagroził więc, że da ognia i powtórzył swe pytanie. Wówczas głos zadyszany, stłumiony odezwał się:
— Tak, tak, to ja, ojcze Fouchard.
Poczem zaraz zapytała się:
— A Karolek?
— Śpi.
— Chwała Bogu!
Teraz już nie śpieszyła się, odetchnęła głęboko, jak gdyby zrzucała z siebie cały niepokój i całe zmęczenie.
— Wejdź przez okno — odezwał się Fouchard — jest tam ktoś.
Wskoczyła do pokoju i stanęła zdumiona przed trzema mężczyznami. Przy chwiejącym się blasku świecy, wydawała się silną brunetką, ze swemi gęstemi włosami czarnemi, swemi dużemi i pięknemi oczami, które nadawały jej piękności a twarzy okrągłej — spokój silny i uległy. Ale w tejże chwili, spostrzegłszy nagle Honoryusza, zarumieniła się żywo; a przecież nie zdziwiła się spostrzegłszy go tutaj, myślała o nim, pędząc z Raucourt.
On wzruszony do głębi, udawał zupełny spokój.
— Dobry wieczór, Sylwino.
— Dobry wieczór, Honoryuszu.
I nie chcąc wybuchnąć płaczem, odwróciła głowę, uśmiechnęła się do Maurycego, którego poznała. Jan żenował ją. Dusiła się, zdjęła chustkę z szyi.
Honoryusz począł mówić, nazywając ją panią, nie tak jak dawniej.
— Byliśmy o panią, Sylwino, niespokojni, z powodu tych prusaków, którzy tu idą.
Nagle pobladła z twarzą wzburzoną, i mimowoli spoglądając ku pokojowi, w którym spał Karolek, poruszyła ręką, jakby odpychała jakieś widmo wstrętne, szepnęła:
— Prusacy! o! tak, widziałam ich.
Upadła na krzesło i poczęła opowiadać, że gdy korpus 7-my zajął Raucourt, schroniła się do swego ojca chrzestnego, doktora Dalichamp, mając nadzieję, iż ojciec Fouchard przed wyjazdem wstąpi i zabierze ją. Wielka ulica była tak napełniona tłumem, że pies nawetby się nie przecisnął. Czekała aż do godziny czwartej cierpliwie, skubiąc szarpie z paniami; gdyż doktór, myśląc, te przyślą tu może rannych z Metzu i Verdun, jeżeliby tam zaszła bitwa, od dwóch tygodni zajmował się urządzeniem lazaretu w wielkiej sali merostwa. Nadchodziły wieści, że lazaret ten może być zaraz potrzebny, jakoż koło południa, usłyszano huk dział od strony Beaumont. Ale odbywało się to jeszcze gdzieś bardzo daleko, nie było strachu, gdy nagle, w chwili gdy ostatni żołnierz francuzki opuszczał Raucourt, ze straszliwym hukiem padł pocisk i przedziurawił dach sąsiedniego domu. Za nim padły dwa drugie; to baterya niemiecka ostrzeliwała straż tylną 7-go korpusu. W merostwie znajdowali się ranni z pod Beaucourt, lękano się, by pociski ich nie podobijały na siennikach, na których leżeli, oczekując na doktora. Ranni, przerażeni nadzwyczajnie, pozrywali się, chcieli schronić się do piwnic, i wlekli się na swych członkach potrzaskanych, których ból wydobywał z nich okropne jęki.
— I wtedy — mówiła dalej Sylwina — nie wiem co się dalej działo... Zaległa gwałtowna cisza... Pobiegłam do okna wychodzącego na ulicę i z którego widać było pola okoliczne. Nie widziałam nikogo, ani jednego żołnierza, gdy nagle usłyszałam ciężkie kroki; jakiś głos krzyknął i wszystkie kolby karabinów uderzyły o ziemię... Tam, na dole, na ulicy, stali ludzie czarni, drobni, brudni, o wielkich i brzydkich głowach, ubrani w hełmy, podobne do naszych strażaków... Mówiono, że to są bawarczycy... A gdym oczy podniosła, widziałam ich tysiące, całe tysiące płynące drogą, polami, lasami, w kolumnach ściśniętych, nieskończonych. Cały kraj zaczernił się; najazd czarny szarańcza czarna, szła ciągle, ciągle, tak że wkrótce nie widać było ziemi.
Drżała, wciąż odpychając rękami widmo strasznego wspomnienia.
— Następnie, trudno sobie wyobrazić co się działo... Zdaje się, że ci ludzie szli od trzech dni i bili się pod Beaumont jak wściekli. To też umierali z głodu, oczy mieli wytrzeszczone, na pół oszaleli... Oficerowie nawet nie próbowali ich wstrzymywać, wszyscy rzucili się do domów, sklepów, rozbijając drzwi i okna, tłukąc sprzęty, szukając jedzenia i picia, pochłaniając wszystko, co im tylko pod rękę wpadło... U pana Simonnet, kupca, widziałam jednego jak czerpał hełmem z beczki melasę. Inny pożerał samą słoninę, inni pochłaniali mąkę. Poprzednio mówiono, iż od chwili, gdy żołnierze ciągle przechodzili, w mieście nic nie było, a oni jednak znajdowali żywność zapewne ukrytą; tłukli wszystko, sądząc, że im nie chcą dać jedzenia. W ciągu niespełna godziny sklep korzenny, piekarnia, jatka z mięsem, nawet domy mieszczańskie, miały wszystkie szyby wybite, szafy zrabowane, piwnice wypróżnione... Trudno sobie wyobrazić, co się działo u doktora; spostrzegłam jakiegoś olbrzyma jak pożerał mydło. Ale nadewszystko w piwnicy poczynili straszne spustoszenia. Słyszeliśmy ich na górze, jak ryczeli niby bydlęta, tłukli butelki, otwierali krany w beczkach, z których wino płynęło z szumem wodotrysku. Wychodzili z rękami czerwonemi, które umoczyli w tem winie rozlanem... Byli to poprostu dzicy ludzie i pan Dalichamp napróżno usiłował przeszkodzić jednemu żołnierzowi, żeby nie wypił syropu z opium, który gdzieś wynalazł. Nieszczęśliwy umarł już zapewne, cierpiał bowiem okropnie, gdym odjeżdżała.
Przerażona zakryła oburącz oczy, jak gdyby patrzeć nie chciała.
— Nie! nie! za dużo widziałam, to mi dech odbiera.
Ojciec Fouchard, dotąd siedzący koło drogi, zbliżył się i stał pod oknem słuchając; opowiadanie tego rabunku dawało mu dużo do myślenia; mówiono mu, że prusacy płacą za wszystko a tymczasem oni w najlepsze kradną! Maurycy i Jan słuchali namiętnie tych szczegółów o nieprzyjacielu, którego ta dziewczyna widziała a którego oni dotąd spotkać nie mogli; Honoryusz zamyślony, z ustami skrzywionemi, zajęty był tylko Sylwiną, dumał o dawnem nieszczęściu, które ich rozdzieliło.
W tejże chwili drzwi od sąsiedniego pokoju się roztworzyły i ukazał się w nich mały Karolek. Musiał usłyszeć głos matki i przybiegł w koszuli, żeby się z nią przywitać. Rozkoszny i jasny, tęgi, miał czuprynę złocistą, kędzierzawą i duże oczy niebieskie.
Sylwina zadrżała, spostrzegłszy tak nagle swe dziecko. Czyż nie poznawała, tego dziecięcia ubóstwionego?... patrzała nań przerażona, jak gdyby przed nią stało jakieś widmo. Nagle sama zalała się łzami.
— Moje biedactwo!
I poczęła je ściskać gwałtownie i całować. Honoryusz, blady śmiertelnie, spostrzegł nadzwyczajne podobieństwo Karolka do Goliata; tak, była to taka sama głowa kwadratowa i jasna, typ rasy germańskiej, wcielony w zdrowe, świeże i uśmiechnięte dziecko. Syn prusaka, prusak, jak go po prostu żartownisie w Remilly nazywali. I ta matka francuzka, która go całowała, tuliła do swego serca, tego serca, które biło jeszcze na wspomnienie krwawego widowiska najazdu!...
— Miej rozum, mój biedaku, chodź się znów położyć!
I zaniosła go, a gdy powróciła z sąsiedniego pokoju, już nie płakała wcale, odzyskała dawny spokój słodki i odważny.
Honoryusz rzekł głosem drżącym:
— No i cóż ci prusacy...?
— Aha! tak, prusacy... a więc! potłukli wszystko, zrabowali, pożarli i wypili. Kradli bieliznę, serwety, obrusy, nawet firanki, które rozdzierali na długie pasy, i obwijali sobie niemi nogi. Widziałam takich, których nogi przedstawiały jedną ranę, tak widać długo maszerowali. Przed domem doktora, na brzegu strumienia, cała gromada ich zdjęła buty i owijała sobie nogi koszulami kobiecemi, przybranemi w koronki, skradzionemi zapewne pięknej pani Lefèvre, żonie fabrykanta... Rabunek trwał do nocy. Domy nie miały już wcale drzwi, wszystkie okna były wybite, zwłaszcza na dole; można było przez nie widzieć szczątki mebli wewnątrz, prawdziwe zniszczenie, które oburzało najspokojniejszych nawet ludzi... Nie mogłam tu już dłużej zostawać, mogłabym oszaleć. Chciano mię zatrzymać, mówiono mi, że drogi są zajęte, że mię z pewnością zabiją — nie słuchałam tego, pojechałam i zaraz wyjechawszy z Raucourt rzuciłam się na pole, na prawo. Olbrzymie mnóstwo powózek francuzkich i pruskich ciągnęło z Beaumont. Dwie z nich przejechały obok mnie, w ciemności, a rozlegał się z nich krzyk i jęk... przerażona, pędziłam na przełaj przez pola, przez lasy, już nie wiem jak, robiąc wielkie koło od strony Villers... Trzy razy ukrywałam się, bo zdawało mi się, że słychać żołnierzy. Ale spotkałam tylko jakąś kobietę także uciekającą z Beaumont, która mi opowiadała straszne historye. Włosy na głowie powstają... Nakoniec jestem tu, bardzo nieszczęśliwa, o! bardzo nieszczęśliwa.
