Strona:PL Zola - Pogrom.djvu/232

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

musiał mu przysiądz, że jeszcze ani jego matka, ani żona nie wstały z łóżka. Każe mu dać wody, mydła, bielizny, wszystkiego co potrzeba.
Siódma godzina biła, gdy kapitan Beaudoin, wygolony, wymyty, mając pod mundurem koszulę męża, ukazał się w pokoju stołowym bardzo wysokim i ciemnym. Pani Delaherche, matka, znajdowała się już tu, wstając zwykle o świcie, pomimo sześdziesięciu ośmiu lat. Biała bardzo, miała nos, który się nieco zapadł, usta, które się nigdy nie uśmiechały i twarz długą i brzydką. Podniosła się i z wielką grzecznością poprosiła kapitana, by usiadł przed filiżanką kawy białej,
— A możebyś pan wołał mięsa, po tylu marszach?
Ale on nie zgodził się na to.
— Dziękuję stokrotnie pani, nieco mleka, chleba z masłem, to i wszystko.
W tejże chwili drzwi się rozwarły i ukazała się Gilberta, wyciągając rękę. Delaherche widocznie ją uprzedził, gdyż zwykle nie wstawała przed godziną dziesiątą. Była ona wysoka, zręczna i silna, o pięknych włosach czarnych, takichże oczach a mimo to cery różowej, z minką uśmiechniętą, nieco za wesoła i dobra. W szlafroczku bareżowym, garnirowanym jedwabiem różowym sprowadzonym z Paryża, wyglądała bardzo ładnie.
— Ach, kapitanie — zawołała żywo, ściskając rękę młodzieńca — jakże to grzecznie z twej stro-