Strona:PL Zola - Pogrom.djvu/226

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

a koń znużony, drżąc na nogach, widocznie tak był głodny, że wyciągnął szyję i gryzł deski jakiegoś furgonu, stojącego obok chodnika. Konie od dwóch dni nie dostały swych racyj, i padały z wycieńczenia; koń kawalerzysty zębami tarł głośno o drzewo strzelec afrykański płakał!...
Jan odszedł, ale rozmyśliwszy się, iż może strzelec zna adres krewnych Maurycego, wrócił się, lecz już go nie zastał. Wpadł więc w rozpacz, błądził po ulicach, znalazł się przed Prefekturą, i doszedł aż do placu Turenniusza. Tu, na chwilę, uczuł radość, spostrzegłszy przed ratuszem, u stóp prawie posągu, porucznika Rochas, otoczonego kilku ludźmi kompanii. Skoro nie może się złączyć ze swym przyjacielem, połączy się przynajmniej z pułkiem, będzie spał pod namiotem. Ponieważ kapitan Beaudoin nie zjawił się, gdzieś zaprzepaszczony, więc porucznik usiłował zebrać swych ludzi, przepytując się napróżno, gdzie była wyznaczoną kwaterya dywizyi. Ale w miarę tego, jak się zagłębiano w miasto, kompania zamiast wzrastać, topniała. Jakiś żołnierz z ruchami szaleńca, wszedł do oberży i już go więcej nie ujrzano. Trzej inni zatrzymali się przed drzwiami kupca, na widok żuawów, którzy rozbili beczułkę z wódką. Wielu z nich leżało już w rynsztokach, inni, chcąc odejść, zataczali się pijani zupełnie. Chouteau i Loubet, trącając się łokciami, znikli w głębi alei czarnej, po za jakąś grubą kobietą, niosącą chleb. Obok porucznika znajdował się