Łzy ją znów dusić poczęły, ale wspomnienie widzianych rzeczy zmusiło ją niejako do opowiadania tego, co słyszała od kobiety z Beaumont. Kobieta owa zamieszkiwała przy głównej ulicy wioski; przez ulicę tę przechodziła artylerya niemiecka od zachodu słońca. Po obu stronach drogi szereg żołnierzy niósł pochodnie z gałęzi, oświecając gościniec czerwonawym blaskiem pożaru. A środkiem płynęła rzeka: koni, dział, jaszczyków, pędzących szalonym, piekielnym pędem. Był to wściekły pośpiech zwycięztwa, dyabelski pościg wojsk francuskich, dla dobicia ich, dla ostatecznego zmiażdżenia w jakiej dziurze. Nic nie uszanowano, gnieciono wszystko, przechodzono wszędzie. Konie, gdy padły, odcinano je natychmiast, deptano, tratowano, odrzucano jako niepotrzebne i krwawe szczątki. Ludzie gdy chcieli przejść w poprzek, byli także wywracani, pocięci przez koła. W tym huraganie, woźnice, umierając z głodu, nie zatrzymywali się, lecz chwytali w przelocie rzucane im kawałki chleba, lub porcye mięsa zasadzone na bagnety. Tem samem żelazem kłuto konie, które rżały, oszalałe z bólu i pędziły co sił. Noc zapadała, a artylerya przechodziła ciągle, wśród gwałtownego wzrostu burzy, wśród szalonych okrzyków.
Maurycy pomimo uwagi, z jaką słuchał tego opowiadania, znużony nadzwyczajnie, po żarłocznie spożytej uczcie, oparł głowę na rękach na stole. Jan przez chwilę opierał się, ale w końcu i on uległ i zasnął mocno. Ojciec Fouchard udał się znów na drogę i Honoryusz znalazł się sam z Sylwiną, która teraz siedziała nieruchoma wprost okna otwartego ciągle na rozcież.
Wachmistrz powstał i zbliżył się do okna. Noc ciągle była ciemna, nieskończona w sobie, wydymana ciężkim oddechem wojska. Ale teraz rozlegały się odgłosy dźwięczniejsze, uderzenia i trzeszczenia. To artylerya przechodziła przez most na pół zatopiony. Konie się spinały ze strachu wobec tej wody ruchliwej. Jaszczyki zsuwały się i trzeba je było wrzucać do rzeki. I widząc ten odwrót na drugi brzeg, tak ciężki, powolny, trwający od wczoraj i który z pewnością nie skończy się do jutra, wachmistrz pomyślał o innej artyleryi, o tej, której potok dziki rwał przez Beaumont, wywracając wszystko, depcząc ludzi i zwierzęta, nie tracąc ani chwili czasu.
Honoryusz zbliżył się do Sylwiny i wobec tych ciemności, po których przebiegały jakieś dreszcze dzikie, rzekł łagodnie:
— Jesteś więc nieszczęśliwa!
— O tak! bardzo nieszczęśliwa!
Czuła, że będzie mówił o tych tam sprawach, sprawach wstrętnych i spuściła głowę.
— Powiedz mi, jak się to stało?... chciałbym wiedzieć...
Nic nie odrzekła; głos jej zamarł w piersiach.
— Czy cię zmusił?... a może sama się na to zgodziłaś?
Zawołała głosem na pół przytłumionym:
— Mój Boże, ja nie wiem... przysięgam ci, że sama nie wiem, jak się to stało... Ale... ja nie chcę kłamać... to jest źle... nie chcę się uniewinniać, o! nie... nie mogę powiedzieć, żeby mię bił... Odjechałeś, straciłam poprostu zmysły, stało się to... sama nie wiem, jak i kiedy!...
Dusiły ją łkania a on był blady i w gardle go coś ściskało. Przez chwilę milczał. To, że ona nie chce kłamać, uspakajało go nieco. Pytał się dalej, chcąc rozjaśnić sobie wątpliwości, których nie mógł zrozumieć.
— Mój ojciec więc zatrzymał cię?
Nie podniosła nawet oczów i przybrała zwykłą swą postać zrezygnowanej siły.
— Pracuję jak należy, życie moje niewiele kosztuje a ponieważ jest jeszcze jedna gęba do żywienia, więc zmniejszył mi zasługi... Teraz wiem dobrze, że spełniać muszę co on każe.
— Ale po co tu zostałaś?
Pytanie to tak ją zdziwiło, że podniosła oczy.
— A gdzież ja mam iść? Tutaj przynajmniej ja i mój malec mamy co jeść i jesteśmy spokojni.
Znów zaległo milczenie i oboje spoglądali sobie w oczy; a tam, w oddali, na pokrytej ciemnościami dolinie, wznosił się oddech tłumu, i dudnienie dział na moście rozlegało się ciągle. Od czasu do czasu dawał się słyszeć krzyk ginącego człowieka lub zwierzęcia, krzyk przerzynający ciemności z nieskończoną żałośliwością.
— Posłuchaj, Sylwino — odezwał się powoli Honoryusz — przysłałaś mi list, który mię bardzo ucieszył... Nigdybym nie powrócił tutaj, ale ten list, odczytałem go jeszcze raz dziś wieczorem, mówi o rzeczach tak, że nie można już lepiej mówić...
Usłyszawszy to, z początku zbladła. Może rozgniewany był na nią, że ośmieliła się pisać do niego, jakby jaka bezwstydnica. Potem, w miarę jak się tłomaczył, czuła że się czerwieni.
— Wiem dobrze, że nie chcesz kłamać i dlatego to wierzę temu, co jest na tym tam papierze... Tak, teraz wierzę zupełnie... Masz słuszność myśląc, że gdybym zginął na wojnie bez widzenia się z tobą, to zapewne... byłoby mi bardzo przykro umierać z tem przekonaniem, że ty mię nie kochasz... A więc, skoro mię kochasz zawsze, skoro nikogo innego nie kochałaś...
Język mu się poplątał, nie mógł znaleźć słów, ogarnięty nadzwyczajnem wzruszeniem.
— Słuchaj, Sylwino, jeżeli te świnie pruskie nie zabiją mnie, chcę cię posiadać... tak! pobierzemy się, jak tylko wyjdę z wojska.
Porwała się na nogi, krzyknęła i rzuciła się w ramiona młodzieńca. Nie mogła słowa wymówić, wszystka krew spłynęła jej do twarzy. On siedział na krześle i posadził ją sobie na kolanach.
— Myślałem długo nad tem, co ci mam powiedzieć idąc tutaj... Jeżeli ojciec sprzeciwiać się będzie, pójdziemy sobie, świat jest wielkim... Co do twego malca, to przecie nie można go udusić... przyjdą za nim inne malcy a w gromadzie nie będę mógł rozróżnić...
Było to przebaczenie zupełne. Walczyła przeciw temu szczęściu niezwyczajnemu i szepnęła nakoniec:
— Nie, to niemożliwe, to za wiele. Będziesz żałował później... ale, jaki ty jesteś dobry, Honoryuszu, jakże cię kocham!...
Pocałunkiem zamknął jej usta. I nie miała już sił odpychać szczęścia, jakie na nią spadało; szczęścia całego życia, które sądziła, że już dla niej istnieć nie może! W mimowolnem uniesieniu nieprzepartem, objęła go ramionami, przycisnęła do siebie, całując ze wszystkich sił kobiecych, jako odzyskane dobro, którego nikt jej już nie zabierze. Znowu należał do niej, on, którego uważała za straconego na zawsze, i chyba śmierć zdoła go jej wydrzeć.
W tejże chwili dała się słyszeć wrzawa, olbrzymia wrzawa, przepełniająca gęstości nocy. Rozlegały się rozkazy, trąbki grały, i cały tłum cieni podniósł się z ziemi nagiej, morze niewyraźne i ruchliwe, którego fale spływały już ku drodze. Na dole, ogniska dwóch brzegów poczynały przygasać, widać było tylko wnętrze masy poruszające się, choć dostrzedz nie można było, czy przechodzenie przez rzekę trwało dalej. I nigdy jeszcze taki niepokój, taki zamęt nie poruszał ciemności.
Ojciec Fouchard zbliżył się do okna i wołał, że wojsko już odchodzi. Jan i Maurycy zerwali się z ciężkiego snu. Honoryusz żywo uścisnął obie ręce Sylwiny:
— Przysięgliśmy sobie... czekaj na mnie.
Nic nie odrzekła, ale przelała całą swą duszę w oczy, i pożegnała go ostatniem i długiem wejrzeniem, gdy wyskakiwał przez okno, biegnąc do swej bateryi.
— Bądź zdrów, ojcze!
— Bądź zdrów, mój chłopcze!
I to było wszystko; wieśniak i żołnierz rozstawali się tak samo jak się spotkali, bez uścisku, jak ojciec i syn, którzy nie czują potrzeby widzenia się z sobą.
Maurycy i Jan, opuściwszy folwark, biegii po pochyłości spadzistej. Na dole nie znaleźli już pułku 106-go; wszystkie pułki już wyruszyły i wskazywano im to na prawo to na lewo. Nakoniec zmieszani, wśród straszliwego zamętu, natrafili na swą kompanię, którą prowadził porucznik Rochas; co zaś do kapitana Beaudoin i pułku całego był on zapewne gdzieindziej. Maurycy skamieniał, widząc, że ta mieszanina ludzi, koni i dział, wychodziła z Remilly i kierowała się ku Sedanowi lewym brzegiem rzeki. Co to znaczy? co się znów stało? więc nie przechodzą Mozy, więc cofają się ku północy?...
Jakiś oficer strzelców, znajdujący się tutaj nie wiadomo jakim sposobem, rzekł głośno:
— Do wszystkich dyabłów, to dnia 28, gdyśmy byli w Chêne należało obóz zwinąć.
Inne głosy poczęły tłumaczyć ruch teraźniejszy tem, że nowe wiadomości nadeszły. Około godziny drugiej w nocy, adjutant marszałka Mac-Mahona uwiadomił generała Douay, że cała armia otrzymała rozkaz cofania się ku Sedanowi, bez straty jednej chwili czasu. Korpus 5-ty pobity pod Beaumont ogarnął swym popłochem trzy pozostałe. W tejże chwili generał, który stał ciągle obok mostu pontonowego, wpadł w rozpacz, widząc, że sama tylko trzecia dywizya przeszła na drugi brzeg rzeki. Świt był blizki, nieprzyjaciel mógł zaatakować każdej chwili. Kazał więc uwiadomić wszystkich naczelników sobie podwładnych, żeby starali się dostać do Sedanu, jak kto może, drogami najkrótszemi. Sam zaś, opuszczając most, który kazał zniszczyć, popędził lewym brzegiem, ze swą pierwszą dywizyą i artyleryą rezerwy; podczas gdy trzecia dywizya postępowała biegiem prawym, pierwsza rozbita pod Beaumont, uciekała niewiadomo gdzie. Z korpusu 7-go, który się jeszcze nie bił, były tylko szczątki rozrzucone, po różnych drogach, pędzące wśród ciemności.
Nie było jeszcze trzeciej godziny, i noc wciąż panowała. Maurycy, który przecież doskonale znał miejscowość, nie wiedział gdzie idzie, nie mógł sobie zdać sprawy wśród tego zamętu, jaki do koła wrzał i kipiał. Wielu żołnierzy, wymknąwszy się z pod Beaumont, należących do wszelkiej broni, w łachmanach, pokrytych krwią i kurzem, wmieszało się między pułki i siało trwogę. Z głębi doliny, z tamtej strony rzeki słychać było odgłos przechodu wojska, odgłos ucieczki. Korpus 1-szy opuścił Carignan i Douzy, korpus 12-ty wyruszył z Mouzon ze szczątkami korpusu 5-go; wszystkie te siły były zachwiane, porwane przez tę samą moc logiczną i niezwyciężoną, która od dnia 28 popychała armię ku północy, wtłaczała ją w głąb zaułka, gdzie zginąć miała.
Tymczasem świt już szarzał, gdy kompania Beaudoin przeszła Pont-Maugis; i Maurycy zoryentował się, iż miał po prawej wzgórza Liry, po lewej Mozę, wzdłuż której szła droga. Ten świt szary oblewał smutkiem nieskończonym Bazeilles i Balan, leżące na końcu łąk; a Sedan siny, Sedan snu i żałoby rysował się na widnokręgu, na olbrzymiej zasłonie ciemnej borów. Przeszedłszy Wadelincourt, gdy nakoniec zbliżono się do bramy Torcy, trzeba było parlamentować, błagać i gniewać się, prawie oblegać fortecę, nim gubernator kazał most spuścić. Była już godzina piąta. Korpus 7-my wszedł do Sedanu, pijany ze znużenia, głodu i zimna.

VIII.

Wśród ogólnego zamętu, na końcu gościńca idącego z Wadelincourt, Jan został rozdzielony z Maurycym; biegał, błąkał się wśród ruchomej fali, nie mogąc go odnaleźć. Było to prawdziwe niepowodzenie, gdyż zgodził się był na propozycyę Maurycego, że pójdzie z nim do jego siostry; tam mieli odpocząć, wyspać się w dobrych łóżkach. Taki był nieład, wszystkie pułki tak się pomieszały, że nie było ani rozkazów, ani porządku i żołnierze robili prawie co chcieli. Każdy mówił sobie, jak się wyśpię, to będę miał czas do rozpatrzenia się i złączenia z kolegami.
Jan, zgryziony, znalazł się na wiadukcie Torcy, po nad szerokiemi łąkami, które gubernator kazał zalać wodami rzeki. Potem przeszedłszy nową bramę, znalazł się na moście, i zdawało mu się, pomimo że dzień stawał się coraz widniejszy, że noc zapadała w tem mieście ciasnem, zduszonem w szańcach, z ulicami wilgotnemi, zabudowanemi domami. Nie mógł sobie przypomnieć nazwiska szwagra Maurycego. Wiedział tylko, że siostrze na imię Henryeta. Gdzie iść? kogo pytać? Nogi już niosły go tylko w skutek ruchu mechanicznego, i czuł że jeżeli się zatrzyma to upadnie. Jak człowiek tonący, słyszał tylko szmer nieustanny fali ludzkiej, do której należał. Posiliwszy się jako tako w Remilly, czuł przedewszystkiem potrzebę snu; podobnie jak i inni, którzy błądzili po ulicach nieznanych i pustych. Co krok jakiś człowiek padał na chodnik, odepchnięty pod bramę, leżał tam uśpiony, na pół martwy.
Podniósłszy oczy, Jan odczytał na tablicy: ulica Podprefektury. W głębi widać było jakiś pomnik wśród ogrodu. A w kącie ulicy spostrzegł kawalerzystę, strzelca afrykańskiego, którego zdawało mu się, że poznaje. Czy to nie jest czasem Prosper, parobek z Remilly, którego widział w Vouziers obok Maurycego? Zeszedł on z konia a koń znużony, drżąc na nogach, widocznie tak był głodny, że wyciągnął szyję i gryzł deski jakiegoś furgonu, stojącego obok chodnika. Konie od dwóch dni nie dostały swych racyj, i padały z wycieńczenia; koń kawalerzysty zębami tarł głośno o drzewo, strzelec afrykański płakał!...
Jan odszedł, ale rozmyśliwszy się, iż może strzelec zna adres krewnych Maurycego, wrócił się, lecz już go nie zastał. Wpadł więc w rozpacz, błądził po ulicach, znalazł się przed Prefekturą, i doszedł aż do placu Turenniusza. Tu, na chwilę, uczuł radość, spostrzegłszy przed ratuszem, u stóp prawie posągu, porucznika Rochas, otoczonego kilku ludźmi kompanii. Skoro nie może się złączyć ze swym przyjacielem, połączy się przynajmniej z pułkiem, będzie spał pod namiotem. Ponieważ kapitan Beaudoin nie zjawił się, gdzieś zaprzepaszczony, więc porucznik usiłował zebrać swych ludzi, przepytując się napróżno, gdzie była wyznaczoną kwaterya dywizyi. Ale w miarę tego, jak się zagłębiano w miasto, kompania zamiast wzrastać, topniała. Jakiś żołnierz z ruchami szaleńca, wszedł do oberży i już go więcej nie ujrzano. Trzej inni zatrzymali się przed drzwiami kupca, na widok żuawów, którzy rozbili beczułkę z wódką. Wielu z nich leżało już w rynsztokach, inni, chcąc odejść, zataczali się pijani zupełnie. Chouteau i Loubet, trącając się łokciami, znikli w głębi alei czarnej, po za jakąś grubą kobietą, niosącą chleb. Obok porucznika znajdował się już tylko Pache i Lapoulle, oraz z pół tuzina innych żołnierzy.
Rochas, oparty o bronzowy posąg Turenniusza wydobywał ostatek sił, aby się utrzymać na nogach, z oczami otwartemi. Gdy postrzegł Jana, mruknął:
— Ach, to ty kapralu! A twoi ludzie?
Jan zrobił ruch znaczący, że nic nie wie. Ale Pache, wskazując Lapoulle’a odrzekł płaczliwym głosem:
— Dwóch nas jest tylko!... O! mój Boże, to przechodzi siły ludzkie!...
Lapoulle, żarłok, spoglądał dzikim wzrokiem na ręce Jana, oburzony, że je znalazł próżnemi. Może mu się zdawało, że kapral udał się na dystrybucyę żywności.
— Przeklęty los! — warknął — trzeba tylko ciągle brzuch sobie ściskać!
Gaude, trębacz, oczekując na rozkaz zatrąbienia na zbór, oparł się o kratę i zasnął. Zsunął się i legł na wznak. Wszyscy powoli po jednemu kładli się i zasypiali z pięścią pod głową. Sam tylko sierżant Sapin czuwał, ze swym noskiem maleńkim, przylepionym do twarzy bladej, patrząc do koła, jakby odczytywał znaki niedoli na widnokręgu miasta.
Nakoniec i porucznik Rochas nie mógł wytrzymać i usiadł na ziemi. Chciał wydać rozkaz.
— Kapralu! trzebaby... trzebaby...
I nie mógł skończyć, znużony nadzwyczajnie, padł nagle i zasnął snem kamiennym.
Jan, lękając się upaść na bruk, odszedł. Uparł się, żeby znaleźć łóżko. Z drugiej strony placu, przy jednem z okien hotelu pod Złotym krzyżem, spostrzegł generała Bourgain-Desfeuilles, rozebranego do koszuli, gotowego zakopać się w miękkie poduszki. Na co się przyda gorliwość! I nagle twarz mu się rozjaśniła; przypomniał sobie nazwisko fabrykanta sukna, u którego był urzędnikiem szwagier Maurycego. Pan Delaherche, tak, nie inaczej. Zatrzymał jakiegoś przechodzącego staruszka.
— Gdzie mieszka pan Delaherche?
— Ulica Maqua, prawie na rogu ulicy Beurre, duży, piękny dom z figurami.
Poczem staruszek biegnąc za nim, wołał:
— Czy pan nie jesteś czasem z pułku 106-go... Jeżeli pan szukasz swego pułku, to wyszedł on przez zamek, tamtędy... Dopiero co spotkałem pułkownika, pana de Vineuil, którego znam jeszcze z Mézières.
Ale Jan, machnąwszy ręką gniewnie, odszedł. Nie! nie! teraz, kiedy był pewny, że znajdzie Maurycego, nie pójdzie spać na gołej ziemi. W głębi sumienia jednak uczuł pewną zgryzotę; widział pułkownika, ze swą wysoką postawą, jak pomimo wieku znosi niewygody i śpi pod namiotem. W tejże chwili wszedł na ulicę Dużą, zagłębił się w tłum i poprosił jakiegoś chłopca, aby go poprowadził na ulicę Maqua.
Na tej ulicy dziad stryjeczny Delaherche’a obecnego, wybudował w przeszłym wieku olbrzymią fabrykę; która od stu sześdziesięciu lat była ciągle w ręku rodziny. W Sedanie jest kilka fabryk sukiennych, powstałych za czasów Ludwika XV, wielkich jak Louvres, z fasadami majestatycznemi. Fabryka na ulicy Maqua miała trzy piętra okien, surową rzeźbę i wewnątrz dziedziniec pałacowy, zasadzony staremi drzewami, olbrzymiemi wiązami. Trzy pokolenia Delaherche’ów zrobiły tu znaczny majątek. Ojciec Juliusza, obecnego właściciela, odziedziczywszy fabrykę po swym bracie stryjecznym, zmarłym bezdzietnie, dał początek linii młodszej, teraz panującej. Ojciec ten zdwoił pomyślność domu, ale był obyczajów rozwiązłych i żona jego była bardzo nieszczęśliwą. Gdy ta ostatnia owdowiała, lękając się o syna, by nie wstąpił w ślady ojca, przez lat piędziesiąt trzymała go w zależności, ożeniwszy go z kobietą pełną prostoty i bardzo pobożną. Takie życie zawsze się mści. Gdy mu żona umarła, Delaherche surowo trzymany za młodu, zakochał się w młodej wdowie w Charleville, w pięknej pani Maginot, o której szeptano różne historye, i ostatecznie się z nią ożenił zeszłej jesieni, pomimo oporu matki. Sedan, miasto arcypurytańskie, surowo zawsze sądziło Charleville, miejsce śmiechu i uroczystości. Zresztą, małżeństwo to nigdyby nie było przyszło do skutku, gdyby wujem Gilberty nie był pułkownik de Vineuil, mający wkrótce zostać generałem.
Tego rana, Delaherche, dowiedziawszy się, że armia ma przejść Mozę, pojechał ze swym buchalterem Weissem w kabryolecie, o czem ojciec Fouchard mówił Maurycemu; wysoki, płci śniadej o nosie dużym i wargach grubych, był on usposobienia wylanego, miał tę wesołą ciekawość mieszczanina francuskiego, który lubi piękne przemarsze wojsk. Dowiedziawszy się od aptekarza z Mouzon, że cesarz zatrzymał się na folwarku Baybel, pojechał tam, widział go, o mało nawet nie rozmawiał z nim, o czem nie przestawał opowiadać od swego powrotu. Ale cóż za straszny był ten powrót, wśród popłochu z Beaumont, przez drogi natłoczone zbiegami! Najmniej ze dwadzieścia razy kabryolet o mało nie wywrócił się do rowu! Obaj panowie wrócili dopiero w nocy, wśród wszelkiego rodzaju przeszkód. I ta wycieczka zrobiona dla przyjemności, ta armia, której Delaherche chciał się przypatrzyć, porwała go ze sobą w szalonym biegu ucieczki, cała ta historya nieprzewidziana i tragiczna, przeraziła go, tak że ciągle powtarzał jadąc:
— A ja myślałem, że oni idą na Verdun i chciałem ich widzieć!... Ano widziałem ich i myślę, że będziemy ich mieli w Sedanie do syta!
O godzinie piątej rano, obudzony przez szum podobny do wzbierającej fali, jaki sprawiał korpus 7-my przechodzący przez miasto, ubrał się na prędce, wybiegł i pierwszą osobą, jaką spotkał na placu Tureniusza, był kapitan Beaudoin. Roku zeszłego, w Charleville, kapitan był jednym ze stałych gości pięknej pani Maginot, tak że Gilberta przed ślubem przedstawiła go swemu przyszłemu mężowi. Szeptano sobie na ucho, że kapitan, otrzymawszy wszystko czego pragnął, cofnął się przed fabrykantem sukna przez delikatność, nie chcąc pozbawiać swej przyjaciółki wielkiego majątku, jaki jej przyszły mąż przynosił.
— Jakto? to pan? — zawołał Delaherche — i w takim stanie, mój Boże!
Beaudoin, tak wytworny, tak strojny zazwyczaj, wyglądał istotnie opłakanie, w mundurze zabłoconym, z twarzą i rękami czarnemi. Zrozpaczony, odbył marsz z turkosami, nie mogąc pojąć, jakim sposobem zgubił swą kompanię. Podobnie jak wszyscy umierał z głodu i znużenia; ale nie było to utrapienie najdotkliwsze, cierpiał głównie dlatego, że nie mógł zmienić koszuli od czasu wyjścia z Reims.
— Wyobraź pan sobie — jęknął zaraz — że moje rzeczy zabrali w Vouzièrs. Ach niegodziwcy, ach łotry! zmyję ja im głowę, jak ich zobaczę!... Nic nie mam, nawet chustki do nosa, ani jednej pary trzewików! Można oszaleć, słowo honoru daję!
Delaherche nalegał, żeby poszedł do niego. Ale opierał się, nie i nie! nie wyglądał po ludzku, nie chciał wzbudzać sobą przestrachu. Fabrykant musiał mu przysiądz, że jeszcze ani jego matka, ani żona nie wstały z łóżka. Każe mu dać wody, mydła, bielizny, wszystkiego co potrzeba.
Siódma godzina biła, gdy kapitan Beaudoin, wygolony, wymyty, mając pod mundurem koszulę męża, ukazał się w pokoju stołowym bardzo wysokim i ciemnym. Pani Delaherche, matka, znajdowała się już tu, wstając zwykle o świcie, pomimo sześdziesięciu ośmiu lat. Biała bardzo, miała nos, który się nieco zapadł, usta, które się nigdy nie uśmiechały i twarz długą i brzydką. Podniosła się i z wielką grzecznością poprosiła kapitana, by usiadł przed filiżanką kawy białej.
— A możebyś pan wołał mięsa, po tylu marszach?
Ale on nie zgodził się na to.
— Dziękuję stokrotnie pani, nieco mleka, chleba z masłem, to i wszystko.
W tejże chwili drzwi się rozwarły i ukazała się Gilberta, wyciągając rękę. Delaherche widocznie ją uprzedził, gdyż zwykle nie wstawała przed godziną dziesiątą. Była ona wysoka, zręczna i silna, o pięknych włosach czarnych, takichże oczach a mimo to cery różowej, z minką uśmiechniętą, nieco za wesoła i dobra. W szlafroczku bareżowym, garnirowanym jedwabiem różowym sprowadzonym z Paryża, wyglądała bardzo ładnie.
— Ach, kapitanie — zawołała żywo, ściskając rękę młodzieńca — jakże to grzecznie z twej strony, żeś się zatrzymał w naszym zabitym kącie prowincyonalnym.
Sama się roześmiała ze swego żartu.
— Co ja też plotę? Z pewnością nie chciałbyś być w Sedanie w takich okolicznościach... Ale jestem tak szczęśliwa, widząc pana...
W rzeczy samej, jej piękne oczy błyszczały radością. A pani Delaherche, która zapewne znała pogłoski złych języków z Charleville, patrzała wzrokiem surowym na obojga. Kapitan zresztą był bardzo dyskretny, zachował się jak człowiek, który pamięta gościnność, z jaką był niegdyś przyjmowany.
Jedzono śniadanie a Delaherche zaczął znów opowiadać o swej wycieczce wczorajszej, nie mogąc się powstrzymać, by nie zawołać:
— Wiesz pan, że widziałem cesarza w Baybel.
Zaczął więc rozpowiadać i nic go już powstrzymać nie mogło. A więc opisywał najprzód folwark, wielki budynek kwadratowy, z dziedzińcem we środku, zamkniętym kratą żelazną, wzniesiony na wzgórzu, panującem po nad Mouzonem, na lewo od gościńca do Carignan. Nakoniec powrócił do 12-go korpusu, który obejrzał cały, rozłożony obozem między winnicami wybrzeża, wojska przepyszne, błyszczące na słońcu, których widok napełnił go wielką radością patryotyczną.
— Byłem tam więc, panie, gdy nagle cesarz wyszedł z folwarku, gdzie się zatrzymał na odpoczynek i dla zjedzenia śniadania. Na mundurze miał palto, choć było gorąco. Za nim służący niósł krzesło składane... Wygląda niedobrze, zgarbiony, szedł ciężko, twarz żółta, jednem słowem, człowiek chory... Nie zdziwiło mię to wcale, gdyż aptekarz w Mouzon radząc mi, bym dojechał do Baybel, opowiadał, że jakiś adjutant wpadł do niego po lekarstwa... tak, rozumiesz pan, lekarstwa, na...
Obecność matki i żony nie pozwoliła mu na wyraźniejsze określenie cierpienia, na które cesarz chorował od Chêne i które zmusiło go do zatrzymania się w folwarku na chwilę.
— Mówiąc krótko, służący ustawia krzesło na końcu pola zasianego zbożem, na rogu lasku, i cesarz siada... Siedzi on nieruchomy, osłabiony, z miną drobnego kapitalisty wygrzewającego się na słońcu. Patrzał bezdusznym wzrokiem na obszerny widnokrąg, Mozę płynącą w dole przez płaszczyznę, na wzgórza przeciwległe niknące w mgle oddalenia, na wierzchołki lasów Dieulet na lewo, zielone pagórki Sommauthe na prawo... Otaczali go adjutanci i oficerowie wyżsi a pułkownik dragonów, który przedtem jeszcze pytał mi się o tutejsze okolice, zrobił mi znak, żebym nie odchodził, gdy nagle...
Tu Delaherche powstał, gdyż doszedł w opowiadaniu do najważniejszej chwili i chciał słowa popierać giestami.
— Nagle, rozległ się huk, i ujrzeliśmy wprost nas, przed lasem Dieulet, pociski kreślące łuki po niebie... Słowo honoru, zrobiło to na mnie wrażenie ogni sztucznych, które zapalono w dzień biały... Naturalnie, koło cesarza poczęto rozprawiać i niepokoić się. Mój pułkownik dragonów przybiegł do mnie z zapytaniem, czy mogę powiedzieć, gdzie to się biją? Zaraz odrzekłem: „to w Beaumont, nie ma najmniejszej wątpliwości“. Powrócił do cesarza, na kolanach którego adjutant rozłożył mapę. Cesarz nie chciał wierzyć, by walczono w Beaumont. Ja oczywiście, musiałem się upierać, tym więcej, że pociski pruły niebo, posuwając się i zbliżając wzdłuż drogi do Mouzon... I wtedy, tak jak na pana patrzę, ujrzałem, że cesarz zwraca ku mnie swą twarz bladą. Tak, patrzał na mnie przez jakiś czas mętnemi oczami, pełnemi nieufności i smutku. Potem schylił głowę nad mapą i nie ruszył się więcej.
Delaherche, gorący bonapartysta za czasów plebiscytu, od chwili pierwszych klęsk przyznawał, iż cesarz popełnił błędy. Ale bronił jeszcze dynastyi, użalał się nad Napoleonem III, oszukiwanym przez świat cały. Słuchając go, nabywało się przekonania, że prawdziwem źródłem klęsk są deputowani republikańscy opozycyi, którzy nie dozwolili na to, by zawotowano odpowiednią ilość wojska i konieczne kredyty.
— No i cóż, czy cesarz wrócił do folwarku? — spytał kapitan Beaudoin.
— Doprawdy, nie wiem, zostawiłem go siedzącym... Było już południe, bitwa się zbliżała, zacząłem, myśleć o powrocie... Wszystko, co mogę dodać, było że jakiś generał, któremu pokazywałem w oddali Carignan, na płaszczyznie, po za nami, zdziwił się nadzwyczajnie dowiedziawszy się, że granica belgijska tam się znajdowała, o kilka zaledwie kilometrów... Ach, biedny ten cesarz, dobrych ma wykonawców!
Gilberta uśmiechnięta, zadowolona tak jak w swym salonie, gdzie niegdyś przyjmowała kapitana, zajmowała się nim teraz, podawała mu chleb i masło. Nalegała koniecznie, żeby poszedł spać, ale odmawiał, zgodził się tylko, że odpocznie nieco na kanapie, w gabinecie Delahercha, poczem połączy się z pułkiem. W chwili gdy brał z rąk młodej kobiety cukiernicę, pani Delaherche, która nie spuszczała zeń wzroku, spostrzegła, jak jej synowej uścisnął paluszki i teraz już nie wątpiła.
Ukazała się służąca.
— Proszę pana, jakiś żołnierz na dole pyta się o adres pana Weissa.
Delaherche nie był, jak to mówią, dumnym, lubił pogawędzić z małymi tego świata, przez chęć zyskania popularności.
— Adres Weissa? to dziwne... Niech wejdzie ten żołnierz.
Jan wszedł, tak wycieńczony, że się chwiał. Spostrzegłszy swego kapitana siedzącego przy stole z dwoma damami, zdziwił się wyraźnie, cofnął rękę, którą machinalnie był podniósł i oparł się o krzesło. Potem, począł odpowiadać krótko na pytania fabrykanta, który udawał poczciwca i przyjaciela żołnierzy. W kilku słowach opowiedział swe koleżeństwo z Maurycym i dla czego go szuka.
— Jest to kapral z mej kompanii — rzekł kapitan, żeby położyć koniec tej rozmowie.
Swoją drogą począł go pytać, chcąc się dowiedzieć, co się stało z pułkiem. A gdy Jan opowiedział, że widziano pułkownika, jadącego przez miasto na czele garści pozostałych żołnierzy, dla rozbicia obozu w północnej strony murów, Gilberta zawołała bardzo prędko, z żywością pięknej kobiety, która nie myśli nad tem co ma powiedzieć:
— Mój biedny wuj. Dla czego nie przyszedł do nas na śniadanie?... Przygotowałabym mu pokój... możeby po niego posłać?
Ale pani Delaherche wstrzymała te życzenia ruchem pełnym majestatycznej powagi. W jej żyłach płynęła stara krew mieszczańska miast nadgranicznych, pełna cnót męzkich i rześkiego patryotyzmu. Przerwała surowość swego milczenia słowami:
— Zostawmy pana de Vineuil tam gdzie jest, pełniącego swe obowiązki!...
Wszyscy się zmieszali. Delaherche zaprowadził kapitana do swego gabinetu, chcąc by się przy nim położył na kanapie; Gilberta wybiegła pomimo lekcyi, z miną ptaszka trzepoczącego skrzydłami, wesoła nawet wśród burzy; tymczasem służąca, której powierzono Jana, poprowadziła go przez dziedzińce fabryczne, w istny labirynt korytarzy i schodów.
Weissowie mieszkali na ulicy Voyards; ale dom, który należał do Delaherche’a, łączył się z budynkiem monumentalnym ulicy Maqua. Ulica Voyards była w owe czasy jedną z najciaśniejszych w Sedanie, wilgotną i ciemną w skutek sąsiedztwa wałów, około których biegła. Dachy wysokich frontów prawie stykały się ze sobą, ale okna ciemne wyglądały jak otwory piwnic, zwłaszcza na końcu, gdzie się wznosiły mury kolegialne. Jednakże Weiss, mając mieszkanie i opał, zajmował całe trzecie piętro, i był bardzo zadowolony, że ma blizko swoje bióro, że może doń iść w pantoflach, nie potrzebując wychodzić na ulicę. Był to człowiek szczęśliwy od czasu jak się ożenił z Henryetą, pożądaną oddawna, jeszcze gdy ją poznał w Chêne u ojca, rachmistrza, gospodarującą w szóstym roku życia i zastępującą zmarłą matkę; w tym czasie on wszedł do rafineryi generalnej jako robotnik; uczył się i stopniowo, dzięki pracy, doszedł do stanowiska buchaltera. Do urzeczywistnienia jego marzeń przyczyniła się śmierć ojca Henryety, potem występki brata w Paryżu, Maurycego, którego bliźnięca siostra była niejako służącą, któremu się poświęciła zupełnie, by zrobić zeń pana. Wychowana jak kopciuszek rodziny, umiejąc zaledwie czytać i pisać, sprzedała dom, meble, nie mogąc temi ofiarami wypełnić przepaści żądz młodego człowieka. Wtedy to zjawił się poczciwy Weiss, ofiarując wszystko co miał, wraz ze swem tęgiem ramieniem i sercem; zgodziła się zostać jego żoną, wzruszona do łez jego przywiązaniem, bardzo rozsądna i zastanawiająca się, pełna szacunku czułego, jeżeli nie namiętności miłosnej. Teraz los im się uśmiechnął, Delaherche mówił, że przyjmie Weissa, jako stowarzyszonego do fabryki, byłoby to szczęście dla dzieci, jakie w przyszłości mieć będą.
— Uważaj pan! — rzekła służąca do Jana — schody są spadziste.
Jakoż stąpał on wśród głębokich ciemności, gdy nagle drzwi żywo roztworzone, oświeciły schody zupełnie. I usłyszał głos słodki, mówiący:
— To on.
— Pani Weiss — wołała służąca — ten żołnierz pyta się o panią.
Rozległ się śmiech zadowolenia i słodki głos odrzekł:
— Dobrze! dobrze! wiem o co idzie.
Potem, gdy kapral zmieszany, zdyszany, zatrzymał się na progu, dodała:
— Chodź pan, panie Janie... Maurycy od dwóch godzin tu jest i czekamy na pana z wielką niecierpliwością!
I wtedy dopiero w pokoju bladem światłem oblanym, ujrzał ją, i uderzony został jej podobieństwem do Maurycego, tem nadzwyczajnem podobieństwem bliźniąt, które jest niejako zdwojeniem twarzy. Mimo to była ona niższą, delikatniejszą, z pozoru słabszą, z ustami nieco dużemi, rysami drobnemi, włosami cudnie jasnemi, podobnemi do owsa dojrzałego. Nadewszystko różniła się od Maurycego swemi oczami szaremi, spokojnemi, gdzie zdawała się odradzać heroiczna dusza dziadka, bohatera Wielkiej armii. Mówiła niewiele, stąpała cicho, z tak zręczną ruchliwością, z taką uśmiechniętą słodyczą, że czuć było tylko jej przejście w ruchu pieściwym powietrza.
— Tędy, tędy panie Janie — mówiła. Zaraz wszystko będzie gotowe.
Mruczał coś niewyraźnie, nie mogąc znaleźć słów na podziękowanie, wzruszony tem przyjęciem braterskiem. Zresztą, oczy mu się same zamykały, patrzał na wszystko przez sen niejako, przez rodzaj mgły, wśród której zdawało mu się, że widzi Weissową pływającą, unoszącą się nad ziemią. A może to tylko zjawisko urocze, ta młoda kobieta wspomożycielka, uśmiechająca się do niego z taką prostotą? Czuł, że go się dotyka ręką, czuł jej dłoń drobną i twardą, ściskającą go ze szczerością starego przyjaciela.
Od tej chwili Jan stracił pamięć rzeczy. Znajdował się w pokoju jadalnym, w którym był chleb i mięso na stole; ale nie miał siły podniesienia do ust nawet kawałka. Jakiś mężczyzna siedział sam na krześle. Potem poznał, że to Weiss, którego widział w Milhuzie. Ale nic nie rozumiał, co ten człowiek do niego mówił, z miną zrozpaczoną giestami smutku. Na łóżku na pasach, ustawionem przed kominkiem, Maurycy już spał, z twarzą nieruchomą, jakby martwą. A Henryeta kręciła się koło kanapy, na której rozesłano materac; przyniosła poduszki, kołdrę; ruchem zręcznym i wprawnym, rozkładała prześcieradła białe, śnieżno białe.
Ach! to prześcieradło białe, to prześcieradło tak gorąco upragnione; Jan na nie tylko patrzał. Nie rozbierał się, nie spał w łóżku od sześciu tygodni. Było to łakomstwo, niecierpliwość dziecka, nieprzeparta żądza położenia się na tej bieli, na tej świeżości, i zatopienia się w niej. Jak tylko został sam, rozebrał się natychmiast, położył się z zadowoleniem, z wzrokiem szczęśliwego zwierzęcia. Blade światło poranku przedostawało się przez wysokie okna; i na pół zmęczony snem, otworzył do połowy oczy i zdawało mu się, że widzi Henryetę bardziej niewyraźną, niecielesną, wchodzącą na paluszkach, by postawić przy nim na stoliczku karafkę z wodą i szklankę. Przez chwilę zdawało mu się, że stała i spoglądała na obu, na brata i na niego, ze swym uśmiechem spokojnym, pełnym dobroci nieskończonej. Potem znikła, rozpłynęła się, a on spał wśród białych prześcieradeł unicestwiony zupełnie.
Mijały godziny, całe lata. Jan i Maurycy nie istnieli, nie mieli marzeń, ani świadomości pulsacyi swego serca. Może dziesięć lat a może dziesięć minut, czas przestał się liczyć; był to niejako odwet ciała znużonego, zagłębiającego w śmierć całą istotę bytu. Nagle, wstrząśnieni tym samym dreszczem, obaj się obudzili. Co to było? co się stało, od jakiego czasu spali? Z wysokich okien przenikała ta sama jasność blada. Byli rozbici, muskuły im się rozleniwiły, członki ich bolały bardziej niż wtedy, gdy się położyli. Na szczęście, tak im się zdawało, nie spali więcej nad godzinę. Nie zdziwili się, widząc Weissa siedzącego na tem samem krześle, oczekującego niejako na ich przebudzenie się w tej samej zgnębionej postawie.
— Do licha! — zawołał Jan — trzeba jednak wstać i połączyć się z pułkiem przed południem.
Wyskoczył na podłogę z lekkim okrzykiem bólu i ubrał się.
— Przed południem! — powtórzył Weiss. — Czy wiesz pan, że teraz jest siódma godzina wieczór i że śpicie już od dwunastu godzin.
Siódma godzina, wielki Boże! Zmieszali się obaj. Jan już ubrany, chciał zaraz biedz a Maurycy, leżąc w łóżku, narzekał że nie może ruszyć nogami. W jaki sposób odszukać pułk? czy armia nie oddaliła się ztąd jeszcze? I gniewali się obaj, że pozwolono im spać tak długo. Ale Weiss z gestem rozpaczy odrzekł:
— A cóż lepszego mieliście do roboty? Dobrze zrobiliście, śpiąc tak długo.
Od rana włóczył on się po Sedanie i okolicy. Wrócił niedawno, zgryziony nieczynnością wojsk, całym tym dniem tak bezpożytecznym, straconym w niepojętem wyczekiwaniu. Jedno tylko je tłomaczyło, to nadzwyczajne znużenie ludzi, potrzebujących koniecznie spoczynku; choć trudno było zrozumieć dla czego nie cofano się dalej po kilkugodzinnym niezbędnym spoczynku.
— Nie mam pretensyi — rzekł — do tego, żebym się na rzeczy znał, ale czuję, tak, czuję, że wojsko bardzo źle jest rozstawione w Sudanie... korpus 12-ty znajduje się w Bazeilles, gdzie się dziś rano bito; korpus 1-szy obozuje wzdłuż Givonny, od Moncelle aż do lasu Garenne; korpus 7-my obozuje na płaszczyznie Floing a 5-ty na pół zniszczony, stłoczył się pod samemi wałami, od strony Château... I to właśnie mnie przeraża, że widzę ich tak zebranych do koła miasta, czekających na prusaków.
— Gdyby tak na mnie, zarazbym ruszył na Mézières. Znam kraj, nie ma innej linii odwrotu, w przeciwnym razie, można być wyrzuconym do Belgii. A zresztą, chodźno pan, zobaczysz coś...
Wziął Jana za rękę i poprowadził go do okna.
— Spójrz pan tam, na wierzchołek wzgórza.
Okno wychodziło na południową stronę Sedanu, na dolinę Mozy, którą było widać po nad wałami i budynkami sąsiedniemi. Rzeka wiła się na obszernych łąkach, na lewo widać było Remilly, wprost Pont-Maugis i Wadelincourt a na prawo Frenois. Wzgórza zieleniały, najprzód w Liry, potem Marffée i Croix-Piau, ze swemi wielkiemi drzewami. Przy gasnącym dniu, niezmierny widnokrąg był pełen jakiejś słodyczy głębokiej, i przezroczystości jasnej.
— Czy nie widzisz pan tam, wzdłuż pagórków, tych linij czarnych poruszających się, tych mrowisk czarnych, ruchliwych?
Jan wytrzeszczył oczy a Maurycy, ukląkłszy na łóżku, wyciągnął szyję.
— A tak! widzę! — zawołali obadwa. — Tu jedna linia, tam druga, trzecia, czwarta! Wszystkie je widać...
— A więc — rzekł Weiss — to są prusacy... Od samego rana patrzę na nich a oni ciągle idą i idą! Zaręczam panu, że jeżeli nasi żołnierze na nich czekają, oni śpieszą się z przybyciem!... I wszyscy mieszkańcy miasta widzieli ich tak, jak ja, sami tylko generałowie mają oczy zakryte. Przed godziną rozmawiałem z jednym generałem, ruszał ramionami i powiedział mi, że marszałek Mac-Mahon jest najpewniejszy, iż ma zaledwie siedemdziesiąt tysięcy ludzi przed sobą. Oby Bóg dał, żeby to było prawdą!... Ale patrzże pan! cała ziemia jest przez nich okryta, idą, idą te mrówki czarne!
W tejże chwili Maurycy upadł na łóżko i buchnął głośnym płaczem. Weszła Henryeta ze swą postawą uśmiechniętą. Przerażona, zbliżyła się żywo.
— Co to się stało?
Ale on ruchem ręki odsunął ją.
— Nic, daj mi pokój, zostaw mię, zawsze byłem dla ciebie powodem zgryzot. Gdy sobie przypomnę, że ty nie miałaś sukni a ja chodziłem do kolegium... a! nauka, z której pięknie skorzystałem! O mało, że hańbą nie pokryłem naszego nazwiska i nie wiem, gdziebym teraz był, gdybyś ty nie pracowała krwawo dla okupienia mych występków!...
Zaczęła się uśmiechać, ciągle z twarzą łagodną.
— Wiesz co, obudziłeś się w kwaśnym humorze... a przecież o tem wszystkiem dawno już zapomniano. Czyż teraz nie spełnisz obowiązków dobrego francuza? Od chwili gdyś wstąpił do wojska, jestem z ciebie bardzo dumną.
Zwróciła się do Jana, jakby go błagała, by jej dopomógł. Ten spojrzał na nią nieco zdziwiony, gdyż teraz wydała mu się nie tak ładną, jak wczoraj; szczuplejszą, bledszą teraz niż wtedy gdy ukazywała mu się w mgle pół-złudzenia. Pozostało tylko nadzwyczajne jej podobieństwo do brata; wszelako cała różnica ich natur okazywała się w tej chwili wyraźnie: on, nerwowy po kobiecemu, wstrząśnięty przez chorobę epoki, ulegający kryzysowi historycznemu i socyalnemu rasy, zdolny niekiedy do entuzyazmu najszlachetniejszego i do zniechęcenia; ona wątła, zapracowany kopciuszek, ze spojrzeniem zrezygnowanem drobnej gospodyni, z czołem spokojnem, wejrzeniem dzielnem, zdolnem nawet do męczeństwa.
— Dumną ze mnie! — zawołał Maurycy — nie ma z czego, doprawdy. Od miesiąca uciekamy jak nikczemnicy, którymi też jesteśmy, szczerze mówiąc.
— Ha! — wtrącił Jan ze swym chłopskim rozumem — nie jesteśmy sami, robimy to co nam każą...
Ale młody człowiek wybuchnął z gwałtownością.
— Dość mam tego wszystkiego!... Krwawe mi łzami trzeba opłakiwać te nieustanne klęski, tych głupców dowódców, tych żołnierzy, których jak baranów na rzeź prowadzą... Teraz np. wpadliśmy w łapkę bez wyjścia! Widzisz, że prusacy nadchodzą ze wszystkich stron i zostaniemy zgnieceni, armia jest straconą... Nie! nie! zostanę tu, wolę żeby mię rozstrzelano, jako dezertera... Janie! możesz iść bezemnie. Nie! nie powrócę, zostanę tutaj.
Upadł na poduszki, zalewając się łzami. Był to nieprzeparty rozstrój nerwowy, porywający wszystko, nagle zrozpaczenie, pogarda całego świata i siebie samego. Chorobie tej podlegał on często. Siostra znała go dobrze i stała przed nim spokojna.
— To byłoby źle, bardzo źle, mój drogi Maurycy, gdybyś porzucił swoje stanowisko w chwili niebezpieczeństwa.
Zerwał się nagle i usiadł.
— A więc podaj mi karabin, palnę sobie w łeb i wszystko odrazu się skończy!...
Rzekłszy to, wyciągnął rękę i wskazując na Weissa nieruchomego i cichego, zawołał:
— On jeden ma tylko rozum, tak, on jeden tylko widzi jasno... Pamiętasz, Janie, to, co on mówił mi pod Milhuzą, przed miesiącem?
— Pamiętam — odrzekł kapral — powiedział wtedy pan Weiss, że będziemy pobici...
I przychodziła im na pamięć cała scena ówczesna, noc pełna niepokoju, oczekiwanie pełne trwogi, cała klęska Froeschwilleru przesuwająca się już przez niebo chmurne, Weiss wypowiadający swe obawy: niemcy gotowe, lepiej kierowane, lepiej uzbrojane; porwane wielkim zapałem patryotycznym, Francya zamieszana, bezładna, opóźniona i zepsuta, nie mająca ani wodzów, ani żołnierzy, ani broni koniecznej. I straszna ta przepowiednia się sprawdzała...
Weiss podniósł drżące ręce. Twarz jego wyrażała głęboką boleść.
— Wcale się nie cieszę z tego, że mam rozum — szepnął. — Jestem głupcem, ale było to tak widocznem, gdyby tylko cokolwiek umiano patrzeć... Wszakże, jeżeli kto jest pobity, to jednak musi także zabijać tych prusaków przeklętych. Jest to pociechą i myślę, że to będzie jedyna nasza pociecha i chciałbym, żeby padło dużo prusaków, całe stosy prusaków, tak żeby ich trupami można pokryć całą oto okolicę!
Powstał i ręką wskazywał dolinę Mozy. Wielkie jego oczy gorzały ogniem, oczy krótkowidza, które mu nie pozwoliły zaciągnąć się do wojska.
— Do stu dyabłów! tak, poszedłbym się bić, gdybym był swobodnym... Nie wiem, czy to dlatego, że się teraz rozbijają jak panowie po swym kraju, w moim kraju, któremu już tyle złego narobili, ale nie mogę nawet pomyśleć o nich w tych czterech ścianach, żeby się we mnie nie budziła chęć gwałtowna zduszenia ich choć tuzina... Ach, gdybym dobrze widział, gdybym był żołnierzem!
Po chwilowem milczeniu, dodał:
— A zresztą, zobaczymy...
Była to nadzieja, potrzeba wiary w zwycięztwo zawsze możliwe, nawet wśród najbardziej wątpiących. Maurycy, wstydząc się, swych łez, słuchał go i uczepił się jego marzeń. Czyż w rzeczy samej wczoraj nie rozbiegła się pogłoska, że Bazaine był w Verdun? Los powinien był cud zrobić dla tej Francyi, której przez tyle czasów służył z chwałą. Henryeta milcząc znikła a gdy znów weszła, nie zdziwiła się wcale, widząc że brat jej ubrał się i gotów jest do odejścia. Chciała jednak, żeby co zjedli obadwaj. Musieli usiąść do stołu, ale nie mogli przełknąć ani kąska, zmęczeni, ogłuszeni swym ciężkim snem. Jan, jako człowiek ostrożny przekroił chleb na dwie połowy, wsunął jedną do tornistra Maurycego, drugą do swego. Dzień miał się ku schyłkowi, trzeba było odejść. Henryeta, która stała przy oknie patrząc w dal, na Marfée, wojska pruskie, czarne mrowisko postępujące ciągle, na pół zanurzona we włóczących się ciemnościach, mimowoli westchnęła żałośnie:
— O wojna! okrutna wojna!
Teraz Maurycy począł żartować.
— Jakto, siostrzyczko, chcesz, żebyśmy się bili a złorzeczysz wojnie?
Zerwała się i odpowiedziała wprost, ze zwykłym sobie spokojem:
— To prawda, nienawidzę jej, uważam ją za coś niesprawiedliwego i wstrętnego... Może to dla tego, że jestem kobietą. To zabijanie ludzi, oburza mnie! Dla czego nie wytłomaczyć się, dla czego nie porozumieć się wzajemnie?!...
Jan dzielny chłopiec, kiwnął głową na znak potwierdzenia. Dla niego, człowieka niewykształconego, wydawało się to bardzo łatwem; jeżeli tylko są podstawy ku temu, ułożyć się zawsze można. Ale Maurycy, przypomniawszy sobie swą teoryę, uważał wojnę za rzecz konieczną, wojnę która jest życiem samem, prawem świata. Wszak to człowiek zdjęty litością stworzył ideę sprawiedliwości i pokoju, ale natura bezwzględna jest tylko nieustannem polem rzezi.
— Porozumieć się? — zawołał — tak, za kilkadziesiąt wieków. Gdyby wszystkie ludy tworzyły tylko jeden, możnaby jeszcze pojąć nastanie kiedyś tego wieku złotego; a przytem, czyż koniec wojen nie będzie zarazem końcem ludzkości?... Byłem przed chwilą głupcem; trzeba się bić, bo takie jest prawo!
Uśmiechnął się i powtórzył słowa Weissa:
— A zresztą, zobaczymy...
Znowu owładnęły nim żywe złudzenia, potrzeba zaślepienia dla jego chorobliwej uczuciowości nerwowej.
— Ale, ale — zawołał wesoło — a kuzynek Gunther?
— Przecież kuzynek Gunther — odrzekła Henryeta — należał do gwardyi pruskiej... Czy ta gwardya jest tu także?...
Weiss odpowiedział ruchem, że nie wie; toż samo obaj żołnierze, nie mogąc stanowczo twierdzić, gdyż i generałowie nie wiedzieli, jakiego nieprzyjaciela mają przed sobą.
— No, chodźmy! Odprowadzę was — mówił Weiss. — Przed chwilą dowiedziałem się, gdzie obozuje pułk 106-ty.
I zwracając się do żony uwiadomił ją, że przed nocą do domu nie wróci, że będzie spał w Bazeilles. Kupił tam niedawno domek, który właśnie kończył urządzać, chcąc go zamieszkać aż do zimy. Domek ten stał w sąsiedztwie farbiarni, należącej do pana Delaherche. Niepokoił się trochę o zapasy, jakoż schował był już do piwnic, beczkę wina i dwa worki kartofli. Chciał więc iść, gdyż jak mówił, pewny był, że maruderzy zrabują dom, zastawszy go pustym, gdy zaś będzie w nim spał, ocali go a pewnością. Żona, gdy mówił, patrzała nań uparcie.
— Bądź spokojną — dodał z uśmiechem — o niczem innem nie myślę tylko o czuwaniu nad naszemi gratami. I przyrzekam ci, że gdyby na wieś napadnięto, gdyby jakiekolwiek było niebezpieczeństwo, powrócę natychmiast.
— Idź — odrzekła — ale powracaj, gdyż inaczej pójdę po ciebie.
Przy wyjściu, Henryeta czule uściskała Maurycego. Do Jana wyciągnęła rękę, ściskając ją przyjaźnie.
— Powierzam panu mego brata... Opowiadał mi, jakiś pan był dla niego dobry i kocham pana za to.
Zmieszał się tak, że uścisnął mocno tę rączkę drobną, a mimo to silną. I przypomniało mu się wczorajsze wrażenie, widział znów tę Henryetę z włosami koloru zboża dojrzałego, lekką, uśmiechniętą, wprawiającą powietrze koło siebie w ruch pieściwy.
Na dole, znaleźli się w mieście ponurem. Zmrok już pokrywał ulice ciasne, na bruku ruch był pełen zamieszania. Większość sklepów była zamknięta, domy były jakby wymarłe, podczas gdy tam, za miastem gnieciono się. Z łatwością dostali się na plac ratuszowy, gdzie spotkali pana Delaherche włóczącego się przez ciekawość. Wykrzyknął, udając radość ze spotkania z Maurycym, opowiedział, że właśnie odprowadził kapitana Beaudoin w kierunku Floing, gdzie stał pułk; był z tego bardzo zadowolony, gdy się dowiedział, że Weiss idzie przepędzić noc w Bazeilles, gdyż i on, o czem zresztą powiedział kapitanowi, postanowił także przepędzić noc w swej farbiarni.
Weiss, pójdziemy razem... ale tymczasem chodźmy koniecznie aż do prefektury, może zobaczymy cesarza.
Od czasu, jak o mało nie rozmawiał z Napoleonem III na folwarku Baybel, zajmował się tylko nim i pociągnął za sobą obu żołnierzy. Gromadki ludzi stały tu i owdzie, szepcząc między sobą na placu Podprefektury; od czasu do czasu oficerowie przebiegali zdyszani. Cienie melancholijne pokrywały już drzewa, słychać było szum płynącej Mozy na prawo, u stop domów. W tłumie opowiadano sobie, jak cesarz, zdecydowawszy się z wielką niechęcią na opuszczenie Carignan, wczoraj wieczorem koło godziny jedenastej, stanowczo niechciał udać się do Mézières, woląc narazić się na niebezpieczeństwo niż demoralizować wojska. Inni opowiadali, że go tu wcale nie ma, że uciekł, zostawiając manekina, jednego ze swych poruczników ubranego w mundur cesarski i którego uderzające podobieństwo oszukuje armię. Inni dawali słowo honoru, że widzieli wjeżdżające do ogrodu Podprefektury, powozy obciążone skarbami cesarskiemi, sto milionów w złocie, w nowych sztukach dwudziesto frankowych. Właściwie były to tylko sprzęty domowe cesarakie, dwa powozy, dwanaście furgonów, których przejazd, tak był wzruszył wioski, Courcelles, Chêne, Rancourt, rosnąc w wyobraźni, zmieniając się w nieskończony szereg, którego stłoczenie powstrzymuje wojsko, i który nakoniec tutaj przybył, przeklęty i zawstydzony, ukryty przed wzrokiem wszystkich za krzakami bzu pana podprefekta.
Obok Delaherche’a, który się wspinał na palcach, egzaminując okna parterowe, jakaś stara kobieta, prawdopodobnie biedna wyrobnica z sąsiedztwa, z postawą zgiętą, rękami zgrubiałemi od pracy, mruczała pod nosem:
— Cesarz... chciałabym go też choć raz zobaczyć... choć jeden raz takiego cesarza...
Nagle Delaherche krzyknął, chwytając Maurycego za rękę:
— Patrz! to on... Widzisz, tam przy oknie na lewo... Och, nie mylę się, przyjrzałem mu się wczoraj bardzo blizko, poznaję go doskonale. Podniósł firankę, oto ta postać blada przy szybie.
Stara kobieta, słysząc to, roztworzyła szeroko usta. W rzeczy samej, przy oknie widać było twarz trupią, oczy przygasłe, rysy zmienione, wąsy nawet spłowiałe wśród udręczeń. I staruszka zdumiona odwróciła się zaraz z ruchem pogardy.
— To ma być cesarz!...
Był tam także żuaw, jeden z tych żołnierzy łazęgów, nieśpieszących do właściwego oddziału. Potrząsał szaspotem, klnąc i grożąc.
Delaherche oburzony wmieszał się w to. Ale cesarz już zniknął.
Od Mozy płynął ciągle głuchy szum, skarga jakaś, pełna smutku nieskończonego, tonęła we wzrastających ciemnościach. Od czasu do czasu rozlegały się w dali odosobnione krzyki, niby owe: idź! idź! straszliwy rozkaz dawany przez Paryż, rozkaz, który pchał tego człowieka od etapu do etapu, wlokąc po drogach klęski szyderstwo swego orszaku cesarskiego, owładniętego teraz pogromem, który przewidywał i którego szukał. Iluż to dzielnych ludzi miało umrzeć przez jego błąd, jaki zamęt w całej istocie tego chorego, tego marzyciela sentymentalnego, milczącego w cichem oczekiwaniu swych przeznaczeń!...
Weiss i Delaherche odprowadzili obu żołnierzy aż do płaskowzgórza Floing.
— Bądź zdrów! — rzekł Maurycy, ściskając swego szwagra.
— Nie, do widzenia tylko, cóż u dyabła! — zawołał wesoło fabrykant.
Jan przy pomocy swego węchu zaraz znalazł pułk 106-ty, którego namioty rozciągały się na stoku płaskowzgórza, po za cmentarzem. Noc zapadła, ale można było jeszcze rozróżnić, wielkie, ciemne masy dachów miejskich, a w dali Balan i Bazeilles, leżące wśród łąk ciągnących się aż do szeregu wzgórzy w Remilly i Frenois; na lewo czerniał las Garenne a na prawo błyszczała szeroka, blada wstęga Mozy. Przez chwilę Maurycy spoglądał na ten obszerny widnokrąg powoli niknący w ciemności.
— O! otóż i kapral! — zawołał Chouteau. — Co? czy powraca z dystrybucyi żywności?
Wszyscy się poruszyli. Przez cały dzień żołnierze zbierali się pojedynczo lub grupami wśród takiego zamieszania, że naczelnicy nawet nie żądali od nich wyjaśnień. Zamykali oczy, zadowoleni, że przynajmniej ludzie ich zgromadzają się.
Zresztą, kapitan Beaudoin przybył przed chwilą a porucznik Rochas przyprowadził około godziny drugiej dopiero kompanię rozbitą, zmniejszoną o dwie trzecie. Teraz była ona prawie kompletna. Kilku żołnierzy upiło się, inni pościli, nie mogąc nigdzie znaleźć nawet kawałka chleba; a rozdział żywności, jak zwykle nie nastąpił. Jednakże Loubet wpadł na pomysł ugotowania kapusty, której narwał w jednym z ogrodów sąsiednich; ale nie miał ani soli, ani słonicy i żołądek był pusty jak przedtem.
— No, panie kapralu, masz przecie spryt, pomyślno o jedzeniu! — mówił Chouteau. — Nie o mnie tu idzie, bo ja wraz z Loubetem zjadłem doskonałe śniadanie u pewnej damy.
Wszystkie twarze zwróciły się do Jana, sekcya czekała na niego, Lapoulle i Pache zwłaszcza, którym się nie powiodło, nic nie znaleźli i liczyli na niego, gdyż mówili, że potrafi z kamieni zrobić mąkę. A Jan, rozczulony, wyrzucając sobie, że opuścił swych ludzi, podzielił między nich w połowie chleb, jaki miał w tornistrze.
— Do licha! do licha! — powtarzał Lapoulle pożerając, nie znajdując innych słów na wyrażenie swego zadowolenia; Pache zaś szeptał Ojcze nasz i Zdrowaś, przekonany że tym sposobem jutro niebo ześle mu pożywienie.
Trębacz Gaude zatrąbił na apel z całej siły. Ale capstrzyku nie grano, i cały obóz zaległa odrazu wielka cisza. Sierżant Sapin, przekonawszy się że jego półpluton był w całości, szepnął:
— Jutro wieczorem nie będzie ich tylu...
A gdy Jan patrzał nań pytająco, dodał ze spokojną pewnością, z oczami zanurzonemi w ciemności:
— I ja także jutro zostanę zabity...
Była godzina dziewiąta, noc zapowiadała się zimna, gdyż mgły podniosły się z Mozy i zasłoniły gwiazdy. Maurycy, leżąc obok Jana, pod krzakiem, dygotał, mówiąc że trzeba pójść pod namiot. Ale złamani, znużeni jeszcze bardziej przez spoczynek, jakiemu się byli oddali, nie mogli obaj usnąć. Zazdrościli porucznikowi Rochas, który obok nich położywszy się na wilgotnej ziemi otulony w płaszcz chrapał aż miło. Przez jakiś czas zaciekawiało ich światło, błyszczące w wielkim namiocie, gdzie czuwał pułkownik i kilku oficerów. Pan de Vineuil przez cały wieczór był bardzo niespokojny, że nie otrzymywał żadnych rozkazów na dzień jutrzejszy. Czuł on, że jego pułk wisi w powietrzu, zanadto naprzód wysunięty, jakkolwiek cofnął go już znacznie, opuszczając stanowisko, jakie rano był zajął. Generał Bourgain-Desfeuilles wcale się nie ukazywał; mówiono, że jest chory i leży w hotelu pod Złotym krzyżem tak że pułkownik postanowił posłać dziś oficera z ostrzeżeniem, że nowa pozycya jest bardzo niebezpieczna wobec rozdrobnienia 7-go korpusu, zmuszonego bronić linii bardzo rozciągniętej, od zakrętu Mozy aż do lasu Garenne; że z pewnością o świcie bitwa się rozpocznie. Nie miano więc przed sobą więcej jak siedem do ośmiu godzin. Maurycy zdziwił się bardzo, gdy po zniknięciu światła w namiocie pułkownika, ujrzał kapitana Beaudoin przechodzącego niedaleko, wzdłuż zarośli, krokiem szybkim i niknącego w kierunku Sedanu.
— Czy śpisz, Janie?
Jan spał, i Maurycy czuwał sam jeden. Myśl połączenia się z Lapoullem i innymi pod namiotem, męczyła go. Słuchał ich chrapania w takt z chrapaniem Rochasa i zazdrościł im. A może wielcy wodzowie dlatego dobrze śpią w wigilią bitwy, że są znużeni po prostu. Z ogromnego obozu, otulonego w cienie, słyszał tylko olbrzymi oddech snu, tchnienie szerokie i łagodne. Zresztą nic więcej; wiedział jedynie, że korpus 5-ty obozuje tam, pod wałami; że korpus 1-szy rozciąga się od lasu Garenne aż do wsi Moncelle; że 12-ty z tamtej strony miasta, zajmuje Bazeilles. I wszystko spało, powolne tchnienie przechodziło od pierwszego do ostatniego namiotu, wśród nieokreślonych, mętnych ciemności. Potem, zdala, dobiegał do niego jakiś inny szmer, pojawiający się od czasu do czasu, niby brzęczenie niezdecydowane, coś niby niknący tentent jazdy, głuchy turkot dział, ciężki pochód ludzi; gdzieś na wyżynach czarnego mrowiska ludzkiego, odbywało się owładnięcie, otoczenie, którego nawet noc zatrzymać nie mogła. A tam w dali, gasły nagle jakieś ognie, rozlegały się czasami krzyki odosobnione, niepokój rosnący ciągle, napełniający sobą tę noc ostatnią przed strasznym dniem jutrzejszym.
Maurycy, macając, napotkał rękę Jana i schwycił ją. Teraz dopiero uspokojony zasnął. I w ciszy nocnej rozlegał się tylko głos zegaru w Sedanie, bijącego kolejno godziny.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: anonimowy.